MAJ 2011 KUBA USA
Piątek, 6 maj 2011
Kuba, Kuba i już po. Właśnie wyszliśmy z Los Morros
przy Cabo San Antonio, słońce pięknie wschodziło, kotwica poszła w górę, żagle
na maszt i wolnym krokiem przesuwamy się w kierunku wolnego świata.
Dziwne mamy uczucia opuszczając ten kraj i tych
ludzi, z którymi poczuliśmy tyle wspólnych więzi. Generalnie tym razem poznaliśmy
ludzi wykształconych i gdzieś tam bezrobotnych, bo pracujących na idiotycznych
stanowiskach nie związanych z ich zawodami, na przykład inżynier mechanik precyzyjny
wynajmował nam samochód. Widzieliśmy jak lgną do nas, do normalnej rodziny z
normalnego świata na dodatek będącej w podróży, co jak wiemy było zawsze
problemem w krajach demoludów. Zawsze chcieli być pomocni, a pomoc ta czy udzielona
rada w jakiejś formie ich nobilitowała, pokazywała, że mimo życia na skraju
nędzy są nam równi. Nasz pan od samochodów stara się skończyć dom, nie może
jednak kupić kafelków na podłogę, a jak już się pojawią to go na nie nie stać,
marzeniem innego było posiadanie wiertarki. Nawet miałem ochotę dać mu naszą,
ale ich 110 volt stało na przeszkodzie naszym 220, dostał więc tylko linę nam
nie potrzebną, bo złej jakości, ale i tak był szczęśliwy.
Podobnie było z silnikiem przyczepnym, naszym
starym Suzuki. Zachwyceni rybacy patrzyli na prażący się w słońcu, niezbyt nam
potrzebny silnik, cud techniki sprzed 15 lat, aż w końcu napomnieli coś o
sprzedaży. Powiedziałem, że mogę im go dać za butelkę dobrego rumu pomimo tego,
że silnik jest wpisany do deklaracji celnej. Już byli szczęśliwi, lecz nagle
przypomnieli sobie, iż władza istnieje i nie mogą go wziąć nawet za darmo. Nie
można posiadać przecież własnego silnika. Tak naprawdę smutne to wszystko, ale
cóż, jak sobie pościelisz…
Tym razem częściej niż w roku ubiegłym miałem dość
Kuby. Ciężko się żyje w miejscu, gdzie wszystko jest problemem, ruiną, a system
ogranicza podstawowe swobody. Brak dostępu do Internetu, problemy z
podstawowymi produktami no i drożyzna. Mit o taniej Kubie już dawno nam się
zawalił. Wróciliśmy właśnie z naszej pięciodniowej wycieczki w czasie której
wydaliśmy 1000 dolarów USA. A było to tak.
Najpierw sterczeliśmy w Maria la Gorda trzy dni aby
uzgodnić z gościem z wypożyczalni samochodów sposób i czas wynajęcia nam
jednego jak już będziemy w odległej o 90 kilometrów marinie
Los Morros.
Oczywiście w marinie będącej na końcu świata gdzie
nawet psy nie szczekają dupami, bo ich nie ma, nie było zasięgu. Ileż
namęczyliśmy się, aby Beata dodzwoniła się z telefonu wiszącego na ścianie do
Bartka w jego 16 urodziny to tylko ja wiem, ale się udało dzięki mojemu
uporowi. Za to dość łatwo dodzwoniliśmy się do wypożyczalni (bo lokalnie) i
uzgodniliśmy samochód na 30 kwietnia na 9 rano.
Oczywiście umówionego dnia czekaliśmy gotowi i
spakowani aby dowiedzieć się po godzinie, że facet dzwonił i zakomunikował, że
zepsuł mu się jego samochód Moskwicz w związku z czym nie może dojechać do
pracy, więc i do nas nie dotrze. Próby ponownego skontaktowania się z nim
spełzły na niczym, automat odpowiadał, że jego telefon nie ma już kredytu na
koncie, a stacjonarnego nie posiadał.
Byliśmy wściekli. Z pomocą miłej pani z baru
obdzwoniliśmy bezskutecznie wszystkie wypożyczalnie w promieniu 300 kilometrów .
Jedynym rozwiązaniem okazała się taksówka, która po nas przyjechała po
następnych 3 godzinach i zawiozła do celu, czyli miejscowości Vinales, za
jedyne 130 CUC czyli 150 USD. Na miejsce dotarliśmy wieczorem, czyli już za
późno, żeby cokolwiek zwiedzić. W dwóch miejscowych hotelach nie było wolnych
pokoi, zarezerwowaliśmy miejsce na dzień następny i wylądowaliśmy w prywatnej
kwaterze, których jest w Vinales bez liku, jako że miejsce jest wielce
turystyczne i zaliczone do światowego dziedzictwa przyrody.
Kwatera okazała się komfortowa, mały niezależny
domek, kolacja i śniadanie na miejscu. Ceny? Domek z kuchnią 25 CUC, kolacja 8
CUC od osoby, a śniadanie 4 plus napoje i wino, razem 66 CUC czyli 75 USD.
Raczej drogo, nieprawdaż?
VINALES I KWATERA
Miało to wszystko jednak same dobre strony, Moanka
bawiła się z synem gospodyni, wieczorem łapali i wypuszczali świecące jak diody
LED chrząszcze, a rano maltretowali w sadzawce żółwie.
CYGARO PALĘ DWA RAZY W ROKU – DZIECI MĘCZĄ ISTOTY
ŻYWE I RODZICÓW CODZIENNIE
Przed kolacją zdążyliśmy jednak jeszcze przejść się
główną ulicą miasteczka i popatrzeć na przygotowania do pochodu
pierwszomajowego. Zabawne było czytać hasła o wyższości wypisane kolorowymi
kredkami na kartonach po pudłach. Na drzewach były też łańcuchy, takie jak
kiedyś robiło się na choinkę z kolorowych papierków, tyle że tu zostały one
zrobione ze starych gazet wychwalających zapewne również wyższość systemu
centralnego nad wolnym rynkiem. Przyczepa ciężarówki służyła jako trybuna gości
honorowych, na co wskazywały dorobione schody i szara szmata okalająca koła. Ot,
taki cyrk na kółkach. Na jezdni wymalowano też sektory w których mieli ustawiać
się poszczególni uczestnicy, ot szkoły, sklepy i nieistniejące już zakłady
produkujące coś nieeksportowalnego. Biednie i ponuro.
NIECH SIĘ ŚWIĘCI PIERWSZY MAJA
Rano pojawił się nasz taksówkarz i zawiózł nas do
wypożyczalni samochodów, gdzie teoretycznie mieliśmy umówiony na rano
samochód. I tam znów było rozczarowanie, samochód miał wypadek, urwane lusterko
i coś tam jeszcze, nie był w związku z tym wypożyczalny. Zrezygnowaliśmy i pojechaliśmy
do hotelu Los Jazmines, gdzie tym razem udało się znaleźć miejsce, porzuciliśmy
bagaże w jeszcze nie posprzątanym pokoju, z którego balkonu widok zapierał dech
w piersiach i poszliśmy wreszcie na upragnioną pieszą wycieczkę.
WIDOK Z NASZEGO BALKONU BYŁ BAJKOWY
Rzeczywiście miejsce ogólnie uznane jako
najpiękniejsze na Kubie warte było grzechu, czyli wydanych pieniędzy i
straconych nerwów. Spacer był uroczy, przechodziło się koło wielkiego
namalowanego na skalnej ścianie obrazu „Ściana prehistorii” wykonanego na polecenie
Fidela przez męża znanej z filmu i obrazów Fridy.
SZTUKA? CHYBA MIĘSA, KTÓREGO NIE MA
Po 15 kilometrach poczuliśmy się jednak jak
bohaterzy filmu „W samo południe” i z wielką przyjemnością zasiedliśmy w
knajpie popijając zimne piwo i jedząc standardowe dania kuchni kubańskiej czyli
kurę, świninę czy zbitego na papier kotleta z wołu. Dodatkiem do tego jak
wszędzie były wszechobecne na szczęście krewetki i ryby.
ŁADNA RESTAURACJA CASA SAN THOMAS W VINALES
Do hotelu wróciliśmy również przez pola, których aż
przesadnie czerwona i urodzajna ziemia weszła nam w skórę do tego stopnia, że
mimo umycia pod prysznicem szamponem i mydłem, to po wytarciu się ręcznik
przypominał dawną flagę wielkiego brata kubańczyków.
CZERWONO MI
Kubańczycy, to naród praktyczny, ominęli nikomu
niepotrzebne stopnie ludzkiej ewolucji. Na przykład przejście z uprawiania
ziemi przy pomocy konia i wołu do wysokowydajnych kombajnów i traktorów jest
przecież idiotyczne. Dziś w cywilizowanym świecie sprzedaje się żywność zwaną
bio uprawianą na gównie końskim i z jego pomocą, a że jest jej mało i jest zdrowa
są to produkty bardzo drogie. Kuba ominęła maszynowy etap i dalej wół jest
głównym narzędziem pracy rolniczej, produkuje się więc żywność zdrową, drogą i
jest jej mało.
BIO PRODUKCJA
Inaczej mówiąc chodząc po wsiach kubańskich miało
się wrażenie zatrzymanego czasu, ot tego z dnia rewolucji czyli prawie z dnia
moich urodzin. Na drogach samochodów jest mało, wszyscy poruszają się na
dwukołowych konnych wózkach, czasami wołowych zaprzęgach kołowych, a czasami
nawet i bez kół na swego rodzaju saniach. Stare rozpadające się Ziły służą jako
transport publiczny, czasami z deskami jako ławki, czasami i bez nich. Jak
przez mgłę pamiętam taką Polskę, no może bez wołów.
WSI SPOKOJNA WSI WESOŁA
Resztę dnia spędziliśmy na wspaniałym basenie
hotelowym z widokiem na to przyrodnicze i nie tylko przyrodnicze cacko.
HOTEL LOS JAZMINES
Zakolegowani już z hotelowym załatwiaczem spraw
turystów ustaliliśmy, że wypożyczymy jednak samochód na dwa dni pod warunkiem
odwiezienia nas do naszej mariny. Po spędzeniu wspaniałego wieczoru z kolacją
na balkonie naszego pokoju, w południe dnia następnego wyruszyliśmy wynajętym autem
na północ do miejscowości Soroa, gdzie mieliśmy już zapłacony pokój w hotelu o
nazwie miejscowości. Ta bardzo malownicza i cała porośnięta palmami górzysta
część Kuby jest niezbyt odległa od Hawany, zadziwił nas więc hotel, który
okazał się pusty. W wielkim basenie o mętnej wodzie pływały w narożniku papiery
po ciasteczkach i liście, ale początkowe niemiłe wrażenie szybko umknęło, kiedy
legliśmy na leżakach, a Moana w najczystszej, a raczej najmniej brudnej, części
basenu zaczęła baraszkować pływając, a potem stojąc pod rynną z której lała się
woda z przechodzącej nad nami ulewy.
Samo znalezienie miejsca okazało się skomplikowane,
jazda stukilometrową drogą przypominającą ser szwajcarski już sama w sobie była
atrakcyjna, lecz brak jakichkolwiek oznaczeń miejscowości i kierunków jeszcze
bardziej. To zapewne ze względów strategicznych, aby zmylić ewentualnego
najeźdźcę.
Nadłożyliśmy więc jakiś 50 kilometrów co przy
średniej prędkości 40 km/h
dało ponad godzinę.
MŁAWA, A MOŻE SOSNOWIEC? PEWNIE RUMUNIA. NO NIE, TO
PINAR DEL RIO
Mijaliśmy bliskie naszemu sercu blokowiska,
momentami asfalt nam się kończył aby pojawić się znów po jakimś czasie.
Kilometry na mapach też jakoś dziwnie mijały się z prawdą. Ot, takie kubańskie jasełka.
JASEŁKA DLA KAŻDEGO – PO LEWEJ DLA FRANCUSKOJĘZYCZNYCH
Po drodze, zaraz za Vinales, zatrzymaliśmy się w
grocie Indian. Taka popierdułka, ale zabawna, najpierw idzie się korytarzem, a
potem dochodzi do podziemnej rzeki skąd płynie się łódką na zewnątrz.
GROTA INDIAN
Jak wszędzie, więc i także w Soroa organizacja
turystyki była prawie żadna. Brak jakichkolwiek szlaków turystycznych -
ewentualnie można pójść w góry w towarzystwie przewodnika, znaczy szpicla. W
okolicy jedyny szlak o długości 1,5
km prowadził na tak zwany mirador czyli mały szczyt z
widokiem na dolinę hotelową. Można tam też było za 3 CUC zobaczyć największy nieistniejący
kubański wodospad, w rzece wody nie było, ale opłata za to tak. Za następne 3
CUC można zwiedzić największy ogród botaniczny słynący z największej na świecie
kolekcji orchidei. Zawsze musi być w słowo najcośtam, ale obchód tego zakątka
był miły, a pieniądze z niego poszły do kieszeni wpuszczacza i jego kolegi,
jako, że biletów nam nie dano, dano natomiast miejscowym płacącym 3 peso ( 1
CUC = 25 peso) co widzieliśmy wychodząc.
WOKÓŁ SOROA
W hotelu pokoje były zacne, wystarczające ciśnienie
w kranie i wyjący klimatyzator.
Po południu przejechaliśmy 16 km na północ do hotelu
zwanego Moka. Zadziwiające miejsce zwane
Las Terazzas w górach nad wodą i tarasowymi zabudowaniami w rodzaju jakiejś
wspólnoty o niejasnym pochodzeniu. Hotel był o wysokim standardzie i w miarę
nowy. Pozostawiliśmy bagaże i pojechaliśmy do Bańos świętego Juana. Łaźnie
okazały się rzeką, w której zagłębienia pozwalają na popływanie, a wybudowana
infrastruktura pozwala na piknikowanie. Miło było popływać i porozmawiać z
miejscowymi oraz posłuchać ich gitarowej muzyki.
Następnie po przejechaniu kilku kilometrów
poszliśmy na jedyną możliwą wycieczkę przedłużając sobie drogę o trzy kilometry
asfaltem pozostawiając samochód przy szlabanie bramy kontrolującej wjazd do tej
światowej strefy biosfery przy której wpuszczający cieć notował numery
wjeżdżających i wyjeżdżających samochodów. Zaznaczyć należy, że my wjechaliśmy
do sfery od strony przeciwnej, a tam żadnej budki nie było.
Główną atrakcją spaceru były zabudowania plantacji
kawy wybudowane przez Francuzów uciekinierów z Haiti w XVIII wieku. Pola
suszarni, a zwłaszcza działający młyn zachwyciły Moanę, która za wszelką cenę
chciała jeździć na drewnianym popychadle.
FRANCUSKIE POZOSTAŁOŚCI
Wieczór spędziliśmy na tarasie naszego pokoju jedząc
kolację, kiedy to Moana spała smacznie przy szemrzącej tym razem klimatyzacji.
Mieliśmy wprawdzie przemarsz wojsk, bo kiedy okazaliśmy kelnerowi nasze
zdziwienie, że nie ma na balkonie żadnego oświetlenia, obiecał coś
zorganizować, po czym przyszedł z dyrekcją. Skończyło się jednak przy ekranie
komputera zamiast świeczki. W hotelu nie było ani jednej przenośnej lampy.
HOTEL MOKA - NIEŹLE
Wracając do wypożyczalni w Vinales pojechaliśmy do
Pinar del Rio do banku pobrać z karty kredytowej pieniądze. Obiecaliśmy w
wypożyczalni, że zapłacimy gotówką, ich maszynka do kart oczywiście nie
działała więc dano nam auto na krzywy ryj i zaufanie. W Pinar było święto.
Miejscowy klub basebolowy Tsunami wygrał 50 mistrzostwa Kuby z Tygrysami z
innego miasta. Widzieliśmy potem w Vianles autobus z zawodnikami w objazdowej
trasie radości.
Po lunchu ruszyliśmy w towarzystwie pana z
wypożyczalni do naszej mariny w niekończącą się dziurawą podróż. Jak to się
jednak mówi, dziury to był mały Pikuś. Po dojechaniu nad morze drogę pokryły
nieskończone ilości krabów, szczerzących swoje szczypce na nadjeżdżające na nie
opony samochodu. Wiedząc, że nasz pan ma jeszcze wrócić, prowadziłem ja, aby go
odciążyć. Jazda slalomem była i fascynująca i przeraźliwa. Momentami
przypominało to sceny z nieistniejącego filmu Hitchcocka „Kraby”, a trzeba
wiedzieć, że często w takiej sytuacji wypożyczalnie wysyłają samochody z
kilkoma sztukami nowych opon. Nieszczęśliwe najechanie na szczypce kończy się
często przebiciem takowej. A co zrobić jeśli taka droga ma 70 kilometrów ?
KRABÓW TYSIĄCE
Hamując i przyśpieszając, biorąc kraby między koła
i starając się zabić jak najmniej tych groźnych dla opon dużych żyjątek jakoś
dotarliśmy do mariny.
Kapitan portu Los Morros ku naszemu zdziwieniu
pozwolił nam zostać na dodatkową noc mimo iż nasza wiza kończyła się 5 maja,
umożliwiło mi to próbę naprawy naszego prądotwórczego wiatraka. Na moje
szczęście elektronika nie padła, szczotki były całe, jedynie pękło jedno
lutowanie, zapewne od wstrząsów lub drgań. Po zlutowaniu złącza wszystko
zaczęło funkcjonować i wiatrak na nowo znalazł się na swoim maszcie.
DALI PRZY PRACY PRĄDOTWÓRCZEJ
Dziś przy lunchu Beatka powiedziała, że do
szczęścia brakuje jej dwóch rzeczy, delfinów i złowionej ryby. Kiedy pisałem
poprzednie słowa zaterkotały kołowrotki dwóch wędek na raz. Zatrzymałem silnik
aby zwolnić prędkość i pobiegliśmy skręcać żyłkę aby nie dać rybom luzu i szans
na jej zerwanie. Wiadomo było, że to tuńczyki, tylko one tak biorą i idą w dół.
Potrwało to chwilę, wzajemnie się wspomagaliśmy słownie i obie ryby wylądowały
na Bubu. Beata wyciągnęła swoją podbierakiem i to całkowicie samodzielnie, ja
swoją uniosłem za żyłkę. To była radość! A Moanka patrząc zafascynowana na
leżące na pokładzie ryby pobiegła do książki i zaczęła ich szukać na zdjęciach
w katalogu ryb. Każda miała ze 4 kilo.
No i przy okazji zrobiła się trzydaniowa kolacja,
na przystawkę carpaccio z tuńczyka z sosem sojowym i marynowanym korzeniem żeńszenia,
potem rozmrożone wcześniej krewetki w oliwie i czosnku z białym chlebem,
następnie pieczony na krwisto tuńczyk z ogórkiem. No jak zwykle biednie jemy w
tych ciemnościach na środku wielkiej wody. Bieda.
MNIAM, TUŃCZYK MON AMOUR
Sobota, 7 maja
Płyniemy, jest 2 w nocy.
Podsypiałem właśnie na zewnątrz kiedy zapłakała
Moana. Zbiegłem do jej pokoju, podałem jej nad siatką rękę, złapała mnie za
palec i powiedziała, choć tatusiu połóż się. Nie mogę kochanie, musze sterować,
odpowiedziałem, ale będę patrzył jak śpisz. Patrz tatuniu, patrz, powiedziała
Moana i natychmiast zasnęła. Magiczne.
Właśnie mijają 24 godziny
odkąd wypłynęliśmy, a do celu, czyli do wysepek Dry Tortugas zostało 75 mil . Złapaliśmy wreszcie
pozytywny prąd na środku zatoki Meksykańskiej i bardzo miło jest mieć
świadomość, że zyskujemy za darmo 2 węzły, dzięki temu może uda się dotrzeć na
miejsce przed zmrokiem. Swoją drogą nie mamy nawet pewności, czy możemy tam
zakotwiczyć nie zrobiwszy wcześniej Clearence in na Key West, ale uznajemy, że
tym razem płyniemy do „cywilizacji”, i że Amerykanie mają w swoim postępowaniu
i decyzjach trochę więcej logiki i zdrowego rozsądku niż Kubańczycy. Aczkolwiek
możemy się zdziwić i dowiedzieć, że tu jest jeszcze gorzej, że reguły wejścia
na wody terytorialne są jeszcze bardziej rygorystyczne.
Ojej, jaki piękny wschód
słońca, idę popatrzeć.
Wtorek, 10
maj 2011
No i niespodziewanie zwiedziliśmy 36-sty park
narodowy USA, Dry Tortuga NP. W drodze na Florydę najłatwiej zrobić sobie
przerwę w podróży właśnie tam. Prócz ptaków, koralowych ryb jest tam również
zjawiskowe miejsce głupoty ludzkiej – Fort Jefferson. Na środku morza znajduje
się płaska mała wyspa, bez wody, taka płytka skalna. Na całości jej powierzchni
wybudowano największy na zachodniej półkuli fort. Po co? Oto jest pytanie.
FORT
JEFFERSON – DRY TORTUGAS NATIOAL PARK
Budowla jest imponująca i piękna zarazem, z
wewnętrznym ogrodem, który powstał po zamknięciu terenu przed wiatrami. Fort
wybudowano w 1880 roku za pomocą czarnych niewolników z milionów cegieł przywiezionych z
kontynentu. Nie posłużył zbytnio, armaty wtedy strzelały tylko na kilka mil, a
nieprzystępna okolica nie sprzyjała statkom na próbę zbliżenia się na dystans
strzału. Niedługo później nastała wojna i fort zatracił sens swojego
militarnego istnienia, jeśli oczywiście kiedykolwiek taki posiadał. Fort służył
później jako wiezienie, lepiej położone nawet niż słynne Alkatraz, ale i stąd
siedmiu czarniawym śmiałkom prawie udało się uciec.
Dziś jest miejscem wycieczek z Key West, codziennie
o 11h00 przypływa tu wielki motorowy katamaran z turystami, którzy pływają na
rafie i zwiedzają fort.
Z NOWYM KUMPLEM VOLKEREM
Przypływając w okolice Dry Tortugas wzywaliśmy
wielokrotnie Coast Guard aby zgłosić nasze przybycie do USA. Było to jednak
wołanie na puszczy więc o zachodzie słońca rzuciliśmy kotwicę po 37 godzinach
płynięcia z Kuby. Większość trasy przebyliśmy na silniku i żaglach, a końcówkę
na dwóch silnikach i bez żagli aby zdążyć przed zmrokiem. I słusznie, boje
napływowe były nie oświetlone. Wieczorna kąpiel skończyła się strachem, pod
Bubu pojawiła się przeogromna ryba, jakieś 3 metry . Z początku
myśleliśmy, że to rekin, ale kształt ryby dużo większej od płaskiego rekina
wskazywał na groupera. I rzeczywiście okazało się, że straszy nas olbrzymi i
niegroźny goliath grouper. Uff.
Nasz nowy niemiecki kolega Volker, poznany na
Kubie, nie miał dość ropy więc ciągnął się na żaglach bez końca i zaparkował z
kłopotami o 4 rano.
Rano udaliśmy się z nim do fortu naszym aneksem.
Zabawne było zobaczyć na plaży tabliczkę ze strzałkami dingy na prawo, a
samoloty na lewo. Ku uciesze Moany dość szybko przyleciał wodolot i wszystko
było jasne.
LATAJĄCE ŁÓDKI
Do molo zbliżaliśmy się z duszą na ramieniu. Co jak
co, ale mili i przeuprzejmi zwykle Amerykanie jeśli chodzi o sprawy graniczne
od czasu 11 września są bardziej niż formalni. Zobaczyliśmy na molo mundurowego
z gwiazdą, rewolwerem i uśmiechem na twarzy. Na nasze hasło, że właśnie
przypłynęliśmy z Kuby odpowiedział, że na wyspie nie ma celników ani immigration,
ale nie ma problemu, musimy tylko wypełnić formularz. Najzabawniejsze, że
wypełniliśmy go nie mając przy sobie żadnych dokumentów łódki, ani naszych. No
problem.
Tenże Rangers o rozszerzonych uprawnieniach dał nam
mapy i poinformował o wszystkim, co tyczyło się parku jak i amerykańskich przepisów
dotyczących nurkowania i pływania naszym aneksem. Już z góry widział, że w
naszej małej taksówce nie ma kapoków, a być powinny i że Moana pływa aneksem
bez takowego, a powinna jako dziecko mieć go na sobie. Z uśmiechem i
serdecznością to wszystko. Powiedział też, że na wyspie nie ma sklepu z
wyjątkiem parkowego z książkami i pamiątkami, a na nasze pytanie o jedzenie
skierował do kapitana katamaranu, który wyprowadzając swojego czarnego
labradora z uśmiechem zaproponował nam lunch za jedyne 5 USD od dorosłej głowy
(dziecko nie płaci) w systemie zjedz ile chcesz z napojami i deserem w cenie! Kochamy
Amerykę!
Na początek obeszliśmy fort. Imponuje wielkość,
symetria i długość korytarzy. Zadziwiała nas ludzka głupota, ale dzięki niej
widoki z góry na okoliczne wyspy wrzeszczące ptakami i rafę były zachwycające.
FORT
I MY
Po bardzo obfitym i bogatym lunchu każdy spędził
południowe godziny u siebie, a po południu popłynęliśmy z naszym niemieckim
przyjacielem aneksem na wyspę Loggerhead z latarnią morską położoną o 2 mile od fortu. Ze względów
ochrony rezerwatu ptaków jedynie 24 osoby dziennie mogą ją odwiedzić. Pływanie,
rafa i plaża dla Moany dopełniły dnia. Volker poszedł spać po trudnej nocy, a
my zjedliśmy na kolację wspaniałego tuńczyka.
ALE PERSPEKTYWA – TA RYBA MA 2 METRY
Wczoraj po porannym nurkowaniu na rafie
popłynęliśmy ponownie na lunch na katamaran wycieczkowy, gdzie kupując
dodatkową porcję zapełniliśmy plastikowe pojemniki pomidorami, sałatą,
wędlinami i serem oraz pobraliśmy należne
nam napoje używane głównie jako dodatki do drinków.
Po południu obejrzeliśmy podwodny wrak, pod którego
śrubą leżał trzymetrowy rekin nurse, który uciekł na nasz widok, a popołudnie
spędziliśmy na plaży, gdzie Moana mogła okazać Volkerowi całą sympatię jaką do
niego zapałała. Wspólna kolacja na Bubu i ciekawe rozmowy polsko-niemieckie przedłużyły
dzień do dzisiejszej nocy.
Jedynym mankamentem pobytu na Dry Tortugas był brak
telefonu czy Internetu.
Wyruszyliśmy rano w kierunku Fort Myers na
Florydzie. Zmieniliśmy plany ponieważ doszliśmy do wniosku, że i tak do Key
West musimy płynąć jedną noc, więc odłożymy może zwiedzanie archipelagu na
koniec roku, a popłyniemy bardziej na północ w poszukiwaniu na pięć miesięcy
portu dla Bubu.
Jest zachód słońca, snujemy się na żaglach z
prędkością 4,5 węzła, przed nami noc i 70 mil . Na katamaranie turystów zapełniliśmy
lodówkę śniadaniowo, brakowało nam tylko dzisiejszej kolacji. Sprawę załatwił
sześciokilowy tuńczyk złapany po południu. Znów carpaccio i ta smażona morska
kura z zalewy smakowej. Taki świeży tuńczyk jednak nigdy nam się nie nudzi, co
więcej, umiemy go robić na różne sposoby i to tak, że Volker wczoraj parę razy
się upewniał czy aby na pewno je rybę, a nie polędwicę wołową. Dobre, co?
NASZA KOLACJA I MARYNOWANE ŚNIADANIE
Zapanowało we mnie ogólne szczęście. Wszystko mnie
cieszy. Cieszę się Ameryką i planowaną dziesięciodniową podróżą po niej, Nowy
Orlean, Apallachy. Cieszy mnie myśl o Polsce, rodzinie i o czasie z przyjaciółmi,
czereśniach w ogrodzie i truskawkach, cieszy mnie myśl o pozostawieniu Moany
babciom i planowanej podróży po hotelach Paradores w Hiszpanii. Cieszy mnie też
myśl o powrocie jesienią na Bubu, o Wyspach Bahama, Puerto Rico i dalszej trasie do Gwatemali. Och życie, warte
jesteś aby cię przeżyć pełną gębą, a uciekasz szybko, oj szybko.
Minęło 6 dni odkąd
wysłałam do bliskich smsa z informacją, kiedy powinniśmy dopłynąć do USA, czyli
najpóźniej 8 maja. Nie przewidziałam wówczas, że na naszym przystanku, czyli
Dry Tortugas nie będzie absolutnie, ale to absolutnie żadnej możliwości
komunikacji, nawet telefonu stacjonarnego. Często myślę o tym, jak niektórzy
mogą się martwić z tego powodu i jest mi bardzo przykro, ale nie ma na to rady.
Prawdopodobnie za 12 godzin dowiedzą się, że jesteśmy cali i zdrowi i to już
prawie w połowie Florydy.
Jeszcze mam przed oczami
zanikający kubański przylądek Cabo San Antonio i molo „mariny” Los Morros,
gdzie paru usłużnych pomagało nam jak mogło całym sercem i dostępnymi
możliwościami. Pomyślałam sobie wtedy o tym, co muszą czuć jak widzą taki
wypływający o świcie jacht jak nasz i mają świadomość, że płyniemy, gdzie
chcemy. A oni? Jakichkolwiek możliwości brak. I smutno mi się zrobiło, że tak
bywa jeszcze dzisiaj, i to w wielu wielu miejscach, że człowiek jest tak samo zniewolony i zależny jak onegdaj
czarny niewolnik.
Zaraz potem trafiliśmy do
pierwszej ostoi cywilizacji, którą tak lubimy i zostaliśmy przyjęci z otwartymi
ramionami na Dry Tortugas, moje obawy o rygor i brak giętkości zostały o
stokroć zażegnane. Znowu miałam w rękach mapę parku narodowego jak parę
miesięcy temu, znowu wszystko było zorganizowane tak, że nie było żadnych
wątpliwości co do czegokolwiek (no dobra, brak telefonu…, ale nie dziwię się -
wyspa jest mała jak Stawiki w Sosnowcu i praktycznie nie ma stałych mieszkańców
oprócz okresowych pracowników), pogoda dla żeglarzy wywieszona (codziennie
nowa). Wszystko zorganizowane od A do Z z pełną jasnością, inteligencją i
logiką Z góry rozwiewam wątpliwości tych, którzy oskarżą mnie o przesadę, lub o
egzaltację, ale naprawdę miałam łzy w oczach. Kocham USA. Czytałam, Daru też
tak napisał, ubiegł mnie, przyjemnie, że mamy takie same odczucia.
Pobyt na Dry Tortugas
przebiegł ultra miło. Nurkowanie, niespotykane ryby (takie jak tarpony na
przykład), ładne plaże, tanie żarcie (o nieeeeebo tańsze jak na Kubie), tysiące
ptaków, wraki, spacery po forcie, przypuszczalnie ostatnie to odczucia tego
typu w tym roku. Na dodatek wyczytałam, że mieliśmy (jak zwykle) dużo
szczęścia, gdyż pobyt na tych wyspach z reguły należy starannie zaplanować z
powodu częstych tam zawirowań pogodowych. Ponoć podmuchy do 100 mph (!!!) są nierzadkie,
często zdarza się też, że ci, którzy przypłynęli tam na łikend zostają w
pułapce na tydzień czekając aż wiatry ustaną. Piszą, że nie powinno się planować
pobytu na Dry Tortugas jeśli pogoda ma być choć troszkę gorsza niż idealna. My,
oczywiście, mieliśmy idealną i zupełnie tego nie planując.
Właśnie minęła północ,
więc rozmawiałam, tak jak było to umówione na godzinę duchów z Volkerem przez
VHF. Jest ponad 9 mil
przed nami, próbuje podsypiać, generalnie wszystko w porządku – podobnie jak i
u nas. Fajna i ciekawa znajomość, Moana ma ewidentnie ciągoty do dużo starszych
od siebie, bo wczoraj powiedziała mi, że „kocha Pana” i faktycznie zachowuje
się w stosunku do niego jak lolitka. A Volker ma 67 lat! Duża różnica! To
właśnie przez niego, albo też dzięki niemu kierujemy się do Fort Myers
bezpośrednio, a nie na Key West, jak to było przewidziane. Wszystko wskazuje na
to, że im bardziej na północ tym więcej ewentualnych przechowalni dla Bubu na
lepszych warunkach finansowych.
Na wodach terytorialnych
USA pływa się z goła inaczej niż przy Kubie, czy na przykład Jamajce. Jachtów
jest o wiele więcej, toteż częściej należy wyglądać na horyzont w poszukiwaniu światełek.
O wiele więcej jest też komunikatów na VHF, nie mówiąc o tym, że dzięki temu,
że mamy amerykańskie przenośne fałhaefki, które mają funkcję WX, na których
24/24 podawana jest pogoda mamy non stop dostęp do tych cennych informacji.
Kolejny plus.
Na Bubu wszystko działa,
Daru sprostał nawet zadaniu naprawienia wiatraka prądotwórczego, za co wielka
mu chwała. Naprawił nawet mikrofon w pianinu Moany. Jedyne co zostaje nam do
załatwienia w Stanach z rzeczy ważnych i skomplikowanych, to wiatromierz. Przepływamy
prawdopodobnie nasze ostatnie mile w tym sezonie, już czuję jak odliczane są
ostatnie godziny na Bubu. Za 3 tygodnie już będziemy w Polsce.
Od paru dni mam codzienną
dodatkową robótkę, czyli pranie prześcieradła Moany. Zaczęliśmy ją uczyć spać
bez pieluchy jakiś miesiąc temu i dobrze jej szło, średnio jedną noc na cztery
ewentualnie zdarzał się wypadek przy pracy. Ale zrobiliśmy błąd i gdy byliśmy w
podróży w prowincji Pinar del Rio zakładaliśmy jej z powrotem pieluszkę na noc,
żeby nie zabrudziła hotelowych materacy. No i od tej pory nastąpiło cofnięcie w
rozwoju, bo ewidentnie poczuła się znowu bezkarnie, ponowne uświadomienie jej,
że powinna się pilnować jest trudniejsze niż na początku. A teraz znowu zaczną
się podróże po Stanach, powrót do Polski, ciągłe zmiany, mam nadzieję, że w
końcu się uda. Poza tym robi się coraz krnąbrniejsza, a zarazem urocza, coraz
więcej mówi, czasami zadziwia nas swoimi dorosłymi sformułowaniami. Bardzo ją
kochamy, ale coraz bardziej się cieszymy, że niebawem czasami jej przy nas nie
będzie, zmęczenie i brak cierpliwości coraz częściej biorą górę nad
rodzicielską wyrozumiałością.
Po dopłynięciu do 12 milowej strefy wód
terytorialnych USA skontaktowaliśmy Coast Guard. Rozmowy były długie i
skomplikowane, trudno było zrozumieć co mówią, mówią szybko, na dodatek jakość
sygnału nie ułatwia sprawy. W każdym razie po rozmowie z Miami przerzucono nas
na radio w Saint Petersburg skąd po wypytaniu się o detale, kazano nam spadać
poza linię 12 mil ,
wewnątrz której już mocno zapuściliśmy w czasie rozmowy korzenie i czekać na
wieści. No to płyniemy baaardzo powoli z powrotem i będziemy czekać poza linią.
Na razie cisza. Złapaliśmy za to sygnał na telefonie i można było po tygodniu
ciszy z naszej strony dać znać, że żyjemy.
Właśnie mieliśmy wizytę Coast Guard. Przygnała do
nas motorówka z uzbrojonymi i ubranymi jak należy (na czarno) panami. Po
skontrolowaniu w miłej atmosferze łódki i dokumentów, wzięli paszporty do
siebie do skanowania, oddali i pozwolili jechać dalej, witaj więc Ameryko. No i
na szczęście, złamaliśmy w końcu przepisy wjeżdżając na wody terytorialne USA
bez zgody władz. W marinie będą podobno czekali na nas celnicy. Zobaczymy. Na
razie siadamy do stołu – breakfast in America.
MILI CHŁOPCY – NA SZCZĘŚCIE
Kiedy dopływaliśmy do Fort Myers Beach na powitanie
nam wypłynął motorówką szeryf. Poinformował nas gdzie mamy stanąć i jego łodka
towarzyszyła nam aż do zaczepienia się na boi, po czym kazali czekać. Pojawili
się znów po chwili w liczniejszym gronie z piesiem, wiadomo co dwie głowy to
nie jedna. Dokładnie przejrzeli łódkę, zabrali cebulę (tylko ona nam została bo
widzieliśmy o zakazie wwożenia owoców, warzyw i mięsa) i poszli. Zabrali też
paszporty i kazali stawić się w celnicy na lotnisku w celu opłaty wjazdowej i wydania
rocznego pozwolenia na pływanie na wodach terytorialnych USA. Do lotniska jest
daleko i zapewne wynajmiemy samochód aby się tam udać, a przy okazji zrobić
zakupy i wstąpić do sklepu żeglarskiego w poszukiwaniu listy marin godnych Bubu
i naszej kieszeni.
ESKORTA SZERYFA
niedziela 15
maja 2011
Parę dni upłynęło od przyjazdu do Hameryki.
Napawamy się swobodą, sklepami i jedzeniem, tak że w niepamięć poszły trzy
godziny spędzone na lotnisku w celach odpraw celnych czy powtórna kontrola u
Volkera i zabranie mu wszystkich kubańskich cygar i piw, które niepotrzebnie zgłosił
(zabranie i zniszczenie przy nim).
Jest pięknie, stoimy na boi w Fort Myers Beach,
zaraz za tym mostem, który widać na zdjęciu powyżej,. Korzystając z wynajętego
na 2 dni samochodu uskuteczniliśmy
poszukiwania mariny dla Bubu i już za pierwszym strzałem znaleźliśmy
taką, co to zakochaliśmy się w niej od pierwszego wejrzenia. Co więcej i ceny wydały
nam się atrakcyjne, co potwierdziło się i później - nie znaleźliśmy już nic
tańszego. Miesięcznie 392 dolary w porównaniu z innymi marinami w Beach za 500
do 600 zupełnie nas przekonało do miejsca, które na dodatek wydaje się być
lepiej chronione i bezpieczniejsze w wypadku cyklonu. Oczywiście są tu miejsca
bezpieczniejsze i o połowę tańsze, ale nasz maszt nie pozwala na dotarcie do
nich. Dwa blokujące nas mosty mają 55 stóp , a nasz maszt ma 56 i 10 cali plus anteny. Pech
jakiś.
TRZEMY PO RAZ PIERWSZY GÓRĄ A NIE DOŁEM (czyli:
stopy powietrza nad masztem)
Choć miejsce za 600 dolarów może się komuś wydawać
drogie, to mimo iż Fort Myrers to miejsce wysoce turystyczne, ceny nie mają się
nijak do podobnych miejsc na morzu Śródziemnym, we Francji, Włoszech czy
Hiszpanii, gdzie posiadanie łódki jest już tylko kaprysem milionerów.
Tak więc mając „klepniętą” marinę mogliśmy
spokojnie zajmować się nadrabianiem zaległości żołądkowych kuchni
komunistycznej. Na początek rzucił nam się w oczy napis zbliżony do „Shrimps
Company” z „Foresta Gumpa”. Był to skład na nabrzeżu rybackim gdzie parkowały
wielkie kutry do połowu krewetek widziane przez nas nocą na morzu. Sklep okazał
się wielce zacny, nie dość, że posiadał wszystkie świeże wymarzone owoce morza
to jeszcze w zamrażarkach inne skarby. Co więcej serwowano w nim lunch na
zasadzie bufetu – jedz ile dasz rady. Kraby, krewetki, ryby smażone i sałatki
różnej maści wylądowały w naszych żołądkach dzięki zaproszeniu Volkera, który w
ten sposób rewanżował się za wielokrotne zaproszenie na jedzenie do nas. Z żalu
go zapraszaliśmy na kolacje, wiadomo Niemiec, więc kulinarnie niepiśmienny.
Nasze realizacje marzeń wyglądają następująco:
ostrygi z cytryną z sałatą jako pierwsze najskrytsze marzenie. Otwarcie 24
ostryg zajęło mi ponad godzinę, mimo, że jestem w tym wyspecjalizowany te
gadziny były jak z kosmosu, zupełnie inne niż nasze europejskie, pancerne. Dziś
na kolację będą małże (zwane omułkami) po marynarsku z niewielkim
zabarwieniem śmietanowym i fasolka
szparagową zamiast frytek. Jutro będzie wielkie grillowanie, na przystawkę
żabie udka z zalewy czosnkowo olejowej, później steki z krokodyla z czerwonymi
ziemniaczkami.
JAŚ I MAŁGOSIA CZYLI MOJE WYGRANE WORLD PRESS PHOTO
WPROST Z GWINEI
Pojutrze zmiana nastroju w celu odłuszczenia
organizmu, więc na grillu wylądują włoskie ostre kiełbaski bardzo tutaj
popularne. Bieda więc – jak zwykle.
W czwartek przytulimy i pocałujemy Bubu,
przywiążemy mocno po paru dniach przygotowywania jej do cyklonicznej przeprawy
(oby takowego nie było) i pognamy na północ. Korci nas Smoky Mountains National
Park na granicy Północnej Karoliny i Luizjany oraz Nowy Orlean. Dobrze, że po
naszej sześciomiesięcznej podróży po Stanach nie traktujemy poważnie tutejszych
odległości, do Smoky jest tylko 1300 kilometrów .
Samochód już wynajęliśmy, wiedząc, że nie wrócimy na Bubu tylko z bagażami pojedziemy
wprost na lotnisko w Miami wzięliśmy klasę największą, kobyłę jakąś i za dwa
tygodnie zapłaciliśmy 320 euro z pełnym ubezpieczeniem i pełnym bakiem w cenie
(oddaje się bez benzyny). Polecamy więc znalezioną kiedyś włoską internetową
wypożyczalnię e-autonolleggio.com. Już przez nich wypożyczaliśmy – rewelacyjne
promocyjne rozwiązania, po włosku, ale wystarczy być lekko bystrym.
Dni spędzamy trochę na plaży, dziś na miejskim
basenie (tańszym niż te w Polsce, 4 dolary dorośli za dzienny pass, 2 dolary dzieci)
z wodnym placem zabaw dla dzieci godnym pozazdroszczenia. Moana odkryła
wreszcie nurkowanie, udało nam się wreszcie kupić maskę pasującą na jej mały
łebek, więc w wodzie żyła nowymi wrażeniami.
MOANA PIERWSZY RAZ NURKUJE W MASCE
Kończę, będziemy szykować małże, a miłość Moany –
Volker, płynie swoim pontonem na pożegnalną kolację.
POŻEGNANIE VOLKERA I JEGO ŁUPINKI O NAZWIE „VELA”
CZYLI FALA
niedziela 15
maja 2011
Nie ma czasu na pisanie. Stoimy w marinie first
class co nas bardzo cieszy, mamy też wynajęty samochód. Czas upływa jednak głównie
na pracy i walce z Moanką, która przeszkadza nam jak może w rozbrajaniu Bubu.
Droga w głąb lądu była miła i ciekawa, gnaliśmy w
górę rzeki z przypływem 7 węzłów, co oznacza, ze zapewne stalibyśmy w miejscu
na pełnych obrotach silników przy odpływie czyli rzece płynącej w dobrą stronę.
Po zaparkowaniu okazało się, że nasz wlew, a raczej wylew gównianych
zanieczyszczeń jest tak skorodowany, że nie sposób go otworzyć, czyli opróżnić
Bubu z gówna portową ssawką. Wszelkie środki i wszelakie obcęgi i żaby nie dały
rady odkręcić korka, Nie pomógł nawet młotek i śrubokręt, który zerwał
„gówniany” aluminiowy kołnierz nakrętki. Skończyło się na rozebraniu ściany w
kiblu i pracą od środka pozwalającą zdjąć i wyrzucić aluminiowy wylew.
Zakupiono nowy z nierdzewki za jedyne 40 dolarów i założono. Zabawa na parę
godzin. Zawsze jakieś gówno wypadnie, a tu nawet wypaść nie chciało. Co za
pomysł robić takie elementy z aluminium, które przecież też rdzewieje,
choć na swój sposób.
GÓWNIANA ZAMIANA Z ALUMINIUM NA NIERDZEWKĘ = 40 USD
+ 4 GODZINY PRACY
Zdjęliśmy żagle z wyjątkiem grota (z lenistwa nie
chce nam się katować z tą kobyłą), które wraz z wypłukanym słodką wodą
silnikiem aneksu poszły do wielkiej do plastikowej skrzyni przynależnej do
naszego miejsca. Zdjęliśmy też założony niedawno po naprawie wiatrak
prądotwórczy. Na aneks podobno miejsce się znajdzie gdzieś w wielopiętrowym
garażu dla motorówek. Bardzo to zabawne miejsce, taki wielki hangar z półkami
na których na trzech, czterech poziomach
leżą wielkie motorówki wkładane tam olbrzymim wózkiem widłowym.
NOWE MIEJSCE DLA BUBU MAJĄCE WYTRZYMAĆ CYKLON KATEGORII 4. POZNAĆ
TO PO PŁYWAJĄCYCH POMOSTACH I WYSOKICH SŁUPACH JE TRZYMAJĄCYCH - WODA MOŻE
PODNIEŚĆ SIĘ O TRZY METRY (ANEKS)
Oj jak tu się śpi. Brak komarowego i muszego
robactwa dzięki pryskaniu z helikopterów pobliskich mangrowi w tym pomaga, na
dodatek cykady zagłuszają kompletną ciszę, więc i w uszach nie szumi. Rozkosz.
Mamy też elektrykę w postaci dwóch faz 125 volt (dawniej
110) czyli 250 i wodę, klimatyzacji jednak nie włączamy bo przechodzi zimny
front i jest zimno czyli 27 stopni. Nocą musimy się przykrywać prześcieradłem,
tak jest zimno. W słońcu jednak da się wytrzymać.
MOANA MARZNIE, CÓŻ 27 STOPNI NIE LATO, ALE W SŁOŃCU
DA SIĘ WYTRZYMAĆ
Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy artykuł. Jestem pod wielkim wrażeniem.
OdpowiedzUsuń