GRUDZIEŃ 2011 BAHAMAS
Wtorek, 6 grudnia 2011
Od tygodnia snujemy się dalej po Florida Keys
wypatrując światełka nadziei na okienko pogodowe, które wypchnęłoby nas na
Bahamy. Dni mijają wolniej lub szybciej, zajęć mamy mniej lub więcej,
wychodzimy na stały ląd lub nie wychodzimy, czyli tak naprawdę żadnej rewelacji
do opowiedzenia tym razem nie ma.
Po Boot Key stanęliśmy już przy Key Largo w
pierwszym dogodnym miejscu. Przez lornetkę wypatrzyłam marinę, więc
zasugerowaliśmy się, że będzie też i pomost dla aneksów. Okazało się, że marina
należy do prywatnego klubu i wstęp na jego teren (jak i cumowanie przy
pomoście) przysługuje tylko i wyłącznie jego członkom. Niemniej jednak udało
nam się uzyskać zgodę na pozostawienie aneksu na krótki czas, wyszliśmy „do
miasta”. Główna arteria (numer 1) była blisko, Key Largo jest bardzo długą, ale
i wąską wyspą, po obydwu jej stronach są jakieś knajpki, banki, hoteliki i
składy łodzi, znalazł się też profesjonalny supermarket dla nurków, dzięki
czemu weszłam w posiadanie nowiutkich płetw (stare pękły w połowie). Spacery
wzdłuż tej autostrady nie są największą przyjemnością jaką można sobie
zafundować, ale na szczęście wzdłuż jezdni wije się też chodnik dla pieszych i
rowerów, Moana może więc w miarę bezpiecznie jechać na swojej hulajnodze.
Jednak najzabawniejsze jest przejście przez tą drogę na drugą stronę.
Oczywiście świateł dla pieszych nie ma, trzeba się więc przyczaić i czekać na
„dziurę” w notorycznym ruchu, a jak się takowa pojawi przebiec jak najszybciej.
Cóż, niezbyt to rozsądne, szczególnie z dzieckiem, ale nie mamy wyboru.
Kolejnym naszym kotwicowiskiem była następna
zatoka, Tarpon Bay, gdzie odkryliśmy wybudowany niedawno (więc nie umieszczony
jeszcze na mapach) pomost dla aneksów, znajdujący się w malutkim parku publicznym
zaraz koło gmachu policji i urzędu gminy. To okazało się istnym cudem. Można
było też legalnie i bezpłatnie zostawiać śmieci (a nie wyrzucać po kryjomu
gdzie się uda) oraz pobrać wodę. No i niedaleko znajdowała się jedna z
najbardziej wysławionych perełek morskiej wyżerki, czyli Fish House. Dwukrotnie
daliśmy naszym żołądkom możliwość rozkoszowania się wybornymi faktycznie
owocami morza, rybami, a nawet i żeberkami (świńskimi!).
KNAJPKA WYŻSZYCH LOTÓW
Trzeba zwrócić uwagę, że w każdej restauracji przy
podawaniu menu, przynosi się dziecku kredki, kolorowanki czy inną atrakcję.
Zapewnia to spokój rodzicom na dłuższy moment. Pomysł świetny, w Europie nie
spotykany, a jakże prosty.
W relatywnie niedalekiej odległości (1,2 mili ) był też
żeglarski sklep West Marine, gdzie nabyliśmy flagę Bahamów, no i na szczęście
hipermarket Publix oraz Kmart (taki jak Castorama) – jedno z najbardziej
ulubionych miejsc na nasze prawie codzienne spacery (drogo nas to wyszło).
„PRZYKLEIŁO SIĘ GÓWNO DO BURTY I MÓWI: PŁYNIEMY”
Byliśmy też pełni nadziei na spełnienie potrzeb
Moanki, dowiedzieliśmy się, że nieopodal znajduje się okrzyknięty dwa razy
najlepszym w Stanach, park stanowy „John Pennekamp Coral Reef”. No brzmi
nieźle, miały być i plaże i wycieczki piesze oraz możliwości snorekellingu.
Udaliśmy się więc radośnie w to zacne miejsce, ale niestety – pogoda się
skiepściła, to raz, fala na plaży była duża, a woda zimna jak w Bałtyku (21 st .), to dwa, plaże trudno
wręcz było nazwać plażami, ot jakiś kawałek ziemi pokryty drobnymi kamyczkami i
kawałkami korala, to trzy. Wszystkie więc warunki zostały spełnione, aby owe
miejsce nie zostało przez nas zaliczone do ziemskich rajów. Jedyną atrakcją był
amerykański ślub zorganizowany na plaży. Dużo hałasu o nic, ale śmiesznie było pooglądać
lekko pijaną pannę młodą w nader wysokich koturnach (wyglądała na herod-babę,
hi hi), wszystkie inne panie wystrojone na letni upał, drżące więc z zimna, ale
zachowujące poważne miny i facetów z rozmemłanymi koszulami popijających jedno
piwo za drugim.
ZNAJDŹ PANNĘ MŁODĄ?
Siedzieliśmy na kocu nieopodal patrząc
rozbawieni, a dla weselnego towarzystwa to Moana stanowiła większą atrakcję niż
ślub. Tańczyła do muzyki lecącej z głośników robiąc artystyczne figury tak
zabawnie, że stała się obiektem fotografów.
NIBY PLAŻA
Ledwo dotrwaliśmy do przysięgi, zimny wiatr
wywiał nas z parku, poza tym nadchodził zmrok, a przed nim chcieliśmy wrócić na
Bubu.
I tak dzień za dniem mijał sobie, ja oczywiście
uprawiałam codzienne sportowe pływanie wokół łódki, Daru raczej nie odrywał się
od komputera, a Moanka od bajek, a od pewnego czasu od farbek, które ostatnio
pokochała. Postanowiliśmy tkwić w tym miejscu do oporu z uwagi na bardzo dobry
Internet, który był nam niezbędny do ciągłej obserwacji pogody oraz do kontaktów
telefoniczno-skypowych, których jednak nie było za wiele gdyż inna praca
komputerowa pochłaniała nam zbyt wiele czasu.
Przedwczoraj bum! Jest! Pojawiło się okienko, a
wręcz okieneczko pogodowe do przeskoku przez gulf stream. Przygotowaliśmy się
więc do jazdy i dzisiaj już wyszliśmy na zewnętrzne wody Florydy. Przeszliśmy
przez kanał Angelfish, co do którego mieliśmy pewne wątpliwości głębokościowe i
do przejścia którego przygotowywaliśmy się bez końca. Przeszkód nie było,
najmniej mieliśmy 0,8
metra pod kilem, na dodatek na najniższej wodzie
(wariaci jesteśmy).
Teraz stoimy na boi stanowej (boje są
zainstalowane w celu ochrony rafy, jest ich po kilka sztuk w różnych rewirach).
Strasznie buja, jesteśmy przecież na otwartym morzu. Jakoś musimy to wytrzymać
do jutra. Startujemy o 4 rano. Cieszę się bardzo, już czułam się trochę
więźniem Florydy, tak jak to było w zatoce na Grand Cayman, gdzie wchodząca
fala zamykała nam wbrew woli drogę do wyjścia. Gdybyśmy teraz nie skorzystali z
okazji płynięcia musielibyśmy tu zostać jeszcze przynajmniej tydzień, jak nie
dłużej. W tak mało ciekawym otoczeniu byłoby to w mojej opinii stratą czasu.
GRANICA GOLFSTREAMU – KOLOR I TEMPERATURA
ZMIENIAJĄ SIĘ NAGLE
Tak, upływał dzień za dniem, monotonie jak praca
kasjerki w hipermarkecie. Jedynym wielkim wydarzeniem były spotkania z manatami.
Wszędzie na Keys są tabliczki, że to teren tych morskich krów, żeby uważać etc.
Zaczęliśmy już powątpiewać w ich istnienie.
Popłynąłem po wodę i kiedy odcumowałem aneks od
pomostu stojąc i dając się odpychać od lądu wiatrowi, jeszcze bez silnika w
zupełnej ciszy usłyszałem za sobą głębokie sapnięcie. Odwróciłem się i z pięć
metrów od siebie zobaczyłem nozdrza wystające z wody na podobę krokodyla. Hm,
jesteśmy na granicy parku narodowego Everglades, rezerwy aligatorów, ale tu
aligator? I w tym samym momencie zrozumiałem widząc olbrzymie cielsko
przetaczające się przez wodę aby na końcu machnąć mi w powietrzu szeroką wielką
płetwą. To był manatee czyli chyba manat po polsku, z rodziny syren (ciekawe!).
Stałem z rozdziawioną gębą, trochę przestraszony czterometrową wielkością tego
morskiego stwora, którego waga dochodzi do pół tony. Fascynujący był widok tego
ssaka wynurzającego się jeszcze ze dwa razy aby zaczerpnąć powietrza.
Po powrocie na Bubu i delikatnej tym razem jeździe
aneksem (w celach ochronnych – nie wiadomo tylko kogo, siebie czy stwora),
naopowiadałem się Beatce o moim spotkaniu z nadzieją, że może i ona zobaczy to
dziwadło. Nie trzeba długo było czekać, następnego dnia, kiedy siedziała już z
płetwami na tylnym schodku gotowa aby wejść do wody i stracić swoje panoszące
się zbędne kalorie, zaczęła krzyczeć, choć szybko! Za Bubu wyłonił się grzbiet
manatee, dużo jaśniejszy i mniejszy, nie pokazał też swojego imponującego ogona,
ale przeżycie było ogromne. I radość.
MANATY (ang. Manatee lub morskie krowy – co to
ma z krową wspólnego?)
Dziś jest 6 grudnia czyli dzień św. Mikołaja.
Moana już od kilku dni o niczym innym nie mówiła. Wiadomo, wykorzystywaliśmy
sytuację i straszyliśmy ją, że jak będzie niegrzeczna to Mikołaj prezentów nie
przyniesie. Wczoraj wieczorem przygotowała kubek z wodą dla Mikołaja i
marchewki dla reniferów.
Kiedy zasnęła Mikołaj przyniósł śpiewającego
renifera, owoce i cukierki oraz nową piłkę z uchwytem, prezenty, które to
znalazła dziś rano.
Środa, 7
grudnia
Jest trzecia w nocy, nie mogę spać. Nastawiony
na czwartą budzik już nie zadzwoni. Po cichu włączam komputer, przyrządy
nawigacyjne, na końcu silniki, aby dać jeszcze kilka minut Beacie, która
wyskakuje po chwili zaspana i pyta: ale będę mogła jeszcze się położyć?
Tak, odepnij nas tylko od boi i idź spać.
Ruszamy, księżyc prawie w pełni już zachodzi,
ale dzięki niemu widzę nawet boję rybacką przyuważoną nieopodal wieczorem,
omijam ją i obliczam kurs. Rachunek jest prosty i na oko:
dziesięć godzin płynięcia, Golfsztrom około 3
węzłów razy pierwiastek z 2 (płyniemy pod kątem 45 stopni do niego) i razy 10,
daje z 20 mil
przesunięcia na północ. Odmierzam więc 20 mil na południe od Bimini co daje kurs 95
stopni. Znaczy mamy płynąć lekko na południowy wschód aby wylądować na północy.
Hm.
Płynie się słabo, spora fala w mordę, podobnie
jak wiatr, którego miało nie być, Beatka pojawia się więc szybko, hałas silnika
przy głowie i walenie wody nie dają jej spać. Położę się w salonie, mówi.
Podobnie jak o kanale Angelgfish Creek i o
przejściu przez Golfsztrom naczytaliśmy się sporo, że przy wietrze z kierunków
północnych zwykle woda się gotuje i przejście nie jest możliwe, że trzeba
czekać przynajmniej jedną dobę bez wiatru lub z kierunków południowych czy
zachodnich. Angelfish należało przejść w końcowej fazie przypływu, my
znaleźliśmy się przy wejściu do niego w końcowej fazie odpływu i poszliśmy jak
na skazanie, ale przeszliśmy bez żadnych problemów.
Przejście w tym miejscu przez Golfsztrom, prócz
wydarzeń związanych z prędkością prądu, obfituje również we wzmożony ruch
statków, odradza się więc nocne przeprawy nieprzyzwyczajonym do takiego pływania żeglarzom, ale to chyba nie o nas
pisali.
Jak pisali tak było, naprawdę dużo się działo, a
wiadomo nocą ma się inne postrzeganie więc wszystko podszyte jest strachem.
W pewnym momencie dwa wielkie statki płynęły z
przeciwnych kierunków i miały według AIS skrzyżować się ze sobą, na dodatek w
miejscu gdzie za chwilę miała znaleźć się Bubu, pchana głównie prądem i trochę
silnikami. Elektronika jednak to piękna rzecz, zanim zobaczyliśmy zmianę układu
świateł wielkiego kontenerowca, na ekranie zaznaczył się ruch steru tego statku
i wiadomo było, że nas ominie tyłem. Tak więc jeden przeszedł przodem o trzysta
metrów, drugi w tym samym momencie tyłem o taką samą odległość. I niby trzysta
metrów to dużo, ale nocą i to, że każdy z nich miał właśnie trzysta metrów długości
dodawało poczucia skali naszej małej łupinki.
Podobnie jak Moana o Mikołaju my marzyliśmy o
własnej najświeższej z możliwych rybie. Ciągniecie wędek po wewnętrznych wodach
nic nie dawało, ani nocna podróż z Fort Myers do Key West. Ustaliliśmy więc, że
tym razem na pewno złapiemy coś. A wiadomo przecież, że wiara czyni cuda więc
zaraz po wschodzie słońca zaterkotał kołowrotek i 80 centymetrowa koryfena
wylądowała na pokładzie Bubu w upojnym śnie wiecznym spowodowanym nadmiarem
Ginu (jeszcze w podbieraku wlewamy mocny alkohol rybie pod skrzela, co usypia
ją natychmiastowo, a nam ułatwia zdejmowanie jej z haka i obniża poziom
wyrzutów sumienia).
Kiedy piszę te słowa, przyjemny zapach zupy
rybnej roznosi się już po Bubu, a porcje na wieczornego grilla i lunchowe sushi
leżą w lodówce. A ile radości było, a babrania się. Na dodatek do Bimini
jeszcze tylko 15 mil
i to kursem jaki nastawiłem na początku, ma się tego nosa. Zwłaszcza dużego jak
mój!
Piątek, 9
grudnia
Jadąc do nowego kraju wyobrażamy sobie o nim
różne rzeczy. Głównie są to obrazy zapamiętane z filmów, widokówek jakichś,
haseł kojarzących się z miejscem. Dla każdego zapewne Wyspy Bahama kojarzą się
z plażami, palmami i wiecznymi wakacjami, trochę też podatkowymi związanymi z
nazwą Nassau. Dla mnie bliskość USA dodatkowo jakoś działało mi na wyobraźnię i
widziałem przez jej pryzmat zadbane bogate miejsca, strefy wolnocłowe, hotele,
restauracje, kluby nurkowe, no i kryształową wodę.
A tu bach, jak obuchem w głowę. 40 mil od Miami i
przyśpieszony powrót na Jamajkę, lub gorzej, na Saint Vincent. Prócz witającej
nas oleistej kryształowej rzeczywiście wody reszta to był po prostu syf.
Zaczęło się od zadziwiająco źle oznaczonego
wejścia do portu. Na szczęście okienko pogodowe przygnało tu wiele
Amerykańskich jednostek znających teren więc płynąc za kimś jakoś dotarliśmy do
jednej z marin i to my później pomagaliśmy innym. Zacumowaliśmy i udałem się do
urzędu celnego i imigracji położonych nieopodal. Pierwsze wrażenie znane nam
już było z większości wysp post brytyjskich (jak to dumnie brzmi: Imperium
brytyjskie, hm) - czarno. jedyni snujący się biali byli przybyszami z łódek.
Po wejściu do urzędu celnego zastałem wszystkich
jedzących lunch przy biurkach widzianych przez niewielkie dziury w bardzo
przyciemnionych szybach. Na moje pytanie czy to lunch time, odpowiedziano, że
nie i zaraz znalazł się ktoś do obsługi. Oczywiście po wypełnieniu
nieskończonej ilości papierów przeze mnie następne papiery wypełniała
celniczka, pozwolenie na pływanie, na łowienie ryb, na import czasowy łódki,
aneksu, silników, kuszy, żony, dziecka, oj coś się zapędziłem. Załoga była
tylko na dwóch listach. Wszystko przez kalkę jak za dawnych lat i w bardzo
miłej atmosferze, za 300 USD.
Z celnicy udałem się do immigration, czyli
wopistów. Tam znowu papierki i papierki, ale bez płacenia tym razem. Wracałem
na Bubu spoglądając na rudery, śmieci, po które nikomu się nie chce schylić,
trochę z żalem za tak bliskimi i zadbanymi Stanami. Korzystając z tego, że
staliśmy na nabrzeżu przechodząc koło monopolowego zakupiłem zgrzewkę piwa (24x340
ml) za jedyne 40 USD, które są ekwiwalentną walutą do miejscowej. No tanio nie
jest, przynajmniej dwa razy drożej jak w Stanach.
Cóż, pozostawać w porcie nie chcieliśmy wiec
odpłynęliśmy od razu w kierunku zaznaczonego na mapie kotwicowiska. Znaczy
próbowaliśmy bo po odpłynięciu 50 metrów staliśmy już na mieliźnie.
Kryształowa woda plus silny prąd, nie mówiąc o
złych oznaczeniach sprawiły, że stanęliśmy nagle w piachu (więc niegroźnie).
Zaraz ktoś pomachał, wsiadł na motorówkę aby nas wyciągać. Miło, że tak od
razu, ale nie musieliśmy korzystać z tej pomocy. Trochę wstecznego gazu, trochę
obrotów w miejscu i oswobodziliśmy się sami. Kotwicowisko okazało się miejscem
przy wyspowym zakładzie energetycznym, którego agregaty hałasowały i smrodziły
niemiłosiernie. Obraz nędzy i rozpaczy. Wybraliśmy więc inne, na południu
bliźniaczej wyspy, czyli Południowej Bimini. Tam przekonaliśmy się znowu, że
większość przewodników i książek żeglarskich to bzdety. O Bahama pisze się, że
po przybyciu absolutnie nie wolno rzucić nigdzie kotwicy, należy zrobić
najpierw odprawę, płacąc za nią oczywiście dodatkowo jeśli jest już po
godzinach lub w weekendy. Na kotwicowisku stały już dwa jachty, amerykański i
kanadyjski, oba z żółtymi flagami i bez zamiaru robienia czegokolwiek przed
dniem następnym, mimo, że były to jeszcze godziny biurowe. Nikt tego nie
kontroluje.
Opcja wybrania tego miejsca szybko okazała się
słuszna, bo już w nocy z zupełnej ciszy podniósł się północny silny wiatr i z
siłą 25 węzłów trzy razy włączył nam alarm kotwiczny, który pozostawiamy na noc
kiedy kotwica nie trzyma na beton. A trzymać nie chciała, pod tym, co wydawało
się piaskiem i trawą była twarda płyta koralowa więc nasza Delta tylko trochę
była zagłębiona. Stwierdziliśmy to od razu idąc popływać w cudownej i już w
miarę ciepłej wodzie (25,5
st .).
Ku naszej radości zobaczyliśmy też muszle conch,
co zapowiadało zmianę menu na dzień następny, jako że na ten złowiona ryba była
już gotowa do grillowania.
Dzień następny był dla Moanki. Wreszcie
wymarzona prawdziwa plaża. Zaczęło się od zbierania na niej szkła. Uzbierano
trzy garście i dziecko mogło biegać po plaży jakiegoś wymarłego ośrodka i
mariny, w której umierały trzy jachty.
Zapytany o zgodę ochroniarz powiedział, że
wszystko jest czynne, tylko otwarte po południu, bar i restauracja, a z basenu
możemy korzystać kiedy chcemy, i że wszystko no problem! Tu znów różnica ze
Stanami, tyle, że odwrotnie, tam wszystko private and no trespassing.
Wyplażowaliśmy się do woli, co więcej na
skałkach znaleźliśmy ślimaki morskie, których całe moanie plażowe wiaderko
miało dopełnić konczową kolację (Word poprawia ciągle, więc niech już będzie
konczową według wymowy).
Po południu mieliśmy iść na długi spacer, ale
rozpadający się i darmowy busik zawiózł nas spod naszej rozpadającej się do
innej mariny. Ta już całą gębą była jak należy, nawet miała niezbędnych
urzędników celno-granicznych. Jedynie brakowało gości. Wszędzie pustki. Cóż, to
chyba jeszcze nie sezon. Sklepu nie znaleźliśmy więc wróciliśmy częściowo
piechotą, jako że mnie z Moaną zabrał znów po drodze znany nam darmowy busik
wyjący reggae. Tak więc szybciej od Beaty wylądowaliśmy w mniej już wymarłej ”naszej”
marinie, Moana w basenie, a ja w barze sączyć tutejsze piwo Kalik, o niebo
lepsze niż wszystkie amerykańskie sikacze razem wzięte. Jakiś pozytyw w końcu.
Miło jest tak wieczorem być razem, w innym
miejscu, a w tym samym domku. Takie ciepełko rodzinne, Moana ogląda bajki na
łapanych o dziwo numerycznych programach telewizji amerykańskiej, my przygotowujemy
zebrane w południe i już ugotowane koncze, w szybkowarze pogwizdują ślimaki. Po
kolacji Moana zniknęła w swoim pokoju, my obejrzeliśmy francuskie wiadomości,
Tak, tak, jest w Miami taki program, w którym pokazuje się codziennie główne
wydania dzienników telewizyjnych, francuskich i niemieckich, oraz gościnnie,
jakiegoś wybranego kraju europejskiego. Francuskie interesowały nas bardzo i
oglądaliśmy codziennie jak Euro się wali, a w ramach jasełek obejrzeliśmy
wiadomości białoruskie, ruskie i węgierskie.
Dziś od rana wybieraliśmy się do Alice Town,
znaczy na North Bimini. Postanowiliśmy pognać na nią aneksem choć to ze trzy
mile, zwiedzić, zjeść lunch i zrobić jakieś zakupy.
Lekko tylko zlani wodą zostawiliśmy aneks w Big
Game Marina, miejscu gdzie chodzą słuchy o Hemingwayu, pisał o tych wyspach,
siedlisku piratów kiedyś, ale czy był tu?
Zwiedzanie było mało efektowne, brak chodników
komplikował Moanie jazdę na hulajnodze. Na poczcie odesłaliśmy poleconym nasze
amerykańskie karty wjazdowe, dojdą za dwa lub trzy tygodnie, choć przez wodę to
tylko 40 mil .
SIŁY SZYBKIEGO REAGOWANIA W ALICE TOWN (Wyspa
Bimini)
Próby znalezienia knajpki w miasteczku spełzły
na niczym, wylądowaliśmy więc w marinie na zupełnie dobrym lunchu w klubowej
atmosferze i z Internetem w roli głównej. Dzięki niemu i prognozie pogody
postanowiliśmy płynąć dalej dziś w nocy. Jutro wieczorem zmiana pogody, więc to
ostatnia szansa na ostatnią naszą drogę na północ do Grand Bahama Island.
Po lunchu spędziliśmy miłe chwile na świetnej
plaży, potem były zakupy w sklepie a la wiejski, i już gnaliśmy na Bubu aby
podnosić kotwicę.
Zaczęło się trefnie, w jednym z silników nie
działała pompa wodna, jednak klucz i duży śrubokręt załatwiły sprawę – pasek
klinowy pompy został naciągnięty jak należy. A potem było już tylko trefnie. Z
początku szliśmy na żaglach, za to od
razu po zmroku trafił nam się na kolizji holownik ciągnący olbrzymią barkę.
Spotkaliśmy się już dwa dni temu, więc wiedzieliśmy co to za monstrum. Z pomocą
radaru jakoś się minęliśmy o 200
metrów , tym razem nie mieliśmy pierwszeństwa. Potem,
wbrew zapowiedziom pogodowym wiatr wiał tylko w dziób, więc były silniki,
silniki i silniki. Znaczy łeb jak dynia, ogólne wibracje i fala waląca od spodu
z hałasem wybuchu. O kiwaniu nie wspomnę. Takie płyniecie jest do zerzygania.
Dosłownie.
Całe szczęście, że Moana znosi to bez zarzutu,
ogląda bajki, je kolację uśmiechnięta jak zawsze. My mniej, noc katorgi przed
nami, przecież nie zawrócimy, a nocą stawanie gdzieś w nieznanym miejscu jest zbyt
ryzykowne. Daleko meteorologii do nauk ścisłych.
Katujemy się tak od 18, zmieniłem właśnie
Beatkę, która na swoją turę przysypia w salonie, jest 4h33.
Golfsztrom dał jeszcze, już chyba ostatni raz znać
o sobie. Płynęliśmy jeszcze na żaglach kiedy to straciliśmy sterowność. Stało
się coś dziwnego, wiatr zniknął raptownie na chwilę, włączyłem silniki, ale
sterowności odzyskać całkowicie nie mogłem. Przy pełnych obrotach miałem
prędkość równą zeru. Co się dzieje mówię do Beatki siedzącej przy komputerze.
Jak to co?, pyta, płyniemy trzy węzły, według GPS. Znaczy masa wodna
Golfsztromu przesuwała nas na północ z prędkością trzech węzłów, ale na niej
prąd powierzchniowy pływów księżycowych (dziś jest pełnia) płynął z prędkością
czterech w przeciwną stronę! Takie to dziwadło było.
Kiedy weszliśmy w Nortwest Providence Channel (na
wysokości Hillsboro na Florydzie) zaczęła się zabawa z wielkimi wycieczkowcami.
Już na AIS widzieliśmy ten cyrk, wokół nas zaroiło się od statków i co chwilę
za lub przed sobą mieliśmy pływającą choinkę pełną pasażerów żądnych wątpliwych
wrażeń. I tym razem szliśmy w poprzek wszystkich żeglownych szlaków, ale tak
żółwim tempem, że nawet nie próbowaliśmy robić jakichkolwiek manewrów. Mamy
światła, po nich widać, że też pierwszeństwo – niech chłopaki walczą jednym
palcem na sterze. My walczymy inaczej, o przeżycie w tym bagnie oświetlonym na
szczęście księżycowym światłem.
Wtorek, 13
grudnia
Trzydzieści lat minęło od pamiętnej daty. Znów
obchody, jak to u nas przystało, tragicznej rocznicy. Wszystkie rocznice u nas
smutne i najważniejsze, nawet ta 3 maja, niby to święto konstytucji, ale
pośrednio dzięki niej straciliśmy niezależny byt.
Kiedy 13-ego grudnia 1981 roku w Wiedniu obudził
mnie smętny Chopin dochodzący z radioodbiornika polskich sąsiadów zza ściany, a
że nie byli oni wielbicielami muzyki klasycznej, zaraz pomyślałem, że ktoś
umarł – pewnie papież. W przerażeniu poznanej już sytuacji - odcięte linie
telefoniczne, niejasne wieści, że może to ruscy idą z bratnimi armiami jak do
Czechosłowacji kiedyś, nawet się egoistycznie ucieszyłem, że to stan wojenny.
Ja, student czwartego rozpoczętego już roku
architektury po decyzji pozostania na zachodzie, wysłałem listem poleconym do
dziekana podanie o skreślenie mnie z listy studentów (kopię i dowód nadania
gdzieś mam). Moja mama rwała sobie włosy. Tyle walki było o te dość elitarne
studia, ale wtedy jakieś moje przeczucie i samozachowawcza odwaga gówniarza nakazały
mi wszystko zniweczyć. Mimo podjętej decyzji wątpliwości pozostały, byłem w
końcu młodym, niedoświadczonym człowiekiem. Dzień 13 grudnia stał się więc
przełomowy dla mnie, była taka kropka nad „i” rozwiewająca moje wszelakie
wątpliwości co do moich decyzji życiowych i zmiany miejsca zamieszkania.
Oczywiście z listy studentów skreślony zostałem,
nie na moją prośbę jednak, a przykładnie za niestawienie się na studia. Ówczesny
dziekan nie wykazał się postawą obywatelską tylko służalczą jak wiele innych
osób w tych czasach i nie tylko tych.
Polacy mają żal do Aliantów za wrzesień 1939.
Znany nam gnój i tchórzostwo polityczne nie jest tylko polską specjalnością,
wystarczy przeczytać książkę, którą właśnie skończyłem, „Buntownicy” Lenne
Olson, o dojściu Churchilla do władzy aby zrozumieć Anglików i nie mieć żadnych
złudzeń co do mechanizmów niby demokratycznych rządzących życiem partii
politycznych. W każdym kraju jest podobnie. Współcześnie u nas wystarczy
przypomnieć sobie partie, których członkowie nigdy nie mieli odwagi
przeciwstawić się liderom ciągnącym je na zatracenie, jak na przykład
Krzaklewskiego, który spowodował zanik z sejmu AWS, czy dziś Kaczyńskiego
likwidującego powoli stworzony przez braci PiS.
Jakoś tak jest, że każdy z liderów staje się
apodyktycznym bandziorem co to nabrał, miast politycznej ogłady, wyłącznie
wyśmienitą zdolność pociągania partyjnymi sznureczkami. Z drugiej strony prócz
bezwzględnego sposobu zarządzania partią również ich siła charakteru (nie
koniecznie pozytywna) nie pozwala innemu konkurentowi stanąć na równi i zrobić
przewrót. W PiS nie znalazł się nikt na miarę Kaczyńskich i to mimo prób
wykreowania kogoś takiego.
A Anglicy? No nie mogli pomóc Polsce we
wrześniu, wcześniejsze polityczne rozgrywki temu nie pozwoliły, a w
konsekwencji stan kompletnego nie przygotowania kraju do wojny. Mogli jedynie
zrzucić kilka bomb na koleje mosty i zakłady niemieckie co by było mile widziane,
a co więcej, utrudniło by faszystom późniejsze szybkie zbrojenie się, ale nawet
to nie było politycznie możliwe. A zresztą głupi Polacy czego wtedy oczekiwali?
Po Czechosłowacji i Finlandii? Wszystkich wcześniej Chamberlain wystawił do
wiatru to dlaczego nie miał wystawić i Polaków?
Niedziela,
18 grudnia
Podobało nam się na Grand Bahama, którą właśnie
opuściliśmy. Wprawdzie wyspa jest nie najlepiej ułożona geograficznie - ze
wschodu na zachód, co nie daje ochrony przy dominancie wiatrów wschodnich, ale
wykopane wewnętrzne porty ułatwiają życie żeglarzom wszelkiej maści. Bell Channel i Lucaya to miejsce, które
wybraliśmy i słusznie, znaleźliśmy tam małą okrągłą zatoczkę gdzie
zakotwiczyliśmy. Było blisko do pięknej plaży, 5 minut aneksem do głównej
mariny i zapewne byśmy tam zostali na święta, ale zew odkrywczy i niemożliwość
korzystania z pobliskiej rafy zmusiły nas do dzisiejszego wypłynięcia i
skierowania się na południe do Berry Islands. Właśnie położenie wyspy i
notoryczne fale na plaży uniemożliwiały korzystanie z tej rafy.
Kontrast pomiędzy Grand Bahama a Bimini, był
taki jak pomiędzy Flordą a Bimini. Wszędzie było widać pozostałości po bumie
gospodarczym, porty, kanały, wille, kondominia, baseny itd. Większość wymarła
zaraz po kryzysie w USA. Podobnie jak na Florydzie wszędzie widać działki na
sprzedaż, domy, mieszkania, których właścicielami są zapewne częściowo banki po
odebraniu własności nieudanym kredytobiorcom. Dziś te mieszkania na sprzedaż są
tańsze niż w Warszawie, nic tylko sprzedawać i emeryturę tu spędzać w miłym
klimacie. Wyludnione są też centra
handlowe zrobione z butików, które nabierają życia jedynie po przywiezieniu do
nich białotrampkowców, czyli pasażerów wielkich wycieczkowców.
Podobnie było na plaży publicznej. Kiedy po raz
pierwszy na nią poszliśmy byliśmy jedynymi gośćmi wśród 20 miejscowych
pracowników przygotowujących leżaki, skutery, knajpkę, czyszczących traktorem
piasek z alg. Jakaś ekonomiczna bzdura, pomyśleliśmy. Niebawem jednak z
autobusów wylała się szarańcza i zasiadła na leżakach przy walącej muzyce i
hałasie skuterów. Szybko oddaliliśmy się od tego miejsca i więcej tam nie
poszliśmy pozostając na uboczu i w relatywnej ciszy przerywanej pędzącymi
skuterami. Na szczęście podobni goście nie pojawiali się codziennie.
MOANA POD FALĄ I NA FALI (szukaj na googlach:
Moana Pozzi)
Tydzień minął niedostrzegalnie. Dni były
podobne, Moana oglądała dużo filmów ponieważ niezabezpieczony przez kogoś
router dawał świetny dostęp do Internetu, odcinki Pixie, Dixie i Pana Jinksa
stały się jej ulubioną rozrywką podobnie jak malowanie. Codzienne plażowanie,
popołudniowe wyjazdy do miasta na lody czy zakupy i spacer z nieodłączną
hulajnogą wypełniały nam czas. W końcu dostrzeżone okienko pogodowe spowodowało
wczorajszy wyjazd publicznym busikiem do centrum Freeport do sklepu na
świąteczne zakupy. Sklep okazał się o 50% tańszy od tego koło mariny, a
publiczny busik zjechał z trasy aby nas do niego zawieźć za drobną dopłatą oczywiście.
Mijane okolice przypominały zadbaną Florydę, dobre drogi, ładne budynki i
znajome nazwy typu Burger King, KFC czy Domino Pizza. Czuło się tu amerykańską,
turystyczną i inwestycyjną obecność, choć część inwestorów czy sieci po
kryzysie wycofała się z powodu braku klientów. Zakupy były olbrzymie, tam gdzie
płyniemy na nic liczyć nie możemy z wyjątkiem langust i ryb złowionych przez
nas. Może.
GRAND BAHAMA – PUSTA LUCAYA
Wieczorem wróciliśmy do turystycznej wioski
położonej przy marinie zwanej Lucaya Marketplace, aby rozdzielając się dokonać
zakupów pod choinkowych. Moana po zjedzeniu swojej codziennej porcji lodów tańczyła
na głównym placyku w rytm świątecznej muzyki, a ja napawałem się ciepłą
wieczorną bryzą siedząc wśród imponujących dekoracji świetlnych i patrząc na
wielką choinkę dającą niepowtarzalną atmosferę świat. Eh, życie!
czwartek,
22 grudnia
Do najbardziej wysuniętej na północ z wysp
Berry, Great Stirrup Island przypłynęliśmy wczesnym popołudniem. Silny wiatr i
działające silniki ładujące nasze mocno rozładowane przez ostatnie dni akumulatory
(brak wiatru i notoryczne chmury oraz Moana przy komputerze) sprawiły, że
darliśmy prawie cały czas 9 węzłów i przypłynęliśmy dwie godziny przed planem.
Kotwicę rzuciliśmy na południowym cypelku wyspy w małej pustej zatoczce z
plażą. Byliśmy sami. Taka nasza oaza niezbyt uczęszczana, co normalne, kilowe
jachty mają zbyt duże zanurzenie i dość trudno im się poruszać na Wyspach
Bahama, jako że są tu wielkie płycizny, takie wypłycenia do horyzontu ze średnią
na przykład 2,5 metra .
Trochę się tu pływa z duszą na ramieniu, zwraca większą uwagę na pływy sięgające
prawie metra.
Doceniamy więc nasz katamaran z zanurzeniem 115 centymetrów ,
ale i tak mając 50 cm
pod kilami pływa się niepewnie. Przekonaliśmy się o tym w „naszej” zatoczce
stojąc przy odpływie na kilach i sterach. Na szczęście dno było mięciutkie –
pulchny piach i trawy.
Zaczęło się wreszcie normalne życie. Moana
odkrywała podmorskie cuda, pierwsze nasze polowania z kuszą, zbieranie karakoli
(ślimaków), plażowanie na cudnej, czyściutkiej i bez ludzkiej stopy plaży. Żyć
nie umierać. Do podmorskich cudów zaliczyć trzeba też wielkie płaszczki i
skrzydlice w niespotykanej dotąd ilości. Te ostatnie to takie rybki
przypominające wolno poruszające się ptaki z rozczapierzonymi piórami co to na
końcach tych niby piórek mają mocno jadowite kolce. Brr.
NASZA NA CHWILĘ PRYWATNA PLAŻA
Wiatr zmienił kierunek na południowo wschodni i
trzyma do dziś. Coś niewiarygodnego, jak chcieliśmy mieć taki to czekania nie
było końca i jeśli się pojawiał to słaby i przez kilka godzin przy przejściu
zimnego frontu. A teraz? Od czterech dni wieje 20 węzłów z ESE i ma tak wiać
dalej. A my katowaliśmy się 18 godzin pod wiatr i fale płynąc nocą z Bimini do
Great Bahama.
Wybraliśmy się też na zwiedzanie wyspy. Niezbyt
daleko od nas, idąc przez las, był rodzaj nabrzeża usypanego z kamieni gdzie
przybił omijając nas o kilka metrów płaskodenny statek przewożący maszyny
budowlane. Uszkodził swoje wrota do zjazdu maszyn i sterczał w nadziei na naprawę.
Jak wszędzie szuka się taniej siły i statków, ten był z załogą i banderą
Hondurasu. Pogadaliśmy trochę z marynarzami i poszliśmy drogą wiodącą koło
latarni morskiej w stronę widocznych daleko zabudowań. Minęliśmy puste
helikopterowe lotnisko, tablicę w krzakach mówiącą o tym, że to teren prywatny
Norwegian z zakazem wchodzenia, poszliśmy więc dalej.
Kiedy dotarliśmy do wielkiej budowy
zrozumieliśmy dlaczego przy wyspie od północnej strony dzień wcześniej stały
dwa wielkie pasażery. Otóż linie morskie Norwegian zakupiły wyspę i wybudowały
ośrodek, przy którym pasażerowie statków wylewają się z ich brzuchów i za
pomocą małych stateczków przypływają na ląd gdzie leżakują, pływają, latają na
spadochronach ciągnięci za motorówkami i gnają na skuterach. Miejsce wybrano
ładne ze względu na plaże i zatokę ze skałkami i rafą, trochę jednak wszystko
wygląda sztucznie, jako że otwarto go w lutym, palmy są świeżo zasadzone,
porcik właśnie został wyrwany z gruntu więc wokół piętrzą się białe wapienne
góry, wszędzie też trwa budowa. No i wszędzie jest wściekły tłum
białotrampkowców. O dziwo właśnie takie śnieżnobiałe obuwie preferują
pasażerowie takich statków.
NORWEGIAN I BIAŁOTRAMPKOWCY
Pokręciliśmy się trochę po terenie nie
nagabywani przez nikogo i skierowaliśmy się przez budowę w kierunku naszego
końca wyspy. Kiedy już znikaliśmy rozległy się gwizdki.
Będąc w połowie drogi doścignął nas quad.
Gdzie my idziemy? pyta zdenerwowany jegomość z
krótkofalówką w ręce.
Na łódkę, odpowiadamy.
Ale statek jest w przeciwnym kierunku!,
No nie, my idziemy na swój.
O rany, my już was wszędzie szukamy, widziano
oddalającą się parę z dzieckiem, a my mamy odpływać.
No i tak zakłóciliśmy niechcący działania Linii
Norwegian ze statkami o nazwach, Norwegian Sky, Norwegian Jewelery i pewnie
Norwegian coś tam jeszcze. Nie mylić z innymi, którzy kupili już wcześniej
sąsiednią wyspę, których statki noszą nazwy Majesty of the Seas, Monarch of the
Seas, które widzieliśmy dzisiaj. Zapewne inne ich statki to King of the Seas i Queen … . Taka zabawa.
Wybraliśmy się też aneksem na łowy wzdłuż
skalistego brzegu wyspy. Znaleźliśmy podwodne skałki z rafą i zaczęło się.
Langusty, jedna po drugiej lądowały we wiadrze (w sumie 5 sztuk),
postanowiliśmy zrobić z nich dwie kolacje, jedną „nature”: w oleju z oliwek i
maśle z czosnkiem, drugą dziś z makaronem w jogurcie na ostro. Złowione trzy
ryby wylądowały w zalewie octowej (szykujemy święta) i w żołądku Moany.
SPRZĘT ŁOWCZY I JEGO EFEKT
Dziś rano podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy na
południe płynąc płycizną Great Bahama Bank w poszukiwaniu nowego miejsca na
spędzenie Wigilii.
NOCNI GOŚCIE BEATY (ja śpię, a ja sprzątam po kolacji)
Dopływając w pobliże Great Harbour Cay
obserwowaliśmy na dnie ślady stępek statków trących o dno aby dopłynąć i zaopatrywać
to miejsce. Wszędzie jest 2,5 – 3
metry głębokości. Rzuciliśmy kotwicę i aneksem udaliśmy
się do Mariny aby czegoś się dowiedzieć. Na miejscu internet okazał się za
słaby aby zadzwonić i przekazać najbliższym, że żyjemy, a miasteczko usytuowane
było dokładnie obok zakotwiczonej Bubu. Takie małe, że go nie zauważyliśmy
przypływając.
Piliśmy piwo walcząc z Internetem, a Moana
zniknęła w sklepiku typu szwarc, mydło i powidło. Po chwili wyszła mając w ręce
koszulkę z wyszytą nazwą wyspy. Ja oczywiście ją skrzyczałem, że znowu coś
ukradła (typowe u niej, nie rozumie jeszcze, że nie można od tak sobie brać),
Beata pognała oddawać towar. Okazało się jednak, że koszulkę kupił jej młody
chłopak za jedyne 25 dolarów i poszedł. Czytaliśmy o niezwykłej uprzejmości i
sympatii tutejszych mieszkańców, no ale bez przesady!
Wróciliśmy na Bubu i zamiast do miasteczka
popłynęliśmy aneksem za cypel sprawdzić czy widziana z daleka plaża i dobrze
chroniona zatoczka będą idealne na święta. Są. Jutro tam się przeniesiemy po
porannych odwiedzinach w miasteczku i może lunchu. Trzeba zobaczyć przecież jak
tu jedzą. Jest to przecież też część bogactwa naszej podróży.
Piątek, 23
grudnia
Czas przemija bardzo szybko, dni niezauważalnie
biegną i się kończą, nasze codzienne rytuały odbywają się bez zakłóceń. Jak na
razie Bahamy dają nam coś, co przynajmniej dla mnie jest bardzo ważne: spokój,
bezludne miejsca i totalne oderwanie od rzeczywistości. Pewnie dlatego właśnie
czas zatraca swoje znaczenie i staje się niewidzialny. Życzę wszystkim, żeby
choć raz w życiu zaznali takiego uczucia.
MAMY CZAS DLA DZIECKA
Nawet brak możliwości komunikacji z Polską, bez
urazy, bywa czasami miły. Takie błogie poczucie bezradności, nie da się i już,
trudno. Ale szybko wraca ochota na przekazanie wieści i usłyszenie miłych
głosów, szczególnie w tak niezwykłym momencie, jakim są gwiazdkowe święta.
Wracając do wysp Bahama po feralnym początku na
Bimini, obrazie nędzy i rozpaczy, przyszedł czas na „normalne” widoki – czyste
i zadbane. Tylko znów te pustki. Tak jak na kotwicowiskach jest to ultra miłe,
tak w miasteczkach wywołuje we mnie niepokój. Często odczuwałam dziwny żal,
jakiś taki ścisk, że tak atrakcyjne miejsca, wytworne hotele, eleganckie
kondominia, a nawet wille są puste. Nigdzie wcześniej aż tak amerykański kryzys
nie był odczuwalny.
Z ludźmi lokalnymi mamy niewiele do czynienia,
ale te rzadkie kontakty są bardzo miłe, wielka serdeczność i szerokie uśmiechy
są na porządku dziennym. Bardzo nam się odmieniło poczucie wolności w stosunku
do Stanów, to znaczy nie widuje się tutaj aż tak wielu zakazów wkraczania.
Możemy zatem bezkarnie opanowywać puste plaże, przechodzić przez prywatne
tereny, podpływać do pomostów w marinach i nikt na nas nie krzyczy, ani nie
przegania! Miło.
Woda. Jest krystaliczna. Podczas bezwietrznej
pogody dno widać doskonale w każdym szczególe. Jest też zimna. Szczytem zdarza
się temperatura dochodząca do 24 stopni, z reguły kręci się jednak wokół 22.
Nasze pianki wróciły do łask (ostatnio używane na Kanarach!), inaczej nie bylibyśmy
w stanie wytrzymać półgodzinnego polowania. Moana po pięciu minutach już woła
brrrr!, wkładamy ją więc do aneksu żeby pilnowała złowionych już okazów. Ale
tego polowania też jest niewiele, trzeba mieć szczęście żeby trafić na skupisko
skałek dające schronienie rybom i langustom. Generalnie na kotwicowiskach
przeważa dno piaszczysto-trawiaste, więc życia w nim nie za wiele, za to
kotwica dzięki temu wszędzie wyśmienicie trzyma.
Jesteśmy przy Great Harbour Cay, mniej więcej po
środku Berries (Berry Island). Mamy miasteczko przed sobą, jeszcze nie wiemy
jakie, czy znajdziemy w nim Internet i w miarę dobrze zaopatrzony sklep. Zaraz
idziemy na eksplorację, mam nadzieję, że uda się połączyć z najbliższymi i
świątecznie ucałować.
Wszystkich tych, których nie usłyszymy też
serdecznie ściskamy i życzymy wielu wielu ładnie zapakowanych prezentów pod
choinką.
Spróbujemy też wrzucić ten tekst na bloga i
zapewne będzie to ostatnia taka możliwość. W związku z nią:
ŻYCZYMY
WSZYSTKIM NAJBLIŻSZYM TEGO CO ZWYKLE W TAKIM PRZYPADKU. BUŹKA WIELKA I OBY NIKT
W NOWYM ROKU NIE PRÓBOWAŁ EWAKUOWAĆ SIĘ NA TAMTEN ŚWIAT.
Wtorek, 27
grudzień 2011
Święta, święta no i już po, jak to zazwyczaj
bywa. Były wyśmienite.
Beatka wiele się nie rozpisała, nie potrafi się skoncentrować
gdy za dużo się wokół niej dzieje.
Tak, święta były wybitne. Nasze kotwicowisko
przy wiosce okazało się dobre do załatwienia podstawowych spraw. W marinie, do
której popłynęliśmy aneksem, znaleźliśmy Internet, ale słaby i jedynie
pobraliśmy pogodę, sprawdziliśmy maile. Szef mariny, Joe, z pradziadków
Polaków, zaproponował nam świąteczne miejsce w marinie za połowę ceny czyli 60
centów za stopę. Podziękowaliśmy z uśmiechem, mariny to nie są nasze ulubione
miejsca.
Po południu popłynęliśmy aneksem na plażę za
cypelek, aby upewnić się czy widziana dzień wcześniej zatoczka nadaje się na
świąteczny czas. Nadawała się, więc postanowiliśmy przenieść się tam w wigilię
rano.
ALE SZOPKA – JEZUS ISTNIEJE W NASZEJ WYOBRAŹNI,
JAK ZWYKLE
W przeddzień poszliśmy do miasteczka zobaczyć co
zacz. Prawdziwy koniec świata. Jednakowoż pobliska siedziba Norwegian i drugiej
kompanii wycieczkowej zapewnia ludziom pracę. Codziennie rano motorówki zawożą ludzi
do pracy aby wieczorem wykonać drogę powrotną. W tych miejscach karaibskich
uciech przygotowują oni posiłki, obsługują bary, sprzątają plaże, rozkładają
leżaki itp. Obsługują też motorówki ciągnące na spadochronach różowe truchła
czy pilotują wycieczki na skuterach zwanych przez nas palaczami (z filmu
Waterworld).
Na wyspie mieszka 800 mieszkańców, jest więc
sklep, szkoła, klub bilardowy, rozpadający się plac zabaw, boisko do kosza i
wszechobecny śmietnik. Nikt nie ma idei posprzątania leżących butelek,
plastikowych i innych śmieci. Pozostałością po białej zadbanej cywilizacji jest
policjant w galowym mundurze mówiący często do białego gościa Sir.
Sklepik miejski zaopatrzony był względnie
dobrze, podstawowo. Niewielkie zakupy zrobiliśmy w nim wracając z lunchu, na
który wybraliśmy się na drugą, oceaniczną stronę wyspy do Beach Clubu.
Wszystko było by świetnie, minęliśmy znaną nam
marinę, ruinę klubu golfowego i nieczynne, choć koszone jego pola, kiedy to
ciągnięta na hulajnodze przez Beatkę Moana pacnęła nieszczęśliwie twarzą na
asfalt. Rozcięcie brody wyglądało tragicznie, wprost pod igłę lekarza. Kiedy chusteczką higieniczną próbowaliśmy
zatamować krwawienie wyjącej bidulki pierwszy jadący samochód zatrzymał się
przy nas. Pomóc? - zapytał miejscowy kierowca jadący gdzieś z kolegą.
Po chwili siedzieliśmy w aucie jadąc do klubu
plażowego z nadzieją, że znajdziemy tam jakieś rozwiązanie rozciętej brody.
Klub okazał się plażową zrujnowaną pozostałością
własnej świetności, ale chociaż był czynny. Barmanka na naszą prośbę szybko
nalała rum na chusteczkę, która wylądowała na ranie jeszcze bardziej wyjącej
Moany. Okazało się, że to jedyny środek medyczny w barze, a kiedy nasze pytanie
o plaster zawisło w powietrzu, jedyny klient przybytku, miejscowy pracownik
jedzący swój sandwicz, powiedział, że zaraz coś się znajdzie. Wstał i szybko
pognał do siebie do domu, aby po chwili wrócić z plastrem, który natychmiast
znalazł się na brodzie uspokojonej już Moany. I tak lubię zimne mięso,
powiedział dojadając swój zimny hamburger. Miło, nieprawdaż?
MOJA BIEDNA BRODA
W barze wybór był żaden, ale kotlet schabowy
panierowany znalazł się w moim żołądku. Takie to było miejscowe żarcie.
Powrót na hulajnodze okazał się miły, o brodzie
już zapomniano choć przyświecała jeszcze myśl o konieczności zszycia.
W marinie znaleźliśmy Internet z jakiejś
knajpki, tak więc zainteresowani mogli przeczytać następną porcję naszych
przygód, a głosy najbliższych umiliły nam wizje osobnych, nie pierwszych i nie
ostatnich zapewne świąt. Tego wieczora ubraliśmy razem choinkę, którą Moana dodekorowała
swoimi plastikowymi sztućcami. Nastała prawdziwa atmosfera świąt kiedy zaczęły
na niej mrugać lampki.
Nasza samotna zatoczka z plażą okazała się
bardziej niż zacna, jedynie później, przy bezwietrznej pogodzie, muszki meszki
(no-see) dały nam zdrowo popalić.
Wigilijny dzień polegał głównie na gotowaniu.
Barszcz, uszka, pierogi ruskie, nóżki (a raczej wieprzowina i wołowina) w
galarecie, ćwikła. Ryba w zalewowej galarecie była już przygotowana wcześniej.
Jedyne napięcie przy pracach kuchennych wynikło
kiedy postanowiłem z reszty ciasta pierogowego upiec bułkę. Beatka jako
przeciwniczka pieczywa, białego zwłaszcza (nie żeby nie lubiła, to w ramach dbania
o linię) sceptycznie była do tego nastawiona. Zrobiłem zaczyn z wody, drożdży,
cukru i mleka, dodałem trochę mąki do reszty ciasta i jeszcze raz je wyrobiłem.
Problem w późniejszym czasie jeszcze się pogłębił, bułka urosła i wyszła jak
nigdy, a Beatka nie mogła się od niej oderwać zachwalając ją w niebogłosy klnąc
jednocześnie na swoją słabość. He, he.
Poszliśmy z Moaną szukać pierwszej gwiazdki z
czym nie było problemu, jako że Jowisz oświetlał wodę wokół nas w czasie
księżycowej ciemni. Kiedy wróciliśmy okazało się ku radości Moany, że pod
choinką pojawiły się prezenty.
Kolędy w tle, rozgwieżdżone niebo, i my przy
świątecznych tradycyjnych daniach. Sami. Piękne to było. Trochę zdjęć na
pamiątkę, kupa śmiechu, no i prezenty przed deserem, naszym ukochanym ciastem
Panettone.
To były pierwsze Moanowe święta z jasnością
umysłu, radości więc z prezentów było co niemiara. A to ciuchcia wypełniona tic-tac’ami,
a to fikający miś Puchatek na patykach (misie patysie, pamiętacie?), a to
wiatraczek z cukierkami Hello Kitty, czy czekoladowe pieniążki. Ja dostałem
małą dobrą wycieczkową lornetkę, a Beatka piękną wieczorową sukienkę w sam raz
na sylwestra w Nassau.
WIGILIA 2011
Tradycyjne dania w każdej kuchni to dania
biedoty. Tej w dziejach było najwięcej i to ona budowała podstawową kuchnię. U
nas w święta były to dania zimowe z tego co można było przechować, zakopcować.
Stąd pierogi ruskie to ziemniaki, cebula, ser (krowy były i w zimie), mąka,
ćwikła to korzenie - buraki i chrzan, barszcz też baza z kopca czyli burak lub
u innych grzybowa z suszonych kiedyś grzybów. A pamiętacie ohydny kompot z
suszu śliwek? Też suszone w celach zachowawczych owoce. Oczywiście jako
specjalne pojawiały się świąteczne wiktuały z zabójstwa świni, czyli wędliny i
nóżki. Te moje ulubione nóżki to trochę bieda, trochę sposób konserwacji, nie
było kiedyś żelatyny. Dziś kiedy już mamy hipermarkety i dostępność truskawek
czy czereśni w środku zimy, większość dań naszych niedawnych przodków zatraciła
rację bytu. Jemy je tylko na święta. I o to chodzi bródka, są dzięki temu
specjalne. Hej.
Pierwszy dzień świąt to plaża, świąteczne
śniadanie i znów plaża. To taki nasz prezent od nas dla nas, bo plaża był cudna
i tylko nasza. Moana wykazuje wiele inwencji i potrafi bawić się w piasku
godzinami, coś tam sobie opowiada, nuci, niekiedy tańczy. Bawimy się też razem,
gramy trochę w piłkę, trochę w berka, rzucamy talerzem zwanym freesbee (jakoś
tak się to pisze), rozwiązujemy krzyżówki (dzięki Elu).
Czwartek,
29 grudzień 2011
No dobra, drugie podejście, płyniemy do Nassau,
morze jest cukierkowo spokojne, Moana ogląda bajki, a Daru czyta książkę więc może
uda mi się skoncentrować. A więc…
Święta, święta no i już po, jak to zazwyczaj
bywa. Były wyśmienite!
NASTROJE, NAS TROJE
Nie wiadomo co takiego kryje się w tej
świątecznej tradycji, ale niezależnie od podejścia religijnego do sprawy rodzi
się wtedy w sercach takie miłe uczucie miękkości, tak jakby owijało się ono
aksamitem. Inaczej patrzy się na bliskich, inaczej myśli się o bliskich, nerwy
i irytacja są dużo trudniej wywoływane. Ogólne ciepło. Bardzo cieszyło mnie
obserwowanie Moany, która po raz pierwszy w pełni mogła docenić świąteczny
nastrój. Mniej cieszyło mnie jednak, że głównie była zainteresowana tym, co da
się wrzucić do żołądka, a szczególności babką Panettone. To był kompletny szał,
budziła się co rano z pierwszymi słowami – a czy dostanę babki?, a czy mogę
tic-tac’a?, a czy dasz mi czekoladkę pieniążka?, a cukierka? Itd., itp., bez
granic jest niestety w tym temacie. Jedyny sposób na odciągnięcie jej od myśli
o jedzeniu, to przebywanie na plaży, tam zamiast jeść jest w ciągłym ruchu
zarówno w wodzie jak i poza nią, choć i tak zdarza się przybiec do mnie,
zajrzeć do plażowej torby i zapytać co mam do jedzenia. Staramy się nad tym
panować i chyba nam się udaje, bo wygląda na to, że brzuszek Moanki się
zmniejszył i ogólnie zrobiła się odrobinę smuklejsza. Wyciąga się, jak to się
mówi.
Ludzie trzymają na święta w wannach żywe karpie.
My hodowaliśmy pod łódką remorę. Remora to jest taka ryba, która przysysa się
do brzucha rekina lub innej dużej ryby i z nią płynie korzystając z darmowych
kąsków. Wygląda jakby pływała do góry brzuchem, ma na głowie owalną przyssawkę,
ogólnie nie jest zbyt urodziwa. Zdarza się, że przyczepia się nawet do nurków,
ale nie jest niebezpieczna dla człowieka, choć złowrogo patrzy jej z gęby. Do
tej pory widzieliśmy takie ryby tylko raz, jeszcze z Bartkiem, na Saint Barth.
Pamiętacie opisywaliśmy je, ale nie wiedzieliśmy wtedy dokładnie o co chodzi.
Teraz zakolegowani z tym jednym dorodnym okazem mieliśmy okazję przyjrzeć się
mu dokładnie. Zuzia, bo tak Moanka dała naszej rybce na imię, przyssała się do
naszej Bubu jak staliśmy przy miasteczku w Great Harbour Cay. Ukazała się mi
pod wodą, gdy po powrocie z całodniowej wycieczki do miasteczka i rozmowach
świątecznych z rodziną brałam szybką morską kąpiel o zmroku. Troszkę się przestraszyłam,
miała prawie metr długości, ale po stwierdzeniu, że nie jest to żaden rekin
zawołałam Dara, żeby do mnie dołączył w celach obserwacyjnych. Zdjęcia nie
wyszły, było za ciemno. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po zmianie
kotwicowiska do zatoczki przy plaży Zuzia nadal trzymała się naszego kadłuba.
Zuzia nas, a Zuzi następna mała rybka, chyba jej własne dzidzi – raz ssało ją
od spodu, a raz od góry. Radości było co nie miara, Moanka karmiła ją
codziennie resztkami ze śniadania, chciała ją nawet częstować cukierkami, ale
Zuzia była bardzo wybredna – pożerała głównie odpady mięsne i chleb, wypluwała
wszystko co okazało się być kawałkiem warzywa, czy owoca. Prawdziwy szał jednak
następował podczas gdy Daru czyścił złowione w celach konsumpcyjnych ryby czy
langusty i wyrzucał resztki do wody. Jej zachowanie było bardzo zachłanne i
krwiożercze.
„NASZA” REMORA "ZUZIA"
W przeciwieństwie jednak do karpia, Zuzia nie
wylądowała na naszych talerzach, nie wyglądała na smakowitą (co prawda karp też
nie wygląda, hi hi). Przyzwyczailiśmy się do niej i Moanka była wielce
rozczarowana, gdy stwierdziliśmy, że się od nas odessała i na kolejnym
kotwicowisku już jej nie było.
A kolejne kotwicowisko, to było miejsce nieopodal
plaży przy której staliśmy już tydzień wcześniej przy Stirrup Cay, tej wyspy,
która należy do norweskich Pasażerów. Tym razem ze względu na kierunek wiatru
zakotwiczyliśmy bardziej na zachód, przy malutkiej wyspie Goat Cay. Okazało
się, że trafiliśmy na raj. Zejście do wody otworzyło przed nami magiczny świat
tysiąca pięknych jadalnych okazów. Przy młodym formującym się jeszcze koralu
tańczyły snaperki, gruperki, black jacki, niektóre naprawdę wielgaśne. Daru
pływał z kuszą i sam nie wiedział w co celować, taki był wybór. Mimo, że w
zasadzie nie mieliśmy aż takiego zapotrzebowania w wiadrze wylądowały cztery
piękne okazy, na tyle duże, że nadawały się do filetowania. Cześć na zupę,
część na wieczornego grilla, a część do marynaty cytrynowej i octowej.
Generalnie dogadzamy sobie rybami ostatnio codziennie i jakoś nam nie brzydną
(choć Daru wczoraj zdecydował się na jagnięcinę). Są pyszne, mięsko mają
delikatne, mniej lub bardziej zwarte w zależności od gatunku. Wyczytujemy co
prawda w naszym przewodniku, które z nich mogły by być nosicielami ciguaterii,
ale nie przesadzamy z ostrożnością – nie tknęlibyśmy wtedy niczego.
Rano mieliśmy zamiar powrócić do tego podwodnego
raju z aparatem fotograficznym, wiatr jednak w nocy zmienił kierunek i wzmógł
się, woda była więc rozszalała i mętna. Musieliśmy odpuścić. Wypłynęliśmy więc
i przesunęliśmy się 20 mil
na południe, żeby zakotwiczyć przy Little Harbour Cay. Tutaj pod wodą nie było
nic olśniewającego, natomiast plaża, którą znaleźliśmy była jeszcze bardzie
wybitna od dwóch wcześniejszych. I znów byliśmy na niej sami. Piasek czysty i
drobny, skałki dookoła, tajemnicza wybetonowana ścieżka na pagórek, gdzie stał
opuszczony dom (oczywiście poszliśmy zobaczyć). Lekki wiaterek przeszkadzał
muszkom no-see w ataku. Daru wymyślił świetną zabawę. Wykopał trzy dołki, zaznaczył
linie i przyniósł piłkę. Zasadą było trafienie z danej odległości do dołków, z
których dwa dawały 2 punkty, a środkowy aż 5 bo był dalej. Rodzaj mieszanki
golfa z bulami. O dziwo Moanka wygrywała i gdyby nie ostatni śmiertelnie trafny
rzut Darunia do droższej dziurki, który dał mu zwycięstwo, to pewnie ona
została by mistrzynią. Zabawa była pyszna, skakaliśmy do góry przy trafionych
rzutach, piszczeliśmy z radości i klaskaliśmy w dłonie. Grunt, to żebyśmy nigdy
nie przestali mieć dziecięcych zachowań, to nam pomoże pozostać w duchu młodymi
do końca. Dodatkowo liczenie i pisanie punktów przy imionach na piasku pozwało
Moanie na uczenie się cyferek i liczb.
HARCE NA PLAŻY
Odpoczywając po harcach siadamy - Moana na piasku
w celu babkowania, my na kocyku w celu krzyżówkowania. Mamy taką supernową
książeczkę, którą Elunia kupiła Darowi w prezencie pożegnalnym nawet nie
spodziewając się jak bardzo będzie nam służyła. A książeczka jest specjalna, bo
są w niej też krzyżówki i inne szarady stworzone przez Małgosię Wołc, którą
niniejszym serdecznie pozdrawiamy. Małgosiu, do Twoich zadań specjalnych
jeszcze nie doszliśmy, bo rozwiązujemy po kolei, ale jak na razie dajemy radę
każdej, także z Twoimi też sobie zapewne poradzimy, he he.
Tak, tak, oto nasze intelektualne zajęcia:
krzyżówki (na szczęście na wysokim poziomie), książki, a nawet Scrabble
powróciły do łaski, bo Moana już na tyle rozumie, że daje nam grać i nie
przeszkadza za bardzo. Wieczorami filmy, a na deser nasza ukochana seria
Kamelott (ostatni odcinek wczoraj). Noce z reguły są spokojne, wiatr siada i
nie mamy powodów do strachu, że kotwica puści.
Teraz kierujemy się do stolicy Bahamów – Nassau,
czyli przed nami wyspa New Providence. Chciałam znaleźć jakieś informacje
turystyczne na temat tego miejsca, zajrzałam więc do naszego dawno nie
używanego przewodnika po Karaibach z nadzieją, że o Bahamach też coś tam
będzie. Nie było, znalazłam natomiast opis wysp Turks i Caicos (które też są na
naszej drodze), Portoryko i Dominikany. Wygląda, że przed nami tysiące
ciekawych miejsc, aż zaczęłam się stresować, czy damy radę wykonać nasz program
do końca tego sezonu.
Aha, w przewodniku znalazłam też przypadkowo
polską nazwę concha (koncza): skrzydelnik olbrzymi, nie wpadłabym na to! Za
skomplikowana, pozostaje więc koncz.
Tak że o Nassau nie mamy żadnej informacji. Ale,
jako że jest to stolica i największe skupisko mieszkańców liczymy na to, że
będzie znów wszystko to, czego potrzebujemy. Już nazbierało się brudów – więc
pralnię, kończą się zapasy świeżyzny – więc dobrego supermarketu, no i zaczął
mi poważnie doskwierać brak możliwości kontaktu z Polską, a chciałabym się
jeszcze z rodzinką usłyszeć w tym roku. Nawet Moanka zapytała dziś rano, czy
zadzwonimy do babć, też tęskni. Liczymy też, że – jeśli miasto i miejsce nam
się spodoba – zostaniemy tam na Sylwestra w celu podziwiania sztucznych ogni
(ot, taki symbol Nowego Roku, jak choinka Bożego Narodzenia).
Całuski i do usłyszenia!
Dopływamy do Nassau. Niebo ołowiane, wiatr w
gębę 18 węzłów i fala też, a miało go nie być wcale według wczorajszej pogody z
Miami. Cóż zdarza się, no ale dopływamy. Jak zwykle zaciekawieni jesteśmy nowym
miejscem, stolicą Wysp Bahama w tym przypadku. Jeszcze tylko przez radio prośba
o zgodę na wejście do portu i znajdziemy się na spokojnej wodzie kanału
portowego. Zwykle o taką zgodę prosić nie trzeba, tu jednak jest wąsko i
skrzyżowanie się z wielkim wycieczkowcem może się źle skończyć.
Po drodze zapełniliśmy lodówkę. Metrowa koryfena
zapewni nam dwa posiłki, dodatki w postaci sushi i różnych marynat. Szczęśliwie
po dwudziestominutowej walce, pierwsza, która wzięła, zerwała się zaraz przy
łodzi. Na szczęście bo miała z dwa metry i z 50 kilogramów ,
największa jaką widzieliśmy dotychczas, bliżej nie wiadomo co byśmy zrobili z
taką ilością mięsa. A tak i żeglarz syty i koryfena cała.
Komentarze
Prześlij komentarz