KWIECIEŃ 2011 KUBA





Piątek, 1 kwietnia
Wczorajszy dzień był jednym z najpiękniejszych naszej podróży. Wszystko było jak marzenie, piękna plaża z piaskiem jak mąka, kryształową wodą z kolorową rafą, piknik, a później niezapomniany wieczór, kiedy to nasza trójka siedziała na golasa w kompletnej ciszy i samotności zawieszeni jak w powietrzu 4 metry nad rafą i obserwowała podwodne życie. Takie niezapomniane chwile, co to mówi się – żyć nie umierać.
Z dzisiejszego porannego połowu z Brianem nic nie wyszło. Znaczy zabawa była przednia, ale przegraliśmy 4:1 z rekinami. Pierwszego tuńczyka złapałem ja i kiedy już go miałem przy burcie pojawiły się dwa rekiny i jeden z nich jednym ruchem paszczy zostawił mi tylko głowę niedoszłej kolacji. Potem złapał się sam rekin, dociągnęliśmy go nawet do łódki, ale przy próbie ratowania naszej plastikowej przynęty dotknęliśmy go bosakiem, wtedy skoczył jak poparzony i zerwał wszystko. Późniejsze próby były podobne, rekiny zabierały nam ryby, tylko jedną udało nam się wyciągnąć na czas.
Po powrocie na Bubu, jeszcze przed południem, wylądowaliśmy na pobliskim brzegu płynąc do niego wpław i ciągnąć aneks ze stojącą w nim Moaną. Poszliśmy zagajnikiem w głąb lądu aż do drogi, zerkając po drodze na zrobione przez miejscowych piknikowe miejsca.
Po lunchu zjawiła się znów znajoma rodzina i po wspólnym piwie ja pognałem z ich córką na latającej dętce, tym razem za ich gnającą z prędkością 36,4 węzła (sprawdziłem GPS-em) torpedą. Przyjemność była względna.
Późnym popołudniem popłynęliśmy aneksem trochę dalej aby w podobny sposób jak rano znów dopłynąć do lądu. Tym razem po drodze spotkaliśmy płynącego w poprzek nam rekina, ale nie zwrócił na nas uwagi. Później kiedy Beata z Moaną zbierała przyklejone do skał jadalne ślimaki, ja z Brianem popłynęliśmy na nasze ostatnie wspólne pływanie. Słońce zachodziło, kolory się ociepliły, ale ja niezbyt lubię pływać o tej porze, drapieżniki wychodzą na łów. Najpierw nie mogliśmy opędzić się od sporej barakudy, która przyczepiła się do nas i płynęła za nami w odległości kilku metrów. Żadne straszenia jej nie odnosiły rezultatu, dopiero silne uderzenie płaską ręką w wodę trochę ją oddaliło. W końcu dałem znać Brianowi, że odległość od brzegu ze względu na porę mi nie odpowiada i zaczęliśmy wracać. Wtedy napotkaliśmy średniej wielkości żółwia, zaczęliśmy się z nim droczyć próbując go złapać. Udało nam się wielokrotnie dotknąć jego skorupy, ale o złapaniu go obiema rękami nie było mowy. Zapędziliśmy go na płytką wodę i wykorzystaliśmy moment kiedy to uciekał przed Brianem i dostał się w moje ręce. Stojąc po kolana w wodzie podniosłem go  powietrze z okrzykiem radości. Moana z Beatą będąc już tuż obok zgłupiały.
Wyszliśmy na brzeg, a Brian powiedział coś o wyżerce. Osłupieliśmy kiedy brał mój nóż nurkowy i wprawnym ruchem dobrał się do stwora. Poodcinał to i owo wewnątrz skorupy i zaczęliśmy wyciągać gada. Ja trzymałem skorupę, nasz towarzysz ciągnął za głowę nieżywego już żółwia, a Beata ciągnęła Briana. Zupełnie jak z rzepką z bajki. Cali umorusani we krwi myliśmy się przy brzegu, ciesząc się z francuskiej książki kucharskiej zabranej na Bubu i zawierającej przepis na zupę z żółwia.
Gotowaniu nie było końca, ale to co wyszło przekraczało nawet nasze, tak bogate już w kulinarne różności, doświadczenie. Palce lizać.
MNIAM                   
Kiedyś, za czasów Kolumba i jakiś czas po nim te dwie bezludne wyspy zwane były wyspami żółwi. To tu piraci oraz inni okoliczni żeglarze zaopatrywali się w ich świeże mięso. Tak się zaopatrywali, że żółwi dziś jest mało, miejsca ich wylęgu zajęły hotele, hotelowe plaże i prywatne rezydencje, a przetrzebiona ich populacja nie jest w stanie zapewnić sobie odnowy. 
Wtorek, 5 kwietnia
Jesteśmy w połowie drogi z Cayman Brac na Kubę na Cayo Largo, które już znamy z poprzedniego sezonu. Dochodzi 1.00 w nocy, ja się od dwóch godzin zbieram do pisania, ale przez przypadek zaczęłam oglądać nasze zdjęcia z podróży po USA i Kanadzie. Obejrzałam archiwum z zaledwie trzech miesięcy i to po „łebkach”, a tyle czasu mi to zajęło wraz z co parominutowym wychylaniem głowy na zewnątrz, żeby sprawdzić jak płyniemy. Tyle się wtedy działo…a jakie pejzaże… tęsknię za górskimi wyprawami.
Tymczasem tutaj czerń totalna, księżyca nie ma w ogóle i choć niebo jest bezchmurne, bo widać dookoła gwiazdy na niebie, tak trudno jest rozgraniczyć horyzont z linią morza. Niemniej jednak Daru wyśmienicie wybrał dobę na tą przeprawę, wiatr wieje stabilnie w okolicach 15 węzłów dokładnie od tyłu, tak że od kilku godzin udaje się utrzymywać tzw. motyla, a morze jest płaskie jak stół, wręcz czuję się jak na komfortowym kotwicowisku. Na trasie nie widać żadnych innych jednostek, jesteśmy sami zawieszeni w nicości. A cichaczem przesuwamy się zawzięcie i to z godną prędkością 5-6 węzłów, cudo.
Pobyt na Kajmanach, szczególnie na Małym odnotowuję jako ultra udany. Piękne, malownicze miejsca, jeszcze piękniejsza rafa tętniąca życiem, nie zawsze łagodnym, pogoda jak marzenie, wszystko jak zwykle nam się udało. To, że poznaliśmy tam miłych ludzi pozwoliło nam zobaczyć i poznać miejsca, których sami pewnie byśmy nie odkryli. Szczególnie piękny był dzień spędzony z Brianem i Julie w zatoce przy Sand Point, na wschodnim cypelku Little Cayman, naszą Bubu nie dali byśmy rady tam się wepchnąć, a plaża i woda były naprawdę niezapomniane. Myślę, że Moana ma takie same odczucia.
Jednak czwartego dnia znajomości zaczęłam odczuwać już ciężar przymusu spotkania się z nimi i konieczności planowania dnia. Już tak przywykłam do tego, że jesteśmy niezależni w naszym rozporządzaniu czasem, że kolejne umawianie się na godzinę zaczęło mnie stresować. To poczucie niby niewolnictwa (bo tak naprawdę trudno się było opędzić) spowodowało, że zapragnęłam zmiany miejsca mimo całej jego urody. Coś się we mnie zmieniło, ja, taka niegdyś towarzyska, ewidentnie stronię od nowych znajomości, a przynajmniej od takich, które niosą za sobą zobowiązania. Na szczęście odpłynęliśmy według planu, tak więc pozostały raczej same miłe wrażenia, a poczucie przesytu tu i ówdzie już zdążyło się rozmyć.
Tak a propos, wszystkie przygody, o których pisał Daru były prawdziwe oprócz zupy z żółwia. To znaczy żółw był, naprawdę tkwił w rękach Dara, osobiście pukałam w skorupę razem z Moaną, na co żółw odpowiadał energicznym, wręcz agresywnym machaniem płetwą, ale żeby z niego od razu zupę robić??? Taki żart primaaprilisowy…
Daru opowiadał jak śmiesznie mieć takiego stwora w dłoniach, jak nietypowe ma ciało, jak czuć, że górna i dolna część skorupy nie stanowią jednak sztywnej całości, jak niezależne ruchy występują między tymi dwoma elementami. Ale po obejrzeniu z bliska i krótkiej zabawie puściliśmy stwora wolno. Pomykał szybciej niż torpeda, myślę, że zdecydowanie od tej pory będzie unikał spotkania z ludźmi.
Ostatnie dwa dni spędziliśmy ponownie na Cayman Brac przypięci do boi przy Scott’s Anchorage. Wiatr niestety dla nas zmienił kierunek na lekko północno-wschodni, co spowodowało, że Bubu miotała się na fali przez cały czas straszliwie, z trudem można było wsiąść do aneksu, a życie na pokładzie było dużo gorsze niż podczas płynięcia. Na szczęście wczorajszy dzień upłynął w dużej mierze na internetowaniu, obiadowaniu i pływaniu w basenie w hotelu Aleksander, usytuowanym jakieś 1,5 mili od pomostu przy którym zostawialiśmy aneks. Bardzo dziwny biznes, ten hotel. Luksusowy, wręcz w każdym szczególe idealny, obsługa fantastyczna i zadziwiająco wiele zatrudnionych osób, basen nienagannie utrzymany 24h/24, posiłki bardzo smaczne i wykwintne, a niezbyt drogie i nikogo prócz nas. Byliśmy tam trzy razy, a w sumie widziałam może pięciu innych klientów i to tylko takich, którzy zajrzeli do baru na piwo. Dziwy. Ale jak dla nas lepiej być nie mogło, fantastyczna swoboda i mile spędzony czas.
HOTEL ALEXANDER I DOWÓZ ZAOPATRZENIA NA WYSPĘ
Dzisiejszy poranek przeznaczony był na ostatnie zakupy przed wylądowaniem na Kubie, gdzie generalnie da się żyć, trzeba tylko trafić na odpowiedni okres zaopatrzenia sklepów, oraz na odprawę celno-paszportową. Ta ostatnia przebiegła w sposób nieoczekiwanie miły. Panowie, ci sami, którzy nas załatwiali jak przypłynęliśmy, zgodzili się na prośbę Dara wyrażoną rano przez VHF, żeby przyjechać w miejsce naszego postoju rozumiejąc, że dla nas przepłynięcie do nich (szczególnie, że było to w odwrotnym niż Kuba kierunku) pod wiatr i fale będzie stratą połowy dnia. Jeden pokazywał zdjęcia swoich dzieci oraz rzeźb, które wykonuje z lokalnego kruszcu po godzinach pracy, drugi wdał się w rozmowę o Kubie, o tamtejszym życiu i z zaciekawieniem słuchał naszych opowieści jednocześnie wypełniając papiery. Oddali nam kusze i dokumenty statku i zaraz po 10.00 byliśmy już po wszelkich formalnościach. Dwie godziny zakupów, szybka kąpiel ostatni raz w kajmańskich wodach i Bubu odeszła w siną dal z wielką prędkością.
Następny etap przed nami. Znów Kuba, z tym że nieznana nam jeszcze zachodnia jej strona, brak Internetu, hiszpański, langusty,…Drąży nas ciekawość, czy coś się przez ten rok zmieniło, czy pojawiły się jakieś prywatne biznesy, czy stała się bardziej „zachodnia”, czy zmieniły się przepisy dla żeglarzy, czy hotel Sol na Cayo Largo dalej nie prowadzi bransoletek dla klientów all inclusive, dzięki czemu moglibyśmy znowu sobie tam za friko pofolgować.
Jedno jest pewne, to ponowne spotkanie zaczyna się bardzo dobrze. Już dawno tak nie rozkoszowaliśmy się z Darem (choć On teraz akurat rozkoszuje się snem) nawigacją. Jedząc pyszną rybkę w pikantnych pomidorach na kolację uśmiechy same pchały nam się na twarze, chyba jest to niezawodną oznaką tego, że czujemy się szczęśliwi. Potem były Scrabble pierwszy raz od czasów RV w Stanach. Wygrałam.
Sobota, 9 kwietnia
Do mariny Cayo Largo przybiliśmy po godzinie 16.00 czyli po 28 godzinach płynięcia i przez Bubu zaczął się płatny przemarsz wojsk:
- lekarz – 25 dolarów
- celnicy – 20 dolarów
- imigracja i wizy – 15 x 3 = 45 dolarów
- służby portowe i pozwolenie na żeglowanie – znaczek za 10 i 15 dolarów
- weterynarz i sanepid – 20 dolarów.
Razem – 135 dolarów czyli 400 pln, taka zachęta na początek, ale za to wszystko odbyło się z przymrużeniem oka i w bardzo miłej atmosferze. Dowiedzieliśmy się, że akwen Batabano jest zamknięty dla żeglugi, jako że hucznie obchodzona będzie 50 rocznica wypędzenia wrogich wojsk z Zatoki Świń, a hucznie znaczy będzie strzelanie na ostro.
Okazało się też, że teraz szpicel nazywa się public relation, tak się przedstawił miejscowy wypytywacz o wszystko, czyli urzędnik polityczny, któremu wszystkie inne służby były posłuszne.
Kiedy już mogliśmy zejść na ląd oczywiście pognaliśmy do sklepu zobaczyć czy coś się zmieniło (nie zmieniło się) oraz z Moaną na plac zabaw. Jednak szybko trzeba było wracać, czarne chmury zakrywały coraz szybciej horyzont aby po chwili przyszedł biały szkwał o prędkości  50 węzłów (90 km/h). Z rękami w kieszeniach patrzyłem na walczących czarterowych żeglarzy, na włączone silniki ich łódek opartych już rufami o pomost. Cóż z braku miejsc jedynie my byliśmy ze „złej” bo wschodniej strony pomostu, a szkwał przyszedł nieoczekiwanie z zachodniej, dla nas idealnej strony. Nasza strona po chwili zaczęła się zapełniać, kapitanowie łódek stojących, a raczej ślizgających się na kotwicach w pobliskiej zatoce, trochę przestraszeni, postanowili spać spokojnie w marinie. My już znamy tutejsze wybryki natury, dwa razy w ubiegłym roku dopadł nas taki nagły silny wiatr.
Następne dni były podobne do siebie, a były to wakacje w hotelu typu all inclusive. Piwo, piwo, piwo, lunch i wino, wino, wino, potem plaża nudystów i mojito, mojito, z plaży na basen i piwo, piwo. Wieczorem powrót częściowo spacerem częściowo autobusem na Bubu. Wszyscy żeglarze wiedzą o tej możliwości i korzystają z niej spotykając się na darmowych posiłkach. Zadziwiające, że pozostałe hotele wprowadziły kolorowe bransoletki, a ten jeden ciągle nie. Odbijamy sobie w ten sposób koszty poniesione na wstępie, bo w życiu wszystko musi być w równowadze.
PLAŻOWANIE
Nam na dłuższą metę takie życie niezbyt odpowiada, za to Moana była wniebowzięta. Na plaży były duże fale, przez które skakaliśmy oraz wspaniały piasek do zabawy, a w basenie można się taplać do woli, no i były inne dzieci. Tak, że trochę dla niej to wszystko.
ALL INCLUSIVE, NAWET PTASZYDŁO W CENIE
WSZYSTKO DLA NIEJ
W poniedziałek, jeśli pogoda pozwoli ruszamy na zachód.     
Poniedziałek, 11 kwietnia
Zgodnie z planami w niedzielę wyszliśmy z mariny aby usadowić się przy rafie i podglądać podwodny świat. Po odpłynięciu wszystkich łódek czarterowych postanowiliśmy zostać tam na noc, spokojną, lekko bujającą do snu i głównie samotną.
Wieczorem odkryliśmy, że przyszedł sms od Tadeusza, że właśnie zwiedzili Istambuł i inne dobre wieści. W dobrych humorach do późna popijaliśmy winko, potem naszą herbaciano-rumową miksturę, rezygnując drugi raz z rzędu z filmu aby  rozmawiać do późna o tym co już za nami i planować co przed.
Dziś po porannej kąpieli na rafie wyszliśmy do Cayo Rosario. Znamy dobrze to miejsce jest więc ono dla nas tylko nocnym postojem i łowiskiem langust, które planujemy na kolację. Przed chwilą wprawdzie złapała się na ciągniętą wędkę barakuda, ale ryzyko, że jest zatruta ciguaterią jest zbyt wielkie aby pokusić się na jej zjedzenie. Oh, gdyby to był tuńczyk, czy dorada.
Przed nami w ciągu 2 dób zmiana pogody i  zimny front grożący znów wielkim wiatrem. Od jego przejścia uzależniamy dalszy termin płynięcia dalej, no i trochę się go boimy, aby jego przejście nie wypadło w nocy, walka z żywiołem jest wtedy utrudniona.
Moana daje nam się we znaki. Nadpobudliwa, uparta jak mało kto, na dodatek wszystko chce robić sama, co próbuje wyegzekwować wszystkimi możliwymi sposobami, od płaczu po całusy. Naprawdę jest trudno ją zająć, a my przecież, mimo że we dwoje, też chcemy mieć chwilę spokoju i dla siebie. Cóż dobry to patent taka babcia czy nawet przedszkole.
Na łódce wszystko gra, winda kotwiczna działa bez zarzutu, ale staramy się jej nie forsować, jako że z sześciu śrub ją kiedyś trzymających dziś są tylko trzy. Odsalarka działa, po wymianie zepsutej złączki (cud, że miałem drugą w zapasie) na obwodzie słodkiej wody okazało się, że zniknęły czyli wymyły się uszczelki na obwodzie wysokiego ciśnienia. Coś tam pokombinowałem i na razie wszystko działa, ale praca urządzenia przy 70 atmosferach to już nie przelewki i bez oryginalnych części się nie obejdzie. Przed przyjściem do Cayo Largo strzelił pasek klinowy pompy wodnej, praca przy gorącym silniku i sporej fali to trochę zabawa, ale poszło szybko i bez poparzeń.
W marinie w sklepiku zaopatrzyliśmy się w jedzenie i napoje wyskokowe. Można tam zamówić kilka rzeczy, tak, że idziemy z pełną zamrażarką, która ma nam pozwolić na przeplatanie świata morskiego z lądowym. O dziwo, kupiliśmy polędwicę wołową (sic!), karkówkę, 6 udek kurzych (które okazały się ćwiartkami mutanta zbliżonego wielkością do indyka). Nie mając miejsca na te kolosy, od razu dwie części poszły do rosołu i zostały pożarte z warzywami, a na płynie zrobiliśmy pyszną zupę pomidorową z kluseczkami, którą Moana przed chwilą pałaszowała aż jej się uszy trzęsły. Dzięki pojawieniu się świeżej mięty mamy też zrobione taboule do wieczornej langusty.
Poznaliśmy w marinie młodych Francuzów podróżujących małą wyścigową łodzią 8,5 metra o nazwie Apache (Apacz), których trasa wokół Kuby pokrywa się z naszą. Zabawni, ciekawi wszystkiego, zrezygnowali z pracy na rok aby zrobić sobie taką podróż z Francji przez Atlantyk, Karaiby do Ameryki Środkowej i z powrotem przez Azory. Zadziwiające, że radzą sobie w upale od prawie roku nie mając nawet lodówki ani daszka nad kokpitem.
Co do mnie, to chciałam nadmienić, że moje myśli krążą głównie wokół Bartka, który od jutra rozpoczyna trzydniowy maraton egzaminowy na koniec gimnazjum, co oczywiście rzutuje też na wejście do wybranego liceum. Chciałam mu na pokrzepienie wysłać smsa, ale w momencie wysyłania jak na złość zanikł sygnał i do tej pory nie wrócił. Trzymam kciuki, kochanie!
No i gratuluję mojej siostrzyczce, która mnie zawiadomiła (łapiąc ostatnią falę zasięgu), że dostała stypendium i jedzie w lecie do Hiszpanii. Gratulacje!
Wtorek, 13 kwietnia
Dziś rano wyruszyliśmy z Cayo Rosario w stronę Wyspy Młodości (Isla de la Juventud) aby tam się zapewne odmłodzić. Front przeszedł tej nocy, ale jakiś rozpuszczony, a może tylko jego koniuszek i o trzeciej było trochę porywistego wiatru oraz krótki deszcz.
Zgodnie z zapowiedzią przez dwa dni jedliśmy langusty. Po przypłynięciu obiecaliśmy sobie, że złowimy tylko dwie, ale siła łowcza nakazała zanurkować i po trzecią, co spowodowało, że pierwszego wieczora jedliśmy langusty gotowane przy akompaniamencie taboule, wczoraj w południe marynowane, a wieczorem rodzaj languściego gulaszu z warzywami na ostro. Beatka naprawdę wyspecjalizowała się w różnego rodzaju kombinacjach używając do swoich pysznych wytworów na przykład resztek z zalew czy sosów z puszek rybnych pozostałych po ich zjedzeniu.
Bezustannie ciągniemy wędki z nadzieją na tuńczyka i choć czasami widzimy ptaki krążące nad jakimś stadem gdzieś z boku, to nasze ruchy na żaglach są zbyt ograniczone, a raczej po prostu nie chce się nam robić niepotrzebnych manewrów, jesteśmy w końcu na wakacjach.
Naprzeciw pojawił się na horyzoncie katamaran idący na silniku i żaglach. Postanowiłem sprawdzić jakie jest prawdopodobieństwo kolizji na pustym morzu i po jakimś czasie minęliśmy się o 200 metrów z identyczną jak nasza jednostką.
Moana ogląda dużo bajek w kółko tych samych. Czasami zmusza nas abyśmy razem z nią w pozycji pół leżącej i trzymając ją za rękę śledzili przygody Bolka i Lolka, które jednak oglądamy z wielką przyjemnością i to nie ze względu na wspomnienia z młodości, ale ponieważ są ciekawe i pomysłowe  oraz, na szczęście, w niczym nie przypominają współczesnych potwornych japońskich dzieł gdzie mord i przemoc dominują. Obejrzeliśmy też razem po raz któryś Shreka, to naprawdę arcydzieło pomysłowości, humoru i techniki, na dodatek podparte w polskiej wersji świetnymi dialogami i głosem Jerzego Sztura.
ŁÓDCZANE ŻYCIE
Mimo, że Cayo Rosario już znaliśmy, to odkrywaliśmy tutejszy podwodny świat na nowo nurkując (już bez kuszy) i taplając się w wodzie nad wyraz ciepłej wśród setek kolorowych ryb. Nawet Moana, już nie w kole, pływała dużo z pomocą swoich rękawków, ale tych ostatnich nie chce już zakładać, mimo iż idzie na dno natychmiast, tak spodobało jej się zanurzanie całej głowy pod wodę w basenie. Na morzu nie czuje jednak zagrożenia utonięciem, a my też i go nie budujemy, nigdy nie wiadomo kiedy powstanie jakiś uraz, a jej miłość do wody jest dla nas zbawienna. Są więc kłótnie i płacz o te rękawki.
Właśnie zwinęliśmy genakera, wiatr ustał i idziemy  niecałe 5 węzłów na jednym silniku przez wypłaszczone morze, mamy 32 stopnie w powietrzu, pięć mniej w wodzie, przed nami jeszcze 20 mil do Punta del Este, wschodniego cypelka Wyspy Młodości gdzie zostaniemy na noc, może dwie. Za godzinę miniemy nasz ostatni zeszłoroczny ślad wiodący na Wielki Kajman, a za nim już tylko nowe terytoria do odkrycia.
Sobota, 16 kwietnia
Do Punta del Este dopłynęliśmy na czas, choć słońce było już dość nisko i nie pozwalało dobrze widzieć drogi przed nami na płytkich wodach wokół cypelka, rzuciliśmy bezpiecznie kotwicę na 3 metrach. Wpakowanie się w koralową głowę grozi natychmiastowym zatonięciem łódki. Korale przypominają liście, mózgi ludzkie inne palce czy drzewka i wszystkie mają jedną wspólną cechę - są twarde jak skała, a niektóre ostre jak brzytwa. Po drodze rozstaliśmy się z Apache, łódką Karen i Guenaelle, którzy nie chcieli iść na silniku i postanowili zanocować po drodze w zakazanej manewrami wojskowymi zatoczce Cayo Campos.
Przed samym dopłynięciem do celu, już na silnikach i bez żagli, spotkaliśmy stado tuńczyków wyskakujące z wody pod stadem ptaków pikujących w toń i chcących chwycić malutkie sztuki. Od dołu pewnie atakowały je większe ryby, od góry zaś ptaki, a my na dodatek  przemierzaliśmy areał wzdłuż i wszerz ciągnąc z nadzieją nasze wędki. Po kilkunastu minutach odpuściliśmy miejsce wściekli. Okazało się, że jedna przynęta została pozbawiona kolorowych tasiemek przy nieudanej próbie wyciągnięcia bonito, który złapał się chwilę wcześniej, a na drugiej wisi zielony krzak. Merde!
Skończyło się jednak nie najgorzej, słońce było nisko, lecz wystarczająco wysoko aby zaraz po przypłynięciu udać się na rafę z kuszą. Moana z Beatą krążyły wokół aneksu będącego na kotwicy w oczekiwaniu na rekiny, ja zaś pływałem od korala do wiadra w aneksie wrzucając do niego niewielkie czerwone ryby zwane przez Francuzów „Żydami”, pewnie z powodu wielkich czarnych i podkrążonych oczu takich jak u Żydów na malunkach sztuki naiwnej.
Czyszczenia było jeszcze więcej, w rękawiczkach, ostre ich grzbietowe płetwy wbijają się w dłonie jak igły. Kolacja była pyszna i koszerna zarazem.
W środę rano obudziła nas spora fala wywołana wiatrem. Szybka decyzja zapadła, miejsce nie jest wystarczająco ciekawe, wiatr sprzyja i jest mocny – płyniemy dalej. Apache’a spotkamy na następnym postoju, o czym damy im znać radiem.
To była droga marzeń, wiatr z tyłu praktycznie bez fali, pełne żagle z pięknie wybrzuszonym genakerem, którego udawało utrzymać się na motyla (po francusku – na nożyczki), no i przed południem terkoczący kołowrotek i wyskakująca nad wodę, daleko za nami, ryba.
Po półgodzinnej mojej walce z rybą i mdlejącymi ze zmęczenia rękami, w czasie której Beatce udało się samej zwinąć genakera i wybrać wystarczająco grota aby zwolnić do granic sterowności, dociągnąłem do Bubu najpiękniejszą z ryb o jakich może zamarzyć wędkarz – piękną zieloną o odblasku złota i nakrapianą na niebiesko wielką 10kg koryfenę (coryphene doree). Beatka wprawnym ruchem podebrała ją naszym wielkim podbierakiem, który wobec ryby był już na granicy swoich rozmiarów i ryba znalazła się w schodowym zaniżeniu w kokpicie. I jak to zwykle bywa w historiach ze złotą rybką, koryfena traci swoje kolory natychmiast po śmierci i staje się przeciętnie szarosrebrną, dodaje to wartości wędkarzowi, który jako jedyny może zobaczyć jej piękno za życia.
Z ryby wprawnie zrobiono całą masę filetów i podzielono na porcje, jedną na wieczór z patelni, drugą na następny dzień do upieczenia i zalewy octowej na kolację z ziemniaczkami z wody, trzecią surową zalano sokiem z cytryny, czwartą zamarynowano w oleju i przyprawach, piątą odłożono Moanie do smażenia na dzień następny, szóstą zeżarto natychmiast w postaci carpaccio, no i ostatnią w końcu odłożyliśmy dla Apache.
WRESZCIE KORYFENA
Płynęło się wybornie jedynie brak znaku życia od Apache wzywanego przez nas wielokrotnie przez VHF trochę nas niepokoił, w miejscu do którego popłynęli o mało nie straciliśmy łódki w roku ubiegłym.  Pocieszało nas jedynie to, że gdyby coś się stało z pewnością  wezwali by nas natychmiast na pomoc – byliśmy obok.
Pod wieczór dopłynęliśmy do zatoki Puerto Frances na zachodzie wyspy. Zdarza się czasami dzień jak marzenie, a po nim zatoka przypominająca miejsca marzeń jak z prospektów – rafa w krystalicznej wodzie, plaża bez skazy i jednego plastikowego kapcia, klif z grotami i noce spokojne na gładkiej jak parking hipermarketu powierzchni zaraz po zachodzie słońca.
BAJECZNIE KOLOROWO I BEZ FILTRA
Jesteśmy już po drugiej nocy, za nami plażowanie, objazd zatoki z wielokrotnym pływaniem, zwiedzanie grot. Znaleźliśmy w klifie jednoaneksową zatoczkę-plażyczkę skąd prowadzimy  zbiór karakoli (caracole po francusku), takich dużych ślimaków co to się je gotuje, potem obrabia i zjada wedle wyobraźni, marynowane lub inaczej.
Nie znaleźliśmy słowa na ich temat w żadnej książce kucharskiej ani katalogach ryb. Znamy je jedynie z przekazów ustnych, głównie od kumpli z katamaranu Corca.
CZŁOWIEK NIE ŚWINIA… PRZED I PO GOTOWANIU - JUŻ WYJĘTE ZE SKORUP
Wczoraj wieczorem przypłynął do zatoki Oceanis 37 z poznanymi w Cayo Largo Izabelą i Erykiem. Jakież było nasze i ich zdziwienie kiedy opowiedzieliśmy im, że zniknął nam po drodze Apache, a oni nam, że ich nie spotkali na kotwicowisku w Punta del Este na którym spędzili poprzednią noc. Dziwne i niepokojące, przecież załoga Apache raczej się śpieszyła.
GROTY  I TAJEMNE PRZEJŚCIA NA LĄD
Trzeba przyznać że z pierwszego wieczoru tutaj wiele nie skorzystałem. Jeszcze w drodze pokładałem się, pojawiły się bóle w mięśniach i stawach oraz herzklekoty, chciało mi się wymiotować, czyli wszystkie początkowe objawy ciguaterii. Jedynie brak chęci do drapania, a po francusku to toksyczne zatrucie nazywa się la gratte czyli swędzawka, oraz to że Moana i Beata jadły te same ryby odpędzały tę myśl.
O ciguaterii już pisałem, ale powtórzę dla tych co to nie pamiętają, pewien glon powstający przy umarłych koralach (w strefach cyklonicznych głównie) jest toksyczny, ale chętnie pożerany przez żyjące w koralach rybki. Na nieszczęście toksyny pozostają w ciele tych rybek na zawsze, a potem przechodzą przez łańcuch żywnościowy do większych ryb, które je pożerają i kumulują. Czym większa ryba tym będzie bardziej toksyczna, mówimy oczywiście o rybach polujących przybrzeżnie i jedzących mieszkańców koralowców, stąd nie jada się nigdy barakudy będącej na końcu tego łańcucha. Ryby łapane na pełnym morzu generalnie są wolne od ciguaterii. Zatrucie to jest niebezpieczne dla człowieka i może doprowadzić nawet do śmierci poprzez zaburzenia układu nerwowego, zawału serca itp. Można poczytać w Internecie.
Tak więc zdychając pod wieczór myślałem sobie, że jedząc młode rybki, bo tak się generalnie radzi jeśli nie jest się pewnym, nie mają one wystarczająco toksyny aby nam zaszkodzić i jakoś z uśmiechem je jemy niby bez konsekwencji. Toksyna jednak jest i podobnie jak w rybkach odkłada się w naszym ciele. Czym więcej rybek, tym więcej toksyny, ale dawkowanej stopniowo. My po latach podróży mamy jej w sobie tak dużo, że jesteśmy niejadalni co jest bardzo dobrą wiadomością. Niejadalność przekłada się na możliwość podróżowania do krajów ludożerców lub nietykalnością w świecie wampirów, no bo żaden wampir o zdrowych zmysłach nie będzie chciał się zatruć na własne życzenie.   Aby odpędzić toksyczne strachy przeszliśmy na dietę mięsną robiąc sobie na kolację polędwicę wołową w rumie, pieprzu i na koniec podpalaną. Śmiesznie musiał wyglądać nocą żywy ogień na naszej łódce. Bieda Panie! – jak zwykle.
NA DODATEK CAŁA W BURACZKACH, TAKA TO BYŁA …POLĘDWICA
Przepis: namoczyć na chwilę wołowinę w alkoholu (koniak, rum, wszystko jedno), osączyć i obtoczyć grubym rozdrobnionym w moździerzu pieprzem, odłożyć na 15 minut aby alkohol i pieprz weszły w głąb. Następnie obsmażyć mięso na bardzo gorącym maśle (nie oleju) po 3 minuty z każdej strony i odłożyć do pojemnika, masło z patelni wylać, ponownie położyć mięso, zalać wrzącym alkoholem (podgrzanym w garnuszku) i podpalić. Po wygaśnięciu ognia na patelni (i ugaszeniu ewentualnego pożaru domu…) wyjąć mięso na talerze, do patelni dodać trochę śmietany i sok spod mięsa odłożonego wcześniej do pojemnika, drapać dno patelni drewnianą szpatułką aż do zagotowania śmietany (w naszym przypadku jogurtu) – zalać mięso powstałym sosem i podać. Szybko i cudnie.
Poniedziałek, 18 kwietnia
Płyniemy do Marina de Siguanea, czyli Hotelu Colony, bo nic więcej w tym miejscu nie ma, tylko ten hotel dla nurków.
W zatoce Francuzów (caleta Puerto Frances) spędziliśmy cztery noce i trzy dni. Było to takie miejsce jakie człowiek sobie wyobraża i o jakim marzy podsycony opowieściami książkowymi za młodu i nie tylko.  To ta wyspa, a może właśnie to miejsce było sercem akcji powieści Stevensona, „Wyspa Skarbów”. W każdym razie obfotografowywaniu naszej zatoczki nie było końca.
WYSPA SKARBÓW
Pływamy dwa razy dziennie po dwie godziny, przed południem i późnym popołudniem, woda wtedy jest nieprzyzwoicie gorąca, na płyciznach ma 32 stopnie. Leży się w niej i patrzy w dal. Słońce na szczęście już wtedy nie pali, nie sposób w takiej wodzie się schłodzić. Moana coraz mniej pływa w swoim kole, chce pływać sama, a w czasie naszych dalekich wypraw siedzi spokojnie okrakiem, głównie na Beacie i obserwuje okolicę.
NAD I POD WODĄ
Na plaży Beatka robi swoje kilometry, dbając o stan swoich ud. Moana trochę za nią biega, chce przecież ją naśladować, ale głównym jej zajęciem jest niszczenie moich piaskowych budowli. Zamki mi się trochę znudziły, przeszedłem na rzeźby, wczoraj była to kobieta w bardzo wyzywającej pozycji analnej oraz, dla Moanki, samochód Formuły 1. Siedziała w nim zadowolona robiąc brr, co jednak nie zostało uwiecznione na zdjęciu, aparaty zostały na Bubu.
Znalazł się też Apache. Okazało się, że minął nas dwa dni temu nocą, więc nie mógł nas widzieć, ani my jego i popłynął do hotelu Colony - mają jakieś problemy z radiem.
Czwartek, 21 kwietnia, imieniny Bartola
Hotel Colony to wydarzenie. Wyjęty z pocztówki obraz komunizmu jak się patrzy. Szliśmy piechotą z „mariny”, czyli przytułku dla wariatów, albo dla tych, co wiedzą dokładnie którędy do niej wejść, bo na środku kanału do niej prowadzącego nawet nasz aneks zahaczył silnikiem o dno.
Droga do hotelu, 1,5 kilometra asfaltem, po którym co godzinę mknie autobus (nie wiadomo dla kogo) przebiegła miło, Moana mogła w końcu bezkarnie maszerować szosą bez strachu, że ktoś ją przejedzie. Doszliśmy do ruin tak zwanego „placu zabaw” (śmiesznie, bo podobnego do tych, których pozostałości mamy często w Polsce), czyli betonowych zjeżdżalni, nie kręcących się karuzel i huśtawek z zardzewiałymi zawiasami. Moana oczywiście aż się wyrywała, żeby skorzystać z  tych uciech, które oprócz śladów gwoździ i rdzy na majtkach nic innego by nie wniosły, ewidentnie żadne dziecko nie bawiło się tu już od lat. Ale wszystko dalej stoi i straszy, szczególnie rodziców.
STRASZĄ PUSTKĄ I NIE TYLKO
Sam hotel posiadał hall z prawdziwego zdarzenia - kanapy ze szklanymi stołami, granitowa posadzka, czysto ale….pusto. Przeszliśmy więc do patio, gdzie główną rolę grał basen, na szczęście dla Moany czynny. Moczyło się w nim dwóch miejscowych opartych o drabinkę popijających piwo Cristal i palących papierosy. Przy barze było podobnie, miałam wrażenie, że zagranicznych klientów w hotelu nie ma wcale. Jednak według przewodnika po Kubie powinno być to miejsce najwyższej renomy światowej w kwestii nurkowania. Może i tak jest, fakt, przy Puerto Frances widzieliśmy kilka statków z nurkami, rozumiem, że właśnie dlatego nikogo nie było w hotelu za dnia.
22.22, ale śmiesznie, ta godzina chodzi za mną od jakiegoś czasu…
Nie zrobiliśmy jednak zakupów w hotelu. Ktoś nam powiedział, że płaci się za to cenę niebotyczną, lepiej samemu udać się do miasta. Umówiliśmy się więc z kierowcą autobusu na 10.00 dnia następnego. W hotelu próbowaliśmy wrzucić blog na Internet, ale wolna myśl lokalnego serwera nie pozwoliła na osiągnięcie celu, ledwo udało nam się ściągnąć pogodę na najbliższe dni, już samo to trwało godzinę.
Następnego dnia, spiesząc się bardzo na autobus, który zamiast o 10.00 pojawił się już o 9.00, pognaliśmy do stolicy wyspy la Juventud, czyli do miasta Nueva Gerona. Podróż trwała 40 minut, mijaliśmy opuszczone i zdewastowane gospodarstwa rolne, straszące pustkami obdrapane gmachy dawnej wyższej szkoły medycyny i inne, też puste. Wzdłuż drogi rosły specyficzne dla wyspy sosny – małe o bardzo delikatnym, niezbyt gęstym igliwiu. Teren z płaskiego zrobił się pagórkowaty, a wręcz tu i ówdzie pojawiły się całkiem spore górki. Lokalna zabudowa gęstniała, co wskazywało, że zbliżaliśmy się do celu. Owa zabudowa polegała na skleconych chatkach z czego popadnie, tylko niektóre były z betonu. Kwestię estetyki pozostawiam bez komentarza. Generalne odczucie podupadłego już społeczeństwa, bardziej biednego niż na głównej wyspie, jedyne określenie jakie nam się wspólnie nasuwało, to: krajobraz po wojnie.
Dojechaliśmy na plac centralny, taki jak to w każdym tu mieście i tak jak często jedyne w miarę schludne miejsce. Tam umówiliśmy się z kierowcą na godzinę powrotu, czyli na 15.30 i pognaliśmy na zakupy. Mieliśmy przed sobą ok. 5 godzin na znalezienie produktów, których zaczęło nam brakować w lodówce. Mieliśmy nawet długą listę, tak żeby o niczym nie zapomnieć. Szybko jednak lista została głęboko schowana, bo okazało się, że i tak nie ma szans na znalezienie większości produktów. Nawet żeby znaleźć podstawowe warzywa, takie jak ziemniaki, pomidory, itp. musieliśmy przejść prawie przez całe miasto. Na targach warzywnych stragany były pustawe, jedynie góry małych papryczek i kabaczki robiły za sztuczny tłum. Zdesperowani ruszyliśmy bocznymi uliczkami wewnątrz osiedli będących kopią komunistycznych dobrze znanych nam obskurnych blokowisk i o dziwo był to dobry wybór, bo trafiliśmy na kilka prywatnych straganików. Znaleźliśmy i pomidory i ogórki, a nawet mango udało się trafić. Kwestia witamin w codziennej diecie została zapewniona. Ciekawostką jest jak ci drobni prywatni handlarze (o dziwo jest to na Kubie dozwolone) układają w kupki warzywa, które mają do sprzedania. Na przykład za dziesięć peso (40 groszy) można kupić dziesięć pomidorów, ale już tak skrzętnie przygotowanych, że pula zawiera trochę ładnych okazów, a trochę już lekko nadpsutych. O wymianie nie ma mowy. No ale cóż, braliśmy co popadło, w końcu ceny były tak niskie, że nawet jeśli część towaru miała by zostać wyrzucona, to i tak się to opłacało, a przed wszystkim były.
W kwestii pozostałych produktów, które chcieliśmy dokupić, a głównie wędliny i sery, niestety nie mieliśmy już takiego szczęścia, w sklepach nie było ani widu, ani słychu takich rarytasów. Musieliśmy się zadowolić puszkami rybnymi. Dużo czasu spędziliśmy na tych poszukiwaniach mając ciągle śmieszne poczucie radości, że coś udało nam się zdobyć. Nagrodą był pyszny kurczakowy lunch w jednej z niewielu knajpek w mieście oraz podwójna porcja lodów gałkowych z prywatnej wytwórni wybitnie pysznych.
Na autobus stawiliśmy się o czasie, ale ten nie zjawiał się długo. Obskoczyliśmy więc jeszcze okoliczne sklepiki, dzięki czemu znaleźliśmy niektóre rzeczy, na które już nie mieliśmy nadziei, takie jak np. woda mineralna (!!!), czy koncentrat z limonek. Daru też zdobył kanister benzyny do naszego aneksu. Autobus spóźnił się o godzinę….
Po powrocie na Bubu coś nie zgadzało mi się na zegarze. Skoro my czekaliśmy na autobus od 15.30 (godzina podana przez lokalnych, bo my nie mieliśmy ani zegarka, ani komórki, żeby samemu móc ją określić) przez godzinę, czyli do 16.30, plus podróż powrotna 40 minut i zapas na załadowanie się z zakupami do aneksu i dojazd do Bubu, to powinna być już 17.30, a tymczasem nasze zegary wskazywały 16.30… o co chodzi? Dopiero wtedy zrozumiałam, że my od dwóch tygodni powinniśmy byli zmienić godzinę, czyli przejść tak jak w Polsce na czas letni. Wyjaśniło się dlaczego autobus był niby o godzinę za wcześniej rano i o godzinę za późno po południu i dlaczego niejednokrotnie umawialiśmy się ze znajomymi na daną godzinę i zawsze coś się nie zgadzało. Postanowiliśmy jednak nie zmieniać „naszego” czasu, wszak za kilka dni będziemy już w Stanach, a tam znów musielibyśmy się przestawiać. Od tej pory musimy pamiętać tylko, żeby za każdym razem poprawiać w myślach godzinę.
Postanowiliśmy wrócić na jedną noc do Puerto Frances, kotwicowisko przy marinie Colony było dość ohydne, woda mętna i pełna parzydełek, a tam czekała na nas znowu nasza mała prywatna plaża i krystaliczna woda. Jednocześnie pozwoliło to rozbić naszą podróż do Maria la Gorda i zmniejszyć czas płynięcia na korzyść spędzenia czasu na milszych zajęciach. W Puerto Frances odnaleźliśmy jacht Apache, Guenael i Karen dowiedzieli się od innych naszych znajomych, że się tam ponownie wybieramy i postanowili na nas poczekać.
Niestety czekała nas tam też niemiła wiadomość, że jeden jacht, który stał tam już od wielu dni został okradziony. Było to szokiem, do tej pory mieliśmy pełną wiarę w prawość Kubańczyków. Pod nieobecność właścicieli włamano się przez bulaj do środka i skradziono aparaty fotograficzne i GPS. Bez sensu, bo ładowarki zostały na pokładzie, podobnie jak i leżące na wierzchu pieniądze. Z pewnością więc nie byli to profesjonaliści. Z pomocą innych autochtonów na szczęście cały sprzęt się odnalazł, ale niesmak pozostał. Od tej pory jakoś bardziej wahamy się opuszczając Bubu, nawet jeśli pozostaje na widoku zerkamy co jakiś czas kontrolnie w jej stronę.
Po udanym podwodnym polowaniu spędziliśmy wieczór razem z Apache smażąc na naszej elektrycznej patelni wspólnie złowione rybki oraz podjadając kąski z langust i krabów.
Wieczór był długi i wesoły, teraz więc zmęczony wczorajszym nocnym życiem Daru śpi na zewnątrz, a ja próbuję wykrzesać z siebie resztki sił i pisać.
Bartolo ma dziś imieniny, jest już po egzaminach i do świąt ma wolne. Wyniki będą dopiero w czerwcu, ale po sprawdzeniu rozwiązań wie już, że angielski i polski poszły dobrze, co do matematyki zadowolenie nie jest pełne. Zobaczymy.
Poniedziałek 25 kwietnia - LANY PONIEDZIAŁEK
Właśnie mijamy Cabo San Antonio, czyli najbardziej wysunięty na zachód cypel Kuby, już przybraliśmy kurs na północ i zmierzamy do ostatniego miejsca, które odwiedzimy na Kubie w tym sezonie, czyli do międzynarodowej mariny Los Morros. Postanowiliśmy nie płynąć do mariny Hemingway koło Hawany, tylko prosto z Los Morros popłynąć w stronę Key West na Florydzie razem ze sprzyjającym nam prądem.
Liczymy też, że w marinie uda nam się wynająć samochód i zwiedzić zachodnią część Kuby, której jeszcze w ogóle nie znamy, a która ponoć jest najpiękniejsza, czyli okolice Vinales i Pinar del Rio. Czas mamy do 5-go maja, do tej daty mamy ważne wizy kubańskie, a nie chcemy już ich przedłużać.
Ostatnie dni spędziliśmy snując się od kotwicowiska do kotwicowiska idąc coraz dalej na zachód. Po Puerto Frances dotarliśmy do Cayos San Felipe i rzuciliśmy kotwicę przy Cayo Juan Garcia na wprost małej drewnianej budowli na brzegu. Budyneczek okazał się być „biologiczną stacją” dbającą o lokalną faunę i florę, a zamieszkiwany był przez dwóch „biologów”, którzy pracują w tygodniowych zmianach. Słowa w cudzysłowie oznaczają nasze sceptyczne co do nich podejście. Już wiemy, że każde takie miejsce ma swoich szpicli, którzy zbierają informacje o odwiedzających je statkach. Co nie przeszkadza, że panowie ci byli bardzo mili, dostaliśmy w prezencie ręcznie robione rysunki, kokosy, ananasa, a na miejscu poczęstowali nas nalewką bezalkoholową właśnie z tych owoców. Moana podbiła ich serca, jak zresztą zawsze w przypadku spotkań z autochtonami. Kubańczycy są bardzo miło ustosunkowani do dzieci, a Moana potrafi być urocza. Śmieszna jest jak na ich hasło „Hola!” mówi: ja nie jestem Ola, ja Moana Heinze jestem.
„STACJA BIOLOGICZNA”
Rafa, która okala tamtejszy rejon jest przepiękna, nie dziwię się, że postanowiono zrobić z tego park narodowy. Dwukrotnie odwiedziliśmy ją przemierzając wzdłuż i wszerz jej zakamarki. Wybitna różnorodność kolorów i kształtów, gatunków ryb i ilość langust. Natomiast Moana staje się coraz większym problemem w tych naszych eksploracjach. Już nie chce, żeby ją trzymać, chce sama (jak wszystko) płynąć w wybranym przez siebie kierunku, krzyczy i płacze jeśli usilnie ją przymuszamy do płynięcia z nami. Ma lepsze momenty, ale generalnie stała się marudna, a często w ogóle nie chce iść z nami do wody i czeka na nas w aneksie. Co innego przy plaży, gdzie może sama pływać i robić co chce, tak może spędzać czas godzinami. Mam nadzieję, że jak wrócimy na Bubu w przyszłym sezonie, Moana będzie już miała ponad 3 lata i może będzie już w stanie pływać z maską i fajką, tak żeby patrzeć pod wodę, to pomoże jej zrozumieć dlaczego my to robimy z taką przyjemnością.
Tak spędziliśmy dwa dni rozkoszując się samotnością, bo Apache popłynęli po pierwszej nocy (do tej pory zresztą już ich nie spotkaliśmy), wodą i plażą, z której wieczorem można było obserwować różne zjawiska atmosferyczne, takie jak na przykład trąba powietrzna (!).
JADNI ŚPIĄ, DRUDZY SIĘ BOJĄ. POZNAJEMY TEŻ NOWE PAPU - KRABY
Następne dwie noce spędziliśmy przy Maria la Gorda na Cabo Corrientes. Była to kiedyś marina międzynarodowa (portu tam nie ma, ale są urzędy), a pozostałością tego były trzy (tylko!!!) boje dyspozycyjne dla odwiedzających jachtów przy dobrej pogodzie, ale w przypadku wchodzącej fali boje muszą być zwolnione dla lokalnych statków nurkowych. Na szczęście są te boje, bo kotwiczyć nie ma gdzie, wszędzie jest koral lub kamieniste dno, a na dodatek głęboko, za głęboko, żeby zapewnić kotwicy dobre trzymanie.
Wczorajszy wielkanocny dzień spędziliśmy na plaży przy hotelu i na świątecznym lunchu w restauracji. Krewetki i ryba były pyszne, tylko Moana dawała nam tak w kość, że nie mieliśmy nawet minuty spokoju. Po tarasie chodziły koty, a Moana na kolanach z nimi. Wchodziła pod krzesła i stoły innych ludzi, przeszkadzała, ciągnęła koty za ogony nie przejmując się ostrzeganiem przed ewentualnym drapnięciem. Nie mogliśmy jej ujarzmić, dopiero posiłek zatrzymał ją w fotelu na 10 minut, po czym postanowiła zagrać sambę razem z przyśpiewującą nam do obiadu orkiestrą.
ŚNIADANIE WIELKANOCNE 
Dużo też pływaliśmy, rafa znów nas urzekła, z tym, że tym razem na większej głębokości. Dno podobne do tego na Małym Kajmanie, a woda równie przejrzysta. Żałowałam, że na eskapady nie zabraliśmy podwodnego aparatu, żeby zachować wspomnienie dwóch Angelfish we wszystkich kolorach tęczy tańczących wokół spoczywającego spokojnie przy dnie żółwia. Byliśmy zachwyceni i nawet protesty Moany nie zdołały popsuć nam humorów i zadowolenia.
Kończymy powoli wojaże po Kubie, czasami mamy jej dość, czasami dalej nas ujmuje. Najbardziej nużące są te ciągłe formalności, w każdej niby marinie trzeba robić wejście i wyjście. Ostatnio nawet przypłynęli do nas z psem wąchaczem, który nic nie wywąchał, za to zostawił po sobie nieprzyjemny smród i sierść, a na dodatek zrobił nam na pokładzie kupę.
Teraz dopływamy do Los Morros i znów nas czeka najpierw biurokracja, a jest już 17.00, najchętniej poszłoby się od razu do wody, po czym zrobiło drineczka. No cóż, najpierw obowiązek, potem przyjemność. Chyba, że z okazji lanego poniedziałku oblejemy ich na przywitanie kubłem morskiej wody.
Święta, święta i po świętach.
Całujemy całą naszą rodzinkę, której nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy na skypie już od trzech tygodni, podobnie jak naszych przyjaciół i życzymy wszystkim, trochę poniewczasie, aczkolwiek bardzo szczerze WESOŁYCH ŚWIĄT! Nam jeszcze zostało jedno świąteczne jajo, które zjemy na przystawkę wspólnie z Moanką (to ona robiła pisanki).
Za czasów komuny święta były również atrakcją ze względu na smakołyki i jedzenie „od święta”. Ponieważ spędzamy je właśnie w ostatnim relikcie komuny to i dla nas też tak musiało być. No nie żeby od razu langusty i kraby, te mamy na co dzień. Ponieważ wędlin nie widzieliśmy od czasów Cayo Largo udało nam się kupić na święta puszkę nie rybną. Już sama nazwa była podejrzana – „Turista”. Mówi to komuś coś? Na odwrocie widniał producent, firma Mewa z Nidzicy, czyli była to po prostu nasza ukochana z lat młodzieżowych konserwa turystyczna. Ciekawy jest też właściciel produktu – wielki przyjaciel Kuby.
Względnego smacznego i wesołych świąt życzymy.
SMACZNEGO
Środa 27 kwietnia - szesnaste urodziny Bartka
Sterczymy trzepotani wiatrem i falą na kotwicy przy niby marinie Los Morros na cyplu San Antonio. Ta niby marina to sztuczny twór przy kawałku betonowego mola wychodzącego w morze i słabo chroniącego przed wiatrem i falą. Miejsce to urosło do rangi międzynarodowego wejścia i wyjścia Kuby zapewne właśnie z powodu oddalenia od wszystkiego co żywe, przez co kapitalistyczna zaraza rozprzestrzenia się wolniej. A że rozprzestrzeniać się musi wiedzą to nawet władze, łaknące dopływu żywej gotówki do ekonomii dogorywającego już smoka komunistycznego sukcesu sprzed lat. Prócz Cayo Largo będącego estetycznym obrazem cywilizowanych miejsc wakacyjnych świata, pozostałe odwiedzone przez nas zakątki, a w nich hotele i bazy nurkowe dały się jedynie podejrzewać o niegdysiejszy przyzwoity wygląd. W restauracjach jedzenie było marne z poważnymi brakami w karcie, plaże brudne, boiska do siatkówki z pourywanymi siatkami i od lat nie grabione, woda pod prysznicami kapała miast lecieć na słone głowy. Zadziwiające w komunie było to, że podobnie jak tutaj w kranach nigdy nie było odpowiedniego ciśnienia wody, a gdzie komuna padła, ciśnienie się znalazło, a rury ciągle te same…
Ostatnia nasza kubańska Marina prócz serwisów państwowych, w których przy pustych biurkach (brak komputerów i telefonów) przysypiają urzędnicy, posiada bar z pięknie zastawionymi talerzami stołami, ale serwujący wyłącznie napoje wyskokowe, nawet o lodach w tym upale można tylko w nim pomarzyć. Jest też sklepik, marniej zaopatrzony w porównaniu do innych w podobnych do tej nędznych marinach, sprzedaje się w nim głównie rum i kilka puszek. Trafia się też niekiedy butelka Wyborowej. Są też toalety i prysznice, ale generalnie pourywane spłuczki nie zachęcają nas do korzystania z tych przybytków. Na Bubu mamy lepiej i czyściej. W odległości 3 kilometrów od mariny znajduje się hotel Villa Cabo San Antonio - następne zadziwiające miejsce. Kilka bungalowów bez widoku na morze, restauracja wypisz wymaluj jak każda „Kolorowa”, recepcja z obrazkami wychwalającymi zdobycze sprzed lat i dumnie wiszącymi nad nią trzema zegarami wskazującymi czas miejscowy, angielski i europejski w postaci flag niemieckiej i francuskiej. Zegary wskazują na światowość tego miejsca, a mogłyby wskazywać też właściwą godzinę. Za dużo by jednak wymagać.
Jak już Beatka pisała, żyjemy według starego czasu, więc w restauracji wylądowaliśmy jako pierwsi i zamówiliśmy jedzenie. Po wypiciu trzech piw każdy, czyli po ponad godzinie pojawiły się przystawki i następni goście niemieckojęzyczni. Wygląd jednych i drugich był podobny - rodem z NRD.
Moana była już w szale, nie potrafi wysiedzieć pięciu minut, co więc powiedzieć o godzinie czekania na żarcie (trudno nazwać jedzeniem zbite na płasko i usmażone na wiór kotlety wołowe). Chodziła co chwilę do kuchni, zza drzwi słyszeliśmy am, am i zapewne mimicznie uwidaczniała swój głód bo raz wróciła ze zrobionymi na tłuszczu ziemniaczanymi chipsami.
Plaża była równie atrakcyjna jak pozostałość i nieustająco nasuwało się pytanie: po co ciągnąć się taki kawał w tak mało atrakcyjne i odludne miejsce.
Nas najbardziej jednak wkurza brak Internetu, a tu nawet telefonu (a dziś są szesnaste urodziny Bartka, tak ważne dla Beaty). W normalnym życiu decyzje witalne podejmuje się niezwykle rzadko. Wykonując trudną i odpowiedzialną pracę trzeba często brać na siebie odpowiedzialność za siebie i innych, w życiu prywatnym zapewne rzadziej, nieczęsto jednak staje się przed wyborami dotyczącymi życia czy własnego bezpieczeństwa. Będąc w warunkach ruchomego domu na morzu, takie decyzje podejmuje się notorycznie i nie są to decyzje łatwe. Każdy błąd może kosztować wiele, więc często codzienność jest podszyta strachem. Nie chodzi tylko o pogodę, czyli sztorm, wielkie fale i wiatr, również strach przed nieznanym, niedokładnością map, zawodnością urządzeń. Wszystko to jest jeszcze bardziej uwydatnione kiedy nie ma się prognozy pogody czyli niepewne jutro i noc.
W MIĘDZYNARODOWEJ marinie Kuby nie ma nawet takowej, a ludzie czerpią wiadomości z dziennika telewizyjnego bardzo skąpo wypowiadającego się na temat pogody i to tylko z wyprzedzeniem 24 godzin mówiąc bardziej o słońcu i deszczu niż o kierunku i sile wiatru. Jest to jeden z wielu elementów wpływających na to, że mam dość już Kuby.
Przed nami właśnie taka decyzja, kompletnie durnowata i zmuszająca nas do sterczenia po nic na tym pustkowiu. Otóż idzie zimny front znad Teksasu. Generalnie na początku charakteryzuje się on silnym wiatrem ze wschodu i południowego wschodu (już mamy i cierpimy bo w porywach to 40 węzłów), potem zacznie wiać z północnego wschodu, następnie z północy. Północne kierunki nie pozwalają na pozostawienie Bubu przy nabrzeżu i planowany trzydniowy wyjazd samochodem w góry. Musimy więc czekać. Front ma przejść w nocy z czwartku na piątek przez co jest zbyt późno aby naszą eskapadę zrobić przed nim. Gdybyśmy tą wiedzę posiadali wcześniej można by było zrobić ten wyjazd w czasie świąt i teraz z dobrym wiatrem gnać na Florydę.
Co więcej, po froncie wiatr będzie wschodni co też nie jest dla nas dobre ze względu na jego kierunek, ale głównie na stan morza. Wschodni wiatr między Kubą a Florydą to dwie walczące ze sobą potęgi – Golfstrom czyli ciepły prąd zatokowy gnający z zachodu na wschód z prędkością 2 do 4 węzłów i wiatr z kierunku przeciwnego powodują tą wrzącą wodę. Więc znów trzeba będzie czekać aż wiatr wykręci trochę na południe.
Wszystkie te wiadomości mamy z dużego jachtu motorowego, który pojawił się obok nas wczoraj wieczorem robiąc tutaj swoje oficjalne wejście na Kubę. Po moim pytaniu o pogodę zostałem zaproszony do jego klimatyzowanych pomieszczeń, mogłem poczytać co się dzieje i choć były to wieści dotyczące bardziej Florydy i północy naszego akwenu dało to mi jednak smutną wiedzę na temat naszego przymusowego tu pobytu w mało komfortowych warunkach meteorologicznych i geograficznych.
ZAJĘCIA RÓŻNE PRZY MARINIE LOS MOROS
Na dodatek tego wszystkiego mamy kłopoty techniczne. Najpierw padł wietrzny generator prądu. Zaczął kręcić bez oporu z prędkością światła nie produkując prądu. Trzeba było go zatrzymać i szukać usterki. Po sprawdzeniu jest już jasne, że trzeba go zdjąć z masztu i dalej kombinować, a to trudne przy tym bujaniu i wietrze, no i kupa dodatkowej pracy. Na szczęście do tej pory pogoda nam dopisywała, było mało chmur, więc panele słoneczne ładowały akumulatory do pełna. Zabawne jest to, że gwarancja generatora skończyła się niedawno. Równo z generatorem zaczęła szwankować przetwornica prądu,  woda w czajniku gotowała się długo, a patelnia rozgrzewała do niewystarczającej temperatury. Przynajmniej to naprawiłem od razu i znów działa jak należy.
MYŚLICIEL?
 

Komentarze