KWIECIEŃ 2011 KUBA
Piątek, 1 kwietnia
Wczorajszy dzień był jednym z najpiękniejszych
naszej podróży. Wszystko było jak marzenie, piękna plaża z piaskiem jak mąka,
kryształową wodą z kolorową rafą, piknik, a później niezapomniany wieczór,
kiedy to nasza trójka siedziała na golasa w kompletnej ciszy i samotności
zawieszeni jak w powietrzu 4
metry nad rafą i obserwowała podwodne życie. Takie
niezapomniane chwile, co to mówi się – żyć nie umierać.
Z dzisiejszego porannego połowu z Brianem nic nie
wyszło. Znaczy zabawa była przednia, ale przegraliśmy 4:1 z rekinami.
Pierwszego tuńczyka złapałem ja i kiedy już go miałem przy burcie pojawiły się
dwa rekiny i jeden z nich jednym ruchem paszczy zostawił mi tylko głowę
niedoszłej kolacji. Potem złapał się sam rekin, dociągnęliśmy go nawet do
łódki, ale przy próbie ratowania naszej plastikowej przynęty dotknęliśmy go
bosakiem, wtedy skoczył jak poparzony i zerwał wszystko. Późniejsze próby były
podobne, rekiny zabierały nam ryby, tylko jedną udało nam się wyciągnąć na czas.
Po powrocie na Bubu, jeszcze przed południem,
wylądowaliśmy na pobliskim brzegu płynąc do niego wpław i ciągnąć aneks ze
stojącą w nim Moaną. Poszliśmy zagajnikiem w głąb lądu aż do drogi, zerkając po
drodze na zrobione przez miejscowych piknikowe miejsca.
Po lunchu zjawiła się znów znajoma rodzina i po
wspólnym piwie ja pognałem z ich córką na latającej dętce, tym razem za ich
gnającą z prędkością 36,4 węzła (sprawdziłem GPS-em) torpedą. Przyjemność była
względna.
Późnym popołudniem popłynęliśmy aneksem trochę
dalej aby w podobny sposób jak rano znów dopłynąć do lądu. Tym razem po drodze
spotkaliśmy płynącego w poprzek nam rekina, ale nie zwrócił na nas uwagi.
Później kiedy Beata z Moaną zbierała przyklejone do skał jadalne ślimaki, ja z
Brianem popłynęliśmy na nasze ostatnie wspólne pływanie. Słońce zachodziło,
kolory się ociepliły, ale ja niezbyt lubię pływać o tej porze, drapieżniki
wychodzą na łów. Najpierw nie mogliśmy opędzić się od sporej barakudy, która
przyczepiła się do nas i płynęła za nami w odległości kilku metrów. Żadne
straszenia jej nie odnosiły rezultatu, dopiero silne uderzenie płaską ręką w
wodę trochę ją oddaliło. W końcu dałem znać Brianowi, że odległość od brzegu ze
względu na porę mi nie odpowiada i zaczęliśmy wracać. Wtedy napotkaliśmy
średniej wielkości żółwia, zaczęliśmy się z nim droczyć próbując go złapać.
Udało nam się wielokrotnie dotknąć jego skorupy, ale o złapaniu go obiema
rękami nie było mowy. Zapędziliśmy go na płytką wodę i wykorzystaliśmy moment
kiedy to uciekał przed Brianem i dostał się w moje ręce. Stojąc po kolana w
wodzie podniosłem go powietrze z
okrzykiem radości. Moana z Beatą będąc już tuż obok zgłupiały.
Wyszliśmy na brzeg, a Brian powiedział coś o
wyżerce. Osłupieliśmy kiedy brał mój nóż nurkowy i wprawnym ruchem dobrał się
do stwora. Poodcinał to i owo wewnątrz skorupy i zaczęliśmy wyciągać gada. Ja
trzymałem skorupę, nasz towarzysz ciągnął za głowę nieżywego już żółwia, a
Beata ciągnęła Briana. Zupełnie jak z rzepką z bajki. Cali umorusani we krwi
myliśmy się przy brzegu, ciesząc się z francuskiej książki kucharskiej zabranej
na Bubu i zawierającej przepis na zupę z żółwia.
Gotowaniu nie było końca, ale to co wyszło
przekraczało nawet nasze, tak bogate już w kulinarne różności, doświadczenie.
Palce lizać.
MNIAM
Kiedyś, za czasów Kolumba i jakiś czas po nim te
dwie bezludne wyspy zwane były wyspami żółwi. To tu piraci oraz inni okoliczni
żeglarze zaopatrywali się w ich świeże mięso. Tak się zaopatrywali, że żółwi
dziś jest mało, miejsca ich wylęgu zajęły hotele, hotelowe plaże i prywatne
rezydencje, a przetrzebiona ich populacja nie jest w stanie zapewnić sobie odnowy.
Wtorek, 5 kwietnia
Jesteśmy w połowie drogi z
Cayman Brac na Kubę na Cayo Largo, które już znamy z poprzedniego sezonu. Dochodzi
1.00 w nocy, ja się od dwóch godzin zbieram do pisania, ale przez przypadek
zaczęłam oglądać nasze zdjęcia z podróży po USA i Kanadzie. Obejrzałam archiwum
z zaledwie trzech miesięcy i to po „łebkach”, a tyle czasu mi to zajęło wraz z
co parominutowym wychylaniem głowy na zewnątrz, żeby sprawdzić jak płyniemy.
Tyle się wtedy działo…a jakie pejzaże… tęsknię za górskimi wyprawami.
Tymczasem tutaj czerń
totalna, księżyca nie ma w ogóle i choć niebo jest bezchmurne, bo widać dookoła
gwiazdy na niebie, tak trudno jest rozgraniczyć horyzont z linią morza. Niemniej
jednak Daru wyśmienicie wybrał dobę na tą przeprawę, wiatr wieje stabilnie w
okolicach 15 węzłów dokładnie od tyłu, tak że od kilku godzin udaje się
utrzymywać tzw. motyla, a morze jest płaskie jak stół, wręcz czuję się jak na
komfortowym kotwicowisku. Na trasie nie widać żadnych innych jednostek,
jesteśmy sami zawieszeni w nicości. A cichaczem przesuwamy się zawzięcie i to z
godną prędkością 5-6 węzłów, cudo.
Pobyt na Kajmanach,
szczególnie na Małym odnotowuję jako ultra udany. Piękne, malownicze miejsca,
jeszcze piękniejsza rafa tętniąca życiem, nie zawsze łagodnym, pogoda jak
marzenie, wszystko jak zwykle nam się udało. To, że poznaliśmy tam miłych ludzi
pozwoliło nam zobaczyć i poznać miejsca, których sami pewnie byśmy nie odkryli.
Szczególnie piękny był dzień spędzony z Brianem i Julie w zatoce przy Sand
Point, na wschodnim cypelku Little Cayman, naszą Bubu nie dali byśmy rady tam
się wepchnąć, a plaża i woda były naprawdę niezapomniane. Myślę, że Moana ma
takie same odczucia.
Jednak czwartego dnia
znajomości zaczęłam odczuwać już ciężar przymusu spotkania się z nimi i
konieczności planowania dnia. Już tak przywykłam do tego, że jesteśmy
niezależni w naszym rozporządzaniu czasem, że kolejne umawianie się na godzinę
zaczęło mnie stresować. To poczucie niby niewolnictwa (bo tak naprawdę trudno
się było opędzić) spowodowało, że zapragnęłam zmiany miejsca mimo całej jego
urody. Coś się we mnie zmieniło, ja, taka niegdyś towarzyska, ewidentnie stronię
od nowych znajomości, a przynajmniej od takich, które niosą za sobą
zobowiązania. Na szczęście odpłynęliśmy według planu, tak więc pozostały raczej
same miłe wrażenia, a poczucie przesytu tu i ówdzie już zdążyło się rozmyć.
Tak a propos, wszystkie
przygody, o których pisał Daru były prawdziwe oprócz zupy z żółwia. To znaczy
żółw był, naprawdę tkwił w rękach Dara, osobiście pukałam w skorupę razem z
Moaną, na co żółw odpowiadał energicznym, wręcz agresywnym machaniem płetwą,
ale żeby z niego od razu zupę robić??? Taki żart primaaprilisowy…
Daru opowiadał jak
śmiesznie mieć takiego stwora w dłoniach, jak nietypowe ma ciało, jak czuć, że
górna i dolna część skorupy nie stanowią jednak sztywnej całości, jak
niezależne ruchy występują między tymi dwoma elementami. Ale po obejrzeniu z
bliska i krótkiej zabawie puściliśmy stwora wolno. Pomykał szybciej niż
torpeda, myślę, że zdecydowanie od tej pory będzie unikał spotkania z ludźmi.
Ostatnie dwa dni
spędziliśmy ponownie na Cayman Brac przypięci do boi przy Scott’s Anchorage.
Wiatr niestety dla nas zmienił kierunek na lekko północno-wschodni, co
spowodowało, że Bubu miotała się na fali przez cały czas straszliwie, z trudem
można było wsiąść do aneksu, a życie na pokładzie było dużo gorsze niż podczas
płynięcia. Na szczęście wczorajszy dzień upłynął w dużej mierze na
internetowaniu, obiadowaniu i pływaniu w basenie w hotelu Aleksander,
usytuowanym jakieś 1,5 mili
od pomostu przy którym zostawialiśmy aneks. Bardzo dziwny biznes, ten hotel.
Luksusowy, wręcz w każdym szczególe idealny, obsługa fantastyczna i
zadziwiająco wiele zatrudnionych osób, basen nienagannie utrzymany 24h/24,
posiłki bardzo smaczne i wykwintne, a niezbyt drogie i nikogo prócz nas.
Byliśmy tam trzy razy, a w sumie widziałam może pięciu innych klientów i to
tylko takich, którzy zajrzeli do baru na piwo. Dziwy. Ale jak dla nas lepiej
być nie mogło, fantastyczna swoboda i mile spędzony czas.
HOTEL ALEXANDER I DOWÓZ
ZAOPATRZENIA NA WYSPĘ
Dzisiejszy poranek
przeznaczony był na ostatnie zakupy przed wylądowaniem na Kubie, gdzie
generalnie da się żyć, trzeba tylko trafić na odpowiedni okres zaopatrzenia
sklepów, oraz na odprawę celno-paszportową. Ta ostatnia przebiegła w sposób
nieoczekiwanie miły. Panowie, ci sami, którzy nas załatwiali jak
przypłynęliśmy, zgodzili się na prośbę Dara wyrażoną rano przez VHF, żeby
przyjechać w miejsce naszego postoju rozumiejąc, że dla nas przepłynięcie do
nich (szczególnie, że było to w odwrotnym niż Kuba kierunku) pod wiatr i fale
będzie stratą połowy dnia. Jeden pokazywał zdjęcia swoich dzieci oraz rzeźb, które
wykonuje z lokalnego kruszcu po godzinach pracy, drugi wdał się w rozmowę o
Kubie, o tamtejszym życiu i z zaciekawieniem słuchał naszych opowieści
jednocześnie wypełniając papiery. Oddali nam kusze i dokumenty statku i zaraz
po 10.00 byliśmy już po wszelkich formalnościach. Dwie godziny zakupów, szybka
kąpiel ostatni raz w kajmańskich wodach i Bubu odeszła w siną dal z wielką
prędkością.
Następny etap przed nami.
Znów Kuba, z tym że nieznana nam jeszcze zachodnia jej strona, brak Internetu,
hiszpański, langusty,…Drąży nas ciekawość, czy coś się przez ten rok zmieniło,
czy pojawiły się jakieś prywatne biznesy, czy stała się bardziej „zachodnia”,
czy zmieniły się przepisy dla żeglarzy, czy hotel Sol na Cayo Largo dalej nie
prowadzi bransoletek dla klientów all inclusive, dzięki czemu moglibyśmy znowu
sobie tam za friko pofolgować.
Jedno jest pewne, to
ponowne spotkanie zaczyna się bardzo dobrze. Już dawno tak nie rozkoszowaliśmy
się z Darem (choć On teraz akurat rozkoszuje się snem) nawigacją. Jedząc pyszną
rybkę w pikantnych pomidorach na kolację uśmiechy same pchały nam się na twarze,
chyba jest to niezawodną oznaką tego, że czujemy się szczęśliwi. Potem były
Scrabble pierwszy raz od czasów RV w Stanach. Wygrałam.
Sobota, 9 kwietnia
Do mariny Cayo Largo przybiliśmy po godzinie 16.00
czyli po 28 godzinach płynięcia i przez Bubu zaczął się płatny przemarsz wojsk:
- lekarz – 25 dolarów
- celnicy – 20 dolarów
- imigracja i wizy – 15 x 3 = 45 dolarów
- służby portowe i pozwolenie na żeglowanie –
znaczek za 10 i 15 dolarów
- weterynarz i sanepid – 20 dolarów.
Razem – 135 dolarów czyli 400 pln, taka zachęta na
początek, ale za to wszystko odbyło się z przymrużeniem oka i w bardzo miłej
atmosferze. Dowiedzieliśmy się, że akwen Batabano jest zamknięty dla żeglugi,
jako że hucznie obchodzona będzie 50 rocznica wypędzenia wrogich wojsk z Zatoki
Świń, a hucznie znaczy będzie strzelanie na ostro.
Okazało się też, że teraz szpicel nazywa się public
relation, tak się przedstawił miejscowy wypytywacz o wszystko, czyli urzędnik
polityczny, któremu wszystkie inne służby były posłuszne.
Kiedy już mogliśmy zejść na ląd oczywiście
pognaliśmy do sklepu zobaczyć czy coś się zmieniło (nie zmieniło się) oraz z
Moaną na plac zabaw. Jednak szybko trzeba było wracać, czarne chmury zakrywały
coraz szybciej horyzont aby po chwili przyszedł biały szkwał o prędkości 50 węzłów (90 km/h ). Z rękami w
kieszeniach patrzyłem na walczących czarterowych żeglarzy, na włączone silniki
ich łódek opartych już rufami o pomost. Cóż z braku miejsc jedynie my byliśmy
ze „złej” bo wschodniej strony pomostu, a szkwał przyszedł nieoczekiwanie z
zachodniej, dla nas idealnej strony. Nasza strona po chwili zaczęła się
zapełniać, kapitanowie łódek stojących, a raczej ślizgających się na kotwicach
w pobliskiej zatoce, trochę przestraszeni, postanowili spać spokojnie w
marinie. My już znamy tutejsze wybryki natury, dwa razy w ubiegłym roku dopadł
nas taki nagły silny wiatr.
Następne dni były podobne do siebie, a były to
wakacje w hotelu typu all inclusive. Piwo, piwo, piwo, lunch i wino, wino,
wino, potem plaża nudystów i mojito, mojito, z plaży na basen i piwo, piwo.
Wieczorem powrót częściowo spacerem częściowo autobusem na Bubu. Wszyscy
żeglarze wiedzą o tej możliwości i korzystają z niej spotykając się na
darmowych posiłkach. Zadziwiające, że pozostałe hotele wprowadziły kolorowe
bransoletki, a ten jeden ciągle nie. Odbijamy sobie w ten sposób koszty
poniesione na wstępie, bo w życiu wszystko musi być w równowadze.
PLAŻOWANIE
Nam na dłuższą metę takie życie niezbyt odpowiada,
za to Moana była wniebowzięta. Na plaży były duże fale, przez które skakaliśmy
oraz wspaniały piasek do zabawy, a w basenie można się taplać do woli, no i
były inne dzieci. Tak, że trochę dla niej to wszystko.
ALL INCLUSIVE, NAWET PTASZYDŁO W CENIE
WSZYSTKO DLA NIEJ
W poniedziałek, jeśli pogoda pozwoli ruszamy na
zachód.
Poniedziałek, 11 kwietnia
Zgodnie z planami w niedzielę wyszliśmy z mariny
aby usadowić się przy rafie i podglądać podwodny świat. Po odpłynięciu
wszystkich łódek czarterowych postanowiliśmy zostać tam na noc, spokojną, lekko
bujającą do snu i głównie samotną.
Wieczorem odkryliśmy, że przyszedł sms od Tadeusza,
że właśnie zwiedzili Istambuł i inne dobre wieści. W dobrych humorach do późna popijaliśmy
winko, potem naszą herbaciano-rumową miksturę, rezygnując drugi raz z rzędu z filmu
aby rozmawiać do późna o tym co już za
nami i planować co przed.
Dziś po porannej kąpieli na rafie wyszliśmy do Cayo
Rosario. Znamy dobrze to miejsce jest więc ono dla nas tylko nocnym postojem i
łowiskiem langust, które planujemy na kolację. Przed chwilą wprawdzie złapała
się na ciągniętą wędkę barakuda, ale ryzyko, że jest zatruta ciguaterią jest
zbyt wielkie aby pokusić się na jej zjedzenie. Oh, gdyby to był tuńczyk, czy
dorada.
Przed nami w ciągu 2 dób zmiana pogody i zimny front grożący znów wielkim wiatrem. Od
jego przejścia uzależniamy dalszy termin płynięcia dalej, no i trochę się go
boimy, aby jego przejście nie wypadło w nocy, walka z żywiołem jest wtedy utrudniona.
Moana daje nam się we znaki. Nadpobudliwa, uparta
jak mało kto, na dodatek wszystko chce robić sama, co próbuje wyegzekwować
wszystkimi możliwymi sposobami, od płaczu po całusy. Naprawdę jest trudno ją
zająć, a my przecież, mimo że we dwoje, też chcemy mieć chwilę spokoju i dla
siebie. Cóż dobry to patent taka babcia czy nawet przedszkole.
Na łódce wszystko gra, winda kotwiczna działa bez
zarzutu, ale staramy się jej nie forsować, jako że z sześciu śrub ją kiedyś
trzymających dziś są tylko trzy. Odsalarka działa, po wymianie zepsutej złączki
(cud, że miałem drugą w zapasie) na obwodzie słodkiej wody okazało się, że
zniknęły czyli wymyły się uszczelki na obwodzie wysokiego ciśnienia. Coś tam
pokombinowałem i na razie wszystko działa, ale praca urządzenia przy 70
atmosferach to już nie przelewki i bez oryginalnych części się nie obejdzie.
Przed przyjściem do Cayo Largo strzelił pasek klinowy pompy wodnej, praca przy
gorącym silniku i sporej fali to trochę zabawa, ale poszło szybko i bez poparzeń.
W marinie w sklepiku zaopatrzyliśmy się w jedzenie
i napoje wyskokowe. Można tam zamówić kilka rzeczy, tak, że idziemy z pełną
zamrażarką, która ma nam pozwolić na przeplatanie świata morskiego z lądowym. O
dziwo, kupiliśmy polędwicę wołową (sic!), karkówkę, 6 udek kurzych (które
okazały się ćwiartkami mutanta zbliżonego wielkością do indyka). Nie mając
miejsca na te kolosy, od razu dwie części poszły do rosołu i zostały pożarte z
warzywami, a na płynie zrobiliśmy pyszną zupę pomidorową z kluseczkami, którą
Moana przed chwilą pałaszowała aż jej się uszy trzęsły. Dzięki pojawieniu się
świeżej mięty mamy też zrobione taboule do wieczornej langusty.
Poznaliśmy w marinie młodych Francuzów
podróżujących małą wyścigową łodzią 8,5 metra o nazwie Apache (Apacz), których
trasa wokół Kuby pokrywa się z naszą. Zabawni, ciekawi wszystkiego,
zrezygnowali z pracy na rok aby zrobić sobie taką podróż z Francji przez
Atlantyk, Karaiby do Ameryki Środkowej i z powrotem przez Azory. Zadziwiające,
że radzą sobie w upale od prawie roku nie mając nawet lodówki ani daszka nad
kokpitem.
Co do mnie, to chciałam
nadmienić, że moje myśli krążą głównie wokół Bartka, który od jutra rozpoczyna
trzydniowy maraton egzaminowy na koniec gimnazjum, co oczywiście rzutuje też na
wejście do wybranego liceum. Chciałam mu na pokrzepienie wysłać smsa, ale w
momencie wysyłania jak na złość zanikł sygnał i do tej pory nie wrócił. Trzymam
kciuki, kochanie!
No i gratuluję mojej
siostrzyczce, która mnie zawiadomiła (łapiąc ostatnią falę zasięgu), że dostała
stypendium i jedzie w lecie do Hiszpanii. Gratulacje!
Wtorek, 13
kwietnia
Dziś rano wyruszyliśmy z Cayo Rosario w stronę
Wyspy Młodości (Isla de la Juventud) aby tam się zapewne odmłodzić. Front
przeszedł tej nocy, ale jakiś rozpuszczony, a może tylko jego koniuszek i o
trzeciej było trochę porywistego wiatru oraz krótki deszcz.
Zgodnie z zapowiedzią przez dwa dni jedliśmy
langusty. Po przypłynięciu obiecaliśmy sobie, że złowimy tylko dwie, ale siła
łowcza nakazała zanurkować i po trzecią, co spowodowało, że pierwszego wieczora
jedliśmy langusty gotowane przy akompaniamencie taboule, wczoraj w południe
marynowane, a wieczorem rodzaj languściego gulaszu z warzywami na ostro. Beatka
naprawdę wyspecjalizowała się w różnego rodzaju kombinacjach używając do swoich
pysznych wytworów na przykład resztek z zalew czy sosów z puszek rybnych
pozostałych po ich zjedzeniu.
Bezustannie ciągniemy wędki z nadzieją na tuńczyka
i choć czasami widzimy ptaki krążące nad jakimś stadem gdzieś z boku, to nasze
ruchy na żaglach są zbyt ograniczone, a raczej po prostu nie chce się nam robić
niepotrzebnych manewrów, jesteśmy w końcu na wakacjach.
Naprzeciw pojawił się na horyzoncie katamaran idący
na silniku i żaglach. Postanowiłem sprawdzić jakie jest prawdopodobieństwo kolizji
na pustym morzu i po jakimś czasie minęliśmy się o 200 metrów z identyczną
jak nasza jednostką.
Moana ogląda dużo bajek w kółko tych samych.
Czasami zmusza nas abyśmy razem z nią w pozycji pół leżącej i trzymając ją za
rękę śledzili przygody Bolka i Lolka, które jednak oglądamy z wielką
przyjemnością i to nie ze względu na wspomnienia z młodości, ale ponieważ są
ciekawe i pomysłowe oraz, na szczęście,
w niczym nie przypominają współczesnych potwornych japońskich dzieł gdzie mord
i przemoc dominują. Obejrzeliśmy też razem po raz któryś Shreka, to naprawdę
arcydzieło pomysłowości, humoru i techniki, na dodatek podparte w polskiej
wersji świetnymi dialogami i głosem Jerzego Sztura.
ŁÓDCZANE ŻYCIE
Mimo, że Cayo Rosario już znaliśmy, to odkrywaliśmy
tutejszy podwodny świat na nowo nurkując (już bez kuszy) i taplając się w
wodzie nad wyraz ciepłej wśród setek kolorowych ryb. Nawet Moana, już nie w kole,
pływała dużo z pomocą swoich rękawków, ale tych ostatnich nie chce już zakładać,
mimo iż idzie na dno natychmiast, tak spodobało jej się zanurzanie całej głowy
pod wodę w basenie. Na morzu nie czuje jednak zagrożenia utonięciem, a my też i
go nie budujemy, nigdy nie wiadomo kiedy powstanie jakiś uraz, a jej miłość do
wody jest dla nas zbawienna. Są więc kłótnie i płacz o te rękawki.
Właśnie zwinęliśmy genakera, wiatr ustał i
idziemy niecałe 5 węzłów na jednym
silniku przez wypłaszczone morze, mamy 32 stopnie w powietrzu, pięć mniej w
wodzie, przed nami jeszcze 20
mil do Punta del Este, wschodniego cypelka Wyspy Młodości
gdzie zostaniemy na noc, może dwie. Za godzinę miniemy nasz ostatni
zeszłoroczny ślad wiodący na Wielki Kajman, a za nim już tylko nowe terytoria
do odkrycia.
Sobota, 16
kwietnia
Do Punta del Este dopłynęliśmy na czas, choć słońce
było już dość nisko i nie pozwalało dobrze widzieć drogi przed nami na płytkich
wodach wokół cypelka, rzuciliśmy bezpiecznie kotwicę na 3 metrach . Wpakowanie się
w koralową głowę grozi natychmiastowym zatonięciem łódki. Korale przypominają
liście, mózgi ludzkie inne palce czy drzewka i wszystkie mają jedną wspólną
cechę - są twarde jak skała, a niektóre ostre jak brzytwa. Po drodze
rozstaliśmy się z Apache, łódką Karen i Guenaelle, którzy nie chcieli iść na
silniku i postanowili zanocować po drodze w zakazanej manewrami wojskowymi
zatoczce Cayo Campos.
Przed samym dopłynięciem do celu, już na silnikach
i bez żagli, spotkaliśmy stado tuńczyków wyskakujące z wody pod stadem ptaków
pikujących w toń i chcących chwycić malutkie sztuki. Od dołu pewnie atakowały
je większe ryby, od góry zaś ptaki, a my na dodatek przemierzaliśmy areał wzdłuż i wszerz ciągnąc
z nadzieją nasze wędki. Po kilkunastu minutach odpuściliśmy miejsce wściekli.
Okazało się, że jedna przynęta została pozbawiona kolorowych tasiemek przy nieudanej
próbie wyciągnięcia bonito, który złapał się chwilę wcześniej, a na drugiej
wisi zielony krzak. Merde!
Skończyło się jednak nie najgorzej, słońce było
nisko, lecz wystarczająco wysoko aby zaraz po przypłynięciu udać się na rafę z
kuszą. Moana z Beatą krążyły wokół aneksu będącego na kotwicy w oczekiwaniu na
rekiny, ja zaś pływałem od korala do wiadra w aneksie wrzucając do niego
niewielkie czerwone ryby zwane przez Francuzów „Żydami”, pewnie z powodu
wielkich czarnych i podkrążonych oczu takich jak u Żydów na malunkach sztuki
naiwnej.
Czyszczenia było jeszcze więcej, w rękawiczkach,
ostre ich grzbietowe płetwy wbijają się w dłonie jak igły. Kolacja była pyszna
i koszerna zarazem.
W środę rano obudziła nas spora fala wywołana
wiatrem. Szybka decyzja zapadła, miejsce nie jest wystarczająco ciekawe, wiatr
sprzyja i jest mocny – płyniemy dalej. Apache’a spotkamy na następnym postoju,
o czym damy im znać radiem.
To była droga marzeń, wiatr z tyłu praktycznie bez
fali, pełne żagle z pięknie wybrzuszonym genakerem, którego udawało utrzymać
się na motyla (po francusku – na nożyczki), no i przed południem terkoczący
kołowrotek i wyskakująca nad wodę, daleko za nami, ryba.
Po półgodzinnej mojej walce z rybą i mdlejącymi ze
zmęczenia rękami, w czasie której Beatce udało się samej zwinąć genakera i
wybrać wystarczająco grota aby zwolnić do granic sterowności, dociągnąłem do
Bubu najpiękniejszą z ryb o jakich może zamarzyć wędkarz – piękną zieloną o
odblasku złota i nakrapianą na niebiesko wielką 10kg koryfenę (coryphene
doree). Beatka wprawnym ruchem podebrała ją naszym wielkim podbierakiem, który
wobec ryby był już na granicy swoich rozmiarów i ryba znalazła się w schodowym
zaniżeniu w kokpicie. I jak to zwykle bywa w historiach ze złotą rybką,
koryfena traci swoje kolory natychmiast po śmierci i staje się przeciętnie szarosrebrną,
dodaje to wartości wędkarzowi, który jako jedyny może zobaczyć jej piękno za
życia.
Z ryby wprawnie zrobiono całą masę filetów i
podzielono na porcje, jedną na wieczór z patelni, drugą na następny dzień do
upieczenia i zalewy octowej na kolację z ziemniaczkami z wody, trzecią surową
zalano sokiem z cytryny, czwartą zamarynowano w oleju i przyprawach, piątą
odłożono Moanie do smażenia na dzień następny, szóstą zeżarto natychmiast w
postaci carpaccio, no i ostatnią w końcu odłożyliśmy dla Apache.
WRESZCIE KORYFENA
Płynęło się wybornie jedynie brak znaku życia od
Apache wzywanego przez nas wielokrotnie przez VHF trochę nas niepokoił, w
miejscu do którego popłynęli o mało nie straciliśmy łódki w roku ubiegłym. Pocieszało nas jedynie to, że gdyby coś się
stało z pewnością wezwali by nas
natychmiast na pomoc – byliśmy obok.
Pod wieczór dopłynęliśmy do zatoki Puerto Frances
na zachodzie wyspy. Zdarza się czasami dzień jak marzenie, a po nim zatoka
przypominająca miejsca marzeń jak z prospektów – rafa w krystalicznej wodzie,
plaża bez skazy i jednego plastikowego kapcia, klif z grotami i noce spokojne
na gładkiej jak parking hipermarketu powierzchni zaraz po zachodzie słońca.
BAJECZNIE KOLOROWO I BEZ FILTRA
Jesteśmy już po drugiej nocy, za nami plażowanie,
objazd zatoki z wielokrotnym pływaniem, zwiedzanie grot. Znaleźliśmy w klifie
jednoaneksową zatoczkę-plażyczkę skąd prowadzimy zbiór karakoli (caracole po francusku),
takich dużych ślimaków co to się je gotuje, potem obrabia i zjada wedle
wyobraźni, marynowane lub inaczej.
Nie znaleźliśmy słowa na ich temat w żadnej książce
kucharskiej ani katalogach ryb. Znamy je jedynie z przekazów ustnych, głównie
od kumpli z katamaranu Corca.
CZŁOWIEK NIE ŚWINIA… PRZED I PO GOTOWANIU - JUŻ
WYJĘTE ZE SKORUP
Wczoraj wieczorem przypłynął do zatoki Oceanis 37 z
poznanymi w Cayo Largo Izabelą i Erykiem. Jakież było nasze i ich zdziwienie
kiedy opowiedzieliśmy im, że zniknął nam po drodze Apache, a oni nam, że ich nie
spotkali na kotwicowisku w Punta del Este na którym spędzili poprzednią noc.
Dziwne i niepokojące, przecież załoga Apache raczej się śpieszyła.
GROTY I
TAJEMNE PRZEJŚCIA NA LĄD
Trzeba przyznać że z pierwszego wieczoru tutaj
wiele nie skorzystałem. Jeszcze w drodze pokładałem się, pojawiły się bóle w
mięśniach i stawach oraz herzklekoty, chciało mi się wymiotować, czyli wszystkie
początkowe objawy ciguaterii. Jedynie brak chęci do drapania, a po francusku to
toksyczne zatrucie nazywa się la gratte czyli swędzawka, oraz to że Moana i
Beata jadły te same ryby odpędzały tę myśl.
O ciguaterii już pisałem, ale powtórzę dla tych co
to nie pamiętają, pewien glon powstający przy umarłych koralach (w strefach
cyklonicznych głównie) jest toksyczny, ale chętnie pożerany przez żyjące w
koralach rybki. Na nieszczęście toksyny pozostają w ciele tych rybek na zawsze,
a potem przechodzą przez łańcuch żywnościowy do większych ryb, które je
pożerają i kumulują. Czym większa ryba tym będzie bardziej toksyczna, mówimy
oczywiście o rybach polujących przybrzeżnie i jedzących mieszkańców koralowców,
stąd nie jada się nigdy barakudy będącej na końcu tego łańcucha. Ryby łapane na
pełnym morzu generalnie są wolne od ciguaterii. Zatrucie to jest niebezpieczne
dla człowieka i może doprowadzić nawet do śmierci poprzez zaburzenia układu
nerwowego, zawału serca itp. Można poczytać w Internecie.
Tak więc zdychając pod wieczór myślałem sobie, że
jedząc młode rybki, bo tak się generalnie radzi jeśli nie jest się pewnym, nie
mają one wystarczająco toksyny aby nam zaszkodzić i jakoś z uśmiechem je jemy niby
bez konsekwencji. Toksyna jednak jest i podobnie jak w rybkach odkłada się w
naszym ciele. Czym więcej rybek, tym więcej toksyny, ale dawkowanej stopniowo.
My po latach podróży mamy jej w sobie tak dużo, że jesteśmy niejadalni co jest
bardzo dobrą wiadomością. Niejadalność przekłada się na możliwość podróżowania
do krajów ludożerców lub nietykalnością w świecie wampirów, no bo żaden wampir
o zdrowych zmysłach nie będzie chciał się zatruć na własne życzenie. Aby odpędzić toksyczne strachy przeszliśmy na dietę
mięsną robiąc sobie na kolację polędwicę wołową w rumie, pieprzu i na koniec
podpalaną. Śmiesznie musiał wyglądać nocą żywy ogień na naszej łódce. Bieda
Panie! – jak zwykle.
NA DODATEK CAŁA W BURACZKACH, TAKA TO BYŁA …POLĘDWICA
Przepis: namoczyć na chwilę wołowinę w alkoholu
(koniak, rum, wszystko jedno), osączyć i obtoczyć grubym rozdrobnionym w moździerzu
pieprzem, odłożyć na 15 minut aby alkohol i pieprz weszły w głąb. Następnie obsmażyć
mięso na bardzo gorącym maśle (nie oleju) po 3 minuty z każdej strony i odłożyć
do pojemnika, masło z patelni wylać, ponownie położyć mięso, zalać wrzącym
alkoholem (podgrzanym w garnuszku) i podpalić. Po wygaśnięciu ognia na patelni
(i ugaszeniu ewentualnego pożaru domu…) wyjąć mięso na talerze, do patelni dodać
trochę śmietany i sok spod mięsa odłożonego wcześniej do pojemnika, drapać dno
patelni drewnianą szpatułką aż do zagotowania śmietany (w naszym przypadku
jogurtu) – zalać mięso powstałym sosem i podać. Szybko i cudnie.
Poniedziałek, 18 kwietnia
Płyniemy do Marina de Siguanea, czyli Hotelu Colony,
bo nic więcej w tym miejscu nie ma, tylko ten hotel dla nurków.
W zatoce Francuzów (caleta Puerto Frances)
spędziliśmy cztery noce i trzy dni. Było to takie miejsce jakie człowiek sobie
wyobraża i o jakim marzy podsycony opowieściami książkowymi za młodu i nie
tylko. To ta wyspa, a może właśnie to
miejsce było sercem akcji powieści Stevensona, „Wyspa Skarbów”. W każdym razie
obfotografowywaniu naszej zatoczki nie było końca.
WYSPA SKARBÓW
Pływamy dwa razy dziennie po dwie godziny, przed
południem i późnym popołudniem, woda wtedy jest nieprzyzwoicie gorąca, na
płyciznach ma 32 stopnie. Leży się w niej i patrzy w dal. Słońce na szczęście
już wtedy nie pali, nie sposób w takiej wodzie się schłodzić. Moana coraz mniej
pływa w swoim kole, chce pływać sama, a w czasie naszych dalekich wypraw siedzi
spokojnie okrakiem, głównie na Beacie i obserwuje okolicę.
NAD I POD WODĄ
Na plaży Beatka robi swoje kilometry, dbając o stan
swoich ud. Moana trochę za nią biega, chce przecież ją naśladować, ale głównym
jej zajęciem jest niszczenie moich piaskowych budowli. Zamki mi się trochę
znudziły, przeszedłem na rzeźby, wczoraj była to kobieta w bardzo wyzywającej
pozycji analnej oraz, dla Moanki, samochód Formuły 1. Siedziała w nim
zadowolona robiąc brr, co jednak nie zostało uwiecznione na zdjęciu, aparaty
zostały na Bubu.
Znalazł się też Apache. Okazało się, że minął nas
dwa dni temu nocą, więc nie mógł nas widzieć, ani my jego i popłynął do hotelu
Colony - mają jakieś problemy z radiem.
Czwartek, 21 kwietnia, imieniny Bartola
Hotel Colony to
wydarzenie. Wyjęty z pocztówki obraz komunizmu jak się patrzy. Szliśmy piechotą
z „mariny”, czyli przytułku dla wariatów, albo dla tych, co wiedzą dokładnie
którędy do niej wejść, bo na środku kanału do niej prowadzącego nawet nasz
aneks zahaczył silnikiem o dno.
Droga do hotelu, 1,5 kilometra asfaltem,
po którym co godzinę mknie autobus (nie wiadomo dla kogo) przebiegła miło,
Moana mogła w końcu bezkarnie maszerować szosą bez strachu, że ktoś ją
przejedzie. Doszliśmy do ruin tak zwanego „placu zabaw” (śmiesznie, bo
podobnego do tych, których pozostałości mamy często w Polsce), czyli betonowych
zjeżdżalni, nie kręcących się karuzel i huśtawek z zardzewiałymi zawiasami.
Moana oczywiście aż się wyrywała, żeby skorzystać z tych uciech, które oprócz śladów gwoździ i rdzy
na majtkach nic innego by nie wniosły, ewidentnie żadne dziecko nie bawiło się
tu już od lat. Ale wszystko dalej stoi i straszy, szczególnie rodziców.
STRASZĄ PUSTKĄ I NIE
TYLKO
Sam hotel posiadał hall z
prawdziwego zdarzenia - kanapy ze szklanymi stołami, granitowa posadzka, czysto
ale….pusto. Przeszliśmy więc do patio, gdzie główną rolę grał basen, na
szczęście dla Moany czynny. Moczyło się w nim dwóch miejscowych opartych o
drabinkę popijających piwo Cristal i palących papierosy. Przy barze było
podobnie, miałam wrażenie, że zagranicznych klientów w hotelu nie ma wcale.
Jednak według przewodnika po Kubie powinno być to miejsce najwyższej renomy
światowej w kwestii nurkowania. Może i tak jest, fakt, przy Puerto Frances
widzieliśmy kilka statków z nurkami, rozumiem, że właśnie dlatego nikogo nie
było w hotelu za dnia.
22.22, ale śmiesznie, ta
godzina chodzi za mną od jakiegoś czasu…
Nie zrobiliśmy jednak zakupów
w hotelu. Ktoś nam powiedział, że płaci się za to cenę niebotyczną, lepiej
samemu udać się do miasta. Umówiliśmy się więc z kierowcą autobusu na 10.00
dnia następnego. W hotelu próbowaliśmy wrzucić blog na Internet, ale wolna myśl
lokalnego serwera nie pozwoliła na osiągnięcie celu, ledwo udało nam się
ściągnąć pogodę na najbliższe dni, już samo to trwało godzinę.
Następnego dnia, spiesząc
się bardzo na autobus, który zamiast o 10.00 pojawił się już o 9.00, pognaliśmy
do stolicy wyspy la Juventud, czyli do miasta Nueva Gerona. Podróż trwała 40
minut, mijaliśmy opuszczone i zdewastowane gospodarstwa rolne, straszące
pustkami obdrapane gmachy dawnej wyższej szkoły medycyny i inne, też puste.
Wzdłuż drogi rosły specyficzne dla wyspy sosny – małe o bardzo delikatnym,
niezbyt gęstym igliwiu. Teren z płaskiego zrobił się pagórkowaty, a wręcz tu i
ówdzie pojawiły się całkiem spore górki. Lokalna zabudowa gęstniała, co
wskazywało, że zbliżaliśmy się do celu. Owa zabudowa polegała na skleconych
chatkach z czego popadnie, tylko niektóre były z betonu. Kwestię estetyki
pozostawiam bez komentarza. Generalne odczucie podupadłego już społeczeństwa,
bardziej biednego niż na głównej wyspie, jedyne określenie jakie nam się
wspólnie nasuwało, to: krajobraz po wojnie.
Dojechaliśmy na plac
centralny, taki jak to w każdym tu mieście i tak jak często jedyne w miarę
schludne miejsce. Tam umówiliśmy się z kierowcą na godzinę powrotu, czyli na
15.30 i pognaliśmy na zakupy. Mieliśmy przed sobą ok. 5 godzin na znalezienie
produktów, których zaczęło nam brakować w lodówce. Mieliśmy nawet długą listę,
tak żeby o niczym nie zapomnieć. Szybko jednak lista została głęboko schowana,
bo okazało się, że i tak nie ma szans na znalezienie większości produktów.
Nawet żeby znaleźć podstawowe warzywa, takie jak ziemniaki, pomidory, itp. musieliśmy
przejść prawie przez całe miasto. Na targach warzywnych stragany były pustawe, jedynie
góry małych papryczek i kabaczki robiły za sztuczny tłum. Zdesperowani
ruszyliśmy bocznymi uliczkami wewnątrz osiedli będących kopią komunistycznych dobrze
znanych nam obskurnych blokowisk i o dziwo był to dobry wybór, bo trafiliśmy na
kilka prywatnych straganików. Znaleźliśmy i pomidory i ogórki, a nawet mango
udało się trafić. Kwestia witamin w codziennej diecie została zapewniona.
Ciekawostką jest jak ci drobni prywatni handlarze (o dziwo jest to na Kubie
dozwolone) układają w kupki warzywa, które mają do sprzedania. Na przykład za
dziesięć peso (40 groszy) można kupić dziesięć pomidorów, ale już tak skrzętnie
przygotowanych, że pula zawiera trochę ładnych okazów, a trochę już lekko
nadpsutych. O wymianie nie ma mowy. No ale cóż, braliśmy co popadło, w końcu
ceny były tak niskie, że nawet jeśli część towaru miała by zostać wyrzucona, to
i tak się to opłacało, a przed wszystkim były.
W kwestii pozostałych
produktów, które chcieliśmy dokupić, a głównie wędliny i sery, niestety nie
mieliśmy już takiego szczęścia, w sklepach nie było ani widu, ani słychu takich
rarytasów. Musieliśmy się zadowolić puszkami rybnymi. Dużo czasu spędziliśmy na
tych poszukiwaniach mając ciągle śmieszne poczucie radości, że coś udało nam
się zdobyć. Nagrodą był pyszny kurczakowy lunch w jednej z niewielu knajpek w
mieście oraz podwójna porcja lodów gałkowych z prywatnej wytwórni wybitnie
pysznych.
Na autobus stawiliśmy się
o czasie, ale ten nie zjawiał się długo. Obskoczyliśmy więc jeszcze okoliczne
sklepiki, dzięki czemu znaleźliśmy niektóre rzeczy, na które już nie mieliśmy
nadziei, takie jak np. woda mineralna (!!!), czy koncentrat z limonek. Daru też
zdobył kanister benzyny do naszego aneksu. Autobus spóźnił się o godzinę….
Po powrocie na Bubu coś
nie zgadzało mi się na zegarze. Skoro my czekaliśmy na autobus od 15.30
(godzina podana przez lokalnych, bo my nie mieliśmy ani zegarka, ani komórki,
żeby samemu móc ją określić) przez godzinę, czyli do 16.30, plus podróż
powrotna 40 minut i zapas na załadowanie się z zakupami do aneksu i dojazd do
Bubu, to powinna być już 17.30, a tymczasem nasze zegary wskazywały 16.30… o co
chodzi? Dopiero wtedy zrozumiałam, że my od dwóch tygodni powinniśmy byli
zmienić godzinę, czyli przejść tak jak w Polsce na czas letni. Wyjaśniło się
dlaczego autobus był niby o godzinę za wcześniej rano i o godzinę za późno po
południu i dlaczego niejednokrotnie umawialiśmy się ze znajomymi na daną
godzinę i zawsze coś się nie zgadzało. Postanowiliśmy jednak nie zmieniać „naszego”
czasu, wszak za kilka dni będziemy już w Stanach, a tam znów musielibyśmy się
przestawiać. Od tej pory musimy pamiętać tylko, żeby za każdym razem poprawiać
w myślach godzinę.
Postanowiliśmy wrócić na
jedną noc do Puerto Frances, kotwicowisko przy marinie Colony było dość ohydne,
woda mętna i pełna parzydełek, a tam czekała na nas znowu nasza mała prywatna
plaża i krystaliczna woda. Jednocześnie pozwoliło to rozbić naszą podróż do
Maria la Gorda i zmniejszyć czas płynięcia na korzyść spędzenia czasu na
milszych zajęciach. W Puerto Frances odnaleźliśmy jacht Apache, Guenael i Karen
dowiedzieli się od innych naszych znajomych, że się tam ponownie wybieramy i
postanowili na nas poczekać.
Niestety czekała nas tam
też niemiła wiadomość, że jeden jacht, który stał tam już od wielu dni został
okradziony. Było to szokiem, do tej pory mieliśmy pełną wiarę w prawość
Kubańczyków. Pod nieobecność właścicieli włamano się przez bulaj do środka i
skradziono aparaty fotograficzne i GPS. Bez sensu, bo ładowarki zostały na
pokładzie, podobnie jak i leżące na wierzchu pieniądze. Z pewnością więc nie
byli to profesjonaliści. Z pomocą innych autochtonów na szczęście cały sprzęt
się odnalazł, ale niesmak pozostał. Od tej pory jakoś bardziej wahamy się
opuszczając Bubu, nawet jeśli pozostaje na widoku zerkamy co jakiś czas
kontrolnie w jej stronę.
Po udanym podwodnym
polowaniu spędziliśmy wieczór razem z Apache smażąc na naszej elektrycznej
patelni wspólnie złowione rybki oraz podjadając kąski z langust i krabów.
Wieczór był długi i
wesoły, teraz więc zmęczony wczorajszym nocnym życiem Daru śpi na zewnątrz, a
ja próbuję wykrzesać z siebie resztki sił i pisać.
Bartolo ma dziś imieniny,
jest już po egzaminach i do świąt ma wolne. Wyniki będą dopiero w czerwcu, ale
po sprawdzeniu rozwiązań wie już, że angielski i polski poszły dobrze, co do
matematyki zadowolenie nie jest pełne. Zobaczymy.
Poniedziałek 25 kwietnia - LANY PONIEDZIAŁEK
Właśnie mijamy Cabo San
Antonio, czyli najbardziej wysunięty na zachód cypel Kuby, już przybraliśmy
kurs na północ i zmierzamy do ostatniego miejsca, które odwiedzimy na Kubie w
tym sezonie, czyli do międzynarodowej mariny Los Morros. Postanowiliśmy nie
płynąć do mariny Hemingway koło Hawany, tylko prosto z Los Morros popłynąć w
stronę Key West na Florydzie razem ze sprzyjającym nam prądem.
Liczymy też, że w marinie
uda nam się wynająć samochód i zwiedzić zachodnią część Kuby, której jeszcze w
ogóle nie znamy, a która ponoć jest najpiękniejsza, czyli okolice Vinales i
Pinar del Rio. Czas mamy do 5-go maja, do tej daty mamy ważne wizy kubańskie, a
nie chcemy już ich przedłużać.
Ostatnie dni spędziliśmy
snując się od kotwicowiska do kotwicowiska idąc coraz dalej na zachód. Po
Puerto Frances dotarliśmy do Cayos San Felipe i rzuciliśmy kotwicę przy Cayo
Juan Garcia na wprost małej drewnianej budowli na brzegu. Budyneczek okazał się
być „biologiczną stacją” dbającą o lokalną faunę i florę, a zamieszkiwany był
przez dwóch „biologów”, którzy pracują w tygodniowych zmianach. Słowa w
cudzysłowie oznaczają nasze sceptyczne co do nich podejście. Już wiemy, że
każde takie miejsce ma swoich szpicli, którzy zbierają informacje o
odwiedzających je statkach. Co nie przeszkadza, że panowie ci byli bardzo mili,
dostaliśmy w prezencie ręcznie robione rysunki, kokosy, ananasa, a na miejscu
poczęstowali nas nalewką bezalkoholową właśnie z tych owoców. Moana podbiła ich
serca, jak zresztą zawsze w przypadku spotkań z autochtonami. Kubańczycy są
bardzo miło ustosunkowani do dzieci, a Moana potrafi być urocza. Śmieszna jest
jak na ich hasło „Hola!” mówi: ja nie jestem Ola, ja Moana Heinze jestem.
„STACJA BIOLOGICZNA”
Rafa, która okala
tamtejszy rejon jest przepiękna, nie dziwię się, że postanowiono zrobić z tego
park narodowy. Dwukrotnie odwiedziliśmy ją przemierzając wzdłuż i wszerz jej
zakamarki. Wybitna różnorodność kolorów i kształtów, gatunków ryb i ilość
langust. Natomiast Moana staje się coraz większym problemem w tych naszych
eksploracjach. Już nie chce, żeby ją trzymać, chce sama (jak wszystko) płynąć w
wybranym przez siebie kierunku, krzyczy i płacze jeśli usilnie ją przymuszamy
do płynięcia z nami. Ma lepsze momenty, ale generalnie stała się marudna, a
często w ogóle nie chce iść z nami do wody i czeka na nas w aneksie. Co innego
przy plaży, gdzie może sama pływać i robić co chce, tak może spędzać czas godzinami.
Mam nadzieję, że jak wrócimy na Bubu w przyszłym sezonie, Moana będzie już
miała ponad 3 lata i może będzie już w stanie pływać z maską i fajką, tak żeby
patrzeć pod wodę, to pomoże jej zrozumieć dlaczego my to robimy z taką
przyjemnością.
Tak spędziliśmy dwa dni
rozkoszując się samotnością, bo Apache popłynęli po pierwszej nocy (do tej pory
zresztą już ich nie spotkaliśmy), wodą i plażą, z której wieczorem można było
obserwować różne zjawiska atmosferyczne, takie jak na przykład trąba powietrzna
(!).
JADNI ŚPIĄ, DRUDZY SIĘ
BOJĄ. POZNAJEMY TEŻ NOWE PAPU - KRABY
Następne dwie noce
spędziliśmy przy Maria la Gorda na Cabo Corrientes. Była to kiedyś marina międzynarodowa
(portu tam nie ma, ale są urzędy), a pozostałością tego były trzy (tylko!!!)
boje dyspozycyjne dla odwiedzających jachtów przy dobrej pogodzie, ale w
przypadku wchodzącej fali boje muszą być zwolnione dla lokalnych statków
nurkowych. Na szczęście są te boje, bo kotwiczyć nie ma gdzie, wszędzie jest
koral lub kamieniste dno, a na dodatek głęboko, za głęboko, żeby zapewnić
kotwicy dobre trzymanie.
Wczorajszy wielkanocny
dzień spędziliśmy na plaży przy hotelu i na świątecznym lunchu w restauracji.
Krewetki i ryba były pyszne, tylko Moana dawała nam tak w kość, że nie mieliśmy
nawet minuty spokoju. Po tarasie chodziły koty, a Moana na kolanach z nimi.
Wchodziła pod krzesła i stoły innych ludzi, przeszkadzała, ciągnęła koty za
ogony nie przejmując się ostrzeganiem przed ewentualnym drapnięciem. Nie
mogliśmy jej ujarzmić, dopiero posiłek zatrzymał ją w fotelu na 10 minut, po
czym postanowiła zagrać sambę razem z przyśpiewującą nam do obiadu orkiestrą.
ŚNIADANIE WIELKANOCNE
Dużo też pływaliśmy, rafa
znów nas urzekła, z tym, że tym razem na większej głębokości. Dno podobne do
tego na Małym Kajmanie, a woda równie przejrzysta. Żałowałam, że na eskapady
nie zabraliśmy podwodnego aparatu, żeby zachować wspomnienie dwóch Angelfish we
wszystkich kolorach tęczy tańczących wokół spoczywającego spokojnie przy dnie
żółwia. Byliśmy zachwyceni i nawet protesty Moany nie zdołały popsuć nam
humorów i zadowolenia.
Kończymy powoli wojaże po
Kubie, czasami mamy jej dość, czasami dalej nas ujmuje. Najbardziej nużące są
te ciągłe formalności, w każdej niby marinie trzeba robić wejście i wyjście.
Ostatnio nawet przypłynęli do nas z psem wąchaczem, który nic nie wywąchał, za
to zostawił po sobie nieprzyjemny smród i sierść, a na dodatek zrobił nam na
pokładzie kupę.
Teraz dopływamy do Los
Morros i znów nas czeka najpierw biurokracja, a jest już 17.00, najchętniej
poszłoby się od razu do wody, po czym zrobiło drineczka. No cóż, najpierw
obowiązek, potem przyjemność. Chyba, że z okazji lanego poniedziałku oblejemy
ich na przywitanie kubłem morskiej wody.
Święta, święta i po
świętach.
Całujemy całą naszą
rodzinkę, której nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy na skypie już od trzech
tygodni, podobnie jak naszych przyjaciół i życzymy wszystkim, trochę poniewczasie,
aczkolwiek bardzo szczerze WESOŁYCH ŚWIĄT! Nam jeszcze zostało jedno świąteczne
jajo, które zjemy na przystawkę wspólnie z Moanką (to ona robiła pisanki).
Za czasów komuny święta
były również atrakcją ze względu na smakołyki i jedzenie „od święta”. Ponieważ
spędzamy je właśnie w ostatnim relikcie komuny to i dla nas też tak musiało
być. No nie żeby od razu langusty i kraby, te mamy na co dzień. Ponieważ wędlin
nie widzieliśmy od czasów Cayo Largo udało nam się kupić na święta puszkę nie
rybną. Już sama nazwa była podejrzana – „Turista”. Mówi to komuś coś? Na
odwrocie widniał producent, firma Mewa z Nidzicy, czyli była to po prostu nasza
ukochana z lat młodzieżowych konserwa turystyczna. Ciekawy jest też właściciel
produktu – wielki przyjaciel Kuby.
Względnego smacznego i
wesołych świąt życzymy.
SMACZNEGO
Środa 27 kwietnia - szesnaste urodziny Bartka
Sterczymy trzepotani wiatrem
i falą na kotwicy przy niby marinie Los Morros na cyplu San Antonio. Ta niby marina
to sztuczny twór przy kawałku betonowego mola wychodzącego w morze i słabo
chroniącego przed wiatrem i falą. Miejsce to urosło do rangi międzynarodowego
wejścia i wyjścia Kuby zapewne właśnie z powodu oddalenia od wszystkiego co
żywe, przez co kapitalistyczna zaraza rozprzestrzenia się wolniej. A że rozprzestrzeniać
się musi wiedzą to nawet władze, łaknące dopływu żywej gotówki do ekonomii
dogorywającego już smoka komunistycznego sukcesu sprzed lat. Prócz Cayo Largo
będącego estetycznym obrazem cywilizowanych miejsc wakacyjnych świata,
pozostałe odwiedzone przez nas zakątki, a w nich hotele i bazy nurkowe dały się
jedynie podejrzewać o niegdysiejszy przyzwoity wygląd. W restauracjach jedzenie
było marne z poważnymi brakami w karcie, plaże brudne, boiska do siatkówki z
pourywanymi siatkami i od lat nie grabione, woda pod prysznicami kapała miast
lecieć na słone głowy. Zadziwiające w komunie było to, że podobnie jak tutaj w
kranach nigdy nie było odpowiedniego ciśnienia wody, a gdzie komuna padła,
ciśnienie się znalazło, a rury ciągle te same…
Ostatnia nasza kubańska
Marina prócz serwisów państwowych, w których przy pustych biurkach (brak
komputerów i telefonów) przysypiają urzędnicy, posiada bar z pięknie zastawionymi
talerzami stołami, ale serwujący wyłącznie napoje wyskokowe, nawet o lodach w
tym upale można tylko w nim pomarzyć. Jest też sklepik, marniej zaopatrzony w
porównaniu do innych w podobnych do tej nędznych marinach, sprzedaje się w nim
głównie rum i kilka puszek. Trafia się też niekiedy butelka Wyborowej. Są też
toalety i prysznice, ale generalnie pourywane spłuczki nie zachęcają nas do
korzystania z tych przybytków. Na Bubu mamy lepiej i czyściej. W odległości 3 kilometrów od mariny
znajduje się hotel Villa Cabo San Antonio - następne zadziwiające miejsce.
Kilka bungalowów bez widoku na morze, restauracja wypisz wymaluj jak każda
„Kolorowa”, recepcja z obrazkami wychwalającymi zdobycze sprzed lat i dumnie
wiszącymi nad nią trzema zegarami wskazującymi czas miejscowy, angielski i
europejski w postaci flag niemieckiej i francuskiej. Zegary wskazują na
światowość tego miejsca, a mogłyby wskazywać też właściwą godzinę. Za dużo by
jednak wymagać.
Jak już Beatka pisała,
żyjemy według starego czasu, więc w restauracji wylądowaliśmy jako pierwsi i
zamówiliśmy jedzenie. Po wypiciu trzech piw każdy, czyli po ponad godzinie
pojawiły się przystawki i następni goście niemieckojęzyczni. Wygląd jednych i
drugich był podobny - rodem z NRD.
Moana była już w szale,
nie potrafi wysiedzieć pięciu minut, co więc powiedzieć o godzinie czekania na
żarcie (trudno nazwać jedzeniem zbite na płasko i usmażone na wiór kotlety
wołowe). Chodziła co chwilę do kuchni, zza drzwi słyszeliśmy am, am i zapewne
mimicznie uwidaczniała swój głód bo raz wróciła ze zrobionymi na tłuszczu ziemniaczanymi
chipsami.
Plaża była równie
atrakcyjna jak pozostałość i nieustająco nasuwało się pytanie: po co ciągnąć
się taki kawał w tak mało atrakcyjne i odludne miejsce.
Nas najbardziej jednak wkurza
brak Internetu, a tu nawet telefonu (a dziś są szesnaste urodziny Bartka, tak
ważne dla Beaty). W normalnym życiu decyzje witalne podejmuje się niezwykle
rzadko. Wykonując trudną i odpowiedzialną pracę trzeba często brać na siebie
odpowiedzialność za siebie i innych, w życiu prywatnym zapewne rzadziej,
nieczęsto jednak staje się przed wyborami dotyczącymi życia czy własnego
bezpieczeństwa. Będąc w warunkach ruchomego domu na morzu, takie decyzje
podejmuje się notorycznie i nie są to decyzje łatwe. Każdy błąd może kosztować
wiele, więc często codzienność jest podszyta strachem. Nie chodzi tylko o
pogodę, czyli sztorm, wielkie fale i wiatr, również strach przed nieznanym,
niedokładnością map, zawodnością urządzeń. Wszystko to jest jeszcze bardziej
uwydatnione kiedy nie ma się prognozy pogody czyli niepewne jutro i noc.
W MIĘDZYNARODOWEJ marinie Kuby nie ma nawet takowej, a ludzie czerpią wiadomości z dziennika
telewizyjnego bardzo skąpo wypowiadającego się na temat pogody i to tylko z wyprzedzeniem
24 godzin mówiąc bardziej o słońcu i deszczu niż o kierunku i sile wiatru. Jest
to jeden z wielu elementów wpływających na to, że mam dość już Kuby.
Przed nami właśnie taka
decyzja, kompletnie durnowata i zmuszająca nas do sterczenia po nic na tym
pustkowiu. Otóż idzie zimny front znad Teksasu. Generalnie na początku
charakteryzuje się on silnym wiatrem ze wschodu i południowego wschodu (już
mamy i cierpimy bo w porywach to 40 węzłów), potem zacznie wiać z północnego
wschodu, następnie z północy. Północne kierunki nie pozwalają na pozostawienie
Bubu przy nabrzeżu i planowany trzydniowy wyjazd samochodem w góry. Musimy więc
czekać. Front ma przejść w nocy z czwartku na piątek przez co jest zbyt późno
aby naszą eskapadę zrobić przed nim. Gdybyśmy tą wiedzę posiadali wcześniej
można by było zrobić ten wyjazd w czasie świąt i teraz z dobrym wiatrem gnać na
Florydę.
Co więcej, po froncie
wiatr będzie wschodni co też nie jest dla nas dobre ze względu na jego
kierunek, ale głównie na stan morza. Wschodni wiatr między Kubą a Florydą to
dwie walczące ze sobą potęgi – Golfstrom czyli ciepły prąd zatokowy gnający z
zachodu na wschód z prędkością 2 do 4 węzłów i wiatr z kierunku przeciwnego
powodują tą wrzącą wodę. Więc znów trzeba będzie czekać aż wiatr wykręci trochę
na południe.
Wszystkie te wiadomości
mamy z dużego jachtu motorowego, który pojawił się obok nas wczoraj wieczorem
robiąc tutaj swoje oficjalne wejście na Kubę. Po moim pytaniu o pogodę zostałem
zaproszony do jego klimatyzowanych pomieszczeń, mogłem poczytać co się dzieje i
choć były to wieści dotyczące bardziej Florydy i północy naszego akwenu dało to
mi jednak smutną wiedzę na temat naszego przymusowego tu pobytu w mało
komfortowych warunkach meteorologicznych i geograficznych.
ZAJĘCIA RÓŻNE PRZY
MARINIE LOS MOROS
Na dodatek tego
wszystkiego mamy kłopoty techniczne. Najpierw padł wietrzny generator prądu.
Zaczął kręcić bez oporu z prędkością światła nie produkując prądu. Trzeba było
go zatrzymać i szukać usterki. Po sprawdzeniu jest już jasne, że trzeba go
zdjąć z masztu i dalej kombinować, a to trudne przy tym bujaniu i wietrze, no i
kupa dodatkowej pracy. Na szczęście do tej pory pogoda nam dopisywała, było
mało chmur, więc panele słoneczne ładowały akumulatory do pełna. Zabawne jest
to, że gwarancja generatora skończyła się niedawno. Równo z generatorem zaczęła
szwankować przetwornica prądu, woda w
czajniku gotowała się długo, a patelnia rozgrzewała do niewystarczającej
temperatury. Przynajmniej to naprawiłem od razu i znów działa jak należy.
MYŚLICIEL?
Komentarze
Prześlij komentarz