MARZEC 2011 POLSKA FLORYDA JAMAJKA KAJMANY




28 lutego 2011
W samolocie z Miami na Jamajkę.
Dwu i pół miesięczny pobyt w Polsce minął  niezwykle szybko. Moana poznała od nowa i pokochała babcie, rodzinne święta w naszym domu pozwoliły jej rozbudować związki, o których nie miała pojęcia. Zawsze przecież byli tylko tata i mama. Poza tym wreszcie wszechobecny stał się jeden język, ulica i otoczenie mówiły tak samo – po polsku. Zaowocowało to na natychmiastowym skokiem językowym i Moana z dnia na dzień mówiła coraz więcej. Wielka pięciometrowa choinka, prezenty, atmosfera świąt w mocno śniegowym otoczeniu dały jej inny wymiar świata niż ten, w którym żyła na co dzień.
JAK INNE ŚWIĄTECZNE STROJE
POLSKIE PEJZAŻE I NASZE
Potem był sylwester z przyjaciółmi pod tytułem „Dziki zachód”, jak przystało po naszej podróży po nim właśnie. Szkoda tylko, że było to miasteczko jak z piosenki Młynarskiego, gdzie byli sami szeryfi.
ZACHÓD DZIKI
Tylko ja, jak na gospodarza przystało, miałem gwiazdę US Marshall. Zabawa był przednia, stawili się wszyscy nam najbliżsi, choć był taki jeden Andrzej co to chciał nam psuć wszystko, ale nasza siła zabawy była większa.

W TYM MIASTECZKU SĄ SAMI SZERYFI
Między innymi celem naszej podróży do Polski był wyskok na narty w towarzystwie Bartka i babć, które miały zajmować się Moaną i rozkoszować się górskimi widokami. Tak się też stało, wylądowaliśmy w Włoszech a babcie, Marylka i Fredzia spisały się na medal. My w dwa tygodnie wyjeździliśmy się do oporu przeplatając narty wieczornym basenem. Wieczory często spędzaliśmy na relaksie przy winku razem z Agą i Irkiem oraz Jolą i Markiem, którzy mieli wynajęte apartamenty w tym samym domu.
ORTISEI I BABCIE
MARMOLADA?
Była też wizyta u krakowskich przyjaciół i dogłębne zwiedzanie nowo otwartych Sukiennic czyli działu Krakowskiego Muzeum Narodowego, dzieła naszej Zosi kochanej, oraz okrągłe urodziny Tadeusza z niezłą bibką w Marriocie. Sto lat.
URODZINY TADEUSZA I POWRÓT JAK ZA DAWNYCH LAT – 2,5 h NA STOJĄCO
NOWE SUKIENNICE – POLECAMY!
Dużo czasu spędziliśmy w Sosnowcu, trochę w Gliwicach, dzięki czemu Moanka i my mieliśmy czas zgłębiać relacje rodzinne. Generalnie jednak zima w mieście nie jest naszym ulubionym okresem i miejscem jej spędzania, to ubieranie i rozbieranie dziecka, smród w widocznym powietrzu, zwłaszcza na Śląsku, gdzie domy opalane są jeszcze węglem, czy czym popadnie sądząc po kolorach dymów, więc mimo konieczności pożegnania bliskich z przyjemnością ruszyliśmy w kierunku naszych ulubionych tropików.
Powrót na Bubu oczywiście nie obył się bez przygód. Pobudka o 4 rano aby wylecieć z Pyrzowic do Frankfurtu, skąd po przesiadce i drugiej w Dusseldorfie, mieliśmy wylądować w Miami, skończyła się wielogodzinnym przesiadywaniem na, na szczęście, nowym śląskim lotnisku. Cóż jeśli samolotem Lufthansy jest Bombardier to raczej powinien wozić bomby, a nie pasażerów. Siedzieliśmy w nim wprawdzie, ale skończyło się na kołowaniu i powrocie. Problemy techniczne spowodowały więc, że wylecieliśmy nie rano, a po południu, tak więc uciekł nam samolot do Miami, a co się z tym wiązało zapłacony hotel, samochód no i powód naszej tam podróży – Miami Boat Show. Klnąc wylądowaliśmy we Frankfurcie w hotelu. Oczywiście wszystkie zmiany w lotach zostały skrzętnie przez Lufthansę załatwione, mieliśmy polecieć rannym lotem z Frankfurtu do Miami dnia następnego. Świetny hotel i wyżywienie, nie mówiąc już o obiedzie w Pyrzowicach zostały nam ofiarowane w ramach szkód, co potwierdza, że lecąc daleko nigdy nie należy łączyć różnych firm przewozowych. Bagno może być z tego znaczne.
LOTNISKA, LOTNISKA
Jak się okazało, matka narodów czyli przysłowia, a zwłaszcza to, że nie ma tego co by na dobre nie wyszło, nasze spóźnienie było zbawienne. Wylądowaliśmy wystarczająco wcześnie, aby udać się po wykupiony jeszcze we Włoszech przez Internet w firmie niby Krzak, samochód. Z braku średnich dano nam za nasze 170 USD na 8 dni Kia Sorrento, taki duży SUV, a o tym, że w cenie był pełen bak paliwa i siedzenie dla małej nie wspomnę. Dziwy, ale Floryda znana jest z taniego najmu samochodów.
Pognaliśmy więc na targi, które zamykały się dwie godziny później, jako, że był to ostatni ich dzień. Te dwie godziny wystarczyły jednak aby zobaczyć co chcieliśmy. Na stoisku Lagoon dostaliśmy w prezencie kieliszki do wina (jako właściciele jednostki tej firmy), inne modele obejrzeliśmy z grubsza aby utwierdzić się w przekonaniu, że przy tej marce zostaniemy. Umówiliśmy się też na dzień następny aby, już poza targami, zobaczyć nowy model Lagoon 400 w Fort Lauderdale. Dzięki opóźnionemu lotowi spaliśmy tylko jedną noc w drugim co do ohydności hotelu jaki kiedykolwiek zdarzyło mi się odwiedzić. Palmę pierwszeństwa ma taki jeden hotel w Suezie z 1986 roku, ale ten był zaraz za nim, bo przynajmniej pościel była nie używana.
Dumnie brzmiący - Miami Sun Hotel usytuowany był w pieszej odległości od targów, stąd jego wybór. Kategorycznie odradzamy, a parking widniejący na Internecie jest, ale en face i płatny.
Rano z ulgą znaleźliśmy się w aucie gnając do Fort Lauderdale via Miami Beach. Chciałem Beacie pokazać to filmowe oszustwo, jedną ulicę przy plaży, którą pokazuje się na wszystkich filmach. Jednak jej zabawne budynki z czasów Art Nouveau, śniadanie w knajpce przy ulicy, po czym spacer po ładnej plaży jakoś złagodziły moje niezbyt miłe wspomnienia Miami z moich tu poprzednich pobytów.
MIAMI BEACH
Oglądanie nowej Lagoon 400 o mało nie skończyło się rozstaniem z Bubu. Negocjacje trwały jeszcze długo po powrocie na Jamajkę, ale zdrowy rozsądek i miłość do naszego pływającego domku wzięły górę. Dzięki tej wizycie zobaczyliśmy przy okazji miasto Fort Lauderdale, które nam się podobało.
TO NASZA ANALIZA PRZYSZŁOŚCI I FINANSOWA – 4,5,6 TO WIEK MOANY
Aby „powąchać” trochę Florydy postanowiliśmy zrobić kółko po jej południowej połowie. Na początek kontynuowaliśmy na północ, do obranego wcześniej celu czyli Przylądka Canaveral - bazy lotów kosmicznych im. Kennedyego. Po drodze spaliśmy w hotelikach, takich jakie każdy zna z filmów amerykańskich, znaczy parterowych budynkach z oknami i drzwiami, do których podjeżdża się tyłem i rzeczy z bagażnika wnosi się od razu do pokoju. Zazwyczaj w pokojach były dwa potężne łóżka więc brak łóżeczek dziecięcych nas zbyt nie stresował, budowaliśmy po prostu na jednym z nich barykadę z toreb podróżnych, która nie pozwalała wierzgającej nocą Moanie spaść na podłogę. Zazwyczaj na wyposażeniu były też lodówki i mikrofale, mogliśmy więc chłodzić przewożoną żywność i podgrzewać mleczko wieczorne dla Moany.
NIEDOSZŁA BUBU 3
Wiele by można pisać o sprzyjającym nam szczęściu, może to my je prowokujemy, a może jest jakaś inna siła – tego się nie dowiemy. Jakim więc znów zaskoczeniem było dla nas pytanie kasjerki, kiedy to kupując bilety na zwiedzanie tego kosmicznego i historycznego już miejsca, zapytała: czy chcecie państwo zaproszenie na jutrzejszy start? No… chcemy, a start to czego? Jak to nie wiecie? Ostatni lot promu Discovery! Ludzie od miesięcy czekali na loterię aby zobaczyć wydarzenie z bliska!
To się nazywa znaleźć się w odpowiednim czasie i miejscu.
Zwiedzanie części muzealnej jest bardzo interesujące, trójwymiarowe kino pokazuje filmy z lotów i spacerów w kosmosie, symulator daje namiastkę startu i stanu nieważkości, muzeum przedstawia ewolucję strojów kosmicznych i innych atrybutów, można tam też zobaczyć cząstkę księżycowej ziemi. Można też wejść do prawdziwego wahadłowca zdjętego już z serwisu – podobnie Discovery trafi do muzeum w Washingtonie. Jednak sam wjazd autobusami na teren olbrzymiej bazy jest największym wydarzeniem.
WAHADŁOWCE
Najpierw przejeżdża się koło wielkiego budynku z napisem NASA, w którym składa się i stawia do pionu całość, czyli wahadłowca i jego zbiorniki paliwa, następnie jedzie się wzdłuż szerokiej drogi, którą cały zestaw przemieszcza się specjalnym gąsienicowym pojazdem do wyrzutni, którą można zobaczyć z dość dużej odległości. Ostatnim punktem podróży jest nieużywana już stacja kontroli programu Apollo, miejsce wszystkim nam znane z filmów, a zwłaszcza z lotów na księżyc. To tu pokazuje się zwiedzającym symulację startu Apolla z hukiem i drżeniem szyb, ale dopiero zwiedzenie hali z położonym do poziomu zestawem Apolla z tą malutką kapsułą na czubku robi naprawdę niesamowite wrażenie. Kolos z łupinką dla ludzi na jego końcu.
APOLLO
Pomimo podejrzeń wielkiego obłożenia okolicy zwiedzającymi znalezienie wolnego pokoju w hotelu nie było skomplikowane. Jedynie ceny z powodu wystrzału wystrzeliły również, z 60 dolarów zrobiło się i 220. Znaleźliśmy cenę pośrodku w zacnym pokoiku ze starym kineskopowym telewizorem, który odliczał godziny do startu.
Rano, zaopatrzeni w specjalną przepustkę zaparkowaliśmy na olbrzymim parkingu ośrodka aby dokończyć zwiedzanie, a po lunchu stanąć w kolejce do autobusów. Po ponad godzinie oczekiwania zajechaliśmy przed parokilometrowy trawnik nad wodą, odgrodzony od drogi trzema rzędami pustych już autobusów. Wielki piknik nad wodą, za którą w oddali widniała wyrzutnia.
GORĄCZKA ROŚNIE
Gorączka i nerwowość widzów rosła z minuty na minutę, podsłuch z kontroli puszczony przez megafony wskazywał na możliwość anulacji startu. Nad wyrzutnię i nas nadciągały szybko z nad oceanu chmury i deszcz, który ze względu na zbyt szybki opad spalin zanieczyściłby okolicę. Serwisy powoli zgłaszały gotowość, w promie załoga była gotowa od dawna, jedynie okienko pogodowe było zbyt krótkie. Start przesunięto już wcześniej z 16h30 na 16h50, a szkoda bo wtedy było jeszcze bezchmurne niebo. Odliczanie jednak kontynuowano, a wiadomo było, że ostatnim hamulcem była minuta -2, po niej startu zatrzymać się nie da. Kiedy padło hasło o zgodzie szefa meteo, wszyscy odetchnęli z ulgą i spod głośników ruszyli nad wodę, aby wbić oczy w wyrzutnię, z której już wybudowały się pierwsze dymy.
Nagle gwizd, nagle świst, para buch i z ogniowej kuli w niesamowitym huku drgającego powietrza powoli zaczęła wydobywać się rakieta. Na pozór wolno ognisty ptak wznosił się wyżej i wyżej, aby po paru minucie porzucić pierwsze, boczne, zbiorniki paliwa. I tyle go było widać. Koniec.
Jedno z większych przeżyć jakie doznałem. Zadziwiające.
WYDARZENIE I PRZEŻYCIE!
Orlando postanowiliśmy ominąć. Na największy Disneyland Moana jest jeszcze za mała i niewiele by pojęła. Przecięliśmy więc cypel Florydy ze wschodu na zachód czyli z nad Atlantyku dojechaliśmy do zatoki Meksykańskiej. Chcieliśmy zobaczyć Cap Coral, miejsce w którym działki kiedyś urosły do niebotycznych sum, aby dziś, z powodu kryzysu nieruchomości w Stanach, stać się niesprzedawalnymi. Zjedliśmy ostrygowy lunch i pojechaliśmy dopełnić naszej amerykańskiej podróży po Parkach Narodowych USA, zobaczyć Everglades i aligatory.
Zatrzymaliśmy się w miejscowości o nazwie parku w zabawnym hotelu na palach. Tym razem, mieliśmy dwupokojowy apartament z prawdziwą kuchnią więc po zrobieniu zakupów urządziliśmy sobie prawdziwą ucztę na naszym prywatnym tarasie z widokiem na mangrowia. Taras był całkowicie zabudowany drucianymi moskitierami, cóż prócz aligatorów to chmary komarów są też symbolem tego parku.
MOANA GOTOWA
Następnego dnia rano zaliczyliśmy główną atrakcję parku, jazdę airboat czyli płaskodenną łódką z powietrznym śmigłem z tyłu. Atrakcja jest względna, huk silnika i śmigła, a na głowie wyciszające słuchawki od młota pneumatycznego. Zabawnie było obserwować nietypową inercję tej nawodnej konstrukcji.
EVERGLADES NATIONAL PARK
Jednak największą atrakcją pozostają aligatory. Wynajęliśmy rowery i z Moaną w siodełku pojechaliśmy drogą wzdłuż kanału aby je obserwować . Wylegiwały się wszędzie, nawet na samej drodze.
NIE PO  OGONIE!
Nie są groźne, należy je po prostu omijać i nie wkładać żadnej części ciała do zębatych paszcz.
MAMUSIA
Drugą atrakcją są ptaki, których jest w bród, zobaczyliśmy nawet bociana.
BOGACTWO WODOCHODÓW
Do Miami dotarliśmy pod wieczór i zainstalowali w hotelu obok lotniska, lekko podupadłym, ale czystym w apartamencie z kuchnią. Znów Moana spała w swoim pokoju obłożona torbami a my odpoczywaliśmy po florydzkiej eskapadzie. Ceny hoteli są zróżnicowane, od 50 do 80 dolarów za noc.
Piątek, 18 marca
W Kingston, stolicy Jamajki, czekał na nas umówiony kierowca z Port Antonio i po zrobieniu dużych zakupów pognaliśmy na naszą Bubu. Droga była jeszcze bardziej dziurawa niż 9 miesięcy wcześniej, nie powinna już nosić nazwy Main Road, ale Hole Road, bo upodobniła się do polskich dróg po zimie.
Spotkanie z Bubu wiązało się ze skokiem serc i załamaniem ogólnym patrząc na nasz brudny z pourywaną siatką domek. Czy ktoś kiedyś wyjeżdżając zostawił lodówkę wyłączoną za to zamkniętą? Taką lodówką była cała nasza Bubu i to pozostawioną na dziewięć miesięcy w wilgotnych tropikach gdzie deszcz pada codziennie, a wilgotność sięga 100%. Stęchlizna, stęchlizna, jeszcze raz stęchlizna. Po przygotowaniu pokoju Moanie, która niechętnie położyła głowę na czystej poszewce śmierdzącej poduszki, a podobnie było z czystym prześcieradłem położonym na śmierdzącym materacu, my również, po wywietrzeniu odrobinę naszej wypranej pościeli legliśmy w ten smród.
Następnego dnia okazało się, że w jednej komorze silnika jest pełno wody, podobnie w dwóch przednich bakistach i jednym kilu. Oj przecieka nam Bubu, dobrze, że od góry, bo woda była słodka.
Jedynym pozytywnym elementem pierwszego dnia był natychmiastowy zanik zimowych polskich przypadłości, które cały czas nam towarzyszyły w kraju, znaczy kataru i pokasływania.
Dni płynęły podobne jeden do drugiego, pranie szło za praniem, nasza Frania produkcji francuskiej spisywała się dzielnie, a w płukaniu dzielnie uczestniczyła Moana ubijając pranie w balii. Na szczęście wody i prądu mieliśmy do woli będąc sami w towarzystwie ochrony na placu suchego doku. W końcu po 8 dniach wyprano wszystko, umyto wszystkie elementy w środku i łódkę z zewnątrz. Niektóre plastikowe elementy rozsypywały nam się w dłoniach, promienie UV działają zabójczo.
NA BUBU
Założyliśmy w końcu żagle i po wejściu na maszt naprawiliśmy radar, którego usterka okazała się banalna. Przy powrocie na Jamajkę w maju zeszłego roku, idąc pod fale przez mocne wstrząsy spadł pasek klinowy kręcący radarem. Pamiętacie, byliśmy na kolizji z dużym statkiem, oczywiście nocą, nie dało się zbytnio odczytać jego świateł, a nam padł radar i AIS równocześnie. Statek zmienił kurs tuż przed nami, najedliśmy się wtedy strachu.
W czasie naszego tyrania Moanka oglądała do woli bajki, choć tylko jeden dysk działał na naszym DVD telewizorze, ponieważ reszta okazała się VCD nie odczytywanym przez nasz sprzęt. Po tygodniu znaliśmy na pamięć „Królewnę Śnieżkę” i „Herkulesa” jako, że mała potrafiła obejrzeć każdą z nich 10 razy dziennie.
Na koniec George załatwił od rybaków farbę w cenie niecałych 300 dolarów za 2 galony (zwykle za tą samą płaciliśmy ponad 1000), a miejscowy znajomy nurek pomalował naszą Bubu za parę groszy i wylądowaliśmy znów na wodzie.
ZMIANA – Z LĄDOWEGO NA WODNY TRYB ŻYCIA
Wszystko się odmieniło, poranne pływania wokół Bubu, popołudniowe  wyskoki na basen w marinie, a w dzień jeszcze dopieszczanie łódki i kontrola jej elementów. Na nieszczęście okazało się, że część centrali nawigacyjnej nie dostaje sygnału ze szczytu masztu, znaczy pokazuje kierunek wiatru, ale nie jego prędkość mimo, że anemometr się kręci. Po wjeździe na szczyt masztu okazało się że kontrola kabla wewnątrz masztu jest znacznie utrudniona sposobem wykonania elementów i gdyby okazało się, że to nie kabel jest uszkodzony, a to podejrzewamy, to cała skomplikowana robota na szczycie poszłaby na marne. Nowego takiego urządzenia na Jamajce kupić nie można. Trudno, na razie będziemy przemierzać morza oceniając siłę wiatru według własnego uznania.
Powtórzyliśmy też zabawę z ambasadą amerykańską. Moana ciągle nie miała wizy, więc płynięcie do USA nie wchodziło w rachubę. Mając od nich potwierdzenie z roku ubiegłego, że możemy wizę odebrać zapytaliśmy mailem, czy możemy wysłać jej paszport DHL. Ambasada ma 5 dni roboczych na odpowiedź. Do siódmego nie odpowiedzieli, więc wynajęliśmy samochód i pojechaliśmy na 8 rano drogą śmierci do Kingston. Do ambasady na podstawie starego maila nas wpuścili i owszem, paszport zabrali i …gdy po czterech godzinach oczekiwania i znoszenia szaleństw Moany poszedłem z awanturą, okazało się, że gdzieś się zapodział. Znaleziono, przeproszono, dano na paszport nalepkę czerwoną priorytetową i obiecano odesłać DHL dnia następnego. Nie uwierzę jak nie zobaczę, powiedziałem.
Był poniedziałek 14, na czwartek pojawiło się okienko pogodowe na płynięcie, a tu jeszcze trzeba policję odwiedzić, celników, dostać pozwolenie na wyjście do Montego Bay, a do tego paszport Moany był przecież niezbędny.   
O dziwo w środę po 15.00 dano nam znać radiem z mariny, że kurier na nas czeka. Cud, paszport był i  to z wizą! Szybka wizyta na policji, pozwolenie na żeglowanie od celników i można było oderwać się od boi i ruszyć w morze. Żołądkowy węzeł, zawsze obecny przy pierwszym wypłynięciu, zwłaszcza po tak długim czasie na lądzie, a uciskający nas oboje od rana trochę zelżał w ferworze walki urzędniczej.
Na wodzie nie było łatwo, znaczna fala, na szczęście od tyłu, bliżej nieznana siła wiatru zniekształcona naszą prędkością no i pierwsze objawy choroby morskiej. Moana mówi, że głowa boli, ja posmutniałem znacznie, tylko Beata jak zawsze dzielna, choć bardziej niż zwykle zestresowana brakiem kontroli wiatru. Na szczęście pierwszy przeskok to tylko 30 mil czyli 6 godzin katorgi.
Dzięki podsypianiom, a zwłaszcza śniadaniu jakoś przetrwaliśmy bez zwrotu tego ostatniego, aby przed wieczorem wpłynąć do zatoki przy Oracabessa. Kotwicowisko okazało się niezbyt stabilne, fala wchodząca do zatoki boczna w stosunku do wiatru, który ustawiał Bubu, powodowała, że bujaliśmy się z lewej w prawo przez cały wieczór, a zwłaszcza noc. No nie śpi się dobrze jak siła zewnętrzna roluje człowiekiem. Miejsce to jest znane, nieopodal naszego kotwicowiska, od strony morza jest dom autora książek z serii James Bond. A czy wiecie skąd pomysł na nazwisko i imię bohatera? James Bond był ornitologiem, autorem pracy „Ptaki Zachodnich Indii”, która to stała w biblioteczce autora i na nią właśnie padł wzrok pisarza.

Z ulgą i jednak znów ściskiem w żołądku wyszliśmy w morze wcześnie rano wymęczeni nocą. Dość było bujania i w ogóle trochę Jamajki. Zbyt świeże mam wspomnienia komuny aby nie widzieć wszędzie symptomów mojej młodości. Nawet w naszej cudnej i zadbanej marinie w Port Antonio też już było widać proste zasady komunistycznego funkcjonowania. W krajach z centralnym systemem zarządzania podejmowano decyzję o budowie czegoś tam, na przykład mariny. Przeznaczano na ten cel środki i wybudowano wspaniały, wręcz piękny obiekt, z parkiem i jego otoczeniem wliczając w inwestycję nawet miejskie chodniki okalające teren i oczywiście ogrodzenie odgradzające świat białych ludzi od wszechobecnego syfu i ruiny. Wszystko poza ogrodzeniem jest zaniedbane, brudne i dziurawe, jedynie nowe obiekty dla turystów są eleganckie podobnie jak kilka obiektów rządowych, wszystko inne oraz stare kolonialne czy niezbyt intratne hotele są już tylko wspomnieniem dawnej świetności. Podobnie ruiną jest posterunek policji, w którym odwiedziliśmy wydział „immigration”. 
JAMAICA DEFENCE FORCE
Marina, bo o niej mowa wygląda nieustająco pięknie i zadbanie, trawniki i krzewy są przystrzyżone, ale… . No właśnie tak jak w komunie, na dalsze inwestowanie, wręcz utrzymanie w ruchu nie ma już pieniędzy. Wydatki budżetowe są przewidziane więc trawniki się strzyże, wszystko sprząta, jest ochrona, bosman, ważna sekretarka i jej bezużyteczny szef, natomiast krany w ciągle eleganckich łazienkach ciekną, w pralni działa tylko jedna pralka i jedna suszarka, uchwyty niektórych boi cumowniczych są już przerdzewiałe więc bezużyteczne, itd. Jak się przyjrzeć… Oj jak mi to przypomina Polskę z epoki.
Choć ludzie tu są mili wobec nas, bo i z dzieckiem i już mamy znajome im twarze, będzie jednak dość Jamajki - przed nami Cayman Brac i cywilizacja. No może wreszcie zdjęcia znów będą odpowiadać rzeczywistości, no bo jak spojrzymy na te z naszego przewodnia z serii „Podróże marzeń” z podtytułem Jamajka to, aż chciało by się tam być. Umiejętni fotografowie!
Niedziela 20 marca
W pięknej i tym razem lepiej chronionej zatoce, którą to jako pierwsze na Jamajce miejsce znalazł Kolumb i nazwał ją Seco, ponieważ nie było w okolicy wody pitnej, a dziś nazwanej  na jego cześć, Discovery Bay pozostaliśmy dwie noce. Piękność jej polegała na bliskiej obecności terminala dla drobnicowców do przewozu boksytów, największego bogactwa Jamajki od zachodu, serii willi do wynajęcia z malutkimi prywatnymi plażami od wschodu i dużą plażą niby publiczną od południa. W sobotę rano wybraliśmy się na plażę. Okazało się jednak, że do willi zbliżać się nie ma po co, jako że prywatne, a plaża publiczna odgrodzona jest liniami dla pływających i aneksem trudno jest nam przebrnąć. Znaleźliśmy wprawdzie jakiś nieczynny hotel, ale przegnał nas wściekły pies, wróciliśmy wiec na plażę publiczną i przez przerwę w linie, przypłacając prawie wywrotką aneksu na łamiących się falach, wylądowaliśmy na piachu. Z bliska piękność miejsca prysła, było jak wszędzie zaniedbane, jedynie piaseczek był bialutki.
Po plażowaniu i lunchu zakupionym w niby chińskim selfie usytuowanym w budynkach rodem z PGRu bezpiecznie odpłynęliśmy od brzegu i po pozostawieniu plażowych rzeczy w domu popłynęliśmy na rafę. Było mętnie i nieciekawie.
Dzisiejsze wyjście mogło być tragiczne w skutkach. Po kawie i jogurcie, kotwicę podnieśliśmy normalnie, Beatka przy windzie, ja przy silnikach i kiedy już Beata układała kotwicę w swoim łożu pod genuą nagle coś trzasnęło, kotwica zaczęła spadać ciągnąc na sobą cały łańcuch. Zdążyłem tylko spojrzeć na sondę, było 13 metrów, i natychmiastowo wstecznym biegiem próbowałem zatrzymać ruch łódki patrząc na przerażoną twarz Beatki. A łańcuch leciał i leciał, aż zawisł na lince bezpieczeństwa, która na szczęście nie zerwała się mimo siły uderzenia końcowego. Uff. Co robić? Wyciągnąć ręką 75 metrów łańcucha z kotwicą z tej głębokości to nie lada wyczyn. Oczywiście są metody, ale trzeba najpierw stać w miejscu, a nie na wietrze i fali.
Kotwica złapała jednak dna i po wyjęciu kilku metrów założyliśmy na łańcuch patte d’oie, co pozwoliło zluzować górną część łańcucha i zabrać się do roboty. Kręciołek w windzie kotwicznej, który wyciąga łańcuch obracał się luźno. Po rozebraniu zewnętrznych elementów okazało się, że oś kręciołka łańcucha wychodzi luźno z silnika co sprowokowało całkowite poluzowanie hamulca i wolny obrót. Coś co trzymało oś wewnątrz pękło.
Po chwili zastanowienia skręciłem hamulec razem do oporu blokując go od tyłu śrubą. Wszystko na razie zadziałało i aby nie wypadło Beatka dociskając oś do silnika powoli zaczęła wciągać łańcuch. Udało się i po chwili wyszliśmy w morze.
Tym razem morze było łagodniejsze i przy tylnym wietrze w wesołych nastrojach płynąc zjedliśmy lunch.  Wejście do zatoki Montego Bay było już sportowe, wiatr około 30 węzłów, na pierwszym refie bez genui sunęliśmy 8 węzłów. Sama zatoka okazała się dużo mniej przyjazna niż na mapie, udaliśmy się więc do mariny. Niedziela nie sprzyjała, na nasz głos przez radio był wołaniem na puszczy.
Poruszanie się naszą Bubu wśród jachtów jest nie lada wyczynem, opór wysokiej burty sprawia, że wiatr spycha łódkę i manewry na silnikach są utrudnione i generalnie mało bezpieczne. Było mało miejsca, wszędzie łódki i tylko jedna wolna boja, jak się okazało nie do cumowania, ale do złapania dzioba jachtu przy cumowaniu przy małym, już pełnym pomoście Yacht Clubu. Przy zaniku wiatru zapewne uderzymy w zaparkowane przy nim jachty, ale do tego jeszcze daleko, tak wieje.
Złapaliśmy się jednak tej boi, nie bez kłopotów i wejścia Beatki do wody, aby teraz popijać piwo, kończyć tekst i Moana mogła już oglądać Bolka i Lolka na telewizorze. Trzeba przyznać, że Moana jest nowoczesnym dzieckiem, w wieku dwóch i pół lat opanowała pilota DVD, sama włącza telewizor do kontaktu, potem pilotem, wybiera w menu, daje na pauzę kiedy idzie sikać, przesuwa do przodu i tyłu, reguluje głośność. Dziwy.
W MONTEGO BAY ZNÓW SPOTYKAMY FRANCUSKI CLUB MED 2
Czwartek, 24 marca
Jesteśmy w drodze na Cayman Brac. Płyniemy na silniku, tym razem wiatr jest wręcz za słaby, a snucie się z prędkością 3 węzłów nie pozwoliłoby nam dotrzeć na miejsce przed zmrokiem jutro, choć zostało tylko 95 mil. Ale za to morze płaskie jak stół, tak że nawet kolację udało nam się zjeść na zewnątrz popijając wino w szklanych kieliszkach od Lagoon.
22.22, właśnie sprawdziłam godzinę i uśmiechnęłam się do siebie, jak przypomniałam sobie, że tak niedawno jeszcze w Sosnowcu właśnie o tej godzinie zaczynała się Rada Regencyjna…
A już tyle się zdarzyło od tego czasu. Roboty na Bubu było co nie miara, przez cały pobyt w suchym doku udało mi się opuścić pokład tylko dwa razy, poza tym cały czas było coś do zrobienia, wyczyszczenia, wyprania, itd. Moana oczywiście nie ułatwiała sprawy, ale i tak uznaję, że na jak istniejące warunki potrafiła dzielnie czasami zająć się sama. Trochę mam wyrzuty sumienia, że wpuściliśmy ją z pełną świadomością w objęcia bajek na szklanym ekranie, z których to coraz trudniej ją wyrwać, ale z drugiej strony ogląda same pouczające i mądre historie (nie licząc złej królowej, dla której własna uroda jest ważniejsza niż ludzkie życie, lub też Hery, która chciała zgładzić pięknego i silnego Herkulesa chcąc wsadzić swojego syna na tron…, a te bajki w menu były najczęściej). No ale zawsze była to wyrwana tu i ówdzie godzinka, podczas której mogłam się skupić na doprowadzaniu naszego pływającego domku do ładu i składu. Żegnajcie zadbane w Polsce paznokcie.
Potem zaczęło się już „normalne” bujane życie na kotwicowiskach. Trochę więcej oczekiwałam od Jamajskich zatoczek, liczyłam nareszcie na ponowne oglądanie rafy i na to, że ta zachodnia część będzie mniej zapyziała niż wschodnia. I takie były owszem pierwsze wrażenia, ale tylko patrząc z daleka na ląd. Fakt, niewielki jest tu ruch takich turystów jak my, jachtu po drodze nie spotkaliśmy żadnego, ale najwyraźniej nigdy nigdzie nikomu nie przyszło do głowy, żeby stworzyć jakieś udogodnienia dla tych, co by chcieli gdzieś dobić aneksem na ląd. Nie zapomnę jak prawie godzinę szukaliśmy takiej sposobności w Discovery Bay chcąc zażyć spaceru i plaży, a nawet zostawić trochę gotówki na straganach, w sklepie i w jakiejś knajpce. Pogoda też nam nie sprzyjała na wodne eskapady, ciągły wiatr tworzył falę i woda była mętna.
Montego Bay, czyli ostatnie miejsce na Jamajce jakie mieliśmy w planach, jeden z największych kurortów turystycznych też nie przywitał nas przyjaźnie. Jak pisał Daru mocno wiało, a złapana przez nas boja okazała się „fałszywa”. Innych wolnych nie było, większość z nich zajęte były albo przez olbrzymie katamarany na jednodniowe czartery, lub też dla odmiany przez ewidentnie od dawna nie używane ruiny. Już po zmroku jakiś facet wykrzyczał do nas z pomostu, że nie ma mowy, żebyśmy zostali na owej boi, że musimy przenieść się na kotwicę. Na szczęście specyfika miejsca powodowała, że wiatr cichł między 19.00 a 4.00 rano, więc mimo ciemności faktycznie zdecydowaliśmy się na manewry. Próbowaliśmy 3 razy w różnych miejscach rzucić kotwicę. Na dnie totalne bagno, kotwica sunęła w nim jak w maśle nie dając żadnego trzymania, a wciągany wielokrotnie łańcuch (przy specjalnym traktowaniu windy, jako że była uszkodzona) nanosił do komory kilogramy błota chlapiąc przy tym wszędzie. Postanowiliśmy uczynić ostatnią próbę po drugiej stronie pomostu. Znajdujący się na nim mężczyźni podnieśli wrzask, żebyśmy czasami nie próbowali, bo wpakujemy się w płycizny i wszechobecne linki odciągowe dla statków motorowych stacjonujących w tym miejscu. Wpadłam na pomysł, że może w takim razie złapiemy się na tą jedną noc do jednego z tych wielkich katamaranów, wszak boje, które je trzymają z pewnością są mocne. Mężczyźni z pomostu krzyknęli „OK.”. No to jazda. Już byliśmy przycumowani do czerwonego ptaka o pięknej nazwie „Island Dreamer” jak ktoś wyłonił się z czeluści na łódeczce i zaczął do nas wykrzykiwać, że absolutnie, ale to za żadne skarby nie możemy tak postąpić, że to jest niezgodne z prawem. Daru chciał dociec tożsamości owego jegomościa, co zbudowało od razu nerwową atmosferę, bo gość niewiadomo czemu poczuł się urażony pytaniem. Stanęło na tym, że jest właścicielem jednego ze statków wycieczkowych stojącego nieopodal. Zasugerował, że pokaże nam miejsce, w którym kotwica złapie na pewno. No dobrze….. Już było późno, bo po 20.00, Moana zmęczona i bez kolacji, nerwy nam już troszkę puszczały. Oczywiście dwie próby udowodniły nam, że na kotwicę  w tej zatoce nie ma co liczyć i koniec. Wróciliśmy zatem do Ajlanddrimera i nie zważając na groźby i krzyki pana na łódeczce, że zaraz zadzwoni po policję i  żebyśmy sobie tak w ogóle uważali, wyłączyliśmy silniki tuląc się skwierczącymi odbijaczami do jego burty. Mieliśmy świadomość oczywiście, że w razie jakiegoś bardzo silnego wiatru w nocy obciążenie na boi będzie duże, a w razie, gdyby się zerwała konsekwencje byłyby tak kolosalne, że nawet sobie nie można wyobrazić, no ale nie mieliśmy wyboru. Poza tym miało to być rozwiązanie tylko na tą jedną noc, gdyż zapoznany wcześniej Phil, stojący na boi, która była mu przypisana, odprowadzał dnia następnego swój jacht do pomostu, a sam gdzieś wylatywał samolotem i dał nam przyzwolenie, żebyśmy na kolejne dni zajęli jego miejsce.
Oj tego wieczoru miałam już dość Jamajki.
Następnego ranka pojawiła się obsługa katamaranu, do którego przycumowaliśmy. Byli mili i uśmiechnięci, powiedzieli, że nie ma sprawy, pomogli nam nawet przenieść cumy na nasze knagi, żebyśmy sobie spokojnie na cały dzień jeszcze zostali na ich miejscu. I odpłynęli. A my popłynęliśmy do jacht clubu na tak zwany rekonesans.
Jacht club okazał się być super eleganckim miejscem, z typową brytyjską klubową atmosferą. Przyjemna restauracja, sofy, kąciki czytelnika, bilard, profesjonalne biuro, wszystko zadbane dużo bardziej niż przeciętna jamajska. Okazało się, że mimo iż przypływamy wewnętrznie, bo z Port Antonio, to i tak musimy się odprawić, tak że wezwano Customs (tyle fajnie, że to oni przyszli do nas, a nie musieliśmy tracić czasu na szukanie urzędu w mieście). Wszystko odbyło się sprawnie i miło, uzyskaliśmy wszelkie niezbędne informacje o sklepach, pralni, dostępnych rozrywkach, czyli możliwości pójścia na cały dzień na plażę do pobliskiego resortu. Nareszcie jakieś miłe akcenty. Wróciliśmy na Bubu na lunch i resztę dnia już jej nie opuściliśmy, jako że trzeba było się zająć naprawą zepsutych elementów, czyli odsalarki, która nie wiedzieć czemu działała, ale wody nie produkowała, no i windą kotwiczną. Jak zwykle cień zmartwienia nawet nie zmarszczył mojego czoła. Wiadomo przecież, że Daru sobie ze wszystkim poradzi. Sama nie wiem, czy to on jest taki zdolny, czy to moja wiara w niego powoduje, że wszystko mu się udaje. Z odsalarką poradził sobie bardzo szybko. Okazało się, że złączka rurki odprowadzającej słodką wodę była urwana, a woda owszem była produkowana, tylko wylewała się do bakist i dalej do kila. Zmusiło nas to do dogłębnego wypróżnienia i wyczyszczenia dwóch ostatnich pozostawionych na później bakist (teraz naprawdę nie ma już nie wymytego zakątka). Po wyjęciu odsalarki Daru naprawił usterkę, woda jak dawniej zaczęła zasilać zbiorniki, a na dodatek uznaliśmy, że jest wyjątkowo dobra w smaku (jeśli w ogóle można tu mówić o smaku).
Z windą kotwiczną było dużo trudniej. Roboty trwały i trwały, o szczegółach opowie sam mistrzunio.
KATORGA
Ja w tym czasie sprawowałam władzę rodzicielską nad naszą latoroślą i coraz szybciej dochodziłam do wniosku, że matki wychowujące dzieci pozostając z nimi przez cały czas, na dodatek nie daj boże w jednym pomieszczeniu, zasługują na krzyż walecznych. Jest to bardziej męczące niż łagry. Oj doceniłam wysiłek babć, które miały Moanę na karku we Włoszech przez całe dwa tygodnie!
Za to następny dzień był przepyszny. Późnym rankiem wylądowaliśmy w Sunbeach Club, czyli takim specyficznym miejscu, które nie jest hotelem, tylko dostępną za 6 USD od osoby dziennie plażą z kompleksem barowo-restauracyjnym i basenowym. No tutaj, to już w ogóle Jamajka była nie do poznania. Nie dziwię się, że ci, którzy przyjeżdżają tutaj do ośrodków o podobnym standardzie uważają, że to cudowna wyspa. Tak jak hotele w Sherm al Sheik czy Hurgadzie też skrzętnie ukrywają prawdziwe oblicze Egiptu.
DYSKRETNY UROK BURŻUAZJI
Zalegliśmy sami na ratanowych leżakach z dodatkowymi materacami na plaży czystej jak łza i to z białym piaseczkiem, żeby potem przenieść się na takie same leżaki od strony basenu o wodzie krystalicznej lecz dużo zimniejszej jak w morzu. Popływaliśmy, Daru z Moaną budowali zamki i inne warownie (to znaczy budował Daru, a Moana skłaniała go do poprawek w projektach niszcząc dotychczasowe dzieła), objedliśmy się w przemiłej i o świetnej kuchni restauracji. Na Bubu wróciliśmy już o zmroku zmęczeni słońcem i wodą, ale bardzo zadowoleni.
Następny dzień był przeznaczony na odkrywanie uroków miasta Montego Bay i na zakupy. Postanowiliśmy udać się do centrum na piechotę choć taksówkarze, którzy po drodze nagabywali nas często i gęsto bardzo starali nam to odradzić z powodu dużej odległości i palącego słońca. Nie daliśmy się. Akurat w południe dotarliśmy na miejsce, więc zaczęliśmy od przepysznego lunchu w knajpie Piers 1 z widokiem na morze, z której widać było stojącą daleko daleko naszą Bubu. Jedzonko było fantastyczne.
W PIERS 1 – WIELKIE PASAŻERY I MARINA PO DRUGIEJ STRONIE ZATOKI
W ogóle ostatnio kulinarnie świetnie trafiamy. Pierwszym zaskoczeniem (finansowym również) były dania dnia w portowej restauracji w Port Antonio. Ja zawsze biorę ryby, bo przygotowane są inaczej niż my potrafimy, a smak mają tak wykwinty, że aż oczy zamykają się z rozkoszy. Tam faktycznie była uczta, snaper w lepkim sosie z ochro. Daru ryba z grilla, wszystko podane tak, że już oczy zaczynają jeść zanim do tego czynu faktycznie dochodzi. Podobne doświadczenie w restauracji w Sunbeach Club. Tym razem, w Montego Bay zamówiłam jerk conch, czyli znane nam zawartości wielkich muszli zrobione na sposób jamajski, czyli długo grillowane na ostro. Palce lizać. Za każdym razem zadziwiała nas chrupkość i lekkość frytek (tak tak, nawet mi smakowały jak podbierałam od Dara), zaciekawieni chcieliśmy dociec jak oni to robią. Okazało się, że po prostu czekają aż olej będzie prawie przegrzany i trzymają w nim frytki 5 minut. Podobnie w każdym z tych miejsc podawane do dań warzywa na parze były jednakowo przygotowane: pocięte w paski i ugotowane na idealnie chrupko. Konsumowane dania w knajpach - następny plus dla Jamajki.
Po napełnieniu brzuszków wyruszyliśmy w miasto, które okazało się być idealną repliką poznanych już wcześniej miast na Dominice, Antigua, Grenadzie itp., czyli chaos, dość amatorsko i bałaganiarsko wykonana sieć elektryczna, ulice obstawione straganami, gdzie każdy handluje czym może: owocami, skarpetkami, płytami, wykałaczkami, wymieniać by można bez końca. Przeszliśmy tak kilka kilometrów aż doszliśmy do dużego supermarketu. Tam zrobiliśmy zakupy i wróciliśmy taksówką do mariny. Akurat na czas, za chwilę już porządnie lało.
MONTEGO BAY
Dzisiejsze przedpołudnie i wczesne popołudnie posłużyło do zakończenia dzieła naprawczego windy kotwicznej, porobienia generalnych porządków, dopełnienia formalności wyjścia z Jamajki, skonsumowania kolejnego pysznego posiłku w restauracji przy naszym jacht clubie (ja kozę, Daru żeberka), aby o 16.00 wypłynąć na szerokie wody.
Nawet się cieszę, że nie ma wiatru, szum silnika nie bardzo przeszkadza, a przynajmniej mogę bez żadnych strachów i bujania spokojnie pisać bloga (już przeszło 10 miesięcy tego nie robiłam!). Tylko w takiej sytuacji mogę to robić, w momencie kiedy Moana nie śpi jest to jak dla mnie absolutnie niewykonalne. W przeciwieństwie do Dara ja muszę mieć spokój, żeby się skupić. Poza tym brak wiatru to i mniejsze ryzyko, a przyznać się muszę, że coś się chyba z wiekiem robię coraz bardziej strachliwa. No chyba, że podświadomie bardziej się boję z powodu obecności na pokładzie małego dziecka, które jest nie do upilnowania i niesforne w sytuacjach, kiedy oboje jesteśmy zajęci ważnymi pracami pokładowymi przy nawigacji.
Właśnie mijamy dwa tankowce w niewielkiej odległości, a księżyc wzeszedł pół godziny temu i pięknie oświetla horyzont. Niebo czyste i gwieździste. Idę obserwować. Daru śpi na zewnątrz. Kochany, tak się dziś namęczył z tą windą. Ale naprawił! Bez tego nie moglibyśmy wypłynąć.
Sobota, 26 marca – Urodziny Beatki
Najlepszym prezentem urodzinowym dla Beaty jest to co pod łódką, taki miałem cel, żeby właśnie na jej urodziny opuścić Jamajkę. Stoimy więc na boi przy Cayman Brac (zapewne Word w nowej wersji będzie poprawiał na Barac), małej podłużnej wysepce, jednej z trzech archipelagu Cayman Islands. Pod nami krystaliczna woda i przepiękna rafa – światowo znany raj nurków. 
Zamorska zależność brytyjska jest w samej rzeczy very british, podobnie jak i tutejsze przepisy. Po przypłynięciu zawitało do nas czterech urzędników i w bardzo miłej atmosferze najpierw odkazili naszą łódkę z jamajskich komarów za jedyne 25 dolarów kajmańskich (31,25 USA), potem zajrzeli w każdy zakątek w poszukiwaniu równie jamajskich narkotyków, następnie zabrali wszystkie kusze w depozyt i pozwolili zostać na miesiąc. Po ich wizycie przenieśliśmy się z kontrolnej boi przy urzędzie na zachód czyli na cypel o nazwie West End, gdzie dziesiątki nowiutkich boi czeka na łódki nurków, podobnie zresztą było wzdłuż całego wybrzeża którym płynęliśmy.
Wreszcie od czasów wysp Wenezueli znów rano wskoczyliśmy do wody aby podziwiać podwodny świat, zajęcie, które nigdy się nam jeszcze nie znudziło. I nie zawiedliśmy się, przywitała nas piękna i wielka płaszczka leopard lecąca nad dnem w dostojnym ruchu swoich skrzydeł, barakuda z wystającym kłem o niby uśmiechu szydercy, oraz pełna gama niebieskich, od błękitu do granatu przez fiolet, ryb chirurgów.
W południe poszliśmy na urodzinowy lunch i choć w małej restauracyjce położonej niedaleko falochronu, przy którym zostawiliśmy (nie zabezpieczony!) aneks, jedzenie było dobre, jednak przez naszą nieznajomość miejsca trochę byliśmy rozczarowani po późniejszej wizycie w hotelu gdzie właśnie w sobotnie południe serwowano wielki bufet z serii jedz ile możesz.  Odbijemy sobie za tydzień.
Choć wyspa jest malutka i mieszka na niej tylko 1500 mieszkańców ma mały supermarket, który był dla nas wybawieniem po jamajskim bałaganie. Choć i tam z wyborem nie mieliśmy zbytniego problemu, to jednak tutejsza czystość oraz bliższy naszym gustom wybór (szynka, jagnięcina, sery) był bardzo miły dla oka i brzucha. Niemiłe były za to ceny, niczego się tu przecież nie produkuje tylko sprowadza cotygodniowym cargo z Grand Cayman, co mimo braku taks znacznie podwyższa cenę.
W miłym Alexander Hotel wypiliśmy po piwie gaworząc ciekawie z tajlandzką barmanką i sprawdzając na Internecie pogodę, jako że jutro wybieramy się na Little Cayman, wysepkę odległą o godzinę płynięcia, która, mimo, że tak nieodległa ma zupełnie inną strukturę geologiczną. Brac jest skałą z wysokimi klifami od wschodu i płaskim skalnym zachodem, natomiast Mały Kajman jest zbliżony do Wielkiego czyli jest płaskim piaszczystym naleśnikiem z pięknymi plażami no i rafą oczywiście. Musimy zapewniać Moanie jakieś rozrywki, a plażowanie jest najpoważniejszą z nich. Jak nie ma fali, Moana wchodzi do wody kiedy chce, pływa i sama z niej wychodzi aby się pobawić, a my mamy chwile spokoju od niej co też jest naszą podstawową rozrywką.
Kończę, zaraz sto lat i urodzinowy szampan, więc idę życzyć mojej ukochanej, aby zawsze była taka pogodna i ciepła oraz czuła na miłość, która ją otacza. 
MIŁOSĆ OTACZAJĄCA BEATKĘ       
Wtorek, 29 marca
Minęły już dwie noce na Małym Kajmanie. Nie ma na obu wyspach portu czy absolutnie cichego miejsca więc dopływając do zachodniego cypla tej wyspy z zazdrością patrzyliśmy na wielką lagunę o wodzie spokojnej i turkusowej oraz na wąziutkie i płytkie na dwa metry wejście do niej, w którym przewalały się olbrzymie fale. Zabrakło odwagi, a raczej wziął górę zdrowy rozsądek, w końcu nurkowie przyjeżdżają tutaj oglądać też wraki. Opłynęliśmy wyspę i zacumowaliśmy do boi na zawietrznej, aby przez dobę cieszyć się podwodnym światem i męczyć bujaniem z prawej w lewą, jako że łagodna fala była prostopadła do wiatru.
Niemożność wyjścia na ląd trochę nas deprymowała, postanowiliśmy więc wczoraj po przebudzeniu pognać sprawdzić ponownie stan fal w przesmyku do laguny. Po godzinie płynięcia okazało się, że fale są podobne do tych z dnia poprzedniego i pewnie takie pozostaną aż do poważnej zmiany kierunku wiatru. Licząc wielkie fale i czas pomiędzy ich grupami zobaczyłem szansę na wejście, tym bardziej, że był szczyt przypływu co oznaczało nie 2 a 2,5 metra głębokości na wejściu. No i podeszliśmy w dziurze między falami na pełnej mocy naszych słabiutkich silników. Szło dobrze, ja wywijałem kołem sterowym w prawo i lewo aby utrzymać kierunek między boje wejścia, ręce miałem spocone, nogi drżące, tym bardziej, że już pierwsza wielka fala dochodziła do naszego tyłu i załamała się wsuwając nas ślizgiem do laguny. Drżące ręce i nogi pozostały takie jeszcze długo, dużo dłużej niż nasza powolna jak po polu minowym droga do boi, w czasie której nasze kile przesuwały się 80 centymetrów nad piaskowym dnem. Po zaczepieniu się bezpiecznie do boi serce biło jeszcze szybko i nie chciało zwolnić na myśl – jak my stąd wyjdziemy?
Miejsce okazało się iście illidyczne. W niedalekiej oddali za kryształową i turkusową wodą widniał piaskowy brzeg gdzie wśród palm dwukondygnacyjne hotele z pomostami dla łódek nurkowych zapewniały przybyszom spokój wśród natury, co jest reklamowym atrybutem tej wyspy.
Oczywiście jak to zwykle bywa, pocztówkowy charakter miejsca ma swoje prawdziwe oblicze. Po pierwsze dla nas laguna wyglądała na spokojną, ale tylko z morza. Przelewające się przez rafę fale wytwarzają wewnętrzny ruch wody z kierunku innego niż wiatr, co znów powoduje nieprzyjemne ciągłe bujanie. Po drugie plaż nie ma, znaczy są zagrabione przy hotelach, ale tylko na brzegu, od granicy z wodą plaże zamieniają się zarośnięte zielskiem płytkie i gorące bagno. Aby się wykąpać trzeba się znacznie oddalić od brzegu kajakiem albo łódką.
Na szczęście jest wyspa, prywatna, na której straszy napis: WŁASNOŚĆ PRYWATNA – GOŚCIE MILE WIDZIANI.  Hehe, jakoś nie jak zwykle, prawda? Piaseczek na niej jest zacny, woda płytka w sam raz dla Moany, na dodatek po południu rozgrzana słońcem woda ma temperaturę ciała, więc można w niej leżeć i leżeć, wstając co jakiś czas aby się ochłodzić.        
WŁASNOŚĆ PRYWATNA – GOŚCIE MILE WIDZIANI
Spędziliśmy na niej popołudnie, jak zwykle ja robiłem piaskowe budowle, Moana pływała, a Beatka eksplorowała wysepkę. 
OWEN ISLAND
Odwiedziliśmy też hotelowy brzeg i przeszliśmy kawałek drogą przy śpiewie ptaków, który był imponujący. W biurze turystycznym z ultra miłą panią dowiedzieliśmy się wszystkiego o wyspie, co i gdzie trzeba zobaczyć no i tego, że do 1 maja możemy zbierać conche (koncze) czyli nasz morski muszlowy przysmak, z czego oczywiście skorzystaliśmy jeszcze tego samego dnia i na kolację był z nich gulasz cudo na ostro, a dziś będą na oliwie z czosnkiem, tak jak zwykle robimy krewetki.
Był też nieźle zaopatrzony we wszystko sklep, nawet w jabłka w cenie 1,25 USD za sztukę.
Wracając patrzyliśmy na domy pod wynajem lub bardzo intymne małe hotele i łatwo można było sobie wyobrazić frajdę, kiedy leżąc na leżaku pod palmą, po czy przed nurkowaniem, patrzy się na jasny kolor laguny i za nią na granatowy pasek morza oraz legwany zastygłe w różnych pozach. Bajka.     
Środa, 30 marca
Jest 7.00 rano, Daru godzinę temu wsiadł do motorowej łodzi zapoznanego wczoraj „Kajmańczyka” rodem z Wisconsin, który to zaproponował mu eskapadę w celu nałowienia tuńczyków i ewentualnie wahoo. Zobaczymy z czym wróci, osobiście ślinka mi już cieknie jak pomyślę, że miałabym do dyspozycji świeżutkie mięsko tuńczyka, z którego zrobilibyśmy na surowo carpaccio w południe, grillowanie steki wieczorem, a reszta, pokrojona w kostki, poszłaby do cytrynowej marynaty. Marzenie.
Ojej, Moanka się obudziła, więc ze swobody pisania nici, ale spróbuję.
Jesteśmy więźniami błękitnej laguny zlokalizowanej na zachodnio-południowym krańcu Little Cayman. Wejście do niej przez wąski i nieprzerwanie mocno falujący przesmyk było co najmniej sportowe, wyjście zaś zaczyna wyglądać na wyczyn absolutnie nie do wykonania. Nawet dzisiaj, przy morzu, które podczas nocnej ciszy złagodniało, motorówka, na której wypływał Daru na połów unosiła swój dziób na fali w imponujący sposób. Nasze silniki mogą sobie nie poradzić z oporem tak wielkiej materii jak te fale i niekorzystny prąd. Prawdę mówiąc ogarnia mnie trochę strach na samą myśl. Ciekawe dokąd tu będziemy sterczeć. Na szczęście jest i plaża i troszkę, bo naprawdę niewiele, rafy podwodnej (poza tym to piach i kępy trawy, a wszystko na głębokości 1-2 metrów), kolacji na dnie w postaci conch’ów ogrom (aż nie będziemy mogli już na to patrzeć), jest sklep i centrum turystyczne, gdzie można połączyć się z Internetem.
Właśnie wczoraj wracając ze sklepu uzyskaliśmy połączenie, wrzuciliśmy bloga i wskoczyliśmy na chwilkę na skypa. Pogadałam z mamą i z moim Bartolem, który za dwa tygodnie staje do końcowych egzaminów gimnazjalnych. Jest bardzo pozytywnie nastawiony, wierzy we własne siły, wybrał już liceum, jedno z najlepszych w Sosnowcu, a ja mogę tylko z daleka trzymać za niego kciuki. Ale też w niego wierzę, jest bardzo rozsądnym i inteligentnym facetem i z pewnością wie jak należy postępować, żeby zapewnić sobie dobrą przyszłość. Myślami z nim jestem bardzo i życzę mu sił do nauki.
Już dochodzi 9.00, a Dara na horyzoncie nie widać, myślałam, że krócej to będzie trwało, bo przecież ryby najlepiej biorą o zmierzchu i przy wschodzie słońca, potem to już trzeba mieć wielkie szczęście.  Moana zaliczyła już Herkulesa po raz setny, zjadła śniadanko, a teraz odkrywa kolory dzięki kredkom, które pozostały na łajbie jeszcze po Bartku właśnie, który wtedy był jeszcze takim dzieckiem…
Co chwilę Moanka pyta się o tatę, dla niej to takie nienaturalne, że przez chwilę nie jesteśmy wszyscy razem i wypatruje Go przez lornetkę. Coraz więcej mówi, choć nie do końca wyraźnie, ale ja rozumiem jej narzecze bardzo dobrze. W każdym razie potrafi już wyrazić jasno i stanowczo swoje potrzeby, stara się je wyegzekwować po trupach, potrafi być uparta i nieprzejednana, płakać i tupać, aby po zrozumieniu, że to nie jest dobry sposób, bo efektów brak, przejść w ciągu sekundy z ryku do uśmiechu i zmiany taktyki. Nie jest posłuszna, polecenia wykonuje za którąś tam prośbą, a zakazy łamie aż do mocnego klapsa, ale za to jest bystra, łapie wszystko w lot, czuła – potrafi okazywać swoje uczucia, nauczyła się mówić „kocham”, całuje i tuli się oraz jest (niestety) bardzo towarzyska.
CHWILA SPOKOJU
Czwartek, 31 marca
Głównym powodem mojej uciechy z wyjściem na połów tuńczyków z Brianem nie były ryby, ale podwójne przejście przez zamykający nam dostęp do świata przesmyk. Wychodząc rano obserwowałem łamiące się fale i poprosiłem wtajemniczonego w nasz problem Briana aby zwolnił do naszej przelotowej prędkości aby ocenić zachowanie łódki, wiedząc jednocześnie, że jego dwa 150-cio konne silniki Hondy w razie problemu natychmiast nas wyciągną z opresji. Fale utwierdziły mnie w przekonaniu, że trzeba jeszcze czekać i zwrócić szczególną uwagę na moment przypływu-odpływu i dobrze go wybrać.
Na łowisko dotarliśmy szybko, latająca z prędkością 35 węzłów łódka przemieszcza się szybko, ale to chyba jej jedyna zaleta, waląc o fale nie wyobrażam sobie długiego znoszenia tego tłuczenia, w czasie którego żołądek raz wali o pięty, a raz o spód czaszki.
Jako pierwszy wyciągnąłem żółtego tuńczyka, zabawne było się śpieszyć wyciągając go i widząc podążającego za nim rekina. Udało się, choć Brian ( Brajan pisane przez i, a nie jak zwykle przez y – Bryan) mówił, że zwykle połów dzieli na pół, połowę zabierają rekiny.
Następnego tuńczyka złapał rekin i nakręciliśmy się kołowrotkiem na zmianę po nic aby wyciągnąć odgięty, pusty hak widząc tuż przy powierzchni 2 metrową bestię. Zabawa była przednia, nurkujące fregaty pokazywały nam gdzie lokują się stada ryb, my gnaliśmy w to miejsce, aby po przybyciu zwolnić i prędkością 5 węzłów ciągnąć za łódką nasze 3 wędki. Pojedynek zakończył się remisem 4 tuńczyki dla nas, 4 dla rekinówy, dokładnie tak jak mówił Brian.
MĘSKA RADOŚĆ
Po powrocie do domu Briana i Julie ryby zostały wyfiletowane, dostałem paczkę na lunch Moany i zaproszenie na wieczorną kolację z grillowanych tuńczyków.
Na Bubu popłynęliśmy, inną, mniejszą łódką przystosowaną do laguny i ciągnięcia za sobą koła, na którym Natalie, ich córka, uwielbia spędzać godziny.  Po zwiedzeniu naszej łódki, przyszła kolej na wspólną jazdę na kole, najpierw panie, potem ja z Monaną i Natalie. Zabawa jest przednia, ale żeby tak godzinami?
BUBU W TLE
Po lunchu spotkaliśmy się znowu, tym razem aby popłynąć ich rakietą na drugą stronę wyspy, do Bloody Bay, aby tam popływać. Zabawne, że po angielsku są trzy słowa opisujące działania wodne, swimming – pływać, diving – nurkować i snorkelling – pływać z maską i fajką, obserwując podwodne życie. Trzeba by wymyślić jednosłowne polskie określenie – fajkowanie?
Zakochaliśmy się w tym, nowym dla nas, miejscu. Staliśmy na kryształowej wodzie, nad cudną rafą pełną kolorowych wszelkiej maści ryb i postanowiliśmy zainstalować się tam na kilka nocy, zaraz po opuszczeniu zaklętej laguny.
STRZĘPIEL (GROUPER), SYRENA I BARRACUDA
Kolacja była marzeniem, świeży opieczony na grillu krwisty tuńczyk przypomina bardziej najlepszej jakości wołowinę niż rybę. Cudo.
Opowieściom przy i po kolacji nie było końca, Brian (54) Julie (52) nasi amerykańscy gospodarze, rodzice dwójki dzieci (dziś już dorosłych) znosili z uśmiechem wybryki Moany, Brian opowiadał o swoim szczęściu i ojcu, który stworzył ciężką pracą świetnie prosperującą firmę, której on dostał w prezencie 49% udziałów, a po jej sprzedaży stał się bardziej niż zamożnym człowiekiem w młodym wieku, o swoich pasjach Formuły 1 i dwóch bolidach Allesiego i Eberharda, będących w jego posiadaniu i na których się ściga rekreacyjnie. O ich życiu, w lecie w ich domu nad jeziorem Michigan oraz zimach na Małym Kajmanie.
Obserwowaliśmy też z zainteresowaniem ptaszydło, wolno kroczące po plaży w poszukiwaniu malutkich krabików chowających się w piaskowych dziurkach – jeden szybki ruch i krab znajdował się w przepastnym dziobie. Były tez opowieści o rekinach wszechobecnych na tych wodach, Dowodem było to, że pływając ich się generalnie nie widzi, ale wystarczyło, że powiesiliśmy na pomoście na sznurze truchła naszych wyfiletowanych ryb aby natychmiast pojawiły się trzy, a jeden duży jednym kęsem chapnął cztery wiszące pozostałości tuńczyków. Może ktoś chce usiąść na pomoście i pomachać w wodzie nogami?
REKIN POJAWIA SIĘ ZNIKĄD
Było bardzo miło z tymi nowo poznanymi kumplami w ich domu z tarasem na plaży, chcieli abyśmy jeszcze zostali w lagunie i razem pojechali ich samochodem tu i ówdzie, ale my nie lubimy być więźniami, więc umówiliśmy się na morzu w Bloody Bay dnia następnego. W ciemnościach dotarliśmy na Bubu, aby spędzić końcówkę wieczora analizując pływy i nasze ewentualne poranne wyjście popijając przy tym herbatę z rumem.
No i jak to bywa - strachy na lachy. Nasze wyjście z laguny odbyło się zaraz po wschodzie słońca i to bez żadnych zagrożeń, tuż przed przesileniem pływów, znaczy przed jego najwyższym poziomem. Fale, po spokojnej nocy, były małe i okrągłe, tak więc płynąc na nasze nowe kotwicowisko czy raczej bojowisko, ponieważ w ramach ochrony korala wszędzie postawiono boje postojowe, zataczaliśmy kręgi ciągnąć za sobą nasze wędki. Pojawił się też Brian, ale podobnie jak i my niczego nie wyciągnął.
W nowym raju znaleźliśmy się o 9 rano, tak wcześnie, że mieliśmy wrażenie, że tu spaliśmy.
Beatka jest już w wodzie, nie mogła sobie odmówić przyjemności zawieszenia się w próżni w towarzystwie barakud, płaszczek i wielkich strzępieli.
Nasi nowi kumple niespodziewanie zjawili się przed południem, pakujcie co chcecie, zabieramy was na piknik na najładniejszą plażę wyspy. I tak w południe wylądowaliśmy przy stole w rzeczywiście przeuroczym miejscu z piaskiem na plaży jaki tylko sobie można wymarzyć i rafą przy niej. Woda była nieprzyzwoicie ciepła, wręcz gorąca jak się wracało z głębszych miejsc na płyciznę. Leżąc tak w tej wodzie Brian powiedział: wiesz, jesteśmy o godzinę lotu od hałasu wielkiej cywilizacji i jesteśmy sami, to aż nieprawdopodobne. Wiesz, odpowiedziałem, oni wszyscy mają najnowsze modele komórek. Ot, taka przenośnia.
HMM…
Pluskaliśmy się do woli i opowiadali różności wolni od Moany, która miała zabawę z kołem.
Żegnając się, już na Bubu, znów umówiliśmy się na poranne łowy. Zobaczymy co z nich wyjdzie.

Komentarze