LISTOPAD 2011 USA




Piątek, 16 listopada
Witamy po prawie pół roku.
Płyniemy z Fort Myers do Key West na południu Florydy. Wieje 25-30 węzłów 2 refy i prędkość 8, fala mała, ale krótka i trochę nami trzepie. Na pokładzie my, znaczy Beata, Moana i ja oraz Ewa z Mirkiem, nasi kumple z Minneapolis. Zanim jednak rozpiszę się na temat naszych aktualnych wieści z kraju Kaczora Donalda zgodnie z obietnicą daną w maju słów parę o minionych miesiącach spędzonych w kraju Donalda i Kaczora.
Zaraz po przylocie do Polski spędziliśmy kilka dni na południu przebywając u mamy Beaty. Następne parę chwil pomieszkaliśmy u nas w Leźnie, a nawet na wybrzeżu, dokąd wywiało nas przy okazji odwiedzin mojego starego francuskiego przyjaciela Philippa i jego partnerki Denise. Po czym, jakby nam brakowało latania, polecieliśmy z Moaną do Toskanii o czym już pisaliśmy. Tam Tadeusz w wynajętym domu urządzał Monice jej okrągłe urodziny. Było cudownie, smaki i zapachy toskańskiej wsi są unikatowe podobnie jak tamtejsze pejzaże, a akompaniament przybyłych i miłych naszemu sercu gości był zacny.
Po powrocie jesienne i deszczowe polskie lato spędziliśmy w wielu miejscach, początkowo wylądowaliśmy u rodziny Beaty na Jurze, następnie w Beskidzie Wyspowym, korzystając z domku Zosi i Włodziusia i notorycznego deszczu. Przejazd do Ewy i Jaśka na Podhale poprawił nam humory podobnie jak i spacery z nimi w błotnistych lasach. Zaliczyliśmy wtedy Babią Górę wejściem od północy.
RÓŹNE TAKIE
Sprzed Tatr przenieśliśmy się w Pieniny, które schodziliśmy doszczętnie, korzystając z obecności w Szczawnicy mojej mamy, która spacerowała w tym czasie nad Grajcarkiem z Moaną. Cały koniec lipca spędziliśmy ponownie w Sułoszowie świętując urodziny za urodzinami. Na początku sierpnia był Beskid Śląski i prawdziwki u Gosi i Bogdana w towarzystwie jej miłych rodziców oraz pobyt pod Baranią Górą u Artura i Oli, gdzie Moana szalała z ich córkami bliźniaczkami Julią i Emilką, kiedy my drapaliśmy się na Baranią niekończącą się drogą.
NOTORYCZNIE W DRODZE
Fantastyczny był tydzień w Tatrach Słowackich, gdzie wynajęliśmy za 55 euro dziennie wspaniały apartament aby napawać się widokami podczas długich górskich wycieczek. Nawet Moana wdrapała się na Wołowca (2.063m) od cudnej doliny Rochacze. Wieczorami chodziliśmy w ramach rekonwalescencji do gorących źródeł, które były w cenie najmu lokalu, a wejście do których normalnie kosztowało 15 euro od osoby. Taka słowacka zagadka ekonomiczna.
Na koniec usiedliśmy nareszcie na tyłkach instalując się na dobre w naszym leźnieńskim domu i zaczął się przemarsz wojsk czyli rodzina i przyjaciele.
Korzystając z obecności i dobrych chęci dwóch babć po raz pierwszy w trzyletnim życiu Moany pozostawiliśmy ją i pognaliśmy do Hiszpanii – sami en amoureux. To była od dawna planowana okolicznościowa wycieczka po Paradores.
Paradores to państwowa i o dziwo dochodowa sieć hoteli założona w 1928 roku. Jakiś rozsądny Hiszpan będący wtedy u koryta władzy wpadł na pomysł, że utrzymywanie przez państwo zabytkowych zamków, klasztorów i pałaców jest zbyt kosztowne i można by w nich stworzyć hotele, z których dochód przeznaczony zostanie częściowo na utrzymywanie tych historycznych cacuszek. Co więcej, przystępna cena umożliwi zwykłym śmiertelnikom przespanie się w pałacowych alkowach i posmakowanie regionalnych potraw w wyśmienitych restauracjach, z których te hotele słyną. Po przystępności śladów nie ma, noc kosztuje średnio 120 – 180 euro, ale aby zachować trochę ideę pałacu dla ludu wymyślono trzy lub siedmiodniowe trasy, z jedzeniem lub bez i wtedy ceny znacznie zniżono. My zapłaciliśmy za te 10-cio dniowe achy i ochy, kulinarne również, 1600 euro czyli 650 pln za dzień z pełną wyżerką dla nas dwojga, czyli tyle ile wynosi połowa noclegu w hotelu Grand w Sopocie bez śniadania nawet!
Jako dopełnienie rozkoszy całość podróży odbyliśmy kabrioletem Mini, który dzielnie zastąpił dwuosobowe BMW (to miała być niespodzianka dla Beaty), którego wydania mi odmówiono, jako że nie umiałem podeprzeć luksusu kartą kredytową z najwyższej półki w odpowiednim platynowym kolorze. Korzystaliśmy więc z mini luksusu z zawsze otwartym dachem napawając się gorącym i suchym powietrzem płaskowyżu Kastylii i Leon oraz La Manchy. A hotele? Same cuda!
Po przylocie do Madrytu zaczęliśmy trasę od Leon (najlepszy  Parador 5* z czynnym kościołem i fascynującym wewnętrznym dziedzińcem ogrodem) – dwie noce,
PARADOR W LEON TO WYDARZENIE
CO WIDAĆ
z Leon pojechaliśmy przez ufortyfikowaną Astorgę (prześmieszny pałac biskupa zaprojektowany przez Gaudiego)
W DRODZE DO BENAVENTE, ASTORGA
do Benavente (skromna pozostałość w postaci wieży największego średniowiecznego założenia urbanistycznego zniszczonego przez Napoleona, z basenem i miasteczkiem do zwiedzenia) – 1 noc,
PARADOR W BENAVENTE
następna noc była w Puebla de Sanabria pod granicą portugalską (byle jaki nowoczesny hotel, ale z widokiem na fortecę w miasteczku na skale no i cud wycieczka w góry) – 1 noc.
WIDOK Z PARADOURU W PUEBLA DE SANABRIA
I WYCIECZKA W GÓRY OBOK
Przez Portugalię i zwiedzenie otoczonej murem Bragancy dotarliśmy do Zamory (hotel wewnątrz miasta z basenem, stary pałac rodziny Condes de Alba, pycha, z rycerzem w zbroi na koniu też w zbroi – najlepsza kuchnia) – 1 noc.
PO DRODZE PORTUGALSKA BRAGANZA
PARADOR W ZAMORA
WARTY DWÓCH SKLEJANEK
Z Zamory, jadąc ciągle na południe dotarliśmy do Ciudad Rodrigo, zachwycającego miasteczka z hotelem w małej fortecy (malutkie stylowe pokoje, wąskie korytarze – nasz ulubiony) – 1 noc.
PARADOR W CIUDAD RODRIGO
Tydzień zakończyliśmy w Salamance, której przedstawiać nie trzeba (hotel to dość ohydna współczesna konstrukcja, ale z widokiem, basenem, olbrzymimi pokojami i korytarzami oraz kuchnią typu cousine nouvelle) – 1 noc.
PARADOR W SALAMANCE – POKÓJ Z WIDOKIEM
W Salamance zaliczyliśmy korridę (do zerzygania – jedynie latający na rogach zakrwawiony matador wyzwolił w nas pozytywne emocje).



Powrotem do Ciudad Rodrigo zaczęliśmy nową trasę po zamkach, trzydniową, dopełniającą 10 dni podróży. Wyjeżdżając wcześniej z Ciudad zarezerwowaliśmy na nasz powrót najlepszy pokój hotelu usytuowany w murze obronnym z balkonikiem i taki też dostaliśmy, nie mówiąc o stoliku w restauracji usytuowanym w grubości dwumetrowego muru z małym okienkiem.
ZNÓW W PARADORZE W CIUDAD RODRIGO
Z nostalgią opuszczaliśmy i hotel i urocze miasteczko, w którym jako tapas podano nam olbrzymie oliwki faszerowane korniszonami.
CIUDAD - MIASTECZKO CUD
Potem znów były góry. Najpierw zadziwiające miasteczko Alberque z domami z muru pruskiego i zdobycie szczytu o wysokości 2.401 m.
ALBERQUE
KOCHAMY GÓRY
Następnie nastąpił przysłowiowy opad szczęki w postaci hotelu w małym zamku o nieprzeciętnej urodzie z ogrodami i wielkim basenem.
PARADOR W JARANDILLA DE LA VERA
I KSIĘŻNICZKA NA ZAMKU
Miasteczko Jarandilla de la Vera było bez wartości, ale pobliskie góry i wycieczka do banos w postaci jeziorka na strumieniu górskim usatysfakcjonowała nas w nadmiarze.
JARANDILLA DE LA VERA - DOBRY START WYCIECZEK W GÓRY
Zakończeniowym rodzynkiem był ostatni hotel w pałacu połączonym z zamkiem w Oropesa. Mieszkało się tam trochę jak na Wawelu, tyle że turystów było niewielu.
OROPESA – ZAMCZYSKO
I OSTATNIA KOLACJA PRZY KSIĘŻYCU
A tak w ogóle to wszystkie odwiedzone miejsca charakteryzowały się najwyższym standardem, nieskazitelną czystością, spokojem i ciszą. Nie żeby od razu nie było w hotelach gości, byli, było to widać na bufetowych śniadaniach, lecz jako, że odwiedzone w większości konstrukcje były tylko przystosowane do funkcji hotelowych to wielka liczba zbędnych zwykle pomieszczeń muzealnych zapewniała rozpełzanie się tłumu.
Wróciliśmy z podróży po Paradorach zachwyceni i zadowoleni aby zaraz potem urządzić Moanie jej trzy lata. Jak ten czas leci, co dopiero była Gwadelupa i jej narodziny, a tu już minął trzeci rok jak w mgnieniu oka. Zjechało się kilka osób, wiadomo, każda okazja do wypicia jest dobra, a my przygotowaliśmy dania i sposób ich podania na miarę Paradorów. Moana zdmuchnęła świeczki z tortu w kształcie Kubusia Puchatka i było po wszystkim.
MOANA - JUŻ TRZY LATA
Część gości pojechała, babcie ku rozpaczy Moany też. Przyjechali inni, Zosia z Włodkiem na 10 dni, Aga i Irek, potem Andrzej z zaokrąglającą się pod jego wpływem Zosią i oczywiście Tadeusz z Moniką też.
Nasz pobyt powoli dobiegał końca, nasze oczy coraz częściej spoglądały w ekran komputera i na ostatnie zbliżające się do Florydy jesienne cyklony. Wszystkie jednak przeszły wzdłuż wschodniego wybrzeża. Moana, czując nasze rozedrganie coraz częściej pytała: kiedy jedziemy do domu, na Bubu?
Na południu Polski znaleźliśmy się parę dni przed wylotem, pozwoliło to na skorzystanie z zaproszenia Zosi i zobaczenie rewelacyjnej wystawy malarstwa Turnera, prekursora impresjonistów oraz spędzenie wieczoru i nocy u Ewy i Jaśka, którzy nie mogli odwiedzić nas na wsi.      
Znów łzy pożegnania z najbliższymi po czym krótki lot z Krakowa do Paryża. Odebrani przez Philippa i hołubieni w domu, który kiedyś mu zaprojektowałem, załatwiliśmy parę spraw, spotkaliśmy się z Gugi i po odwiezieniu nas przez naszego miłego gospodarza na Orly usadowiliśmy się w samolocie, który miał nas przerzucić na drugą stronę Atlantyku.    
            
Daru, jak widać, relacjonuje przeszłość. Najwyższa pora, bo szczegóły zaczęły już nam umykać. Co chwilę odwraca się do mnie i pyta: Beata, a jak się nazywało to miasteczko z murami pruskimi? A jaki wysoki był Wołowiec? A gdzie to byliśmy na tej drugiej górskiej wycieczce?.... Na szczęście co dwie głowy to nie jedna.
Ja natomiast żyję raczej teraźniejszością, zresztą nie dziwota, bo ostałam się sama na posterunku i staram się pilnować odpowiedniego posuwania się spraw na pokładzie statku, który mknie z dużą prędkością w totalną czerń i nicość. Jak na pierwszy rejs po prawie półrocznej przerwie jest sportowo, nasi mili goście chyba nie spodziewali się aż takiej bujanki i poczuli, oprócz braku apetytu, pewne znużenie organizmu. Wszyscy więc śpią, a i ja jestem bliska uśnięcia, mimo woli i wczesnej godziny (23.00) oczy same mi się zamykają.
Po blisko trzytygodniowym pobycie w marinie Fort Myers BoatClub wyruszyliśmy w wyjątkowo wietrzny dzień w kierunku Key West. Tym samym rozpoczynamy piąty już nasz  pływający sezon.
Tym razem nasz powrót na Bubu po pięciomiesięcznej nieobecności odbył się wyjątkowo bezboleśnie. Wyjątkowo po otwarciu drzwi nie poczuliśmy zapachu (smrodu?) stęchlizny. Pozostawione przez nas przed wyjazdem pojemniki z higroskopijnym produktem były pełne wody, dzięki czemu łódka wyglądała jak nowa. Cud!
Nie dam rady na razie relacjonować, walka z zamykającymi się oczami pochłania mi za dużo energii.

Przelot do Miami odbył się bez przygód, Moana sprawowała się w samolocie poprawnie, odebraliśmy samochód monstrum i pognaliśmy w kierunku Bubu stojącej w Fort Myers.
Spodziewając się jak zwykle najgorszego na pokładzie postanowiliśmy zatrzymać się po drodze w hotelu aby na Bubu wkroczyć rano i zabrać się od razu do pracy.
Beatka już pisała o naszej radości kiedy po otwarciu drzwi miast smrodu i pleśni powitał nas miły, znany nam, zapach naszego pływającego domku. Brawo producenci higroskopijnych wiaderek!
Stan estetyczny łódki nie pokrywał się oczywiście z jej stanem technicznym. Zaczęliśmy prace i naprawy, które trwały do wypłynięcia czyli od 29 października do 18 listopada nie licząc czterodniowej eskapady do Disney World. Przez ostatni tydzień prace trwały już w towarzystwie naszych gości.
Przeżyliśmy cuda różnorakie związane z tymi robotami, wymienię tylko kilka: założenie nowej trampoliny (1800 USD), założenie anemometru na szczycie masztu (300 USD), wymianę zawiasów w oknach (100 USD), płynów i filtrów w silnikach (100 USD), połamanych elementów w silniku przyczepnym Mercury (60 USD), który i tak okazał się uszkodzony, ale w innym miejscu (nowe części w drodze 120 USD), założenie oświetlenia LED w sypialniach, salonie i na zewnątrz (200 PLN), wymianę pompy w WC (80 USD), która rozsypała się ze starości, wymianę całego parku akumulatorów (czyli 6 sztuk za 600 USD). Postanowiłem w końcu zrezygnować z akumulatora lewego silnika i używać do jego startu akumulatorów głównych. Wcześniejsze, oryginalne rozwiązanie było od początku źle pomyślane, więc zmieniłem system przechodząc dodatkowo na akumulatory do wózków golfowych 6 voltowe połączone równolegle, a parami szeregowo. Zmieniłem też regulator paneli słonecznych (150 USD), ale na razie pracuje źle, czego nie rozumiem bo podłączony jest poprawnie. Akumulatory sprawdzają się i przy 40 procentowym rozładowaniu zapalają silnik od pierwszego kopnięcia. Brawo ja! Dodatkowo na czacie znalazłem sklep specjalizujący się w wózkach golfowych (znali dobrze polskie Melexy) i tam dokonałem zakupu za 90 dolarów sztuka plus taksy i opłata za zielonych. Identyczny akumulator w sklepie żeglarskim kosztuje 205 dolarów plus opłaty. Zdziercy.
Parę dni po przyjeździe ruszyliśmy samochodem na północ, do Tampy. Pierwszą sprawą było dokonanie przeglądu naszej tratwy, drugą odebranie naszej nowej trampoliny z fabryczki takowe produkującej. Korzystając z tej przymusowej wycieczki postanowiliśmy jeszcze przed poprzednim wyjazdem odwiedzić Świat Disneya.
W Tampie okazało się najgorsze, po otwarciu i nadmuchaniu tratwy wyszło na jaw, że odklejają się w niej pasy trzymające dno, a tego się nie naprawia. Autoryzowana firma przeglądowa obiecała skontaktować francuskie Plastimo w celu ustalenia co robić, jako, że tratwa jest na gwarancji.
Oczywiście już pachniało kłopotami, obowiązkowe przeglądy były, ale trzeci z rocznym opóźnieniem, jako że Plastimo nie posiada autoryzowanego przedstawiciela pomiędzy Wenezuelą i Florydą. Uznaliśmy, że będziemy sprawę wyjaśniać mailowo i pognaliśmy dalej po trampolinę, a po jej bezproblemowym odebraniu do Disneya.
Odkładaliśmy tę wizytę od roku aby Moana podrosła i mogła lepiej z niej skorzystać, a przede wszystkim wcześniej poznać świat Walta Disneya. Dobrze, że poczekaliśmy, dziś już nawet elektryczny słup przy autostradzie w kształcie Myszki Mickey wywołał w niej wielki wybuch radości.
O zmroku dotarliśmy do hotelu znalezionego przez Beatę w książeczce z kuponami (pisałem już o tym, to takie broszurki rozdawane na stacjach, przy sklepach, w punktach obsługi turystów zawierające reklamy hoteli, restauracji i innych atrakcji z kuponami zniżkowymi). Hotel ten był najbliższy parkom atrakcji, na dodatek tani jak barszcz więc wzbudził nasze naturalne podejrzenia. No i rozczarowaliśmy się, znaczy odwrotnie do podejrzeń, pozytywnie. Nie dość, że pokoje były wielkie, podobnie jak łóżka, w hotelu była niezaznaczona w broszurce pralnia, to basen był wielki i naprawdę podgrzewany, a kadr iście wakacyjny. Na domiar dobrego za trzy noce zapłaciliśmy 100 dolarów czyli tyle ile za … jednoosobowe wejście dzienne do jednego parku atrakcji! To drugie zapachniało zgrozą po przeliczeniu pobytu, ale Polak i Kubańczyk potrafi.
TANI HOTEL PRZY PARKACH DISNEYA NICZEGO SOBIE
Rano poszliśmy na marne śniadanie (jeszcze tego by brakowało, żeby w cenie było takie jak w Paradores) i po bilety do Disneylandu. Gość w kasie, Kubańczyk właśnie, coś zaczął kręcić, że nam sprzeda, ale można taniej i czy nas to interesuje. Nie! mówię, chcemy zapłacić drożej. Durny jakiś, ale o co chodzi? No bo on sobie dorabia na boku, znaczy troszeczkę tylko oszukuje. Otóż kupuje przez Internet bilet 10 dniowy za 400 dolarów i potem sprzedaje go zaufanym klientom (znaczy my mamy zaufany wygląd – czyli pokrętny, tak to rozumiem). Po 6 wejściach wychodzi na zero, potem to jego zysk. Kłopot tylko, że bilet powiązany jest z odciskiem palca, który pierwszy wchodzący odciska na czujniku, więc trzeba być nie lada aktorem, znaczy nie pamiętać który palec się dało, a może nie swój tylko dziecka? Tak dla zabawy.
No i tak oszukując tylko troszeczkę zapłaciliśmy 240 dolarów zamiast 380, co i tak wydaje się kwotą z księżyca za dwudniowy pobyt w krainie dziecięcego szczęścia.
Przy wjeździe na parking dodatkowe 14 dolarów (oj jak tanio) pokrywało dzień porzucania tam samochodu i kolejkę do wnętrza parku. Parków jest co niemiara, pięć Disneya i wiele innych. Wybraliśmy dwa Disneya, Hollywood Studio i Magic Kingdom.
Dwa spędzone w nich dni były niewyobrażalne. Cała masa atrakcji różnej maści przyprawiają o zawrót głowy dzieci i dorosłych, których widuje się tam często i bez dzieci. W Hollywood atrakcje kręciły się wokół filmów Disneya i Studia Pixar oraz innych wytwórni dziwów medialnych. Moana wyszła zachwycona niosąc pod pachą wielką mówiącą miniaturę Buzza Astrala z Toy Story.
MAGICZNY ŚWIAT
Drugiego dnia Magic Kingdom było naprawdę magiczne, tak jak marzenia jego twórcy, Walta Disneya. Realizacja projektu tego genialnego i do końca czującego jak dziecko gościa zachwyca pod każdym względem. Na dodatek uprzejmość, uśmiech i fantazja obsługi, a przede wszystkim jej cierpliwość wobec dzieci są porażające przy wspomnieniu jakichkolwiek polskich prób umilenia publiczności pobytu (kelnerka w Wiśle po uwadze, że zupa jest zimna po chwili przynosła drugą i powiedziała: cieplejsza nie będzie!, lub wspomnienie obrażonych na świat ratowniczek w krakowskim aquaparku). Inny świat.
WALTA
Końcowym akcentem był pokaz sztucznych ogni nad bajkowym pałacem, który wszyscy znają z zajawki z filmów Disneya, co wszystkim odebrał mowę. Do hotelu wróciliśmy pełni wrażeń dobrze po 22, więc Moana zasnęła kamieniem otoczona swoimi zdobyczami, czyli Buzzem i całą ferajną z Kubusia Puchatka.
DISNEYA
W kierunku Bubu wyjechaliśmy po południu, korzystając jeszcze z hotelowego ciepłego basenu i pralni. Lunch zjedliśmy w pobliskim Buffecie.
O Buffetach pisaliśmy już kiedyś. Mieliśmy wielkie szczęście, że takowe znajdowały się w pobliżu naszej mariny więc nie musieliśmy martwić się południową przerwą na jedzenie, a zwłaszcza czasem na jego przygotowanie. Wyskakiwaliśmy wiec do buffetu gdzie nawet Mirek dostał zniżkę (od 60 lat) i zamiast 7,99 USD zapłacił 6,99. Jedna i druga kwota jest zabawna w porównaniu do tego co się je. Oto moje standardowe menu:
BUFFET - KAŻDY JE ILE CHCE I CO LUBI  – TO WSZYSTKO ZJADŁEM JA
No nie wyszły zbytnio wakacje Ewie i Mirkowi. Zamiast płynąć sterczeliśmy w marinie oczekując na rozwiązanie problemu tratwy.
SIĘ PRACUJE I WYDAJE, NOWE AKUMULATORY, NOWA SIATKA I POMOCNICY EWA I MIREK
Po paru wymianach maili PLASTIMO otrzymało w końcu zdjęcia od swojego dealera, u którego od 10 dni leżała nasza tratwa. Z powodu weekendu sprawa została odłożona, czemu nie pomagała też różnica czasu. W końcu po moich wielokrotnych interwencjach, pani, z którą byłem w kontakcie powiedziała, że szef chce ze mną rozmawiać, ale jest pewien kłopot. Otóż szef pracuje tylko do południa i czy może zadzwonić o mojej 6 rano czyli we francuskie południe. Ok, mówię dla dobra sprawy niech dzwoni. I wyobraźcie sobie facet zadzwonił o 5h45 i powiedział, że mi wysłał maila. W mailu szefuncio uznał na podstawie zdjęć, że tratwę można skleić i nie widzi problemu, a koszt naprawy PLASTIMO czy NAVIMO weźmie na siebie.
No nie wytrzymałem, wyrżnąłem do pana Cox’a mało miłe pismo pisząc, że po pierwsze nie chce albo nie rozumie mojej wcześniejszej korespondencji i mu wyłuszczyłem jeszcze raz w najprostszym języku, że to nie ja nie chcę naprawiać tratwy, bo dno odpada tylko jego dealer, któremu dali autoryzację, a teraz nie ufają czy co?, a tak w ogóle nie obchodzi mnie ta cała wymiana korespondencji, bo to oni mają ustalić wspólną pozycję, a nie wydzwaniać do mnie po nocy bo pancio pracujący w światowej renomy firmie rankami sobie tylko pracuje i nie może się dostosować do godzin klienta. Na dodatek ich wzajemny brak zaufania i nieporadność w wymianie korespondencji narażają mnie na czekanie i dodatkowe koszty portu i wynajmu samochodu co mnie raczej wkurza. Tak mu napisałem, jednocześnie uznając, że się jednak nie doczekam na rozwiązanie, więc trzeba szukać nowej tratwy i to szybko.
Miły dealer z Tampy widząc co się święci stanął na głowie aby nam pomóc. Tratwa to taka plastikowa skrzynka, w której, prócz zamkniętego samo napompowującego się pontonu, jest żarcie, woda, baterie, i inne dupersztyki, więc takie tratwy nie leżą na składzie i trzeba takową przygotować na zamówienie. On posiadał tylko jedną 4-osobową. Nasza poprzednia była 10 osobowa, ale uznaliśmy, że nigdy więcej niż 6 osób pływać na Bubu nie będzie, więc taka nam jest potrzebna.
Okazało się, że duński VIKING ma w Miami swoje biuro, gdzie robią głównie przeglądy dużych tratw promów i wycieczkowych kolosów, ale małe też mają i dzięki relacjom pana z Tampy przygotują jedną dla nas ekspresowo i wyślą. Dariusz jestem nie Tomasz, ale już od tego wszystkiego równie święty jak niewierny, więc zamiast czekać na dostawę pojechaliśmy do Miami raniutko i o 10h00 tratwa pełno oceaniczna wylądowała w bagażniku naszego samochodu. Całość operacji to 2.300 USD plus wyprawa do Miami.
No i mogła znów zacząć się nasza podróż.
Jak pisałem, dwutygodniowy pobyt na Bubu naszych znajomych był mało atrakcyjny. Wiadomo, nigdy nie można przewidzieć ani problemów technicznych, ani tym bardziej pogody. Nie lubimy więc brać odpowiedzialności za czyjeś bilety czy wakacje i każdemu o tym mówimy. Teraz wydawało się, że nie będzie problemów, oni mieszkają w USA, Floryda i Keys to blisko i w miarę łatwe żeglowanie, a tu masz. Najpierw tratwa opóźniła wyjazd, potem pogoda przytrzymała nas w Key West, na domiar pojawiła się trudność z wypożyczeniem samochodu byle gdzie aby wrócić na odległe lotnisko i pewna potrzeba jasnych terminów naszych gości spowodowały, że rozstaliśmy się po niecałych dwóch tygodniach zamiast dwóch i pół. Cóż, żal.
Mimo to Mirek wydawał się zachwycony. On żeglarz rzeczno-jeziorny i to z pasją, po latach  posiadania łodzi motorowej zakupił teraz żaglówkę, ale nigdy nie pływał po morzu. Znaczy, nie liczę krótkiego pobytu na katamaranie na Wyspach Dziewiczych, bo to pływa się w dzień, po płaskiej wodzie i w pobliżu lądu.
A teraz płynęliśmy przy pogodzie pół sztormowej, no bo 30 węzłów to już wiatr, co też dawało odczuć radio VHF wzywając do pozostania w portach, popłynął z nami na naszej łupince w czarną czeluść. Dodatkowo w atmosferze ogólnego smutku, jak nazywam pierwsze symptomy choroby morskiej. Namówiłem naszych gości na tabletki, bo uważam, że po co się katować jak można to ominąć. Tak więc Ewa zasnęła kamieniem, zaraz po niej Mirek. Ewa przespała do rana, Mirka zew morza wygnał z łóżka jeszcze za wachty Beaty i zastałem ich oboje nad mapami, kiedy któraś z kolei większa fala i mnie obudziła po północy.
Podobało mi się patrzeć na niego trochę przerażonego falami i wiatrem trochę zachwyconego. Zostawiłem go na wachcie polegując w salonie i zerkając co jakiś czas na to co się dzieje, do czasu kiedy nad ranem trochę na siłę wysłałem go spać. Beatka zmieniła mnie zaraz przed wschodem słońca, wtedy znów zapadłem w spokojny sen.
Z EWĄ I MIRKIEM
O dziwo choroba morska, która i mnie dotyka zwykle na początku jakoś tym razem mi darowała. Jeśli chodzi o decyzję o wypłynięciu mimo ostrzeżeń to uznałem, że nie jesteśmy małą jednostką, o których mówiono, tylko morskim jachtem, dwa, płynąc z Fort Myers na południe do Key West płynie się głównie wzdłuż zachodniego wybrzeża więc fala sztormowa przy wschodnim wietrze jeszcze nie zdąży się unieść i płynie się gładko, a to jedynie fala jest groźna, a nie wiatr 30 węzłów.
Do Key West dotarliśmy przed planowanym terminem, złapaliśmy się boi na północ od wyspy Wisteria, w pobliżu miasta. Dzień spędziliśmy na łódce odpoczywając po nocy, a próby znalezienia plaży w zasięgu aneksu spełzły na niczym.
Dopiero następnego dnia rozpoczęliśmy zwiedzanie tego zadziwiającego miejsca, znanego z homoseksualizmu i domu Ernesta Hemingway’a.
KEY WEST
Ta ostatnia wysepka w długim na 150 kilometrów archipelagu odległa jest od Kuby zaledwie o 90 mil, na co wskazuje szpic, przy którym fotografują się turyści. Z resztą wiele rzeczy jest tu naj, najbardziej wysunięty na południe dom Stanów, restauracja, plaża. Mila 0 (zero) drogi numer 1 Stanów Zjednoczonych itd. Takie turystyczne zabawy. Jednak prócz paru turystycznych ulic, reszta to albo tereny wojskowe, albo spokojne dzielnice mieszkaniowe ze swoja śliczną architekturą drewnianą i sidingiem tak do niej pasującym. Jest też mini Biały Dom, letnia rezydencja prezydentów od Trumana do Cartera, potem przerobiona na muzeum.
LUBIĘ TAKĄ ARCHITEKTURĘ
Plaże w mieście są, ale od południa w przeciwieństwie do kotwicowisk, wiec aby zaspokoić potrzebę piasku Moanki trzeba było przejść przez całe miasto. Trzeba przyznać, że jej hulajnoga ratuje nam życie, wreszcie nie musimy jej nosić czy wozić na wózku, gna przed siebie często ponad 5 kilometrów dziennie.
ZWIEDZAMY 
Z plaż korzystaliśmy tylko my, Mirek się nie posmarował i dostał uczulenia na jesienne słońce, a Ewa nie lubi upałów. Na szczęście przechodził zimny front i było tylko 26 stopni.
Ten że front spowodował nasze najpierw trzy dni na kotwicy, na którą przenieśliśmy się po pierwszej nocy, a następnie zmusił do natychmiastowego wyjścia w morze aby móc płynąć na wschód.
POMYSŁY NA UATRAKCYJNIENIE MIEJSCA - MOTYLARNIA
Dla nas zaczęły się znów morskie czasy – pozostawiając naszych gości na nabrzeżu ruszyliśmy przy bezchmurnym niebie prawie bez wiatru i fali w towarzystwie delfinów do odległej o 30 mil zatoki widzianej dzień wcześniej z samochodu w czasie popołudniowej wycieczki. Umówiliśmy się tam, w Baya Honda, z Mirkami, którzy mieli dojechać wynajętym samochodem i tam spędzić ostatnią z nami kolację i noc.
Po dniu żeglowania dotarliśmy na miejsce, które było mini parkiem stanowym. Na miejscu okazało się, że nie wolno w nim pozostawić samochodu na noc i tak rozstaliśmy się naszymi gośćmi definitywnie.
BAYA HONDA I SAMOTNA BUBU - PIĘKNIE PRZY BLIŻSZYM POZNANIU
Sobota, 26 listopada
Snujemy się po Floryda Keys i nareszcie czujemy się jak należy, czyli korzystamy z życia. Trochę pływania, trochę plaży, trochę załatwiania spraw, ale ogólnie rytm życia wraca do tego, co najbardziej lubimy. Szkoda, że dopiero po wyjeździe gości, ale i tak nie mam pewności, czy i to zaspokoiłoby ich wakacyjne potrzeby. W każdym razie Keys coraz bardziej mi się podobają. Pierwsze wrażenie z kotwicowiska przy Key West było najgorsze. Staliśmy otoczeni morskimi wrakami, czyli jakby opuszczonymi, zaniedbanymi jednostkami podobnymi do tych z umieralni w Le Marin na Martynice. Nie bardzo kleiło się to z moimi wyobrażeniami o tym miejscu. Na szczęście potem zmieniliśmy miejsce na bardziej sympatyczne, a i obraz miasteczka też był nie najgorszy. Wspaniała miejscami, stara zabudowa willowa była pełna uroku, a główna ulica Duval Street tętniła życiem, muzyką i beztroską zabawą. Co prawda, po trzecim dniu już troszkę mi się to znudziło, ale cóż pogoda pogodą, trzeba się do niej dostosować i czekać na dogodny moment dla dalszego płynięcia. Następne kotwicowisko przy Bahia Honda urzekło mnie. Byliśmy jedynym jachtem na kotwicy, plaża w zasięgu dopłynięcia wpław, a nawet i parę rybek udało się pooglądać w mętnej co prawda wodzie, ale już w towarzystwie czynnie w tym zajęciu uczestniczącej Moanki. Historia piętrowego mostu kolejowego, który stał się potem nieistniejącą już drogą, bo most jest zniszczony, opowiedziana została nam z głośników przy stojących w parku tablicach objaśniających (hurra, była wersja francuska!).
Dzień po tym mieliśmy planowo przepłynąć na wewnętrzne wody, czyli Intercoastal waterway przez jeden z niewielu mostów, który ma wystarczającą wysokość, znaczy przez most siedmiomilowy (nie mylić z butami), aby maszt Bubu o niego nie zahaczył, ale kapitan po wysłuchaniu pogody znienacka zmienił decyzję i zostaliśmy na noc na kotwicy po zewnętrznej stronie, przed Boot Key czyli części wyspy Marathon. Miała być tu nieopodal (czyli w zasięgu naszego aneksu) marina, gdzie można znaleźć i Internet i pralnię, a nawet plażę i pełnowymiarowy supermarket. Owszem była takowa (choć informacje z naszego przewodnika nie pokrywały się całkowicie z zastaną sytuacją – choćby na przykład most opisany jako wahadłowy, otwierany niby na żądanie już dawno stracił wahadło i nigdy nie jest zamykany dla ruchu żaglowców), ale podróż aneksem do celu zabierała w jedną stronę około pół godziny, nie mówiąc o mokrych ubraniach zbryzganych falą spowodowaną 20-węzłowym wiatrem. Po jednorazowej takiej podróży postanowiliśmy wpłynąć do laguny i zacumować do fantastycznej jakości boi City Marina, gwarantując sobie tym samym komfort na dwa następne dni.
Tak więc jesteśmy tu, w towarzystwie niezliczonych innych jachtów głównie amerykańskich (mały procent kanadyjskich). W ogromnym jak hangar biurze mariny mamy wszystko: telewizję, czytelnię i internet wi-fi, czyli od dziś już korzystamy aby obdzwonić wszystkich, za którymi tęsknimy, a jutro wstawimy ten tekst.
Jutro wielki dzień: URODZINY KAPITANA!!!! HAPPY BIRTHDAY MY DARLING!!!  Na szczęście jest ten supermarket – można będzie skoczyć po szampana.

poniedziałek, 28 listopad        
Wczoraj było rzeczywiście święto. Moje urodziny były kochane. Zaczęło się od odśpiewania sto lat (obym żył) przy kawie po porannym kotłowaniu się we trójkę w naszym łóżku.
W ostatni dzień na kotwicowisku w Marathon nie wolno mi było niczego robić i tylko wydawać rozkazy, które wypełniano. O 10 popłynęliśmy do mariny aby wreszcie podzwonić przez skypa do wszystkich, którzy pamiętali o moim święcie, pogadać i nacieszyć się widokiem tych, którzy po latach potrafią obsługiwać lub mają kamerkę internetową. Dla nas takie rozmowy to zawsze wydarzenie. Udało się też wrzucić w końcu bloga co zajęło mi ponad dwie godziny i, mam nadzieję, zostanie docenione, mimo błędów i wypaczeń, które widzimy często po fakcie.  
Na lunch poszliśmy do pobliskiego chińskiego Buffetu, najmniej wypasionego, ale smacznego, aby potem udać się do hipermarketu Publix w celu ostatecznego uzupełnienia zapasów na Bubu.
Aneks dobrze służy nam za samochód, tutejsza wielokierunkowość kanałów pozwala na poruszanie się nim prawie wszędzie tam gdzie chcemy, dzięki czemu pływaliśmy też codziennie 5 kilometrowym kanałem na plażę. Tym razem prócz zwykłej zabawy był najwspanialszy urodzinowy tort, z piasku z pędami mangrowi zamiast świeczek.
Wróciliśmy świętować na Bubu już o zmroku, ale wiedząc, że wypływamy następnego ranka poszedłem jeszcze do Home Depot (taka Castorama) po części do odsalarki. O tej ostatnio nie pisałem – nie miałem już siły. Otóż płynąc do Bahia Honda włączyliśmy ją po raz pierwszy od wyjazdu. Zawsze takie odpalanie czegokolwiek odbywa się z duszą na ramieniu, wiadomo, często urządzenia morskie odmawiają posłuszeństwa. I tak było tym razem, odsalarka wprawdzie ruszyła, ale sikała wodą we wszystkie strony. Byłem załamany, ileż można? Tylko Beata pogwizdywała jakby nigdy nic wypełniona wiarą w moje zdolności i pomysły. Po wyjęciu tych 25 kilo z bakisty okazało się, że połamane są plastikowe szybkozłączki łączące wężyki wody odsolonej z odsalarką. Rozpadły się po prostu - aż nie do wiary, że w urządzeniu kosztującym 5 tysięcy euro używa się takie gówniane elementy.
Na nasze szczęście w Europie panuje w hydraulice nieustająco system niemetryczny wiec ze znalezieniem elementów 3/8, ¼ czy pół cala nie było problemów. Zmieniłem plastikowe  złączki na miedziane, rurki na wymiar amerykański, olej w pompie i odsalarka ku naszej wielkiej radości ruszyła łapiąc ciśnienie 60 atmosfer. Jak długo trwała nasza radość? Ano po minucie maszyna stanęła. I gdy wydawało się, że to tylko automat zabezpieczający przed nadmiernym ciśnieniem ją wyłączył, po jego zresetowaniu, maszyna dalej milczała. Odłożyliśmy więc problem, podobnie jak Scarlet O’Hara, na następny dzień.
ODSALARKA
Kiedy wróciłem do domu z częściami i prezentem dla Moany od spotkanego na ulicy Mikołaja w domu już stały na ciastkach świeczki, zimny szampan i moje dwie ukochane kobietki. Zapalono świeczki, które zdmuchnąłem, strzelił korek i zaczęła się zabawa. Największa była z Moany, która duszkiem wypiła swój symboliczny centymetr z kubka i … chyba się wstawiła. Zjadła szybko ciastko, a potem świrowała mówiąc językiem dorosłych i czasami coś dokładnie tłumacząc na sposób każdej lekko podpitej dziewczyny. Ubawiliśmy się do łez, choć nie było to zbyt poważne z naszej strony. Ostatnio tak mnie rozbroiła Ubu, która najadła się wiśni ze spirytusu, a potem siedziała z omskiwającą się łapą.
Kiedy Beata czytała Moanie bajkę przed snem, podglądałem je z góry przez okienko zachwycony widokiem miłości i harmonii jaką sobie stworzyliśmy.

A potem była kolacja z owoców morza, tańce, jeszcze jedna butelka wina, muzyczne wspomnienia i zapewne trwało by to do białego rana, gdyby nie świadomość, że Moana rano będzie bezwzględna, co nakazałol nam pójść spać o rozsądnej porze.
Dziś rano, nie spiesząc się, odpięliśmy się od boi i popłynęliśmy w morze zahaczając o stację paliw aby zakupić paliwo do aneksu i dopełnić zbiorniki z wodą. Postanowiliśmy jednak nie wpływać od razu na wewnętrzne wody i dojść aż do Kanału Piątego otwartym morzem. Nad tym kanałem jest ostatnie wejście pod 65-cio stopowym mostem do „wnętrza” zatoki i do szlaku intercoastal waterway, którym zamierzamy płynąć pod Miami, skąd przeskoczymy na Bahama. Znów idzie zimny front, przejdzie nad nami dziś w nocy.

wtorek, 29 listopada
Kotwicę rzuciliśmy przed mostem od strony morza. W meteo podali zmianę kierunku wiatru w nocy na północno-zachodni i przejście frontu więc takie rozwiązanie było rozsądniejsze.
Słońce zachodziło, przyszła frontowa ulewa, którą wykorzystałem jako naturalny prysznic podziwiając pełną tęczę. Po czym przyszła cisza, wiadomo, taka przed prawdziwą burzą.
Ach, na urodziny dostałem telewizor, taki lekki, płaski jak żyletka, na 12 volt, z 26 cali no i przede wszystkim odbierający amerykańską telewizję, czego stary był pozbawiony. Dzięki czemu, stojąc na morzu, popijaliśmy różowe wino i oglądaliśmy pary taneczne na lodzie w paryskim grand prix. Zabawne.
Kotleciki jagnięce z grilla (gazowego) i film dopełniły spokojnego wieczoru. I to był ostatni spokojny moment, w nocy przywalił wiatr i fala, które razem obniżyły nam zasadniczo jakość snu.
Przed paroma minutami minęliśmy most hacząc o niego antenami masztu o włos i płyniemy już wnętrzem laguny w stronę drogi intercoastal. Głębokości są mniej niż jeziorne, tak od 1,5 do 2,5 metra. Niepewnie się płynie morską łódką bezkresną wodą mając mniej jak metr wody pod kilem w stronę powbijanych słupów stojących w nicości, a zaznaczających przejście wydarte maszyną człowieka w absolutnej mieliźnie. Na dodatek ktoś musi cały czas warować przy sterze, cały akwen wokół Keys jest upstrzony bojkami rybaków, które oznaczają skrzynki próbujące schwytać w celach gastronomicznych morskie stwory. 
BYŁO MORZE, W MORZU KOŁEK…
Dla jasności obrazu pokazujemy poniżej naszą przebytą trasę od Fort Myers do Cayo Largo gdzie właśnie rzuciliśmy kotwicę. Naszym najbliższym celem są Bimini Islands (ledwo widać po prawej) na Bahama gdzie możemy zrobić oficjalne „wejście” i zapłacić opłatę za pływanie po wodach tego kraju w wysokości … 300 USD. To tak dla zachęty. 
AKTUALNA TRASA –Z  FORT MYERS DO KEY LARGO.      

      
  


Komentarze