STYCZEŃ 2012 BAHAMAS
Wtorek, 3 styczeń 2012 Nassau, Bahamy
Dzień barowy, a raczej łódkowy jako, że z niej
nie wychodzimy. Wieje w porywach 35 węzłów czyli 60 km/h co nie jest miłą
sytuacją kiedy stoi się na kotwicy. Zrobiła się fala, parę łódek podpiera się
silnikami aby zmniejszyć nacisk na kotwicę i jej nie wyrwać, kilku innym już
się to udało więc odeszli i krążą z nadzieją na lepsze czasy. Ja obudzony
wiatrem o piątej rano zająłem się porządkami na komputerze, zerkając nerwowo na
pozycję GPS i czy alarm kotwiczny nie zawyje. Nie zawył.
Alarm kotwiczny to prosty sposób aby móc
spokojnie spać w nocy, a nawet funkcjonować w dzień. Kiedy kotwica puszcza
prawie nigdy się tego nie czuje, tylko świat się przesuwa, do czasu spotkania
przeszkody oczywiście. Na GPS zaznacza się więc bieżącą pozycję i nakazuje
urządzeniu powiadomić sygnałem kiedy opuści się nastawioną od niej odległość na
przykład 50 stóp .
Oczywiście przygotowaliśmy się już wczoraj na
przyjście nawałnicy, zmieniliśmy miejsce wbijając naszą kotwicę głęboko w piach
i sprawdzając jej trzymanie naocznie będąc w wodzie i dając pełną wstecz
silnikami. Dziś nad ranem żałowałem, że nie dołożyłem drugiej kotwicy na Y,
zawsze to bezpieczniej kiedy dwie trzymają. Pochowaliśmy też wszystkie luźne
sprzęty no i patrzymy jak temperatura z 27 stopni zjechała w parę godzin do 16.
Zima idzie! A raczej leci.
Miniony Sylwester był nad wyraz udany.
Zapowiadało się słabo gdyż usypiając Moanę zasnąłem i kiedy Beata obudziła mnie
o 22 byłem lekko trząchnięty. Doszedłem jednak do siebie, przygotowaliśmy
paterę z wędlinami, dodatki, kieliszki i do północy pękło już półtorej butelki
wina w miłej atmosferze wspomnień. O północy obudziliśmy Moanę zgodnie z zawartą wieczorem umową i przy szampanie już w
kieliszkach oglądaliśmy niespotykanie wspaniałe sztuczne ognie będąc w
pierwszej loży jako, że na wodzie, a strzelano przed nami. Zresztą nie tylko te
zaraz obok podziwialiśmy, również ognie w innych miejscach wokoło było świetnie
widać z naszego miejsca. Tę pierwszą lożę oceniliśmy dopiero rano oglądając
łódkę pokrytą kawałkami spalonych kartoników i czarną od sadzy.
Szalony wieczór trwał chyba do po
trzeciej jak przystało na taką noc i robiliśmy różne dziwne rzeczy. Mimo bardzo
słabego (acz płatnego) Internetu udało się dodzwonić z życzeniami dużo
wcześniej, sześć godzin różnicy pomogło i linie nie były jeszcze przeciążone.
W Nowy Rok pobudka była marna, cóż, Moana mimo
nocnych występów, jak każde dziecko była bezlitosna swoją standardową pobudką o
ósmej. Jakoś przetrwaliśmy do lunchu, po którym podnieśliśmy kotwicę i z
kanadyjską rodziną nauczycieli z Quebeku, Catherine, Franckiem z Vent Fou
(Szalony Wiatr) i ich trójką dzieci udaliśmy się na pobliską rafę i na plażę.
Dzieci szalały na trampolinie zachłystując się przestrzenią, jako że oni w
piątkę żyją na niewielkim jednokadłubowcu. Guzdrałem się jeszcze kiedy wszyscy
byli już w wodzie i dochodziły do mnie okrzyki typu: mamo żółw! ale ryba!
Jednak dopiero na hasło: o langusta! wskoczyłem w mojej lekkiej piance do
zimnej wody (25 stopni) uzbrojony już w kuszę. Franck i Beata wypatrywali
langust w koralowych szczelinach, a ja trafnymi strzałami wydobywałem je na
powierzchnię z 4 metrów
głębokości uważając na jadowite pióra skrzydlic. I tak po dwudziestu minutach
dwie rodziny miały zagwarantowaną świeżą kolację w postaci 8 dorodnych langust.
A propos skrzydlic, to takie ryby mające formę
ptaka z rozpostartymi skrzydłami z tą różnicą, że są pod wodą i że na końcu
każdego pióra jest wielce trujący kolec z jadem. O dziwo dotychczas skrzydlice
spotykaliśmy niezwykle rzadko, ale na Bahama widzimy je za każdym razem. I
omijamy.
Zakolegowana kanadyjska rodzina na początku
lipca wyruszyła w swoją kilkuletnią podróż. Franck jako dziecko pływał z
rodzicami i uczył się korespondencyjnie, a teraz mając trójkę (nie)swoich
szkrabów realizuje własne marzenia (cała trójka jest adoptowana). Kupili łódkę
na jaką było ich stać, najpierw spróbowali przyzwyczaić się żyć na niej w
czasie wakacji na Wielkich Jeziorach aby w końcu wyruszyć w błękitną dal.
Pierwszy rok finansowo zapewnia im 80% pensji wypracowany według systemu
kanadyjskiego szkolnictwa, potem pozostaną im tylko wpływy z wynajętego domu i
z… jakoś to będzie. Było bardzo miło, Moana mimo bariery języka świetnie się
bawiła z dużo starszymi od niej dzieciakami, ale my z przyjemnością
pożegnaliśmy wieczorem tornado, które przeszło przez naszą Bubu.
Chodząc po mieście dopytywaliśmy się o wielopiętrowe
siedziska przygotowane przy głównej ulicy miasta. To do wielkiej parady
wszystko przygotowano, odbędzie się w poniedziałek 2 stycznia o 1h00 am czyli o
pierwszej w nocy do rana. Dla nas dość smutna wiadomość ze względu na Moanę,
jednak potwierdzenie, że parada potrwa do południa poprawiło nam humory.
Tak więc zerwaliśmy się o 7 aby już o ósmej
zająć wyśmienite, wypatrzone przypadkiem miejsca i zobaczyć część dzienną
parady trwającej właśnie od 8 do 12.
Trudno jest opisać wrażenia, każdy widział kiedyś znaną paradę z
brazylijskiego Rio de Janeiro, jednak oglądanie tego z bliska wśród
śpiewającego tłumu, przy muzyce przechodzących orkiestr i bębniarzy oraz
patrząc na arcydzieła ludzkiej wielomiesięcznej pracy i wyobraźni potrzebnej do
przygotowania strojów i wielopiętrowych ruchomych dekoracji zapierało dech w
piersiach.
Każdy z indywidualnych uczestników lub grup
uczestników miał do dekoracji przyczepiony numer, a chodzący wśród parady
jurorzy co jakiś czas wrzucali do jeżdżących zamkniętych na kłódki urn swoje
oceny, które miały wybrać najlepszych. I nie dziwił nas fakt, że przygotowania
do parady trwały nierzadko sześć miesięcy, było to widać.
Kolorowo, ruchomo, głośno i absolutnie
bezpiecznie, o to dbała policja i porządkowi – wszyscy się świetnie bawili,
byli uprzejmi i serdeczni. Nawet kiedy już wracaliśmy na Bubu, wiele samochodów
zatrzymywało się proponując nam podwiezienie. My jednak chcieliśmy się przejść
po czterogodzinnym pokazie i tylko podrygiwaniu w miejscu. Wracaliśmy
zachwyceni, to rzeczywiście kiedyś trzeba zobaczyć na żywo, czego wszystkim
czytającym życzymy.
Zbliża się wieczór, wiatr z północnego-zachodu
robi się już północny, znaczy będzie słabł i jutro rano będzie po froncie. Noc
pewnie będzie spokojniejsza, kotwica wytrzymała 35 węzłów to przy 20 powinna
tym bardziej. Jedyną pozostałością po strachach będzie zimnica trwająca kilka
dni, ale temperatura już się nie podniesie do 30 stopni. Zaczęły się dwa
najzimniejsze miesiące trzeba będzie więc poszukać lata na południu. Co też
uczynimy po jutrzejszych zakupach i praniu w pralni.
Środa 4
styczeń 2012
Idąc na zakupy spotkaliśmy Polaków z Toronto.
Przyjechali chcąc wyrwać się na chwilę od rodziny, nic to szczególnego,
jesteśmy wszędzie, ale żeby dziewczyna była z sąsiedniej ulicy mojego miasta,
to niewiarygodne.
Wracaliśmy z zakupów jak zwykle obładowani. Nie
chcemy jeździć taksówkami, każdy moment do chodzenia jest dobry, a zwłaszcza
chcemy aby Moana jak najwięcej się ruszała. Wiadomo na łódce głównie ogląda
filmy, a zabawy nie są zbyt wyczerpujące fizycznie. Staliśmy na pierwszym
skrzyżowaniu kiedy podjechał elegancki 4x4, otworzyło się okienko, a miejscowy
z żoną nakazał nam wsiadać no bo się ściemnia i niezbyt dobrze nas widać. Cóż,
rozkaz wykonaliśmy i w ten sposób agent ubezpieczeniowy z żoną wylądowali na
pomoście przy aneksie pomagając nam nieść zakupy. Chwila miłej rozmowy, na
odwiedzenie Bubu i drinka nie mieli jednak czasu. Nad wyraz było to miłe.
Piątek, 6 styczeń 2012
Ruszyliśmy wreszcie z Nassau - kierunek Exumas,
perła Bahamów. To łańcuszek wysepek, a
raczej łańcuch bo rozpościera się na długości 200 kilometrów biegnąc
z północnego zachodu na południowy wschód. Ich pozycja jeszcze bardziej
uatrakcyjnia pływanie, snuje się człowiek po zachodniej ich stronie płytką wodą
chroniony od oceanicznej fali i dominujących wschodnich wiatrów. Dopływamy
właśnie do pierwszego kotwicowiska, pełni wody, jedzenia, energii w
akumulatorach i słońca, bo choć temperatura pozostawia wiele do życzenia i po
froncie jest zaledwie 22 stopnie to bezchmurne niebo i płaska jak lustro
krystaliczna zimna woda (22,5
st ) odpłaca nam to zamarzanie i spanie pod kołdrą.
Sobota, 14
styczeń 2012
Minął ponad tydzień. Odcięci od świata, bez
telefonu i Internetu snujemy się od wyspy do wyspy. Niewiele jest do pisania,
odwiedziliśmy po drodze jedyną marinę położoną na prywatnej wyspie, drogą i
ekskluzywną, ale urody nieprzeciętnej, podobnie jak wyspa na której istniała.
Była też prawdziwa asfaltowa droga więc Moana hulała tam na swojej hulajnodze.
Zwiedzamy wyspy korzystając z naszego aneksu,
wjeżdżamy w kanały, wewnętrzne słone jeziora. Gramy w dziury, wymyśloną przez
nas grę, na plażach o piasku koloru i gramatury mąki, zawsze będąc na nich
jedynymi gośćmi. Cieszymy się tym rajem, lato wróciło woda ma już 25 stopni i
jest niespotykanej wcześniej przejrzystości, powietrze często 28, a słoneczko będące coraz
wyżej zaczęło przypiekać nasze skóry.
Zajadamy złowione smakołyki w postaci ryb i
langust lub dziwadła typu pająki morskie lub nieznane nam niby langusty zwane
po francusku cigale czyli świerszcze, z podobnym do langust jadalnym ogonem, ale
bez czułek. Istny prehistoryczny zwierz, trochę ohydny, za to smakowity.
Spotykamy się z załogami zaznajomionych wcześniej
łódek, Moana już mówi o niektórych małych załogantach – moje dzieciaki. Cieszymy
się z tych jej momentów z innymi dziećmi. Mało ma przecież takich kontaktów.
Pojawił się znów „Vent Fou” poznany w Nassau już
z zainstalowanym nowym silnikiem. Były też urodziny Herve z „Maioli” i
wieczorne ognisko na plaży z grillowanymi langustami i rybami.
Wtorek, 17 styczeń 2012
Trzeba przyznać, że plaże Bahamów są wyśmienite.
Dowód:
Na każdej z wysepek jest ich wiele i zawsze
udaje nam się znaleźć pustą tylko dla nas. Staramy się raz dziennie pobyć na
takiej z dwie godziny. Trochę spacerujemy, czasami jakaś ścieżka widzie nas w
głąb lądu lub na szczyt niewielkiego wzniesienia skąd zawsze zachwycamy się
widokiem.
Moana bawi się w piasku, chodzi po wodzie
ciągając aneks lub pływa z maską pokrzykując z radością po zobaczeniu jakiejś
ryby. Idylla panie! I jakoś dziwnie nam się taka monotonność nie nudzi.
Nie nudzi się też dlatego, że ją sobie
urozmaicamy. Nie dalej jak wczoraj przenosząc się na noc z bujającego
kotwiczenia na spokojne obok źle odczytaliśmy boję (kolory są odwrotne niż w
Europie), a było już szarawo i wylądowaliśmy na mieliźnie mając jedynie 10 cm wody pod łódką. Jakoś
przeszliśmy, ale było gorąco. Kotwicę rzuciliśmy przy pięknej plaży mając 30 centymetrów wody
pod kilami, tak, że jak wyszedłem z łódki to stałem obok mając wodę do piersi.
Według elektroniki byliśmy na dnie odpływu więc tylko ubawiliśmy się taką
sytuacją. I nie wiedzieć czemu po godzinie, kiedy było już zupełnie ciemno,
zaczęliśmy walić kilami o piaszczyste dno. I tak waliliśmy przez prawie dwie
godziny, aż przypływ nas podniósł. Cóż elektronika, elektroniką, a miejscowe
opóźnienie robi swoje. Za to noc była piękna i spokojna.
Wieczorami w łaski wróciły Scrabble z codzienną
porcją orzeszków ziemnych dla wszystkich, potem Moana je kolację, myje zęby i
idzie spać przy akompaniamencie czytanej przez Beatę książeczki. Ja z ulgą
wyzwolony od dziecka szykuję kolację, którą pałaszujemy popijając wino i oglądając
film. Zadziwiające jakiej wprawy nabraliśmy w komponowaniu naszych zapasów i
późniejszego menu. Trzeba przyznać też, że w porównaniu do innych łódek jemy
bardzo urozmaicenie, nie za wiele prócz pieczonego chleba podpierając się mąką,
która jest głównym składnikiem u innych ciągle piekących ciasta, robiących
makarony i pizze. W zasadzie nie ma różnicy w stosunku do normalnego życia w
pobliżu sklepu, jedynie jemy dużo więcej wszelakich morskich stworów pierwszej
świeżości oczywiście.
Spać chodzimy dość wcześnie, dziesiąta czy w pół
do jedenastej, aby wstać po dziewięciu godzinach snu. Dziwne jak organizm sam
wydłużył odpoczynek, kiedyś pracując siedziało się zawsze do wpół do pierwszej,
a wstawało po siedmiu godzinach i nie czuło się zmęczenia. Cóż szybkie życie to
i regeneracja szybsza. Szybko też nogami do przodu…
A propos nogami. Ponieważ mój zapas tabletek na
nadciśnienie jest niewystarczający na próbę postanowiłem brać je co drugi dzień
kontrolując oczywiście ciśnienie. Sprawdziłem po pierwszym ominiętym dniu -
130/78, postanowiłem odpuścić następny i znów 130/78. No to zupełnie przestałem
je brać. Minęło dziesięć dni i za każdym badaniem mam idealne wyniki. Czyżby
rzucenie palenia 10 miesięcy temu przyniosło rezultaty? No i nie przytyłem jak
inni. Dbamy o to bez wysiłku. Żadnych ciasteczek, chipsów przegryzek oraz mało
chleba, pyrów, mąki. Jedynie wieczorem po posiłku trochę sera i czekolada oraz
podwieczorkowe orzeszki. Za to piwa do woli i jakoś lustrzycy brak. Podobnie
brak zdrowotnych przypadłości, jedynie jakieś niewielkie rozcięcie, coś tam
wbite w stopę i wyjęte igłą. Żadnych nawet katarów mimo ganiania na mokro na
zimnym wietrze. Zadziwiające. (To takie zdrowotne informacje dla rodziny)
Wydarzeniem było zwiedzanie świetnie zachowanego
wraku dwusilnikowego samolotu przemytników narkotyków. Trochę już obrośnięty
koralem był siedzibą tak wielu ryb, że postanowiłem koło niego zapolować. Ryb
było wszędzie pełno do czasu kiedy pojawiłem się z kuszą. Wszystkie się
natychmiast schowały, zapewne nie byłem pierwszym z takim pomysłem. Nawet ryby
się uczą. Dowodem na to było przepłynięcie przez Exumas Parc, w którym od dawna
obowiązuje zakaz polowań. Tam wielkie sztuki podpływały do nas zaciekawione nic
sobie nie robiąc z naszej obecności, a langusty wychodziły z dziur aby na nas
popatrzeć z bliska i zagrać nam na czółkach jak na nosie. Oczywiście ręce
świerzbiły, byliśmy sami, ale oczywiście jesteśmy za zachowaniem takich miejsc
dla potomnych no i umożliwiających stworom swobodną regenerację gatunku.
Od czasu restauracji w Nassau oraz pobranej
nauki zdzierania z nich skóry jemy conche (koncze) na surowo w sałacie, lub
pieczone na grillu po natychmiastowym obróceniu. Wczoraj zrobiliśmy je po raz
pierwszy a la krewetki w oliwie, czosnku i pietruszce. No cud to był. Trochę
byliśmy już zniesmaczeni konchami gotowanymi, które mają wtedy specyficzny,
dość mocny smak. Jednak jedzenie ich na surowo dało zupełnie nowy wymiar tym
wielkim muszlowym ślimakom i wróciły one do naszego menu również w marynowanej
postaci.
Dotarliśmy do emblematu Bahama, co to zawsze na
widokówkach się pokazuje. Jako że to miejsce parkowe kotwiczenie nie jest
dozwolone więc wiele jachtów miotało się na płatnych parkowych bojach. My z
Vent Fou zakotwiczyliśmy dalej dopływając milę aneksem do budynku Dyrekcji
Parku. Jest na tej wyspie szczyt o wysokości … 16 metrów zwany Boo Boo
Hill czyli czytane BuBu jak nasza łódka. Żeglarze odwiedzający to miejsce
pozostawiają na nim deseczki z nazwami łódek, datami, taka fontanna co to się
pieniążek wrzuca. My też nie omieszkaliśmy zachować tradycję, ale z braku
deseczki podwiesiliśmy do czyjejś naszą blaszkę z piwa.
Od strony oceanu fala jest wielka i uderzając w
skaliste w tym miejscu nabrzeże wpycha się w różne szczeliny wyskakując w postaci
fontann w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Niekiedy woda nie wyskakuje
tylko z dziury wydobywa się podmuch powietrza, nawet takiej mocy, że wrzucony
do niej kamień wylatuje w powietrze.
Zwiedzanie wielkich wewnętrznych rozlewisk to
zawsze przygoda. Trzeba koniecznie zwracać uwagę na pływy sięgające tu metra,
aby nie dać złapać się zbyt niską woda i nie taszczyć aneksu po piachu.
Oczywiście pływy tego typu powodują bardzo silne prądy w przejściach między
wyspami a głębią oceanu. Niekiedy płynąc aneksem z połową mocy stoimy w
miejscu. Odwiedziny plaż od strony oceanu to też odwiedziny śmietnika naszej
cywilizacji. Wszystko co pływa, a co spłynęło rzekami lub zostało zabrane z
brzegu lub łódek przez wiatr trafia z falą na brzeg. Tam w parku zbiera się to
czasami na kupy, ale to syzyfowa praca.
Ponad dziesięć dni od Nassau i od ostatniego
znaku życia danego rodzinie. Tyleż samo
od ostatnich zakupów, więc niewiele pozostało w lodówce. Jeszcze mamy w
zamrażarce jagnięcinę i włoskie ostre kiełbaski, steki i pałki kurze, ale
zaczyna brakować świeżych warzyw. Dni są podobne jedne do drugich, czyli plaża,
pływanie, plaża, pływanie, itd…
Stałam się samotnikiem w pewnym sensie. Jak
przypomnę sobie naszą przyjaźń z Harmoony, Nelly i Francois, to mam czkawkę,
dzisiaj nie wyobrażam sobie aż takiego uzależnienia trasy, wieczorów, dni
spędzanych razem.
Tutaj terytorium jest absolutnie okupowane przez
Kanadyjczyków z Quebeku. W zasadzie, wszystkie napotkane jachty mają kanadyjską
flagę i są francuskojęzyczne. Nie sposób więc nie zagaić z jednymi lub drugimi.
Poznajemy więc ludzi z różnych statków, rozmawiamy, nasze dzieci bawią się
razem. Jest fajnie, a na dodatek dzięki temu udaje nam się uzyskać ciekawe
informacje, mapy i wskazówki dotyczące pływania po tym bardzo skomplikowanym
bahamskim terytorium. Jeśli Informacje są tym korzystnym „za”, to takie znajomości
jak na mój gust bywają uciążliwe. Najczęściej ludzie ci mają wielkie
zapotrzebowanie na wspólne z innymi spędzanie czasu przy posiłkach. Zapraszają
się w południe, na kawę, a nawet wieczorem. Ja (a nawet my), jak już pisałam
powyżej preferujemy te momenty spędzać w naszym własnym sosie. Lawirujemy więc
między odmawianiem zaproszeń, a przez to samo ograniczamy do minimum
konieczność zapraszania ludzi do nas w ramach rewanżu. Momenty spędzane razem z
nimi na plaży lub na wycieczkach zupełnie nam wystarczają.
Lubię naszą samotność, dążenie ścieżkami, które
sami wytyczamy, zaczynam się dławić jak musimy cokolwiek uzależniać od innych.
Dla przykładu, kilka dni temu byliśmy gotowi na eksplorację korala od strony
Atlantyku już wczesnym popołudniem (była wyjątkowa pogoda – zero wiatru i
płaskie morze, co zdarza się nie lada rzadko), ale czekanie na kompanów zajęło
nam półtorej godziny. Zrobiło się za późno i za zimno, żeby eksplorować korale,
bo już barrakudy i inne drapieżniki szykowały się do polowania na nas.
Przypomniało mi się pewnego ranka jak inaczej
funkcjonowałam onegdaj. Jak na Mazurach, po których corocznie pływałam wraz z
moim byłym mężem, czaiłam się głównie na miejsca „cywilizowane”, jak wtedy dążyłam głównie do tego by dobić do brzegu,
skąd było dojście do miasta i udać się do knajpy, bilard klubu, dyskoteki. Cóż
byłam młoda…. Teraz rajcują mnie miejsca samotne i dzikie. Chyba się po prostu
zdążyłam wyszaleć, a może obcowanie z ukochanym starszym ode mnie bądź co bądź
15 lat spowodowało przedwczesną ochotę na spokój i ciszę. Co oczywiście nie
znaczy, że nie czuję się nadal 20-letnią młódką. Tylko inaczej.
Zadziwiają mnie czasami mistyczne uczucia jakie
rodzą się nagle do naszego statku. Czasami, kiedy jest już czarna noc, wychodzę
na wiatr, głaszczę kopułę i mam wrażenie, że ta żelkotowa skóra poddaje się
moim dłoniom jak kocie futro. I mruczy. Jest niezawodna, super funkcjonalna (co
jeszcze bardziej sobie uświadamiamy po wizytach na innych, jednokadłubowych
statkach), szybka, no i po prostu miła dla oka. Bardzo kochamy naszą Bubu, a
myśl o zbliżającym się momencie jej sprzedaży napełnia mnie strachem,
przeczuciem, że będę bardzo za nią tęsknić.
Miło jest obserwować zainteresowanie Moany fauną
i florą. Potrafi długie chwile spędzać sama nie tylko na zabawie, ale również
na obserwowaniu jaszczurek czy mrówek. A my na obserwowaniu jej rozwoju. Satyra
w krótkich majteczkach:
BEATA i
MOANA WIECZOREM W ŁAZIENCE (ja słucham)
M: mamo, jak długo trzeba myć te zęby?
B: trzy wierszyki, to zaczynamy: wlazł kotek na
płotek i mruga, a wiesz Moana, że mogą być też trzy zdrowaśki.
M: ?
B: zdrowaś Mario, łaskiś pełna ………, hm, wlazł
kotek na płotek i mruga.
BEATA I
MOANA PATRZĄC NA REKINA
M: mamo, mamo, rekin!
B: rzeczywiście, trzeba pójść popływać aby
zrobić zdjęcie, ale sama się boję
M: to ja pójdę z tobą i będę cię pilnować?
B: a jak mnie zje?
M: to obciach będzie! (pierwszy raz słyszymy to
słowo z jej ust)
DARU I
MOANA W SKLEPIE
M: tato, loda
D: idź szukaj orzeszków bo już nie ma
M: dobdźe
D: znalazłaś?
M: nie, pójdę zapytać się pani (i znika)
M: (wróciła) zapytałam się
D: ale jak, przecież pani nie mówi po polsku?
M: no po zagranicznemu: djribiwsnv, kdejncvidio,
jfsuc, orzeszki?
Coraz częściej spotykamy rekiny. Są to niegroźne rekiny
zwane po francusku nourrices, żerujące jak hieny w portach czekając na odpadki.
Jednak spotkanie w wodzie, zwłaszcza w czasie polowania z kuszą kiedy krew jest
w wodzie, za każdym rekinem może być niebezpieczne. Moje dzisiejsze face a face
zmusiło mnie do zaprzestania prób zdobycia kolacji.
Piątek, 20 styczeń 2012
Wyszliśmy właśnie ze Staniel Cay i małego miasteczka z pasem
startowym i dwoma sklepami. Znów odbudowaliśmy zapasy, głównie
warzywno-owocowe, jako że zamrażarka ciągle jest pełna z powodu zbyt wielkiej
ilości upolowanych i zjedzonych morskich stworów.
Nie dalej jak wczoraj na kolację było cudowne spaghetti z
morskich ślimaków w sosie pomidorowo-cukiniowo-squashowym (squash po angielsku
– po polsku nie wiemy, coś z rodziny cukinio-kabaczkowatych).
Zaopatrzenie w takich wyspowych sklepikach zależy od dnia,
im bliżej po dostawie (w środy) tym więcej jest w sklepie. Generalnie było
niezłe, nie było tylko zielonych ogórków i grapefruitów.
Miejsce słynie z filmu o 007 czyli Jamesie Bondzie z odcinka
o nieznanej nam polskiej nazwie, w oryginale „Thunderball” czyli kulisty piorun
w tłumaczeniu. Zwiedziliśmy oczywiście miejsce z filmu, którym jest
nieprzeciętnej urody podwodna grota dostępna przy odpływie.
Grota była przepiękna, oświetlona od góry dziurą w „suficie”
i wieloma podwodnymi przejściami łączącymi ją z jasnym zewnętrzem. Zachwyca nad
i pod wodą, zasiedlona jest bowiem setkami kolorowych ryb świetnie widzianych
dzięki wspomnianemu słonecznemu światłu wpadającemu spod wody.
Dziś rano pojechaliśmy jak zwykle na plażę, aby z niej
zrobić pieszą wycieczkę klifami od strony oceanu. Moana tym razem dzielnie
przeszła całą trzykilometrową pagórkowatą pętlę nie marudząc zbyt wiele. Morska
bryza - zapowiedź pasatów, szum fal rozbijających się o skalne półki, horyzont
bez granic oświetlony słońcem to znów chwile bezgranicznego szczęścia, jakich
doznajemy tu wiele zachwyceni tak urodą krajobrazów jak i samotnością wśród
natury.
Wracając spotkaliśmy załogę „Maloya” wypływającą właśnie z
groty, a że nasza łódka była obok zjedliśmy u nas wspólny lunch. Kiedy my
rozmawialiśmy popijając już kawę, trzy dziewczynki szalały na trampolinie i
widać było, że Moana nauczyła się obserwując starsze dzieci z „Vent Fou” wieść
prym, wieszała się więc na linie, właziła na kopułę i dach, aż w końcu
zaprosiła je do swojego dużego pokoju aby pokazać zabawki.
Pożegnaliśmy gości i podnieśliśmy kotwicę aby z dość
niewygodnego i hałaśliwego kotwicowiska przy grocie popłynąć dalej na południe
do Black Point. Kotwicowisko dało nam się we znaki głównie w nocy, zmienne
prądy kręciły Bubu, kotwica często była za łódką, a jej łańcuch szorował o dno
kadłubów budząc nas.
Kiedy niezbyt odległe miasteczko na sąsiedniej wyspie było już
dobrze widoczne ukazał nam się las masztów. Black Point jest końcowym punktem
dla wielu, którzy tu albo zawracają, albo wychodzą na ocean nie mogąc płynąć
dalej na południe zachodnią stroną wysp z powodu zbyt płytkiej wody wahającej
się od 1,5 do 2,5 metra .
Tu właśnie zawracali poznani Polacy, Maciek i Leszek, starsi
panowie mieszkający na Florydzie, którzy wyrwali się od niepływających łódką
żon na męską wycieczkę. Poznaliśmy się na przystani, witając ich po polsku kiedy
wsiadali do aneksu o nazwie Maciejka. Popłynęliśmy później razem aneksem do
„Zatoki Świń”, miejsca gdzie na plaży i w wodzie buszują dzikie świnie i
zawitaliśmy do nich na herbatkę z rumową wkładką.
Oczywiście mimo krótkiej wizyty rozmowom nie było końca, a opowieść
Maćka o nielegalnym przekroczeniu granicy amerykańskiej z Meksyku do USA z żoną
przenosząc dzieci przez Rio Grande była niesamowita.
Wracając do wątku, widząc las masztów w oddali skręciliśmy
raptownie o 90 stopni na wschód i po pół godzinie klucząc wśród mielizn
znaleźliśmy się w pustej zatoczce z plażą i skalistym klifem aby tu samotnie spędzić
wieczór i noc. Tak lubimy.
Niedziela, 22 styczeń
2012
W zatoce spędziliśmy samotne dwie noce. Wdrapaliśmy się na
klify aby popatrzeć na okolicę i Bubu z góry. Na plaży robiliśmy to co zwykle, z
tą różnicą, że była zamieszkana przez iguany, które zapewne dokarmiane,
pojawiły się natychmiast kiedy zobaczyły nas zbliżających się aneksem do niej i
podchodziły na zbyt bliską jak dla mnie odległość. A wie to człowiek co zrobi
taki mały smokopodobny zwierz. Oczywiście Moana z początku uciekała przed nimi,
aby po chwili, już przyzwyczajona, z zaciekawieniem im się przyglądać z bardzo
bliska.
Rano upolowałem z trudem dwie ryby. Mało ich było generalnie,
a te, które się trafiały chowały się natychmiast w koralowe zakamarki i nijak
nie dało się ich stamtąd wywabić.
Drugie, popołudniowe łowieckie podejście było lepsze i
ciekawsze. Dość szybko trafiłem małego Schoolmastera z rodziny Snapperów, aby
po chwili dojrzeć na głębszej wodzie ławicę Bar Jacków. Pierwszy trafiony wyzwolił
się od strzały i uciekł krwawiąc, a kiedy naciągałem gumę aby móc oddać nowy
strzał kątem oka dostrzegliśmy rekina. Był niewielki, z półtora metra, jednak
wiemy, że do największej ilości wypadków z rekinami dochodzi właśnie w czasie
polowań, kiedy to krew jest w wodzie i rekiny dostają szału.
Inne zwierzęta z rodziny rekinowatych też się pojawiły, mowa
o płaszczkach, tu błękitnych i nieprzeciętnie wielkich, mających dwa metry
rozpiętości, napawających nas respektem. Trzymając się aneksu dostrzegłem
trafioną rybę, wokół której kręciły się inne wielkie Bar Jacki. Poprawiłem
strzał i po chwili kolacja znalazła się w aneksie, wraz ze mną nie chcącym być
kolacją dla kogoś innego.
Jest coś czego nie rozumiemy. Podnieśliśmy
kotwicę i milę dalej znaleźliśmy następną plażę i klify jeszcze piękniejsze niż
te poprzednie i równie puste. Decyzja była natychmiastowa, kotwica w dół i znów
spędziliśmy dobę w samotności przy bezkresnej plaży. I tego właśnie nie
rozumiemy, widzimy na horyzoncie dziesiątki jachtów płynących od jednego
wielkiego kotwicowiska do drugiego gdzie spędzają czas w hałasie aneksów, z
widokiem głównie na sąsiednie łódki. Czemu?
Wycieczka na klif była niespodzianką. Widoczna z
dołu piramida na szczycie okazała się nie kupą kamieni ułożonych przez turystów
tylko olbrzymim gniazdem orłopodobnej pary wielkich ptaków. Mimo, że nie
zbliżaliśmy się zbyt blisko, zdenerwowane naszą obecnością podlatywały do nas z
krzykiem próbując nas odpędzić.
Na plaży bezczelne iguany wchodziły nam prawie
na koc, ale miło było leżeć i obserwować z tak bliska te przedpotopowe stwory. Objazd
okolicy aneksem nie przyniósł łowczych rezultatów, jedynie 48 wielkich
ślimaczych muszli wylądowało w worku podwieszonym na dobę przy Bubu (w celu
wyczyszczenia się ze śluzu i odchodów). Znów zrobimy z nimi kluseczki i zalewę
octowo-oliwną. Mniam.
Komentarze
Prześlij komentarz