LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2010




Środa, 1 listopada
Życzymy wszystkim świętym, a szczególnie naszym bliskim, którzy znaleźli się po drugiej stronie wszystkiego najlepszego z okazji ich święta.
A TU NA WESOŁO – HALLOWEEN
Czwartek, 4 listopada
Ten nasz wielowymiarowy zjazd w dół, bo na południe, a i wysokościowo niżej, niósł ze sobą wiele przyjemności. Po pierwsze, znaleźliśmy się znów w lecie i to takim prawdziwym, z 30 stopniami w dzień i 25 późno wieczorem, po drugie, niebo nastało filmowo niebieskie i tak trzyma do dziś.
Generalnie wielka podróż po zachodnich Stanach jest podróżą zimową, jako, że są to w większości góry lub wysoko położone płaskowyże, temperatura lubi spadać, zwłaszcza wieczorem i nocą poniżej 10 stopni co czyni kolacje na zewnątrz mało atrakcyjne.
Nasz przejazd z Phoenix do Organ Pipe Cactus National Monument był szybki, podobnie jak techniczna noc spędzona po drodze na campingu w Ajo (czosnek po hiszpańsku). Na nim znów zadziałała nasza karta zniżkowa Campclub USA i zapłaciliśmy 50% ceny czyli 12 $.
W drodze krajobraz zmienił się diametralnie i choć otaczały nas nadal góry pojawiły się pustynne symbole, czyli wielkie kaktusy saguaro - wjechaliśmy w jedną z niewielu światowych pustyń, tą położoną na granicy meksykańsko-amerykańskiej - Sonorę. Jednak celem naszej drogi nie były te wszystkim znane i kojarzone raczej z Meksykiem kaktusy, lecz inne rosnące jedynie w okolicy parku o nazwie i w formie piszczałek organów.
JEDYNY W SWOIM RODZAJU – ORGAN PIPES CZYLI PISZCZAŁKA ORGANOWA
Na wielki i pusty camping położony o parę mil od granicy z Meksykiem dojechaliśmy wcześnie zastanawiając się po drodze dlaczego na rozstaju dróg powstało miasto o nazwie Why. Dlaczego?
DLACZEGO?
Camping był cudowny, wśród kaktusów wszelkiej maści od tych wielkich organowych czy  saguaro począwszy po małe okrągłe baryłki. Moana z uciechą wylądowała w swoim wielkim pojemniku na zabawki znów „jak kiedyś” napełnionym wodą, a my rozkoszowaliśmy się upałem, idealnie bezchmurnym niebem i pięknymi górami z ukrytymi w nich przyszłymi wycieczkami.
Po południu okazało się, że nasz głupawy pomysł dopompowania kół rowerów na stacji paliw był naprawdę durny, było wtedy bardzo zimno i wysoko, po zjeździe w upał i w dół dwie dętki po prostu eksplodowały. Zostaliśmy bez rowerów, co oczywiście nie przeszkodziło nam pójść piechotą trzy kilometry przez pustynię do centrum turystycznego w celach poznawczych. Jakież było nasze rozczarowanie kiedy okazało się, że wszystkie interesujące wycieczki wychodzą z dróg dostępnych jedynie dla samochodów z napędem na 4 koła. Dla pocieszenia pozostały nam dwie rozpoczynające się na campingu.
Od zbliżenia się do granicy z Meksykiem towarzyszyły nam atrakcje wojskowe jak na przykład akrobacje samolotów, takich trochę lepszych niż te F16 wysłane na emeryturę do polskiego domu starców. Z hukiem przyśpieszały znikając w przestrzeni aby pojawić się po chwili zupełnie z innej strony. Do samolotów dołączyły helikoptery należące do Border Patrol, czyli straży granicznej, patrolujące dzień i noc przygraniczne okolice. Widzieliśmy też akcję wyłapywania nielegalnie przekraczających granicę, ale czy tylko imigrantów czy może narkotykowych przemytników – nie wiadomo. Zaznajomiony wojskowy służby granicznej, mieszkający z rodziną na campingu w Ajo, opowiadał nam, że roboty mają z przemytem narkotyków co niemiara.
Pierwsze sito kontroli usytuowane jest na głównych drogach dojazdowych, około 30 mil od granicy. Zatrzymywane są wszystkie samochody, ale kontrolowane niektóre - nam nasze blade twarze gwarantowały jedynie uśmiech i przyjazną wymianę zdań. 
Pustynny region przygraniczny, wielki i prawie niezamieszkały służył zawsze próbom wojskowym, to tu wybuchła pierwsza bomba atomowa, tu też stały gotowe do odstrzału nuklearne rakiety w czasach zimnej wojny. Marins mają swoje bazy w południowej Kalifornii, wojska lotnicze w południowej Arizonie i Nowym Meksyku, a podległe im tereny są kolosalne.
Ciepły wieczór przy płonącym wieczornym niebie i ognisku bardzo nas usatysfakcjonował, jedynie światełka pierwszego meksykańskiego ciudad Sonoyta, przypominały, że gdzieś jest cywilizacja i coś się dzieje.
Przed południem wybraliśmy się w pustynię na sąsiadujące z campingiem wzgórza, aby rzucić okiem na okolicę, a po południu do porzuconej niegdyś kopalni srebra. Pustynia wbrew nazwie potrafi być zielona i choć generalnie była niezbyt porośnięta to co jakiś czas przechodziło się przez tak zwany wash czyli suchy ciek czy koryto, które staje się rzeką tylko chwilowo przy letnich obfitych opadach, wokół którego jest dużo bardziej zielono i obfito.
Mnogość gatunków kaktusów zachwyca podobnie jak ich dziwaczne czasami kształty. Oczywiście każdy z nich ma swoją historię i wykorzystanie. Z jadalnych owoców opuncji, tu zwanej prickly pear od gruszkowego ich kształtu Indianie robili dżemy, wino, a ziarna ścierali na mąkę. Ciernie, bo tak brzmi poprawna nazwa potocznie zwanych kolcami ostrych elementów, podobnego do okrągłego jak barrel (baryłka) kaktusa fishhook (rybi haczyk) używano jako haczyki do łowienia ryb, stąd zapewne pochodzi nazwa. Cienkie podłużne łodygi ocotillo z malutkimi listami używano do konstrukcji ogrodzeń wielce efektywnych. Inne ciernie używano jako igieł.
POZNAJEMY KAKTUSY
„Zabawny” jest misiaczek cholla (Teddy Bear Cholla). Ten nam już dobrze znany z Joshua Tree kaktus, rzeczywiście wygląda miło jak taki do przytulenia misaczek. Wcale jednak nie jest taki sympatyczny. Aby się rozmnażać upuszcza on końcówki swoich gałązek w formie kolczastych kulek, zwanych skaczącymi misiaczkami. Kulki te łapią się wszystkiego i w ten sposób przenoszą się szukając nowych miejsc sprzyjających  rozwojowi. Nawet przy lekkim dotknięciu ludzkiej skóry natychmiast się do niej przyczepiają, a wyjęcie misiaczka sprawia ból i krwawienie, jako, że każdy cierń przechery posiada kontr kolec uniemożliwiający samoczynne odpadnięcie. Przekonaliśmy się o tym oboje, a zwłaszcza dobrze tak Beacie, która naśmiewała się z mojego męskiego „oj boli” aż w końcu sama zaznała fizycznego kontaktu z misiaczkiem. Wtedy dopiero było oj boli!
MISIACZEK
Kopalnia srebra, jak to kopalnia, dziury w ziemi i małe hałdy przerobionych na drobnicę kamieni. Podwieczorek przy niej i chwila refleksji o trudach życia w takich warunkach w  cieniu resztek jedynej  budowli dopełniły dnia.
ZA SREBRNIKI IDĘ W KRAJ DZIKI
Rano ruszyliśmy dalej spoglądając z zazdrością na boczne „nie dla nas” drogi.  Gnaliśmy do muzeum. Tu każdy zapewne się zdziwił. Choć osobiście lubię niektóre muzea i muzealników, to tu jesteśmy głównie dla natury. Tak więc chodzi o muzeum pustyni koło Tucson. Tyle dobrego słyszeliśmy o tym miejscu, że postanowiliśmy go zwiedzić w drodze na wschód. Zainstalowaliśmy się na campingu w Tucson Mountain Park (20$) i na naprawionych rowerach ruszyliśmy do odległego o 2 mile muzeum.
No i chapeau bas. Tak tylko Amerykanie potrafią pokazać sprawy. Przede wszystkim wszędzie są stanowiska dla dzieci i młodzieży, w których Rangersi opowiadają i pokazują dziwy w sposób aktywny dla dziatwy. Każde stanowisko ma swoją pieczątkę, a to w formie śladu łapy zwierzęcia, a to na przykład kości przy dziale związanym z archeologią, w którym są sztuczne wykopaliska i młodzi mogą za pomocą pędzli i łopatek odkrywać swoje prehistoryczne starocie.
Muzeum przypomina połączenie zoo, w którym żyją pustynne zwierzęta z muzeum ziemi opowiadającym o geologii pokazującym, na przykład, w sztucznych grotach przepiękne kryształy i minerały jakich na tej pustyni nie brakuje. Spędziliśmy w nim miłe, a przede wszystkim ciekawe chwile i trochę żałowaliśmy, że zbyt późno tam dotarliśmy i zapadający zmrok określający godzinę zamknięcia nas stamtąd wykurzył. Widzieliśmy wreszcie bighorna, wielkorogiego górskiego kozła, dzikie świnie javeliny, pumy i linxy czyli rysie, mogliśmy nawet przez szybkę zajrzeć do gniazda bobrów zajadających jabłka, tak sprytnie wybudowano im żeremia. Oczywiście atrakcji było więcej, polecamy wiec to miejsce, tak jak i nam je polecono w podróży. Na dodatek pożyczali nawet wózki dla dzieci.
MUZEUM PUSTYNI KOŁO TUCSON
Sobota, 6 listopada
Wczoraj rano, w drodze do Tucson podjechaliśmy do Old Tucson Studio. To stare studio filmowe kiedyś bardzo popularne, dziś rzadko służy jako dekoracja do filmów. Można je za to  zwiedzić, zobaczyć „Mały domek na prerii” i inne atrakcje dzikiego zachodu ze strzelaniną w mieście i kankanem w teatrze. Po namyśle doszliśmy do wniosku, że coś trzeba zostawić na następny raz.
Tucson to liczebnie taki Kraków, a wielkościowo z 5 razy większy - wyobraźcie sobie Kraków w parterze. To wielkie miasto uniwersyteckie (University of Arizona) ze swoimi 45 tys. studentów i wszystkim co się z tym wiąże. Zadbane, ośrodek kultury i sztuki, bardzo nam od razu przypadło do gustu  Duże, a intymne, no i klimat Panie, paluszki lizać. Lizać też paluszki musieliśmy w japońskiej knajpce gdzie za 9 dolarów można zjeść lunchowy Buffet, jesz co i ile chcesz. I zjedliśmy.
Szukając noclegu, kierowani przez Visitor Center, dotarliśmy na drogę w kierunku Mont Lemmon gdzie na wysokości 3.000 metrów zimą jeździ się na nartach. Usytuowany na przyzwoicie niskiej wysokości, wśród gór i kaktusów, wspaniały camping Molino Basin zapewnił nam miły wieczór i noc. Warto zwrócić uwagę, że na campingach prócz ogólnych, zawsze czystych i z papierem sanitariatów, każde stanowisko posiada stół z ławami, niekiedy zadaszony, krąg ogniskowy z możliwością grillowania i czasami dodatkowy obrotowy grill stojący. Bardzo to wszystko jest wygodne, a regulacja wysokości żeliwnych kratek grillowych sprytnie pomyślana.
CAMPINGOWE STANDARDY
Przy Tucson są dwie części Saguaro National Parc - wschodnia i zachodnia. W żadnej jednak nie ma campingów, stąd nasz nocleg w Santa Catalina Mountains nieopodal.                                         
Dziś rano po wizycie w Visitor Center wiedzieliśmy, że zwiedzenie dogłębne Saguaro trzeba będzie odłożyć na później. Poszliśmy tylko na wycieczkę rozpoczynającą długi szlak z paroma noclegami po drodze.
Wybór był słuszny, droga biegła granią rozpoczynających się przy Tucson gór, więc szło się cały czas w górę patrząc na odsłaniający się widok wielkiej, płaskiej doliny, którą zajęło miasto. Miasto, co do którego nieśmiało mamy pewne plany.
NASZE TUCSON I SIEĆ CZARNEJ WDOWY (NAJBARDZIEJ JADOWITY PAJĄK)
Po lunchu w górach i szybkim zejściu pojechaliśmy dalej aby przed wieczorem oczarowani światłem zachodzącego słońca dotrzeć do Chiricahua National Monument. National Monument czyli coś w rodzaju pomników narodowych, to taka forma przejściowa, pomiędzy parkiem stanowym, a parkiem narodowym, zarządzanym przez serwisy parków narodowych i posiadające identyczną jak one szatę graficzną rozdawanych w nich dokumentów i map. Co jakiś czas nowy prezydent „awansuje” National Monument do rangi Parku. Jedne i drugie są bogato i bez zarzutu zarządzane i przygotowane.
Nie inaczej było w Chiricahua. Świetny Visitor Center i camping, nie mówiąc o oznakowaniu tras, które mieliśmy poznać później.
Niedziela, 7 listopada
Widząc nasz kurczący się czas postanowiliśmy zostać tu dwie noce robiąc tylko jedną, za to najdłuższą z możliwych wycieczkę, pokazującą wszystko co najlepsze w tej malutkiej, ukrytej przed światem krainie Apaczów Chiricahua. Różne plemiona Apaczów zamieszkiwały całą południową Arizonę, część Meksyku i Nowego Meksyku oraz Teksasu, ale tu w zasadzie skończyła się ich historia.
Raniutko pojechaliśmy pięć mil w górę na początek szlaku, zapakowaliśmy lunch, owocowy podwieczorek, wodę i wyruszyliśmy na te 16 kilometrów po górach.
I znów odkrycie. Nowy mikroświat oczarowujący widza swoją odmiennością, kolorami i różnorodnością. Cała ta droga ani przez chwilę nie była nużąca. No i na szlaku spotkaliśmy tylko dwóch mężczyzn szukających samotności, za to kilka razy. Słabo szukali.
CHIRICAHUA MOUNTAINS - WIDOK Z INSPIRATION POINT
 Z dalekiej perspektywy krajobraz mógłby trochę przypominać kanion Bryce, jednak skały miały tutaj zupełnie inny koloryt i kształty, no i prawie po same szczyty porośnięte były bujnymi wysokimi sosnami.
KOLORY I KSZTAŁTY
Wyobrażaliśmy sobie eksplorując różne skalne zakątki, jak to niegdyś Apacze wykorzystywali je, żeby się schronić lub zaczaić – nieskończone są tam możliwości.
I tu erozja wyczyniła cuda rzeźbiąc niebywałe układy skalne. Podobnie jak w Czeskim Raju niektóre twory otrzymały nazwy dzięki ludzkiej wyobraźni.
KACZKA, ŁEB WIELBŁĄDA I WIELE INNYCH FORM
DOSKONALE PRZYGOTOWANE SZLAKI
CZASAMI ODPOCZYWAMY I OBSERWUJEMY
Ile takich miejsc kryją Stany nie dowiemy się nigdy, ale kilka jeszcze przed nami, a kto wie może kiedyś…
Poniedziałek, 8 listopada
Apaczów Chiricahua opuściliśmy rano, ale nie na długo. Postanowiliśmy prócz natury liznąć fizycznie też historię. Już pisałem, że oglądając westerny myślimy - kiedyś. Kiedy Geronimo walczył z białymi urodziła się moja babcia – czyli nie było to kiedyś, a „wczoraj”.
Tego chcieliśmy dotknąć zwiedzając Fort Bowie. Szutrową drogą dotarliśmy do początku szlaku i ruszyliśmy ścieżką prowadzącego do ruin fortu. Po drodze wczytywaliśmy się w tabliczki opisujące najważniejsze miejsca, fundamenty stanicy zmiany mułów (nie koni!), ciągnących dyliżanse pocztowe przebywające w 25 dni 2.500 mil z Saint Louis do San Francisco, wybudowanej przy jedynym źródełku wody w całej okolicy, ślady kół wyryte w opuszczonej trasie Butterfield Mail Trail, kiedyś głównej drogi ze wschodu na zachód, wiodącej przez tutejszą przełęcz Apaczów, w opisy miłych kontaktów Apaczów i ich wodza Cochisa z pocztowcami i wspólnym używaniu źródełka. I na sam koniec w historię ponad dziesięcioletniej krwawej przypadkowej wojny.
APACHE SPRING CZYLI ŹRÓDŁO APACZÓW (NIEZGODY?)  
W 1861 roku, jednemu z farmerów zaginął syn i kilka sztuk bydła. Podejrzewając Cochisa zgłosił to władzom, które wysłały młodego zapalczywego porucznika, niejakiego Boscoma z oddziałem 50 ludzi aby sprawdził co się tam dzieje. Boscom zaprosił Cochisa do swojego obozu, który to przybył z rodziną w przyjaznych zamiarach. Boscom nie rozumiejąc, że „dzicy” dzielą się na plemiona, również oskarżył Cochisa i jego „bandę” o porwanie dziecka i kradzież bydła. Cochis poruszony niesłusznym oskarżeniem, wyjaśnił, że zapewne za wydarzeniami stoją Apacze z Meksyku, a nie podległe mu plemię. Młody i niedoświadczony porucznik nie chciał o niczym słyszeć, aresztował gości i postanowił zatrzymać do czasu zwrotu dziecka i bydła.
Cochis z nożem w ręce szybko poradził sobie z tą próbą zatrzymania i uciekł pozostawiając na miejscu brata, żonę i kilka innych osób. Następnego dnia zaginęło paru żołnierzy Boscoma i szybko pojawiła się propozycja wymiany jeńców, na co Boscom zareagował zastrzeleniem swoich przetrzymywanych. Cochis zrobił podobnie i zaczęła się dwutygodniowa jatka, która miała przedłużyć się na następne 10 lat. Boscom wycofał się, a zbliżenie się do źródła wody stało się bardziej niż niebezpieczne.
COCHIS I JEGO „BANDA”
Rok później, kiedy ochotnicze wojska Konfederatów z „California Column” idąc za wojskami Południa zbliżyły się do przełęczy Apaczów, zostały zaatakowane przez Indian i nastała znana historii „Batalia o Przełęcz Apaczów”, zakończona budową pierwszego wojskowego fortu i odcięciem Indian od wody.
Cochis przeniósł się więc w góry znane nam jako Chiricahua (fonetycznie Szirikała) i stamtąd nękał okolicę aby dopiero w 1872 podpisać pokój. W międzyczasie wybudowano nowy, wielki fort chroniący tranzyt i okoliczną ludność.
Pokój z Cochisem nie zakończył definitywnie wojny z Indianami. Fort Bowie służył dalej do 1880 roku, ale już jako baza do walki z „Bandą Geronimo”, to znaczy Apaczami, którzy nie chcieli podporządkować się białym. Dopiero w 1886 załatwiono definitywnie problem Apaczów Chiricahua i ich wodza Geronimo zsyłką wszystkich Indian tego plemienia na Florydę. Dzięki temu nie mają oni swojego rezerwatu i mógł powstać odwiedzony przez nas Park (wiele innych plemion Apaczów posiada na własność wielkie tereny zwane rezerwatami).
FORT BOWIE W 1894 I DZIŚ
Geronimo i Cochis to znane nam wszystkim nazwiska. Poza tym podejrzewamy prowokację w tej historii zwanej przez Amerykanów Aferą Boscoma.
Wtorek, 9 listopada
Opuściliśmy Arizonę aby wjechać do Nowego Meksyku. Szybko zrezygnowaliśmy z drogi przez El Paso i odwiedzenia Meksyku, Meksyk nie jest naszym celem, a i miasto jest mało atrakcyjne. Udaliśmy się w kierunku White Sands National Monument. To taki fragment terenu wykrojony z olbrzymiej bazy wojskowej, na której odbywają się amerykańskie doświadczenia z bronią rakietową.  Ogromnej znaczy jakieś 250  na 120 kilometrów. „Białe Piaski” to taki ewenement w skali światowej, są to olbrzymie, idealnie białe wydmy utworzone z piasku gipsowego. Wjazd w nie jest niesamowitym przeżyciem, ma się absolutne wrażenie zimy i śniegu, z tą różnicą, że można spokojnie chodzić tam boso.
ŚNIEG? A CIEPŁY. PEWNIE JAKIŚ NOWY POMYSŁ AMERYKANÓW.
Spacer był radosny zwłaszcza przy próbach zjeżdżania z wydm na pokrywie pudełka do zabawek Moany,
JASNO, ŻE AŻ OCZY BOLĄ
Czasami park jest zamykany na czas strzelania rakietami, ale nam tylko armia USA zaprezentowała samolot bojowy wypuszczający gorące bąki w celu zainteresowania nimi rakiet nieprzyjaciela.
„ZIMOWE” PIĘKNO  
Środa, 10 listopada
Po tranzytowej nocy na parkingu Wal-Martu jadąc przez nieskończone płaszczyzny Nowego Meksyku, takie co to droga prosta jest aż do horyzontu, zakręciliśmy na południe, w stronę Teksasu. Minęliśmy Carlsbad i położony za nim Park Narodowy Carlsbad Caverns (jaskinie), trochę niezadowoleni, że się spóźniliśmy i już je zamknięto, ale groty jak groty, można je sobie darować, a przed nami był położony o 30 mil, już w Teksasie, Park Narodowy Gór Guadalupe.
Zajechaliśmy na zadziwiający camping zrobiony z części parkingu (8$ za noc), a ja szybko pognałem do Centrum Turystycznego, które o dziwo było jeszcze otwarte. Ani my, ani nikt wokół nas nie wiedział, która jest godzina. Zmiana czasu w Teksasie, a przy okazji z letniego na zimowy wszystkim pomieszały w głowach. Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym przejeżdżając koło jaskiń, pewnie załapalibyśmy się na ostatnią wizytę.
Po powrocie z centrum turystycznego już wiedzieliśmy, że następnego dnia będzie idealna pogoda na zdobycie najwyższego szczytu Teksasu, Guadalupe Peak, 8.749 stóp czyli 2.667 metrów.
NASZ CEL (LEKKO PO PRAWEJ DUŻO NIŻSZY EL CAPITAN)
Czwartek, 11 listopada – Tu Dzień Weterana
Wyruszyliśmy rankiem aby wspinać się przez całe 7 kilometrów. Pojawiający się widok pozwalał zrozumieć dlaczego to miejsce urosło do rangi Parku Narodowego. Góry tu wchodzą klinem w płaskowyż więc widok z góry jest fantastyczny w trzech kierunkach.
Góry Guadalupe były kiedyś twierdzą Apaczów Mescalero, obok nich trafiliśmy na ślad stanicy i drogi Butterfield Trail znanej nam z Fortu Bowie.
Struktura górskiej zieleni jest trochę inna niż w naszym klimacie. Czym wyżej, tym zieleniej. Tak się składa, że dół palony jest słońcem przyczyniającym się do pustynnego charakteru okolicy, ale czym dalej w górę jest chłodniej więc pojawiają się sosny i klony, zwłaszcza na północnych stokach wykorzystując cień gór jako ochronę przed letnim upałem.
SZLAKI OZNACZONE RÓWNIEŻ BRAILEM? OBIAD POD SZCZYTEM
Lunch zjedliśmy pod samym szczytem mając widok na najbardziej wysuniętą w płaskowyż ściętą skałę El Capitan. Widoki były rzeczywiście zachwycające, słońce, które w południe nie jest już o tej porze roku tak wysoko, podkreślało każdą fałdę rozpościerającej się panoramy.
JEDZĄĆ PATRZYMY NA EL CAPITAN I NA NASZĄ DROGĘ NA POŁUDNIE
Na szczycie wpisaliśmy się do księgi gości, zaznaczając, że Moana urodziła się na wyspie Guadeloupe, co zaowocowało tym, że przy zejściu zatrzymał się przy nas spotkany na szczycie turysta i powiedział, że pomyślał sobie o przypadkowości, szczyt i góry o nazwie Guadalupe, Moana urodzona na Guadeloupe, on ma na szyi wisiorek z wyszywanym obrazkiem świętej z Guadalupe, tak więc chciałby ten wisiorek dać Moanie w prezencie. Miłe to było! Najlepsza pamiątka jaką może być.
DACH TEKSASU – GUADALUPE PEAK - 2667m
Wracając zatrzymaliśmy się jeszcze na podwieczorku, aby szczęśliwi wrócić do auta, które przykrył już cień wielkiej góry.
PODWIECZOREK W TRASIE
Wycieczka była nader udana, niebo bezchmurne, widoczność na 150 kilometrów, o czym przekonaliśmy się oglądając później porównawczo mapę.  
WIDOCZNOŚĆ ŚWIETNA
Piątek, 12 listopada                        
Zmieniliśmy znów plany. Rano pognaliśmy z powrotem 30 mil aby jednak zobaczyć jaskinie z Carlsbadu. Przeczytaliśmy w przewodniku, że są równie szokujące jak Wielki Kanion. Hm, trzeba było sprawdzić.
No i przeszliśmy nimi 8 kilometrów. Jeśli ktoś myśli, że był w dużej grocie to musiałby to tu właśnie zweryfikować. Wszystko w Ameryce jest olbrzymie, tak więc i groty muszą być proporcjonalnie wielkie. Ale żeby aż tak!
Już wchodząc widzi się olbrzymie bardzo strome zejście, przy którym stworzono amfiteatr. Latem, rano i wieczorem można oglądać z niego spektakl tysięcy nietoperzy wylatujących lub wlatujących do jaskini.
OSTRE ZEJŚCIE W DÓŁ DO DZIURY
Schodzi się do groty monstrualnych rozmiarów z opadem szczęki, po czym po przejściu jakimś mniejszym korytarzem wchodzi się do następnej jeszcze większej. Przy czym trzeba zdać sobie sprawę, że mowy być nie może o klaustrofobii, groty mają wysokość 75 metrów, a miejscami 110 czyli 30-sto piętrowego budynku. Wręcz jest to niewyobrażalne.
Na końcu wycieczki, czyli po przejściu 4 kilometrów i zejściu prawie 300 metrów, dochodzi się do … Wielkiej Sali (Big Room). Paradoks, ale jak inaczej nazwać halę o parametrach 750 metrów długości i średnio 70 metrów wysokości. Obejście jej to następne 4 kilometry, ale za to w jakiej dekoracji. Poprzednie groty są skąpo „zarośnięte” stalaktytami, kolumnami czy stalagmitami, imponują głównie wielkością i kształtami, czy kamykiem, który odpadł od sufitu, a ważył tylko 200.000 ton. Tu dekoracja jest tak imponująca, że wymyślone przez człowieka rokoko wygląda jak talerz z potrawą podaną według zasad cuisine nouvelle.
MALUTKIE FRAGMENTY  
Oczywiście do zobaczenia w głębi jest wiele więcej odrębnych sal, ale dostępne są one z przewodnikiem i za dodatkową opłatą. Z Moaną oczywiście nie wchodziło to w rachubę, jej ruchliwość i hałasowanie z reguły nie pozwala nam się skupić na opowieściach rangersów. Groty te są hucznie odwiedzane i pachnące tłumem, zwłaszcza od kiedy wybudowano windy do Wielkiej Sali. My byliśmy poza sezonem, więc we względnej ciszy (Moana wyjątkowo też) mogliśmy napawać się tymi niecodziennymi widokami. No i oczywiście skorzystaliśmy skwapliwie z wind aby wyjechać na powierzchnię.
Po pewnym czasie przestałem robić zdjęcia. Tego ogromu nie pokaże żadne zdjęcie, nie ma tam przecież oświetlenia, a lampa, nawet dobrych aparatów, nie oświetli kilkudziesięciu, nie mówiąc o kilkuset metrach.
Będąc ciągle pod wrażeniem podziemi, zaraz po lunchu, wracając do Parku Guadalupe, weszliśmy jeszcze do kanionu McKittrick, podarowanego Parkowi czyli narodowi przez pana Pratta, który kiedyś się w nim zakochał, kupił i zamieszkał w wybudowanych przez siebie kamiennym domostwie. Wcale nas to zakochanie nie zdziwiło, idąc w głąb kanionu robiło się coraz bardziej zielono, a jesienne barwy upiększały okolicę ulubioną przez fotografów targających wielkie statywy i aparaty.
NOSI SIĘ, A W ŚRODKU POLAK
Tak a propos, narodowi. Tabliczki tu mówią: szanuj to miejsce, jest twoje.
Sobota, 13 listopada                       
No i był pierwszy przymrozek. Ogrzewanie chodziło całą noc poświstując, co doprowadza mnie do pasji, bo budzi. O dziwo Moana, która ucięła sobie długą drzemkę w czasie popołudniowej wycieczki w kanionie, dała niezły popał wieczorem nie chcąc zasnąć, za to w nocy nie odkrywała się śpiąc jak zabita, więc nie trzeba było ciągle wstawać i jej przykrywać. Jak nie urok to …….
Ruszyliśmy na południe do Big Band, czyli wielkiego zakrętu. To nazwa górskiego Parku Narodowego, ostatniego na trasie naszej podróży, położonego nad Rio Grande, rzeki oddzielającej w tym miejscu Meksyk od USA. To już po raz ostatni jedziemy w kierunku południowym (300 kilometrów), potem to będzie tylko północ i północ, czyli ku zimie. I tak przez 2,5 tysiąca kilometrów.  Bagatelka.
Niedziela, 14 listopada                       
Na noc zatrzymaliśmy się w RV Parku koło miasteczka Presidio. To taka dziura, w której znajduje się most graniczny z Meksykiem więc jest i przejście. Postanowiliśmy udać się na niedzielny lunch do miasteczka po drugiej, gorszej stronie świata, czyli do Ojinaga. Bubu2 zostawiliśmy na parkingu przy celnicy i przez nikogo nie zaczepiani dotarliśmy na drugą stronę mostu, gdzie również przez nikogo nie nagabywani (białe twarze z dzieckiem na rowerach – musowo Amerykanie) wjechaliśmy do Meksyku.  
Strona była rzeczywiście gorsza, taka Kuba tylko biedniej i dużo bardziej syfiato. Jedynie wybór w sklepach był lepszy, praktycznie taki jak w Stanach. Wszędzie były kapelusze i buty kowbojskie do kupienia za dolary czy peso. Ceny wcale nie jakieś niskie.
Nie skorzystaliśmy, za to pokręciliśmy się po uśpionej jeszcze niedzielnym porankiem mieścinie, w której jedynie czyściciele butów zajęli swoje stałe pozycje, aby przygotować godnie obuwie kościelnych gości do cotygodniowego obrządku.   
Za to skorzystaliśmy z restauracji, w której mimo sąsiedztwa z USA i współczesnego wyglądu, trudno było się dogadać. Zamówiliśmy po dużym piwie próbując zrozumieć menu inne niż znane nam z Kuby. To co przyniesiono, a co my próbowaliśmy nazwać cerveza czyli piwo, nie przypominało niczego co znaliśmy. Olbrzymie litrowe kufle wypełnione tłuczonym lodem i płynem, który okazał się diabelskim nektarem, czyli mieszanką piwa (chyba), dużej ilości ultra mocnej papryki, soku z limonki i pomidora. Taka krwawa Mary, tyle, że bardziej krwawa niż Mary.
Beatka po paru łykach zrezygnowała z palenia sobie błon śluzowych, ja w celach poznawczych kontynuowałem.
Zamówiliśmy różności, ja oczywiście zupę dla spróbowania i różne mięsa, Beatka sałatkę na spółkę z Moaną i owoce morza. Porcje przyszły amerykańskie czyli na miarę kontynentu - kolosalne. Mnie lubiącego ostre smaki nie przeszkadzał nektar z papryki zwany piwem, ale popijając te 2 litry siary na sam koniec było mi obojętne co jem. Żartuję, oczywiście generalnie wszystko było bardzo smaczne, jedynie krewetki i ryba Beaty były w jej „ulubionej” panierce, więc się bidulka namęczyła, pewnie tak jak kucharz na odwrót, aby oderwać panierkę od wnętrza. Zapłaciliśmy prawie 60$, głównie za dwa podwójne nie piwa, które kosztowały 20. Oczywiście według mnie wina była Beaty, bo się nie potrafiła dogadać zamawiając (choć mówiłem, że kelner coś nawijał o mieszance).
WYSKOK DO MEKSYKU
Powrót do USA okazał się już bardziej skomplikowany niż niekontrolowany przez nikogo wyjazd. Najpierw rzucili się na nas Meksykanie, i to nie żeby jakieś tam paszporty oglądać, chodziło o opłatę za przejazd przez most. Cóż, most prawie cały jest po amerykańskiej stronie, ale bieda zmusza do łuskania grosza.
Zapłaciliśmy po 25 centów i podjechaliśmy do amerykańskiego stanowiska kontroli, w którym zostaliśmy z uśmiechem i przyjaźnie pokierowani do przejścia na lepszą stronę. Wtedy okazało się, że nie jesteśmy Amerykanami i musieliśmy wrócić do sali oczekiwań w której dziesiątki Meksykańczyków siedziało w oczekiwaniu na ich szczęśliwy numerek. Nas obsłużono poza kolejnością, na nieszczęście obsługiwał nas celnik niezbyt obeznany z kontaktem innym niż meksykański, trwało to więc w nieskończoność. Pisał i pisał, a jego szef zadał nam tylko jedno pytanie, dla nas już typowe, jaki mam zawód aby tak móc miesiącami podróżować i mieć na to pieniądze. Zawsze mam ochotę odpowiedzieć, że milioner jestem (z takiej gry), ale poważnych amerykańskich celników rozjuszać nie wolno.
G
RANICA STANÓW ZJEDNOCZONYCH JEDNYCH I DRUGICH
Przez tego popaprańca nie zdążyliśmy dojechać do parku Big Bend na noc i wylądowaliśmy w RV Parku w Terlingua, gdzie przywitał nas będący karykaturą z wszystkich filmów o głębokiej amerykańskiej prowincji jegomość, taki bez zębów, z dużym brzuchem, w rozciągniętym i poplamionym dresie, siedzący na bujanym fotelu pod daszkiem w towarzystwie podobnego do siebie, ciągle drapiącego się i z egzemą skóry psa. Zapłaciliśmy haracz $22, aby spędzić noc i wcześnie rano udać się do parku.
Poniedziałek, 15 listopada                   
Już na wjeździe okazało się, że jest remont głównego położonego pośrodku gór campingu i szanse na miejsce żadne, co więcej nie zaleca się jechać tam RV większymi niż 24 stopy z powodu krętej i wąskiej drogi oraz bardzo dużego nachylenia. Oczywiście, wbrew wszystkiemu, pojechaliśmy natychmiast na ten camping, aby od razu znaleźć na nim miejsce i jakoś nie zauważyć utrudnień związanych z naszą 29 stopową długością.
No i całe szczęście, bo miejsce, Chisos Basin, to otoczony górami malutki zielony płaskowyż będący zapewne dnem już dawno nieaktywnego wulkanu. Miejsce to jest niezwykłej urody i słyszeliśmy o nim od dawna. No i nie zwiedliśmy się.
Po lunchu poszliśmy rozpoznawczo w góry na Lost Mine Trail. Taka krótka wycieczka 5 mil w obie strony z cudnymi widokami na dwie sąsiadujące doliny.
DARU Z MOANĄ W ŚRODKU PO PRAWEJ  
Coś jednak od pewnego czasu nie gra z moimi kolanami. Moje zbiegania z gór z Moaną na plecach nadwyrężyły stawy i bolą mnie po dłuższym wysiłku lub przy kucaniu.
Mimo niezaprzeczalnego, wręcz wybitnego piękna gór jakoś trudno było mi się w nich znaleźć, marudziłem całą drogę, wieczorem nie miałem apetytu do jedzenia, a zwłaszcza do picia co oznaczało, że już ze mną naprawdę jest kiepsko. W łóżku wylądowałem o 20.00 po herbacie z rumem i witaminami Moany.
Wtorek, 16 listopada                      
W Big Bend rzeka Rio Grande zatacza wielki łuk, to przebijając się kanionami, to wijąc się z wolna pustynią. Dla nas ważne było podkreślenie naszej tu, zamykającej podróż, obecności. Postanowiliśmy oczywiście zdobyć najwyższy szczyt parku Emory Peak 2384m. Oczywiście moje złe samopoczucie z poprzedniego dnia i zagrożenie planów popsuło humor Beacie, nastawionej na ten ostatni skok.
Po 11 godzinach snu obudziłem się jednak w pełni werwy i sił, co więcej ochoty na 18-sto kilometrowy wyczyn i chęć ta pozostała mimo, że przypadkiem naderwałem sobie głupawo paznokieć u nogi. Ale przynajmniej odciągnęło to moją uwagę od kolan.
Ruszyliśmy zaopatrzeni w lunch i podwieczorek, ja z zawiniętym krwawiącym palcem i kulejąc, a Beata szczęśliwa, że mimo wszystko idziemy.
NASZ OSTATNI CEL - NAJWYŻSZY SZCZYT PARKU, EMORY PEAK, 2348m
Szybko jednak bezchmurne niebo i cudne widoki pozwoliły zapomnieć o palcu, kolana niosły jak nowe i szliśmy zauroczeni otwierającym się widokiem na okrągłe dno otoczone wysokimi skalistymi górami. Zrobiło się jesiennie zielono, sarenki stojące przy drodze wcale nie były przestraszone obecnością człowieka i przypominały, że życie tu jest bujne, a czarne niedźwiedzie, które zniknęły stąd kiedyś wróciły z Meksyku i również mogą tak stać i czyhać na koszyki turystów, podobnie jak i górskie lwy, potocznie zwane pumami, panterami lub kuguarami.
CHISOS BASIN ZE SZCZYTU
Oczywiście spotkanie jednych i drugich jest raczej niemożliwe, lwy żyją w skrytości, a niedźwiedzie najczęściej omijają ludzkie trasy. Również trudno spotkać inną tutejszą atrakcję, żyjące tu pierwotnie – Javelinas, będące stworami podobnymi do świń, nie mające jednak wiele wspólnego z ich europejskimi koleżkami. Jedynie nocą słychać codziennie wycie watah kojotów.
Lunch zjedliśmy pod samym szczytem. Kryształowe powietrze sprawiało, że ogrom przestrzeni był nie do objęcia okiem. Fantastyczne wrażenie.
Szczyt okazał się podwójną skałą z nadajnikami i nie osiągalny dla człowieka, tak więc napawaliśmy się widokami będąc kilka metrów poniżej czubka.
Droga powrotna odbyła się bez problemów, żałowaliśmy tylko, że pozostałe trasy są zbyt długie i nie da się ich zrobić bez pośredniego noclegu. Swoje jednak zobaczyliśmy no i zdobyliśmy wiechę parku.
Wieczorem na drinka przyszedł z dziewczyną spotkany wcześniej na trasie Maciek, syn polskiego naukowca mieszkającego w Houston. Zgadaliśmy się, że jego ojciec i my mamy w Polsce domy w odległości 40 kilometrów. Bardzo miło się rozmawiało, a on świetnie mówił po Polsku.
OSTATNIE NOCE W BUBU2
Środa, 17 listopada                      
Najzabawniejsze, że zjazd 20 mil na południe parku, czyli również 700 metrów w dół spowodował, że znaleźliśmy się znów w letniej gorączce. Zatrzymaliśmy się po drodze w Hot Springs czyli ciepłych źródłach wypływających w fundamentach byłej łaźni wybudowanej nad samą rzeką i przez nią kiedyś zmiecioną. Siedziało się wiec  w  gorącej wodzie, mocząc jedną rękę w Rio Grande i patrząc na drugi, meksykański, brzeg.
GORĄCE ŹRÓDŁA, RIO GRANDE W TYLE
Po zajęciu kompletnie odizolowanego miejsca na bardzo ładnym campingu, pojechaliśmy jeszcze do kanionu Boquillas, w który wbija się Rio Grande pokonując następny pas gór. Na pożegnanie Moana zrobiła ponad 2 kilometry pieszo, a później jeszcze jeden ścieżką poznawczą koło campingu, która zachwyciła nas swoją odmiennością od jej podobnych.
ŚLADY PREHISTORII W BOQUILLAS CANYON
RIO GRANDE, GÓRY CHISOS I  MEKSYKAŃSKIE SIERRA DEL CARMEN
No i nastała zielona noc. Nie ostatnia w podróży, ale ostatnia w Parku Narodowym. Jak przystało na specjalny wieczór spędziliśmy go na zewnątrz przy 22 stopniach, zjedliśmy kotlety z bizona na grillu, wypiliśmy wino i Beatka ograła mnie w ostatnim ruchu w Scrabble. A potem, dzięki izolacji od świata, nastała dla nas prawdziwa zielona noc.
Czwartek, 18 listopada                       
JUŻ ŻAL ZA PUSTYNIĄ, UPAŁEM I AMERYKĄ DZIKĄ
Powrót. Ruszyliśmy na północ. Z początku przez bezkresne i odludne regiony południowego Teksasu, przez śmieszne nazwy miast typu Marathon, Dorn czy Merkel. Potem pojawiła się cywilizacja i to ta śmierdząca, bogactwo Teksasu czyli szyby naftowe. Wszędzie ich pełno na polach w okolicach Odessy. Cóż, ropę ode ssie się.
Najbliższy kierunek to Dallas, później przez stany Oklahoma, Kansas, Missouri, Iowa do Minneapolis w Minnesocie, skąd lecimy. Po drodze spróbujemy sprzedać naszą Bubu2 o czym będziemy informować.

GRUDZIEŃ 2010
2 grudnia
Już w Polsce.
Po drodze do Minneapolis zainstalowaliśmy się na campingu w Dallas.
TEXAS – KAŻDY SWOJE ROPNE ŹRÓDEŁKO MA I DOM W 5 MINUT Z DWÓCH  KAWAŁKÓW  POSTAWIONY
Daliśmy ogłoszenie na Craigslist, czyli takim Allegro, ale dotyczącym tylko przedmiotów używanych sprzedawanych przez osoby prywatne. Blokady zapobiegające handlowi na przemysłową skalę poznaliśmy szybko próbując wystawić nasz samochód w dwóch miejscach. Klienci zgłaszali się internetowo pod naszego maila, ale nie było ich zbyt wielu. Zaś kontakt telefoniczny był utrudniony, jako, że campingowy, dodatkowo płatny, Internet nie działał jak należy.
Uznaliśmy, że najrozsądniej będzie, jeśli nie uda się sprzedać Bubu2 w Dallas, znaleźć miejsce na pozostawienie auta na południu i nie ciągnąć się nim w mroźną i zaśnieżoną już północ.
W sobotę pojechaliśmy więc do komisu położonego na północ od Dallas przy drodze I 35 i tam uzgodniliśmy warunki pozostawienia w nim samochodu. Termin tej akcji, w przypadku gdyby nie udało nam się wcześniej sprzedać Bubu 2 na własną rękę wypadł na wtorek w południe, dzień, uznany przez nas jako ostateczny do sprzedaży i wyruszenia na północ.
Jeśli chodzi i potencjalnych klientów, jedyna konkretna rozmowa odbyła się w niedzielę wieczorem ze Stevem, który chciał przyjechać zobaczyć Bubu2. Umówiliśmy się na poniedziałek po jego pracy.
Poniedziałkowy poranek minął nam na kończeniu sprzątania i czyszczenia samochodu, pakowania tobołów, a w południe pojechaliśmy na lotnisko po wynajęty samochód osobowy.
UROCZYSTE WYRZUCENIE OBRUSU I GRAND MARQUIS
Odebraliśmy wielki amerykański model Forda pod szyldem Mercury i obiecującą nazwą modelu: Grand Marquis, taki co to ma 6,8 litrowy i 10 cylindrowy silnik, z przodu prawie skórzaną ławkę i płaską deską rozdzielczą jak za dawnych lat. Na moje pytanie o rocznik produkcji, pani z wypożyczalni odpowiedziała z uśmiechem 2010.
Kiedy już prawie przepakowaliśmy rzeczy pojawili się nasi jedyni klienci, Steve z żoną, ale my już wiedzieliśmy, że jak ktoś poważny przyjedzie na wizytę to Bubu2 kupi, tak pięknie auto wyglądało, a i wszystko hulało w nim, że hej.
Decyzja zapadła szybko i to po cenie którą zażądaliśmy.
Umówiliśmy się więc na wtorek o 13h w banku Steve’a, 50 mil na południe od Dallas, czyli dla nas dodatkowe100 mil do przejechania. Umowy nie podpisaliśmy, zaliczki nie wzięliśmy, wszystko polegało na danym słowie, zwłaszcza że nasz akt własności Bubu2 miał dojść kurierem z Minneapolis właśnie we wtorek o 10h30. Na tej godzinie bazowała się wtorkowa sprzedaż i nasz wyjazd.
O 10h25 warowałem już przy recepcji. Kilka minut później minął mnie z prędkością światła samochód Fedexu i pognał w głąb campingu. Zanim dotarłem Beatka miała już w ręce kopertę z oryginałem dowodu rejestracyjnego (całą naszą podróż zrobiliśmy na tymczasowym).
Po telefonie do Steve’a potwierdzającym transakcję ruszyliśmy w dwa auta na południe do miasteczka Kaufman, zatrzymując się na lunch w chińskim barze.
Pod bank zajechaliśmy równocześnie w trzy auta, Steve wypłacił gotówkę i pojechaliśmy przerejestrować samochód na niego. W urzędzie okazało się, że ponieważ samochód jest z innego stanu należy przejść kontrolę techniczną.
W czasie jak my krążyliśmy po mieście, Beata w przedszkolu żony Steva zabawiała się z Moaną na placu zabaw. Steve umówił się na przegląd i wróciliśmy na parking przedszkola.
Steve uznał, że nie warto nas już zatrzymywać przed daleką drogą i po wspólnym zdjęciu pamiątkowym ruszyliśmy o 15h jednym już autem z kręcącą się w oku łezką za naszą ukochaną Bubu2, która tak dobrze nam służyła jako dom przez tyle miesięcy. Dostała za to ode mnie czułego całusa w maskę.
DZIĘKI CI KOCHANA BUBU2 I NOWI SZCZĘŚLIWI WŁAŚCICIELE
My szczęśliwi z takiego obrotu sprawy, gnaliśmy przez centrum Dallas wypatrując wieżowca z serialu oraz miejsca zabójstwa Kennedyego. Przed nami było 1700 kilometrów.
Droga przez płaską Amerykę upłynęła bez problemów, jedzie się bez wysiłku, wszyscy z jednakową prędkością, nikt się nie wychyla, a tych nerwowych policja szybko sprowadza do pionu czyli na bok. Baliśmy się tej podróży strasznie, toż był to najgorszy i najbardziej ruchliwy tydzień w roku w związku z czwartkowym, najważniejszym amerykańskim, świętem Dziękczynienia. Co więcej, meteo zapewniało o kataklizmach pogodowych.
Tornado pojawiły się jednak na wschód od nas, a przykry front przeszedł nocą, kiedy spaliśmy w hotelu. Pozostawił po sobie tylko obniżenie temperatury z plus 25 do minus 10, ale niebo dla nas wciąż było bezchmurne.
I  przy takim niebie wjechaliśmy do Minneapolis w czwartek o 12h, czyli po dwóch hotelowych nocach po drodze.
Nie śpiesząc się już zbytnio na świąteczną kolację zapowiedzianą przez Ewę i Mirka na godzinę 16 zatrzymaliśmy się jeszcze w sklepie aby kupić Moanie i Beacie zimowe buty, jako że śmiesznie wyglądały w sandałach przy temperaturze -10.
Powitanie było kochane, trochę było opowieści o nowym domu przy przygotowaniach do rodzinnego najazdu, który nastąpił zaraz potem. Do stołu zasiedliśmy w 12 osób patrząc na upieczonego 11-sto kilogramowego pysznego indora.
THANKSGIVING U EWY I MIRKA
Jedzeniu i piciu nie było końca, jedynie ja wylądowałem w łóżku koło 21, cóż codzienne wstawania o 5h30 i trzy dni jazdy dały o sobie znać. Beatka, która również dużo prowadziła, jakoś lepiej zniosła trudy, ale młodość nie wieczność.
Piątek spędziliśmy w rodzinnej atmosferze razem z Ewą, robiąc z nią ostatnie zakupy i Mirkiem, z którym dojadaliśmy indyka, aby w sobotę rano pożegnać ich ze łzami w oczach, oddać samochód na lotnisku i ruszyć do Chicago, kończąc nasz sześciomiesięczny pobyt w USA.
Jak na nas przystało musiały pojawić się jasełka. Oddając bagaż podręczny do kontroli zostałem poroszony na bok i zaaresztowany, wezwano policję. W moim bagażu na monitorze widniał rewolwer COLT. No nie wiemy jak to się stało, że przy wielokrotnym przepakowaniu bagażu, colt, przygotowany na sylwestrowe przebranie, znalazł się w bagażu podręcznym. Tłumaczeniom nie było końca, tyle że to zabawka nie każdy widzi i mogłem chcieć go użyć w innych celach. Uprzejmość wzięła jednak górę nad przepisami i zwolniono nas po pół godzinie nerwów. Uff. Colta zabrano oczywiście.    
Powrót do Polski po 14 miesiącach nieobecności był jak zwykle powrotem do komuny. Już w samolocie smutnie i absolutnie nieuprzejme latające kelnerki niesłusznie zwane stewardesami przypomniały nam, ze zmieniamy świat na inny. Zaraz potem okazało się, że żaden z wtyków do słuchawek nie działa dobrze, a jedyny projektor jest za daleko aby coś na nim widzieć.
Dziewięć godzin lotu umilał jedynie fakt, że amerykańsko-polska przedstawicielka Lotu na lotnisku nie oparła się moim zielonym oczom i zablokowała dla nas dwa trzymiejscowe rzędy co umożliwiło wygodne spanie Moanie, a i nam na zmiany.
Bagaże poszły do Krakowa, a my w Warszawie wytarabaniliśmy się z naszym sześcioczęściowym bagażem podręcznym na spotkanie z Andrzejem: torbą, plecakiem, komputerem, nosidełkiem na plecy, składanym stołowym siedzeniem Moany i wózkiem. Podróżuj człowieku z dzieckiem!
Opowieściom nie było końca, Andrzej zabrał nosidełko, a my wróciliśmy do „strefy” aby z trudem zapakować się do malutkiego ATR-u lecącego do Krakowa.
Powitanie w Krakowie było iście królewskie, Agnieszka z Irkiem, Ewa z Jaśkiem, Zosia z Włodkiem no i Bartek, syn Beaty. Ale to była radość.
Nasz wyjazd na powtórzenie wspólnego lunchu z dnia wyjazdu w restauracji Grube Ryby przyćmił i opóźnił fakt, że torba widziana już przy samolocie w Warszawie nie pojawiła się w Krakowie. Omijając uprzejmie kolejkę zapytałem pracowników biurowych czy zadzwonili już do Warszawy w tej sprawie? Oczywiście nie zadzwonili, tylko przyjmowali od zdenerwowanych pasażerów (wielu) zgłoszenia zaginięcia. Po mojej awanturze, przypomnieniu komuny i kto tu jest klientem, okazało się, że torby nie zmieściły się do samolotu i przylecą za trzy godziny następnym. Nie można było tego powiedzieć wszystkim od razu?! Gnoje.
Zarezerwowana przez Agnieszkę salka w knajpie była cudna i z widokiem na zamarznięte jeziorko. Byliśmy naprawdę bardzo szczęśliwi ze spotkania, a czas jakby nie istniał i wydawało się, że to trwa poprzedni lunch sprzed ponad roku. Wielkie dzięki Wam wszystkim za te chwile.
NASI UKOCHANI W KRAKOWIE
Potem to był już przejazd dalej, pierwsze chwile Moanki z babcią Marylką, i Fredzią dnia następnego. Witaj Polsko.
                
Na koniec należy się podsumowanie podróży, aby dać ewentualnym chętnym pójścia w nasze ślady jakąś wizję kosztów.

  • Nasza podróż Bubu2 trwała 5 miesięcy i 10 dni (cały pobyt – 6 miesięcy)
  • Przejechaliśmy 17.760 mil czyli 28.416 kilometrów.
  • Paliwo braliśmy 43 razy i poszło go 5.667 litrów za 4.674$ czyli 14.000 pln
  • Średnia spalania wynosiła więc 21,65 litra na 100 kilometrów.
  • Zużyliśmy 393 litry gazu propan butan za 314$ (949 pln) oraz 11 małych butli gazowych do grilla.
  • Przeszliśmy pieszo 791 kilometrów, a na rowerach przejechaliśmy ich 247, zwiedzając 34 Parki i Pomniki Narodowe USA, 4 Parki Narodowe Kanady przejeżdżając przez 23 stany USA i 5 prowincji Kanady.
  • Wydaliśmy na campingi 2.562$ (7.686 pln) śpiąc w podróży 30 nocy za darmo, głównie na parkingach hipermarketów Wal-mart oraz na stacjach paliw, McDonald’s i u znajomych.
  • 61 razy wypróżnialiśmy nasze Bubu2 z zanieczyszczeń i braliśmy wodę, nie licząc oczywiście campingów, które te podłączenia posiadały na stałe.
  • Ani razu nie mieliśmy kontaktu z policją.
  • I choć nie zapłaciliśmy ani jednego mandatu to w ciągu 6 miesięcy wydaliśmy około 70.000 pln (plus obrotowe 33.000 odzyskane po sprzedaży Bubu2). I choć suma wydaje się ogromna to 12.000 pln miesięcznie czyli 3.000 tygodniowo dla trzyosobowej rodziny będącej w ciągłej podróży jest mniejszą kwotą niż tydzień nad polskim morzem czy w Zakopanem.   

I to by było na tyle. Pozdrawiamy naszych czytelników, dziękujemy za śledzenie naszych przygód, które, mamy nadzieję, przyczynią się do decyzji dotyczących ich własnych podróży. Dziękujemy za nieliczne wpisy.
Do zobaczenia na Jamajce i Bubu pod koniec zimy w 2011 roku.

Komentarze