PAŹDZIERNIK 2010 KALIFORNIA, ARIZONA I UTAH
1 października
Jeśli są takie miejsca, które należy ominąć w podróży po Stanach
to Las Vegas, Los Angeles i Hollywood. Paradoksem jest to, że aby o tym
wiedzieć trzeba tam pojechać.
Wprawdzie nasz przewodnik pisząc o Hollywood jako miejscu synonimu
sławy mówi „Ci, którzy naprawdę zdobyli fortunę, wyjeżdżają stąd najszybciej
jak tylko mogą. Także wielkie studia już dawno opuściły Hollywood i w cieniu
niegdysiejszych świątyń kina i wspaniałych hoteli snują się prostytutki, drobni
przestępcy i przyjezdni”. Przyjezdni to my.
To samo można by napisać o Las Vegas, kiedyś centrum światowej
muzyki (wcale nie hazardu), a dziś jedynie … tu to zdanie co wyżej o Hollywood.
Beatka, wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że jak już
człowiek ciągnie się taki szmat drogi to musi zobaczyć wszystko co
najważniejsze i co zna tylko z obrazka. Chciała więc zobaczyć koniecznie studio
filmowe. Padło na Universal, jako że największe.
Dla mnie to żadna atrakcja, lubię czytać książki co nie znaczy
zaraz, że muszę zwiedzać drukarnie czy nawet poznawać ich autora.
Cóż (tu wcale nie piję do Beatki), człowiek z zasady jest maluczki
i wszelakie synonimy sławy i bogactwa lub nawet otarcie się o ich symbole już
go wyróżniają spośród miernoty. Tak się takiemu człowieczkowi tylko wydaje.
Mnie jest oczywiście łatwo mówić, nie tylko, że się otarłem, ale
momentami nawet funkcjonowałem wewnątrz takich środowisk i wśród tak zwanych
światowo znanych postaci i wiem jak to wygląda naprawdę. Zwykli, przeciętni,
może trochę bardziej zblazowani pieniędzmi ludzie, którzy stracili swoją
intymność, a raczej sprzedali ją za tą właśnie mamonę. Szukają więc intymności wśród
sobie podobnych i dlatego trzymają się razem.
Mogę więc pozwolić sobie na komentarz, że śmieszą mnie Ci z
czasopism, zazwyczaj aktorzy, piosenkarze, dziennikarze czy marni politycy, którzy
w każdym kraju tak jak i w Polsce jednako starają się być gwiazdami. I stają
się nimi, ale tylko u siebie, gdy opuszczą swoje granice, są już nikim. Czy sąsiedni
Czech wie kto to Pieńkowska, Marcinkiewicz czy inny znany w Polsce Polak? Nie, każdy
kraj ma swoich malutkich-wielkich, takich samych mało gdzie indziej
rozpoznawalnych. Niewielu z nich udało się sprzedać twarz światowo, ale jednak
większość, której się to powiodło musiała przejść przez Hollywood właśnie.
Tak więc Hollywood jest mitem dla maluczkich, którzy nim żyją, bo
dzięki takim mitom odrywają się od własnej, szarej codzienności. A to
wykorzystuje się wszędzie i zawsze bez skrupułów i zarabia na tym pieniądze.
SYMBOLE, SYMBOLE
Universal City. To taki Disneyland, tyle, że tematycznie związany
z kinem, a raczej z produkcjami tej wytwórni filmów. Olbrzymia struktura do
robienia pieniędzy i ludzi na szaro. Na zewnątrz zwykła galeria handlowa,
restauracje i punkty sprzedaży wszelakiego badziewia – ogólnodostępna. Z City
wchodzi się niby do Studio Universal – tym razem za jedyne 74$ od osoby, nie
licząc dodatkowych 20 za parking już wcześniej zapłaconych. I jeśli ktoś w
Polsce myślał, że widział duży parking w Arkadii w Warszawie, to się myli.
Puściliśmy więc te 200$ wraz z wstępem do knajpek, gdzie je się
gówniane amerykańskie tłuste żarcie (trudno nazwać to jedzeniem) do woli i
wygląda potem jak wszyscy.
Na początek nażarliśmy się, jako że było południe, następnie
zaczęliśmy zwiedzać według wolnego wyboru atrakcji.
Najpierw była wizyta w Jurassic Park i przejazd pływającą
platformą z siedzeniami przez fragment dekoracji ze straszącymi tam i
polewającymi wodą siedzących, prehistorycznymi plastikowymi stworami. Na koniec
zjazd z wielką prędkością z 30-metrowego wodospadu uciekając przed rozdziawioną
paszczą olbrzymiego T-Rexa - atrakcja iście z wesołego miasteczka. Stwory
dobrze ujęte przez sprytnego operatora kamery i reżysera mogły straszyć i
sprawiać wrażenie żywych. Tam nie.
Potem obejrzeliśmy wystawę, głównie o Hitchcocku i „Ptakach”.
Następnie trochę na siłę, wysłałem Beatę, jako zwiadowcę, do budynku „Mumia”.
Wróciła z przewróconym żołądkiem po jeździe roller coster’em, czyli
zapieprzającym tak wagoniku, że nawet straszące rozkładające się mumie nie
zdążyły jej postraszyć.
Jako, że trzeba było się bardzo śpieszyć (ostatnie pokazy są o
16h30, a my zaczęliśmy o 13h30) pognaliśmy do kina 4D na pokaz półgodzinnego,
specjalnie stworzonego w tym celu filmu o Shreku.
4D to okulary trójwymiarowe z 3D, które każdy zna z Imax’a, ale z
drżącymi fotelami i pryskającą wodą, kiedy to osioł kichnie Ci w twarz. Było
zabawne, jak sam film zresztą.
Dalej, znów szybko, poszliśmy na gwóźdź programu, zwiedzanie
studia Universal. Wsadzono nas do turystycznej kolejki, takiej co to jeżdżą po
każdym turystycznym zakątku świata, tyle, że z wideo i sporo większej.
Na początku miało się wrażenie zwiedzania hipermarketów i to od
tyłu. Zwykłe wielkie szare hale i ich śmietniki. Nic nie zmieniał fakt, że
dowcipny kierowca-komentator opowiadał, że coś się w nich kręci czy
przygotowuje.
Na szczęście potem wjechaliśmy w dekoracje sztucznych miasteczek,
a to kawałek Londynu, Rzymu czy meksykańskiej wioski z westernu. Ta ostatnia
była najlepsza, pokazano fragment filmu z zalewającą wioskę rwącą wodą, po czym
zobaczyliśmy to na żywo, a woda prawie nas zmyła z pojazdem. Coś się wreszcie
zaczęło dziać.
SZTUCZNE MIASTECZKA
Dojechaliśmy do basenów, w których „Szczęki” zjadały nurka i temu
podobne ruchy wielkiego, mało realnego, rekina. Ciekawostką był stojący na
górce, od 50 lat już, dom z „Psychozy” Hitchcocka, w którym straszył Antony
Perkins. Parę metrów za domem wielka ruina Boeinga 474 rozwalonego o domy z
„Wojny Światów” Spielberga miała robić wrażenie.
Aby jednak pasażer czuł, że wydał swoje pieniądze za coś,
postarano się o cztery chwyty, które miały nami wstrząsnąć i pokazać jak robi
się filmowe efekty, czyli świadome oszustwo widza.
Pierwszy to wjazd kolejką do tunelu w którym podłoga była ruchoma,
a ekrany usytuowane po obu stronach pokazywały w 3D walkę King Konga z
pterodaktylami. Skaczące po dachu drgającego wagonika stwory oraz przestrzenność
obrazu dzięki okularom dawały uczucie uczestniczenia w sekwencjach.
Drugi, to pokaz stojących tuż obok wagoników samochodów, które
wylatują w powietrze po ogniowych wybuchach stacji benzynowej, których gorąco
czuło się na sobie. Pokaz zakończono tańcem tych aut w powietrzu, zabawnie, ale
zupełnie niepotrzebnie, pokazało to bowiem ich lekką strukturę, a powolność
ruchów hydraulicznych podnośników obniżała efekt.
Trzeci chwyt był z „Mumi”, też tunel. Taki prosty chwyt z
symulatora lotów. Oświetlony tunel kręci się wokół widzów, a hydrauliczne
podnośniki ruszają odpowiednio bazą co daje nieodparte wrażenie kręcenia się
wokół osi i spadania. Dla wrażliwych rzyganie murowane, a że się toto naprawdę nie
rusza, to rzyga się na własne kolana.
Ostatni chwyt był dekoracją z „Trzęsienia Ziemi” (chyba). Nasze
wagoniki zatrzymały się na stacji metra w Nowym Yorku. Zaczęło się trzęsienie
ziemi, iskry, odpadające elementy, pękające rury z lejącą się wodą, w końcu
zarwanie się części sklepienia i wpadająca (za wolno) do środka i wybuchająca
cysterna. Apogeum było zalanie stacji wpadającą schodami wodą, wdzierającą się
w dół szumnymi, olbrzymimi potokami. Efektowne.
Aha, był jeszcze most. Taki od Mojżesza. Czyli stoimy przed
jeziorem, droga się kończy w wodzie. Nagle część wody się zapada i powstaje
metr poniżej poziomu jeziora sucha droga, którą my przejeżdżamy. Cud panie!
Te chwyty, choć nic więcej ciekawego nie zobaczyliśmy, sprawiły że
wyszliśmy udobruchani. Trzeba było od razu mówić, że to drogie wesołe
miasteczko, a nie jakieś tam zwiedzanie wytwórni filmów. Choć tak naprawdę, to
dobrze uzmysłowiło nam chwyty na jakie nabierany jest kinowy widz.
Trochę czas się omsknął i nie zobaczyliśmy efektów „Terminatora”.
Nie żałowaliśmy, widzimy je na co dzień w brudnej, zaniedbanej Kalifornii,
rządzonej właśnie przez owego. Już przy drogach nie widać tabliczek o opiece
nad czystością przez … Nikt o zdrowych zmysłach nie troszczył by się o tak
zaśmiecone miejsca.
Ku radości Moany, obejrzeliśmy za to spektakl, „Zwierzęta w
filmie”. Papugi, tresowane psy i koty, szympans dowcipniś. Dużo radości nie
tylko dla dziecka, ale też jest do zobaczenia w każdym parku atrakcji. Tam
zresztą był dla mnie najlepszy moment kinowy. Włączono wentylator, rzucono w
powietrze papugę, która zawisła w miejscu machając skrzydłami, a że tło było
niebieskie, a papuga filmowana, na ekranie mogliśmy zobaczyć ją z bliska lecącą
nad podłożonym obrazem. Robiło wrażenie i pokazało jak nas łatwo oszukać
optycznie. Po każdym względem z resztą.
Od początku jednak szykowaliśmy się na ostatni z prezentowanych
spektakli. Nie każdy widział niezbyt udany film „Waterworld” z Costnerem. Ja
tak, głównie ze względu na wielki katamaran. Nawet kupiłem ten film, ale ktoś z
moich gości w Leźnie po prostu go ukradł, zresztą nie jedyny z mojej kolekcji.
To taka historyjka o rozmrażaniu się lodów ziemi i zaniku suchego
lądu. Zapanowuje bezprawie i życie na wodzie na pływających siedliskach
zrobionych z byle czego.
Siedlisko z filmu straszy koło wejścia głównego, straszy też w
środku. Cały spektakl jest pokazem kaskaderskim przy dużej ilości efektów
wybuchowo-strzeleckich. Gwoździem jest przelatujący nad murem i rozbijający się
tuż koło widowni samolot i to z wielkim ognistym wybuchem. Bardzo było to wszystko
efektowne wraz z mistrzowską jazdą na skuterach wodnych, choć historyjka była bzdurna,
jak i film - ale podobało.
Więcej grzechów nie pamiętam.
GRAĆ GRĘ TRZEBA
Wyjechać wieczorem z Hollywood i przejechać Los Angeles jest już
samo w sobie wyczynem i zdecydowanie niezbyt naszym ulubionym zajęciem.
Wieczorem się siedzi, pije piwo, potem wino, a na końcu herbatkę z wkładką
rumową lub inną, w zależności od możliwości. Je się też kolację. A wszystko to
w ciszy i spokoju oraz przypływie najcieplejszych uczuć miłości do własnego śpiącego
dziecka.
Zatrzymaliśmy się więc na noc na pierwszym Wal-mart usytuowanym
przy autostradzie numer 10 biegnącej w kierunku Arizony. Najbliższy camping był
o ponad dwie godziny spowolnionej natężeniem ruchu jazdy.
Noc minęła spokojnie, ranek upłynął na rozmrażaniu i myciu
lodówki, która wraz z innymi schowkami zapełniła się następnie zapasami za 300$,
zakupionymi w Wal-marcie właśnie na okres zwiedzania pustynnych terenów.
Arizona Dream czy napój alkoholizowany Arizona – to wszystko
jeszcze przed nami. Na razie na horyzoncie Park Narodowy Drzew Jozuego czyli
Joshua Tree NP.
Jadąc przez wielkie pola energetycznych wiatraków dotarliśmy pod
wieczór na camping Cottonwood Springs (15$), już w tym pustynnym parku.
Uff. Jak dobrze jest uciec od tłumów, hałasu i ludzkiej głupoty.
Rozpaliliśmy ognisko i zasiedliśmy kontemplować zachód słońca w towarzystwie
cykad i licznych ciem przyciągniętych naszym zewnętrznym światłem. Ależ miły był
ten wieczór!
CUDOWNE RECTO I VERSO
2 października
Od rana leje. Na tej suchej jak pieprz jeszcze wczoraj pustyni
dziś od rana mamy burzę i to taką prawdziwą z piorunami. Siedzimy wiec zamknięci
w naszym RV w oczekiwaniu na lepsze czasy, które już na horyzoncie się
pojawiają.
Lepsze czasy się pojawiły, ale nie pozwoliły dojść do centrum
turystycznego, pierwsze ich krople kazały wrócić w te pędy do domu. Lunch zjedliśmy jednak na zewnątrz, po czym
zapakowaliśmy Moanę do pionowego łóżka czyli nosidełka na sjestę i poszliśmy na
Mastodon Peak.
MASTODON
PEAK – NASZ POŚREDNI CEL
Pięciokilometrowa trasa obejmowała prócz szczytu również
opuszczoną kopalnię złota oraz oazę Cottonwood Spring, nazwa którą nazwano nasz
camping.
Zdecydowanie zakochujemy się coraz bardziej w sobie i w
pustyniach. Są tacy, jak moja mama, którzy zakochani są w górach, ale pustynia
ma inny wymiar. Bernard Shaw mawiał, że nie lubi gór bo zasłaniają widok.
Zapewne ten śmieszek nawet nie wiedział o czym mówi, co więcej nie wiedział
pewnie ile racji jest w tych słowach.
Dla przeciętnego człowieka pustynia to kupa piachu, tak do
horyzontu. Ileż w tym niewiedzy i braku wyobraźni. Tak zwana pustynia potrafi
być bardziej różnorodna niż wszystkie góry. Zresztą one często są jej częścią.
Pustynią generalnie nazywamy wyjałowione, niezdatne do życia tereny. I znów,
jakiż to schemat. Indianie Cahuillas, którzy zamieszkiwali część terenów
dzisiejszego Parku Drzew Jozuego, używając naszego języka nazywali by tę pustynię
darmowym hipermarketem. Te na pozór suche tereny porośnięte równie suchymi
krzaczorami i kaktusami zawierają tyle możliwości wyżywienia i leczenia chorób,
że tylko zaznajomiony z ich możliwościami mieszkaniec lub przyrodnik to widzi.
Na szczęście dla nas laików postawiono na tak zwanych ścieżkach przyrodniczych
tablice wyjaśniające to i owo.
I tak pierwszy raz w życiu widzieliśmy krzaki, których nazwa jest
nam wszystkim znana, a wyciąg z nich używamy wszyscy. Szampon jojoba – mówi to
panu coś?
JUKA, JOJOBA, CALIFORNIA JUNIPERS I JEGO JADALNE OWOCE
No właśnie, a podobnych temu roślin zobaczyliśmy wiele. Część z
nich jak mesquite używano wielorako. Ich ziarna, jak najbardziej strączkowe,
jedzono, liście innych służyły jako środki odkażające czy napary na
przeziębienia. Włókna juki używano do produkcji sieci, w które łapano króliki,
a z ich liści wyplatano koszyki i talerze. Można tak w nieskończoność. I to ma
być pustynia? Niezdatna do życia?
Oczywiście bazą była woda. Ze słowem pustynia zawsze łączy się
słowo oaza. Mnie wprawdzie ta nazwa łączy się bardziej ze spelunką w Gliwicach gdzie
za czasów komuny nie tylko wodę sprzedawano, ale generalnie oazę na pustyni
znaleźć można. Widać je z daleka. Nagle w jakimś skalnym wąwozie lub rozpadlinie
pojawiają się drzewa i bujna zieleń. Wiadomo, tam jest woda, więc żyło się w
tych oazach, a na zakupy szło się na pustynię.
OAZY
Nasza wycieczka doprowadziła nas do kopalni złota. Duże słowo –
kopalnia. Dziura w ziemi, trochę drewnianych stempli nie wiadomo skąd
przytarganych i tyle. Jednakowoż trochę to ekscytujące stąpać po górach i
wiedzieć, że na kruszcu się stoi. Dodatkowo patrząc wokół siebie nieustająco
nasuwa się pytanie, dlaczego tu właśnie kopali, a nie tam czy tam, obok po
drugiej stronie. I znajdowali.
Weszliśmy na szczyt położony nad kopalnią. Niewielka wspinaczka z
Moaną na plecach mroziła krew w żyłach, ale widok był zacny. Na pustyni nic go
nie zasłania aż do horyzontu.
Schodząc, już z daleka zobaczyliśmy palmy i zielone krzaki. W
oazie trochę wody widać było w zbiorniku, który używany był w złotym biznesie
jako rozdrabniacz kamieni i oddzielacz w celu wydobycia z nich kruszcu.
BYŁA KOPALNIA, NA I POD SZCZYTEM MASTODON
Do samochodu wróciliśmy zadowoleni i z wycieczki i z koloru nieba,
aby po nabraniu wody i opróżnieniu zbiorników pojechać w głąb parku.
Droga wiodła najpierw w dół na dno olbrzymiej doliny,
przypominającej swoim wymiarem płaskowyż, z 50 kilometrów długa i
30 szeroka. Jechaliśmy szosą, która wyglądała jak nitka rzucona na bezkres.
Nagle krajobraz zmienił się i znaleźliśmy się w lesie… kaktusów.
Było to olbrzymie pole rosnących w dużej koncentracji kaktusów cholla. Ciemnych
w dolnej części, jasnożółtych w górnej, które jakby świeciły w świetle
zachodzącego słońca. A widok na dolinę nad ich prawie fosforyzującymi czubkami przyprawiał
nas o najwyższy zachwyt i uśmiech, który niekontrolowanie sam pojawiał się na
twarzy.
NAGLE KOLOROWO
LAS KAKTUSÓW CHOLLA
Nie spodziewaliśmy, że będzie on nam towarzyszył do późna w nocy.
Zapadał zmrok, my pięliśmy się w górę na inny płaskowyż położony o kilkaset
metrów powyżej doliny Colorado Desert. Tam zjechaliśmy do campingu spotkanego
przy drodze o pięknej, zapraszającej nazwie Belle.
Są takie chwile których nie da się opisać. Rodzaj uniesienia,
zakochania w pejzażu i atmosferze miejsca. Oczywiście często sprzyja temu
światło, zachodzące słońce czy kolor nieba pod nim. Na nasze miejsce na tym
opustoszałym campingu trafiliśmy od razu, jakby ktoś nas tu prowadził. Wielkie
okrągłe głazy wokół nas, pomarańczowe niebo i drzewa Jozuego. Znaleźliśmy się w
epoce Flingstonów.
NASZE PUSTKOWIE - CUD ŚWIATA
I znów nie da się opisać tej samotnej kolacji we dwoje, krewetek gigantów,
które przystosowały się wielkością do okolicy, leżąc patrzenia, to na bezchmurne
niebo, to na okolicę zupełnie jasną i z wyraźnymi detalami, a oświetloną
jedynie gwiazdami. I na spadające gwiazdy tnące nieboskłon wzdłuż i wszerz. No
nie da się.
3 października
Nie da się też opisać naszego przebudzenia. Pioruny walące w poziomie
i pionie, wiatr, deszcz i ogólna groza. I wszystko po to aby po kilku godzinach
Moana przy bezchmurnym niebie pluskała się w swojej wanience zażywając kąpieli
wodnej i słonecznej. Pustynia Panie!
Przed południem wskoczyliśmy na rowery i pojechaliśmy drogą
zobaczyć dlaczego na campingu, który minęliśmy wczoraj, a położonym kilka mil
od naszego, ograniczono miejsca dla samochodów o długości powyżej 25 stóp . Odpowiedzi nie znaleźliśmy,
staliśmy już na takich gdzie ograniczenie było do 21, a my mistrzowie naszych 29 stóp wciskaliśmy się bez
problemów. Ucieszyła nas za to bardzo ścieżka przyrodnicza wśród olbrzymich
głazów, identycznych do tych koło których nocowaliśmy. Idąc od słupka do słupka
czytaliśmy ciekawostki o geologii okolicy, a przy okazji wspinaliśmy się na co
ciekawsze okazy aby popodziwiać widoki.
WDRAPUJEMY SIĘ
CAŁA OKOLICA
Wróciliśmy na lunch do naszego uroczyska, teraz Moana śpi w wózku,
Beatka kręci się dbając o nasz porządek, a ja tłukę w klawiaturę.
Zapewne każdy się pyta co to te drzewa Jozuego? To odmiana juki,
tyle że wieloramienna. Mormoni nazwali je tak, ponieważ przypominały Jozuego
wyciągającego ręce w geście powitalnym. A kto to Jozue? No dajcie mi spokój.
Wiem, ale nie powiem.
CIEŃ POD DRZEWEM JEZUEGO
4 października
Mimo zapowiedzi i chęci nigdzie wczoraj po południu nie poszliśmy.
Moanka miała niesamowite pole do zabawy, jeżdżenia na swoim rowerku i pluskania
się w wodzie, tak że postanowiliśmy korzystać z tego uprzywilejowanego i
pięknego miejsca.
Tym razem wieczór spędziliśmy nie pod rozgwieżdżonym niebem, choć
znów takie było, lecz przy ognisku i w towarzystwie walczących na skałach
cieniowych ruchomych postaci powstałych dzięki ogniskowym płomieniom.
Rytuałem naszej podróży jest wieczorne zasiadanie na krzesełkach i
zajadanie orzeszków. Moana po przyjeździe na camping i zainstalowaniu się na
nim idzie pod boczną dolną bakistę, pokazuje na zamek do niej i mówi: to!
Otwieram zamek i drzwiczki, Moana wyciąga swoje rozkładane krzesełko, rozkłada je
i siadając wskazuje na uchwyt w podłokietniku i mówi: Am. Wszystko jest jasne,
przyszedł czas na wieczorną porcję kilku orzeszków ziemnych. Nasypujemy je do
jej uchwytu, w nasze wkładamy zimne piwa i tak sobie siedzimy. Niekiedy, jak
wczoraj, przy ognisku, a niekiedy patrząc na zachodzące słońce.
Zresztą następne czynności też są codziennie identyczne (nuda
Panie!), tyle, że kadr wokół zmienia się nieustająco. Beatka daje Moanie
kolację w postaci kanapki lub jaja na miękko, następnie jest mycie zębów i
kąpiel, znaczy prysznic. Ja w tym czasie przygotowuję kolację, rozpalam ognisko
lub rozstawiam grilla, nakrywam do stołu i czekam piekąc coś tam. Już w łóżku
Moanka dostaje swoją porcję mleka, a Beatka jeszcze tylko przeciera podłogę
naszego Bubu2 i już jest gotowa do kolacji.
Ja niekiedy, z piwem w ręce, podglądam je przez okienko, z
czułością patrzę to na jedną, to na drugą i na obie razem w ich wieczornych
obowiązkach i porozumieniu. Beatka nie dość, że jest fantastycznym życiowym
partnerem, jest też świetną i mądrą matką.
A co do urody, to kobiety można podzielić na takie, co to muszą
jakoś z nią żyć i na takie, które były piękne i z wiekiem takie pozostają, na takie,
które swoją byłą urodę oglądają już tylko na zdjęciach oraz na takie, u których
z wiekiem uroda nabiera rasowości. Beata należy do tych ostatnich. Hurra!
NA CO DZIEŃ BEZ MAKIJAŻU
Dzisiejszy poranek był trudny. Wczorajsze odczytywanie cieni ze
skał tak nas umęczyło, że postanowiliśmy wyskoczyć na chwilę z parku w celu
uzupełnienia napojów też wyskokowych. Tragiczny poranek spowodowany był brakiem
wkładek do wieczornych herbatek, co skończyło się nadużyciem wina i to
kiepskiej jakości, a co to znaczy każdy wie.
Skończyło się obiadem u „Chińczyka” w miejscowości 29 palm, czyli
Twentynine Palms. To taka dziura co to już nawet psy nie szczekają dupami.
Monopolowy jednak był, zakupiono wiec po buteleczce Ginu i Rumu (każda1,5
litra).
Wróciliśmy do parku aby z 29 palm pójść do 49 (lubią 9 na końcu).
RUSZAMY
Trasa wiodła do oazy z 49 palmami właśnie. Aż niepojęte jest, że
idąc suchym górskim rumowiskiem kamieni z kaktusami i kolczastymi krzakami,
gdzie wydaje się, że nic już tam żyć nie może, dochodzi się głęboko w górach do
miejsca, w którym rosną wielkie regularne palmy, w oczkach jest woda i że jest
ono poidłem dla wielkorogich kozic, kojotów i innych zamieszkujących te
nieprzystępne tereny zwierząt. Oczywiście trzeba by zaczaić się o świcie, czy
prawie o zmroku by je spotkać, my, dzienni zwiedzacze, mieliśmy przyjemność
tylko z jaszczurkami, wiewiórkami antylopowymi (biegają szybciej niż ich własny
cień) czy z jednym kojotem, którego udało nam się w końcu zobaczyć.
49 PALM
Było upalnie, na noc pojechaliśmy niewiele dalej na zadziwiający
camping zwany Indian Cove. Położony w dolinie okrągłych głazów, które przy
zachodzącym słońcu sprawiały wrażenie specjalnie toczonych. Cóż jednak,
krążyliśmy po nim bez końca próbując znaleźć bezwietrzne miejsce, tylko po to
aby w końcu zaparkować byle gdzie i nie wyjść z domu, zrobiło się bowiem 13
stopni. Wiatr wróżył zmianę pogody, a pierwszym jej objawem był nagły,
niesamowity spadek temperatury. Przygaszeni zmęczeniem poprzedniej nocy i
niemożnością korzystania z tak urokliwego miejsca, po kolacji zalegliśmy każdy
w swoim kąciku przy lekturze. Jedyne co pamiętam - dbająca żona obudziła mnie i
zmusiła do… umycia zębów.
5 października
Skromna ilość wina i absolutny brak herbatek poprzedniego wieczora
(pomimo zakupionych dodatków) spowodował w nas nagły przypływ energii. Było
jeszcze wcześnie rano, a my byliśmy już po kawach i na parkingu przy szlaku.
Harcerski szlak (Boy Scout Trail) to droga zbyt długa jak na nasze
możliwości, na dodatek nie pętla. Uznaliśmy więc, że pójdziemy nią tak długo
jak nam się będzie podobało iść i zawrócimy. Generalnie w górzystym terenie nie
jest to nudne, idąc w górę patrzy się w jedną stronę, a wracając podziwia się
zupełnie inne pejzaże. Co więcej czas mija więc i światło się zmienia, a
wiadomo, inne światło - inny świat.
Znów trafiliśmy w dziesiątkę. Najpierw szło się płaskowyżem z 2 kilometry pustynią
ciągle lekko w górę. Potem weszliśmy w kamienne połączone ze sobą wąwozy i
szliśmy ich dnami dalej lekko w górę. Na końcu szlak zaczął piąć się już na
poważnie. Już sama pustynia zmieniała wygląd, ale droga kanionami, a później
skalistymi zwaliskami nieustannie inaczej wyglądała co przyprawiało nas o
zachwyt.
OGLĄDAMY SIĘ, CZY TYM MOŻNA SIĘ ZACHWYCAĆ?
I kiedy doszliśmy na przełęcz i trzeba było z rozsądku wracać,
poszliśmy dalej. Nasz wzrok przyciągnęła następna przełęcz z zieloną grupką
drzew. Doszliśmy do niej i do wniosku, że tak można bez końca. Po chwili wytchnienia
i podziwianiu panoramy, byliśmy już przecież dużo wyżej niż poprzednie, mijane
od czasu wyjścia z pustyni, szczyty. Droga powrotna okazała się jeszcze
bardziej atrakcyjna. Idąc w górę porównywaliśmy naszą ścieżkę do okolicy, więc wracając
zeszliśmy z niej aby iść na dziko suchymi kanionami usianymi wielkimi głazami
po których trzeba było skakać lub się z nich ześlizgiwać aby osiągnąć następny,
niższy stopień płynącej kiedyś tędy rzeki. Oczywiście robiliśmy to tylko będąc
pewni kierunku, wiadomo, wąwozy idą tylko w dół.
Na pustyni zabawa jest bardziej niebezpieczna. Prostym
przyrodniczym szlakiem o długości dwóch kilometrów poszedł facet późnym
popołudniem. Złapał go zmrok i biedak próbował wrócić. Na takiej pustyni po
zmroku ma się wrażenie, że ścieżki biegną w każdym kierunku, nawet w dzień to
widać i próba dotarcia z powrotem kończy się często oddaleniem. Najlepiej
pozostać na miejscu i mimo zimna dotrwać do świtu. Szkoda, że to moment kiedy
wychodzą na łów skorpiony, żmije i inne gadziny. Znaleźli gościa żywego po
kilku dniach. Cóż nie każdy wie co to gwiazdy i kierunki świata.
Na drodze spotkaliśmy nie lada niespodziankę – pustynny dąb,
karłowaty ale żołędzie jak nasze. Tylko ludki robić.
ZDZIWIENIE NA PUSTYNI – PUSTYNNY DĄB
Na lunch wróciliśmy do Bubu, rozłożyliśmy się ze stołem i
krzesełkami na samochodowym parkingu. Byliśmy sami. Podobnie jak na całej
trasie, gdzie nie spotkaliśmy ani żywego, ani umarłego ducha.
NIEWYKORZYSTANY CAMPING, OKRĄGLAKI, LUNCH I KAKTUS OGON BOBRA
Teraz jesteśmy już w Black Rock Canyon, campingu wśród drzew
Jozuego, na wzgórzach z widokiem na odległą dolinę i góry za nią. Znów magiczne
miejsce i pech jakiś. Temperatura spada
nieustająco, w dzień jest jeszcze normalnie z 25-27 stopni, ale nocą robi się szybko
bardzo zimno i temperatura po zachodzie słońca spada z zawrotną prędkością do 5
stopni, a nasze buczące ogrzewanie nie daje mi spać i budzę się za każdym razem
kiedy się włącza, albo kiedy odkryta Moana burczy: brr. Wstaję ją przykryć, łyk
toniku z lodówki i znów zapadam w świat majaków mojej podświadomości.
Trzeba powiedzieć całą prawdę. Coś jest w tym samochodzie bardzo
dziwnego. Otóż wraz z Beatką, śnimy co noc godzinami niestworzone historie. Tak
realne, że czasami budzimy się aby je sobie opowiadać, czasami budzi mnie mój
własny śmiech (i Beatę) lub strach. Co więcej, po przebudzeniu zasypiamy i ten
sam sen trwa dalej kontynuując swoje niepojęte meandry.
Tak więc znów nie możemy korzystać z naszego pięknego miejsca i
kolację jemy w środku.
6 października
Rano ruchy mamy spowolnione. Patrzymy, popijając kawę, jak cyferki
na naszym zewnętrznym termometrze powoli idą w górę, 6, 7, 9. Kiedy jest już 15
wyruszamy.
Jako obiekt wybraliśmy pobliską trasę-pętlę o długości 7 kilometrów . W
połowie drogi znudziło nam się jednak iść szlakiem, który wiódł doliną i
poszliśmy graniami z widokiem. Dobry to był wybór, widzieliśmy w oddali nasze
Bubu2 zaparkowane w zagajniku drzew Jozuego, od południowej strony były góry, a
od północnej płaskowyż pocięty drogami w kwadrat. Bardzo niedawno temu, bo
dopiero w latach 30 XX wieku nastąpiła tu parcelacja ziem.
WOKÓŁ BLACK ROCK CANYON
Po południu poszliśmy jeszcze na górską ścieżkę krajoznawczą. Dwa
kilometry, a że była to znów pętla, to połowę trasy szło się mocno pod górę aby
spojrzeć z innego kąta na nasze poranne wyczyny.
Nie żałowaliśmy wizyty w Black Rock Canyon choć była ona
sprowokowana przymusem. Ponieważ park jest pustynią nasze ścieki można oddać właśnie
tu i w Cottonwood, to jest w miejscach położonych na dwóch końcach parku w
odległości 65 mil
czyli stu kilometrów. Z wodą jest podobnie, campingi wewnątrz parku jej nie
posiadają. A tak w ogóle to park jest olbrzymi. Trochę mam kłopotów aby
przeliczać kwadratowe akry na kilometry kwadratowe czy nawet hektary. Ma on 792.623 akrów
kwadratowych.
Amerykanie kiedyś tam zaczęli przechodzić na system metryczny, w
niektórych stanach podaje się nawet obie miary, ale generalnie rządzą wszędzie
mile, cale, stopy, galony i akry. Cóż, u nas jajka w paczkach ciągle sprzedaje
się na tuziny, a nie na dziesiątki. Kiedyś płynąc spływem rzeką Drwęcą
zapytałem wędkarza: daleko jeszcze do Brodnicy? Po chwili ważenia myśli
odpowiedział: flaszkę pan zrobisz.
Ot i w Polsce są swoiste jednostki miary i to bardzo precyzyjne.
Należało przecież szybko zróżniczkować prędkość prądu rzeki względem pojemności
rzeczonej flaszki, po dodaniu oczywiście prędkości dodanej kajaka i scałkowaniu
zsinienia alkoholowego twarzy kajakowicza, które to wskazywało na jego
możliwości absorpcji czyli wypadkową prędkości spożycia płynów. A facet to
zrobił w kilka sekund. I tak powstała w Polsce nowa miara czasu lub odległości –
flaszka.
Jakież było nasze zdumienie, kiedy późnym wieczorem, po dotarciu
na centralny camping w środku parku okazało się, że nie ma w nim wolnych miejsc.
No tak, światowe centrum skałkownictwa, czyli wspinania się na płaskie
okrąglaki (to takie okrąglaki co to kiedyś pękły czyli półokrąglaki). Niezbyt jednak
przerażeni pojechaliśmy na sąsiedni camping „Ryan”.
Nauczeni doświadczeniem zatrzymaliśmy się przy pierwszym wolnym
stanowisku, akurat z dumnym numerkiem 1, mimo iż była zawieszona na nim kartka
informująca o zajęciu. Z kartki wyczytaliśmy jednak, że straciła już ona
aktualność i wisi przez czyjeś niechlujstwo. Zrozumieliśmy, że miejsce
pozostało wolne tylko dzięki niej, bo nikomu z przejeżdżających nie chciało się
sprawdzić dat. Ściemniało się, za nami stały już dwa samochody, zajęliśmy więc
skwapliwie to przepiękne stanowisko na dodatek bez widoku na sąsiadów. Po chwili puszczone przez nas samochody
wyjechały z campingu – nie było już wolnych miejsc. Szczyńściorz.
NASZ CAMPING Z LOTU PTAKA CZYLI SZCZYTU MOUNT RYAN
Różowe niebo oświetlało jeszcze skały za nami, a my planowaliśmy
dni następne, wiedząc, że najbliższe trzy noce zostaniemy tu właśnie, najlepiej
położonym miejscu w parku, no i że zbliża się weekend więc z wolnymi miejscami
będzie krucho.
NASZA BAZA NA 3 DNI – W TLE ZDOBYTY SZCZYT RYAN
7 października
Wycieczki, wycieczki, wycieczki.
Pierwsza na rowerach do tamy. Tak, tak, na pustyni też można.
Historia jest długa i zawiła, zainteresować może jedynie tych, którzy ocierają
się o te miejsca.
Taka tama, jak to tama, zatrzymuje wodę. Jednakże na pustyni daje
to nieziemski efekt, zmienia się okolica i jej mieszkańcy. Woda na pustyni to
życie.
TAMA I INDIAŃSKIE HIEROGLIFY
Centralny region parku jest płaski ze zgromadzonymi na nim co
jakiś czas kupkami wielkich głazów. Ponieważ proporcje tu są kompletnie
zachwiane, pisałem już o tym przy okazji Doliny Śmierci, tak więc idzie
człowiek w te głazy i okazuje się, że ta mała z pozoru kupka kamieni zawiera w
sobie mikro świat, ze swoją fauną i florą. (Beatka na zdjęciu powyżej wącha
krzew o zapachu… sera. Bardziej cheddar jak tylżycki)
FAUNA I FLORA MIKRO ŚWIATÓW
Co więcej aby obejść taką „dziurkę” od środka trzeba zrobić dwa
kilometry lub więcej. Mikro świat powstaje z powodu zamkniętego skałami terenu.
Kiedy pada deszcz woda wpływa między skały, tam zostaje, gromadzi się w naturalnych
zbiornikach i kałużach, wszystko wilgotnieje, a zamknięty krąg skał
uniemożliwia w dolince ruch powietrza czyli przyśpieszone parowanie. To wolne
parowanie zbiorników wodnych i wilgoci zawartej w skałach daje danemu miejscu swoisty
mikroklimat.
Niesamowite i fantastyczne. I księżycowe to wszystko było,
najpierw Baker Dam (zapora), potem Hidden Valley (Ukryta Dolina). I lunch pod
drzewami.
T
RUDNA PRÓBA POKAZANIA PROPORCJI
ZBLIŻENIE 1
I JUŻ – NA DOLE WIDAĆ PARKING PRZY HIDDEN VALLEY (UKRYTA DOLINA)
Popołudnie przeznaczyliśmy na wdrapanie się na najwyższy szczyt,
nazwę naszego campingu – Mount Ryan.
Położony pośrodku płaskowyżu miał dawać panoramę dookolną. Szło
się i szło pod górę świetnie przygotowanym szlakiem. Samotnie, do tego już się
przyzwyczailiśmy, to nie Tatry. Co jakiś czas przystawaliśmy złapać oddech (tu
uwaga: na zdjęciach to Beatka głównie nosi na plecach Moanę – to prawda) i
popodziwiać otwierającą się powoli panoramę.
Na szczycie okazało się, że wierzchołków jest kilka, a z każdego
widok jest trochę inny. Niezbyt żałowaliśmy, że żadne zdjęcie nie odda tego co
widzimy. Po prostu napawaliśmy się widokiem, co jakiś czas wodząc po panoramie
palcem i pokazując sobie odwiedzone już miejsca oraz te, które są w planie do
zobaczenia. A wszystko to przy zachodzącym powoli słońcu i ocieplających się
kolorach. I znów dla takich chwil…
ZDOBYWAMY SZCZYT RYAN – WIDAĆ TEŻ BUBU2 (u góry)
8 października (Dzień
Górnika)
Wcale nie żart z tym dniem górnika. Był to dla nas dzień
zwiedzania kopalń złota. Z rana pojechaliśmy kawałek aby pójść na czterokilometrową
wycieczkę do młyna.
Co robi młyn na pustymi? Łatwo się domyśleć jeśli nazywa się on
Wall Street Mill. Taki młyn tłucze i mieli kamienie, a następnie za pomocą wody
i rtęci wydobywa się z powstałego z tłucznia złoto. Mimo, że maszyna była z lat
trzydziestych XX wieku (jak się przyjrzeć na planie rok 1931 dobrze widać), to
zachwycała swoją techniką, a możliwość zajrzenia do każdej dziurki tego położonego
na krańcu świata zabytku dodawała jej jeszcze atrakcyjności.
WALL STREET? Z BOKU WIDAĆ DATĘ - 1931
Na lunch pojechaliśmy samochodem na południowy kraniec parku na
szczyt Keys View, z którego widać było Palm Springs, kontynentalne pęknięcie
podziału płyt tektonicznych, Andreas Fault
oraz daleki szczyt w Meksyku. Takie japońskie zwiedzanie, prawie bez
wychodzenia z samochodu – dziś Paryż, Bruksela i Londyn, jutro Rzym, Praga i
Krym.
Kiedy po południu stanęliśmy przed tabliczką otwierającą szlak do
największej kopalni okazało się, że jest nieścisłość pomiędzy mapą, broszurą, a
tabliczką. Taka mała różnica - 4 kilometry więcej i to po górach. Od razu
wiedzieliśmy, że i tak pójdziemy dłuższą drogą. Mieliśmy do wyboru albo 6 kilometrów tam i z
powrotem tą samą trasą, albo 10 pętlą. Wiadomo, nowa droga, nowe rzeczy do
odkrycia, a nas już każdy zna.
Kopalnia usytuowana była pod szczytem, pokazany na tabliczce
przekrój uświadamiał metody poszukiwań, a oddalenie od świata wysiłek jaki
trzeba było włożyć w wydobycie złotego kruszcu. Przecież wszystko tu trzeba
było przywieźć z daleka. Kilka dni jazdy na koniach i wozami, po jedzenie,
wodę, narzędzia. A tu upał nie do zniesienia i palące słońce, a przymrozki i
wiatr nocą. W takich warunkach człowiek pewnie często budził się z gorączką.
Złota?
URZĄDZENIA W LOST HORSE MINE
Idąc dalej mijaliśmy różnego rodzaju dziurki i dziury wyrwane
skałom - próby odnalezienia złotej żyły. Powoli i my zaczęliśmy rozróżniać
miejsca, w których należy kopać, wszystkie widziane po drodze miały swoistą
specyfikę układu i składu skał.
Po podwieczorku na jednym ze szczytów szliśmy dalej i temu iściu
nie było końca. Z wielką rozkoszą odnaleźliśmy na parkingu nasz domek, a
jeszcze większą nasze ukochane skalne campigowe miejsce z widokiem na zachód
słońca.
Zasiedliśmy w fotelach, wywaliliśmy schodzone po kolana nogi przed
siebie, z zimnym piwem w ręce cieszyliśmy się z zakończenia dnia górnika, z
tego, że front zimny już przeszedł i jest wreszcie ciepło, że przez ostatnie
siedem dni nie było chmurki na niebie. Oraz z tego, że był to nasz najdłuższy
pobyt w Narodowym Parku tego kraju.
JE SIĘ ORZESZKI W RYAN CAMPGROUND
9 października
Nie będę się rozpisywał o porannym zwiedzaniu rancha rodziny Keys.
Po powstaniu parku wykupiono to historyczne miejsce związane z pionierami
pustyni i ich życiem na niej. Dwugodzinny spacer z przewodnikiem, słuchanie
opowieści o stylu życia, ciężkiej pracy, kopaniu złota i nadziejach z tym
związanych i to nie zawsze utraconych, a wszystko w kadrze pozostawionym od
dziesiątek lat w stanie nienaruszonym. Taki
prawie żywy skansen, jakby właściciel wyjechał tylko na chwilę, a nas
wpuszczono podglądać. Zwierząt tylko nie było, za to gruszki obrodziły w tym
roku szczególnie.
NAWET SPALINOWA PRALKA BYŁA (po lewej, drugie od dołu)
Po lunchu przy skałach Jumbo ruszyliśmy w stronę Kanionu Kolorado.
Przed nami z wyboru długi odcinek historyczną drogą numer 66. Wjeżdżamy do
Arizony. Raj to, czy co?
OSTATNIE CHWILE I OPUSZCZAMY JOSHUA TREE NATIONAL PARK
10.10.10 (co za data!)
Fredziu! Życzymy Ci 100
lat!
14 października
Jesteśmy w Arizonie. Wjechaliśmy do niej drogą 66, kiedyś główną
drogą prowadzącą na podbój zachodu, dziś drogą historyczną i panoramiczną.
Pierwsze pejzaże były zachwycające, takie trochę jak z westernów, tak jak i
pierwsze mijane miasteczko. Wszędzie w górach widać było kopalnie i
pozostałości po nich. Po przejeździe przez pierwsze pasmo gór otworzyła się
przed nami olbrzymia płaska dolina z paciorkami wielokilometrowych pociągów i w
oddali autostradą zastępującą starą drogę 66.
PIERWSZE KROKI W ARIZONIE
Za cel postoju technicznego obraliśmy sobie miasteczko Kingman.
Musimy co jakiś czas stawać na nie lubianych przez nas RV Parkach zwanych przez
nas „sardynkowo”, wiadomo, internet do telefonów i blogu, pralnia, ścieki,
zakupy, itp.
Kamping „Wschodzącego Słońca” był mały, ludzie sympatyczni, na
dodatek zadziałała wreszcie nasza rabatowa karta campingowa i dostaliśmy 50%
zniżki co na dwa dni pobytu dało 30$ oszczędności (razem to już 45$ przy
koszcie karty 30).
Beatka wreszcie do woli nagadała się ze swoim synem. Bartek
wyjawił jej swoje mroczne przedmioty pożądania. Jednym z nich jest aparat
fotograficzny typu lustrzanka.
Ja do aparatów mam stosunek ambiwalentny. Kiedyś, jak już
dojrzałem finansowo, po aparatach Smiena i Practica wszedłem niechcący do
skonfliktowanej grupy właścicieli Canonowców i Nikonowców, kupując drogą lustrzankę
Canona. Każda z grup uważała swojego producenta jako the best. Ponad konfliktem
oczywiście była Leica, nie mówiąc już o Hasellblatach czy Broncach o formatach
zdjęć nietypowych. Leica dość szybko odpadła nie dorównując „Japończykom”
jakością elektroniki, ale robiła nieustająco najlepszą optykę. Pozwoliłem wtedy
sobie nawet na zakup z zawodowych pieniędzy jasnego i asferycznego obiektywu 15 milimetrów za
kilka tysięcy dolarów. Bydlę ważyło ze 3 kilo i miało łeb jak główka kapusty, tak
dużej jak zapłacona cena.
Po kradzieży w domu i stracie sprzętu co zbiegło się z epoką mojego
intelektualnego dojrzewania, moje zamiłowanie do posiadania coraz to nowszych i
nowocześniejszych przedmiotów opadło i mimo, że ubezpieczalnia zapłaciła co do
joty i mogłem wskoczyć na wyższą półkę sprzętową, nie zrobiłem tego.
Pojawiły się wtedy pierwsze aparaty elektroniczne, taki Sony co to
się do niego miękką dyskietkę wkładało i zapisywał on na niej 12 zdjęć fatalnej
jakości. Zawodowo służył on pracownikom na budowie do natychmiastowego zapisu
na komputerze detali, a my w biurze bawiliśmy się nim jako ciekawostką.
Potem pojawił się Sony P1, który dostałem na urodziny. Był to już
normalny aparat o dobrej jakości i posiadając kilka programów i dobrą matrycę
robił świetne zdjęcia o rozdzielczości 3.3 megapixeli, zawsze ostre o wyrazistych
kolorach. Od czasu tamtego aparatu miałem kilka nowych, ale nie mogę
powiedzieć, żeby coś szczególnie się polepszyło, a może nawet wręcz przeciwnie.
Ludzie dzielą się na niedojrzałych młodzieńców, co to gonią za
nowinkami i kupują coraz to nowy sprzęt, wiedząc, że zawsze w ręce mają trupa, no
bo nowy model pojawi się na półkach jutro, a jeszcze nowszy pojutrze. Widać to
dokładnie na przykładzie telefonów.
Druga grupa to niedojrzali intelektualnie staruszkowie. Ci mają często
pieniądze i gnają za nowinkami nie wykorzystując ich możliwości. Kupują na
przykład wielki aparat z jeszcze większym obiektywem, ale nie podróżują aby go
moc wykorzystać, a jeśli już to robią to nie chcą taszczyć przecież tylu
kilogramów na wycieczki po górach, więc tylko wysiadają z samochodów na
parkingach, pstrykają fotki i jadą dalej. Te dwie grupy napędzają rynek. Drugą
grupę reprezentuje tu przykład kultowych motocykli Harley Davidson. Jeżdżą tu
nimi wyłącznie ludzie w wieku zaawansowanym, czytaj od 60 w górę. Otóż
marzenie, na realizację którego nie stać ich było w czasach powstawania kultu
tego motocykla, byli wtedy zbyt młodzi i mało zamożni, spełniają dopiero teraz,
kiedy ich na to stać.
Wracając do aparatów. Otóż nie mogę zrozumieć nagłego powrotu do
lustrzanek. To zapewne ten sam chwyt co z motocyklami. Otóż lustrzanki i inne
aparaty zamierzchłych czasów działy identycznie zapisując obraz na tej samej
kliszy. Lustrzanka służyła jedynie temu, że mogliśmy zobaczyć we wzierniku
obraz, który fotografujemy. Po jaką cholerę więc tworzyć coś na podobę starocia
jeśli obraz ten i tak widzimy na ekranie LCD?.
Drugi problem to ściganie się w ilościach pikseli matrycy. Każdy z
wymienionych wcześniej dwóch grup ludzi odpowie mi, że można wtedy zrobić
odbitkę dużego formatu. Od lat nie pamiętam aby ktoś z moich znajomych robił
odbitki dużego formatu. Każdy ogląda zdjęcia na ekranach komputerów,
telewizorów, a przy łatwości zapisu, czyli ilości fotek - najczęściej nigdy do
nich nie wraca, lub niekiedy, chcąc pokazać je innym, zanudza ich wtedy na
śmierć.
Trzeci problem to regulacja czułości we współczesnych aparatach,
czyli ISO czy ASA. Dawniej były to korekty służące jedynie temu aby aparat
zrozumiał, że ma wetkniętą w siebie kliszę o różnej czułości 100, 200, 400, ASA
itd., trzech wiodących firm, Kodaka, Agfy czy Fuji. Co więcej można było tą
czułość skorygować, nazywało się to pchnąć film, po czym kliszę wywołać
inaczej. Zwiększenie czułości błony służyło temu aby móc fotografować obiekty
przy małej ilości światła czy szybko poruszające się, ale kosztem jakości jeśli
ta czułość była zbyt wielka (ziarno). Dziś matryca jest jedna i o jednej
czułości i głupotą jest udawać jej zmianę tracąc jedynie na jakości obrazu. Od
tego jest elektronika aby tym sterować.
Stosowane we wszystkich aparatach te same elementy pozwalającą
uzyskać świetne zdjęcia, a elektronikę można dziś zmieścić w pudełeczku
wielkości aparatu telefonicznego i uzyskać wystarczającą do potrzeb jakość. Nie
ma więc ani jednego logicznego wytłumaczenia przemawiającego na korzyść
lustrzanek.
Jest jednak druga strona medalu. Wystarczy odwrócić aparat i
pojawi się obiektyw. I to właśnie on robi zdjęcie. I zawsze robił. Dokładność
odwzorowywania światła na całej powierzchni (zwłaszcza w rogach), brak
zniekształceń liniowych (zwłaszcza w rogach), jasność i czystość szkła czyli
ostre lub miękkie rysowanie odzwierciedlanych obrazów itd. Od niego zależy
jakość uzyskanego zdjęcia. Oczywiście jeśli obiektyw aparatu, a jest to
przypadek większości telefonów i dużej części kompaktów, jest wielkości
ziarenka pieprzu to o jakości mowy być nie może. Jednakże przy odtwarzaniu
obrazu na komputerze czy telefonie potrzeba czegoś więcej?
I znów pojawia się problem lustrzanki - mają zmienne obiektywy
powiedzą posiadacze. Tylko po co?
Po co komu prywatnie obiektyw o zmiennej ogniskowej do 300 mm kiedy nigdy nie zrobi
nieporuszonego zdjęcia z taką ogniskową bez odpowiedniego statywu (no chyba, że
czasem przy wybitnie jasnym świetle)? A kto normalny na górską wycieczkę będzie
się taszczył z wielkim statywem. Poza tym zoomy o zbytniej rozpiętości
ogniskowych są ciemne, słabej jakości i zniekształcają obraz. Co wybrać więc?
Choć dobrze wiem co to głębia ostrości i możliwość jej regulacji
poprzez czas lub przesłonę, ręcznie czy w półautomacie z różnym priorytetem,
stwierdzam jednak, że nie mam na to czasu. Nie bawię się fotografią ani
profesjonalnie, ani nawet jako hobby. Jedyny element, który używam na co dzień
to przymus lampy błyskowej robiąc zdjęcia ze zbyt jasnym tłem.
Dla mnie aparat ma zapisywać historię dziejącą się wokół mnie.
Znaczy to, że ma być przy mnie cały czas gotowy do działania. Cały czas znaczy
też nie obciążać mnie czyli mieścić się w kieszeni. No nie wyobrażam siebie na
pustyni z 3
kilogramami wody jeszcze sprzętem fotograficznym o
podobnej wadze jako dodatek, tylko po to aby komuś móc potem pokazać zdjęcie lepszej
jakości. Dla mnie wystarczy zapis w głowie i jakieś jego przypomnienie w
postaci zdjęcia. I nie za wszelką cenę świetnego, nie koncentruję się już na tak
nieistotnych rzeczach.
Jednakowoż minimum dotyczące tej jakości musi być spełnione aby na
dużym telewizorze HD uzyskać przyzwoity obraz. Aparat ma posiadać szeroki jasny
obiektyw i przede wszystkim być szerokokątny 25mm (4,25) lub 28 mm minimum. Większość
zdjęć z podróży czy w pomieszczeniach robi się właśnie szerokim kątem. Zoom
może być x10, ale x5 wystarcza, bardzo rzadko wychodzą ostre fotografie przy
większym niż x7.
Część firm nie wstydzi się już nowoczesności i stworzyła aparaty
nie będące lustrzankami, a dające identyczną jakość i te same funkcje. I choć
posiadają dość duże i dokładne obiektywy są mniejsze i ważą mniej. To takie
hybrydy pomiędzy kompaktem, a lustrzanką - a ja powiem, że to nowoczesne
następczynie lustrzanek.
Każdy Bartku, bo do Ciebie ten tekst, wybiera w zależności od
potrzeb i możliwości. Potrzeba to odpowiedź na pytanie do czego potrzebny Ci
będzie aparat, to z kolei określi jego jakość. A jeśli chodzi o możliwości to
jest to wybór czy stać Cię na tę jakość i z czego zrezygnować w zamian. Możesz
kupić drogi aparat i fotografować tylko kwiatki w ogródku bo nie będzie Cię już
stać na podróże. Dobry aparat kosztuje tyle ile bilet do Nowego Yorku. Wszystko
zależy też od żądzy posiadania co znaczy swego rodzaju dojrzałości w
wartościowaniu.
Ok., dostaniesz nowy aparat marzeń i gitarę elektryczną, ale nie
pojedziesz na dwa tygodnie na narty do Włoch. Pasuje? Uważaj, aparat Ci zostanie,
a z nart niewiele, a może nawet złamana noga. Hehe.
Na zakończenie tej nudnej lekcji dwie historyjki.
Kiedy stałem ze śpiącą w wózku Moaną czekając na Beatę przy
najbardziej znanej i najbardziej krętej ulicy San Francisco doszły do mnie
przekleństwa i prawie płacz stojącego obok mnie Włocha. Na mój pytający wzrok
powiedział swoją zupełnie przyzwoitą angielszczyzną, że miał zupełnie dobry
aparat i robił fajne zdjęcia, ale teraz na wyjazd do Stanów kupił sobie super
nowoczesnego Nikona z wielką rurą i nijak nie może zrobić zdjęcia, a nie zabrał
instrukcji. Wziąłem drogi gadżet w ręce i szybko odkryłem o co biega. W jakiś
sposób, bawiąc się aparatem, jego właściciel nastawił czułość ręcznie na 1600
ASA. I nie dziwota było, że wszystkie zdjęcia były białe. Żadna przysłona, ani
czas nie były w stanie stłumić słońca San Francisco. Po objaśnieniu co do czego
służy i po kilku demonstracyjnych zdjęciach ustawiłem wszystko w aparacie na
automat, a on odszedł z uśmiechem wdzięczności na twarzy.
Masz Bartku wokół siebie wiele przykładów różnych postaw (chciało
by się powiedzieć głupoty ludzkiej, ale nie przystoi). Jeśli ktoś kupuje coraz
to nowe i droższe sprzęty grające, ale ma czas na słuchanie dobrej muzyki, co
więcej słyszy ją i jest ona jego pasją - to dobrze. Jeśli ktoś kolekcjonuje
tylko drogi sprzęt aby go mieć i do tych super wyrafinowanych gadżetów podłącza
ipoda albo czytnik z utworami w MP3 ściągniętymi za darmo z Internetu, to
głupota. MP3 mają dynamikę klozetu z zepsutą spłuczką i nawet najlepsze
głośniki świata brzmią jak pudełka po butach. To tak jak kupić Jaguara, ale
diesla aby oszczędzać na cenie benzyny.
Wszystkie przypadki to snobizm, lecz u jednych jest on uroczy, a u
innych śmieszny.
OTO KANION – obiektyw 25mm i zoom x10 mojego kieszonkowego Sony
GRAND CANYON zwany w Polsce Kanionem Kolorado. Polska nazwa nie
jest jasna - faktem jest, że rzeka Colorado płynie jego dnem, ale geolodzy nie
bardzo sobie radzą z określeniem jak powstał, a ostatnia wersja mówi, że
wyżłobiły go dwie rzeki, które się połączyły. Zadziwiające jest to, że kanion
jest wzniesieniem, przez który się one kiedyś przebiły.
Na camping przy kanionie dotarliśmy późnym popołudniem aby zastać
tabliczkę – brak miejsc dla RV. Nie wiem czy to moja wrodzona umiejętność rozmawiania
z kobietami czy zagraniczny akcent, ale Salomon z próżnego nalał i chwilę
później staliśmy na swoim stanowisku w lesie.
Bardzo już podnieceni zdejmowaliśmy rowery z Bubu2 aby pojechać
zobaczyć ten cud natury numer 1 na świecie, a na dodatek przy zachodzącym
właśnie słońcu. Jadąc rozmawialiśmy o tych światowych cudach i miejscach, które
nie każdy widział oczywiście, ale każdy przeciętny człowiek zna. Padło na
Wielki Kanion, wodospad Niagara i szczyt Kilimandżaro. Spróbowaliśmy też
określić takie najbardziej znane symbole ludzkiej twórczości i padło na wieżę
Eiffel’a, egipskie piramidy i Wenecję.
Rowery zostały w stojakach, a my zbliżaliśmy się do południowej
krawędzi (zwanej Rim) aby paść na kolana.
I nie padliśmy.
WIELKI KANION I MY
Powodów braku upadku było wiele. Po pierwsze tak dobrze wszyscy
znamy ten widok, że nie jest on zaskoczeniem. Po drugie tak turystyczne i
zagospodarowane miejsca zawsze nas odpychają. Po trzecie, wbrew logice, zachód
słońca wcale nie sprzyjał zrozumieniu kanionu. Celowo używam słowa zrozumienie,
bo jak się później okazało Wielkim Kanionem trzeba się delektować i
rozsmakowywać w czasie.
Następnego dnia rano pojechaliśmy darmowym autobusem (stworzono
całą sieć aby ograniczyć ruch samochodów) na zachód drogą zamkniętą dla prywatnego
ruchu.
Wysiedliśmy 10
kilometrów od naszego parkingu aby wrócić krawędzią i
oglądać kanion z coraz to innego kąta.
Krawędzią to mało powiedziane. Ścieżka biegnie cały czas przy
kilometrowej przepaści, a przy to znaczy 50 cm , metr. Muszę przyznać, że obudził się we
mnie lęk wysokości i pojawiło mrowienie w palcach nóg i rąk, zwłaszcza widząc
Moanę w wózku i koła przy bezkresnej dziurze. Bo kanion to nie góry, to wielka,
niewyobrażalnie wielka dziura w ziemi.
Druga strona odległa jest średnio o 15 kilometrów , a sama
dziura ma 1600 metrów
głębokości i uwaga, 446
kilometrów długości. Jak to się ma do Polski? Z Leźna do
Sosnowca. Zresztą jak się bawić to się bawić: aby zobaczyć kanion z południowej
krawędzi, a potem z północnej trzeba pokonać samochodem 336 kilometrów .
Pokazuje to trochę bezmiar i proporcje, o których tak często piszę mówiąc o
geologicznych przypadkach zachodu Stanów. Wiele zrozumieliśmy w czasie tej
podróży i z historii geologicznej tego „młodego” przecież miejsca ziemi, jak i
z historii powszechnej tego najmłodszego tworu naszej cywilizacji.
Mieszkając w zapyziałej Europie, będącej przepełnionym gotującym
się tyglem kultur i narodów, na kontynencie jak go sami nazywamy Starym czyli
mocno zerodowanym, nie zdajemy sobie sprawy jakie cuda stworzyły w Ameryce
niedawne ruchy płyt kontynentalnych. Nie zdajemy sobie też sprawy jak wszystko
co tyczy tego kraju jest świeże. Naoglądaliśmy się westernów, o Indianach,
szeryfach, bandytach, o domkach na prerii, nie mając świadomości, że to było wczoraj.
Kiedy urodziła się moja babcia, to tu Buffalo Bill i wojsko naparzało się z
Indianami. Że rezerwaty to zupełnie świeża sprawa, a Indianie tam żyjący za
czasów ich babć i mojej nosili pióropusze i próbowali walczyć o swoje. I że do
dziś mówią swoim językiem, a terytoria, które im przydzielono, zazwyczaj mało
urodzajne, pustynne, są kolosalnej często wielkości przy niewielkim
zaludnieniu.
Tak więc szliśmy wzdłuż tej kolosalnej rozpadliny i coraz bardziej
czuliśmy jej ogrom. Zrobiliśmy te dziesięć kilometrów z początku w samotności
później już w tumie jako, że szlak zamienił się w asfaltową dróżkę. Co jakiś
dystans zrobiony jest punkt widokowy na wystającej nad przepaś półce. Jedynie
wtedy założone są balustrady. Tak dla bezpieczeństwa autobusowych turystów.
Najzabawniejsze jednak jest to, że rzeki Kolorado nie widzi się wcale, raz może
kawałeczek, ale malutki i koloru błota, tak że zlewa się z otoczeniem.
Szliśmy i szliśmy z zazdrością spozierając na jeden punkt. Był to
na samym dnie kanionu, położony na płaskowyżu szlak zakończony placykiem usytuowanym
nad rzeką. I tak szliśmy w milczeniu zdając sobie sprawę, że to co
przeczytaliśmy wyklucza nasze tam zejście. A przeczytaliśmy, że szlak jest
długości 20 kilometrów
w obie strony, co szczególnie nas nie przeraziło, ale że trzeba zejść 1000 metrów , a potem
wejść ten tysiąc z Moaną na plecach i że ostatni odcinek jest ekstremalnie
wyczerpujący. Słowo ekstremalnie już dawno wykreśliliśmy z jadłospisu, to poprawka
na amerykańską otyłość i ucieczkę Państwa USA od odpowiedzialności. Dodatkowa
notka mówiła o 12 godzinach drogi i o tym, że co roku wynoszą z kanionu 450
osób z tego 10% bezpośrednio do parku sztywnych.
NASZE MARZENIE
I tu muszę dokonać samokrytyki i samooceny:
1. JESTEŚMY PSYCHICZNIE NIEZRÓWNOWAŻENI – znaczy poszliśmy na tą
wycieczkę.
2. JESTEŚMY ALKOHOLIKAMI – w 10 dni wypiliśmy (już miałem napisać 3 litry , ale rzut oka na
puste butelki, o których pisałem, że mają po 1,5 litra i okazało się,
że zawierały 1,75 litra
wody ognistej każda) 3,5
litra alkoholu 40% (Rum i Gin), 65 puszek piwa 0,33 i 24
butelki piwa białego, mętnego jak nasze umysły oraz 11 butelek wina. Chyba
powietrze było jakieś suche czy co?
NASZ ULUBIONY NAPÓJ ZIOŁOWY
Po przygotowaniu kanapek, owoców na podwieczorek i zapakowaniu 2,5 litrów wody wyruszyliśmy
o 7h30 z campingu, samochód zostawiliśmy na parkingu dla RV i po przejściu pół
mili znaleźliśmy się przy główce szlaku.
Miły chłodek i cień pozwolił nam na szybkie schodzenie.
Ustaliliśmy, że ja niosę Moanę w dół i gnamy ile sił w nogach do końca aby z
powrotem wchodzić już spokojnie, z odpoczynkami.
Docelowy punkt był tak daleko w dole, że wydawało się niemożliwe
by do niego dotrzeć. A przepaście! Czasami szedłem przyklejony do wewnętrznej
ściany.
WYRUSZAMY, WOLNOMULARZE, 1000 METRÓW W DOLE, TAM
IDZIEMY
Ni stąd ni zowąd naszą prędkość przyhamowali wolnomularze.
Wolnomularze to tacy leniwi ludzie co miast iść na własnych nogach siedzą na
mułach i wolno przesuwają się po wąziutkiej ścieżce prowadzeni przez
przewodników. Smród mułów i ich sików towarzyszył nam jakiś czas, ale w końcu
wyprzedziliśmy karawanę i gnaliśmy dalej w dół. Jako długonogi musiałem przystawać
co jakiś czas, zdyszana Beatka mimo podbiegania nie nadążała za moimi
siedmiomilowymi krokami.
Po szybkim przejściu ponad siedmiu mil (a tak naprawdę 10 km ) dotarliśmy do celu.
Było jeszcze przed południem więc upał jaki miał zapanować na dole jeszcze nie
dawał się we znaki, a mógł, bo ostatnie 3 kilometry idzie się
pustynią bez szansy na choćby krztę cienia.
To co zobaczyliśmy po drodze i na końcu pozwala nam dziś
powiedzieć, że jeśli ktoś mówi że
widział Wielki Kanion to tak naprawdę gówno widział jeśli w nim nie był, a
tylko, jak większość, widział go przez obiektyw swojego aparatu z góry.
Schodząc dość szybko zgubiliśmy jakby rozczarowanie pierwszego
kontaktu. Idąc w dół (a potem w górę) szło się, na przykład, wzdłuż olbrzymich
monolitycznych ścian o wysokich na 300 metrów . Będąc już pod nimi miało się
wrażenie, że walą się na człowieka i przytłaczają swoją monumentalnością. Ale
po chwili, już z dołu, były tylko śmiesznym „małym” pasemkiem wielu warstw.
PRZYTŁACZAJĄCE (szpicami u góry wiedzie Rim)
Największym szokiem był jednak kanion Kolorado (czytający zacznie
mnie podejrzewać o postradanie zmysłów).
Otóż kiedy wdrapaliśmy się na warstwową skałę na końcu trasy
okazało się, że jesteśmy na przewieszce i widzimy z góry wąziutki, wysoki na 400 metrów kanion, dnem
którego płynie i hałasuje swoimi przełomami rzeka. Kanion Kolorado w Wielkim
Kanionie, którego nigdy nie widzi się z krawędzi. Cóż za przeżycie. Zeszliśmy
ponad kilometr w dół, aby na końcu stanąć nad czterystumetrowa przepaścią!
PRAWIE NA DNIE
Nie da się opisać wrażeń z dołu jak i nie da się pokazać
fotografią choćby rąbka tej wielkości. Dowodem są kartki pocztowe – wszystkie
złe i nie pokazujące tak naprawdę niczego.
NA DNIE WIELKIEGO, „MAŁY” KANION KOLORADO
Oj warto było potem wspinać się te kilka godzin aby jeszcze raz
patrzeć i nie dawać wiary pokonywanej ludzkim krokiem wysokości.
LUNCH W INDIAN GARDEN (to zielone), A POTEM W GÓRĘ
Nogi bolą do dziś, ale uwierzyliśmy w nasze możliwości.
Jednym z ewenementów terenu wokół sztucznego miasteczka jest
wszechobecność Elków, inaczej Wapiti, które niekiedy w stadzie kilkunastu sztuk
buszują przy drogach. Zawsze to wielka radość zobaczyć te półtonowe kolosy nic
nie robiące sobie z obecności człowieka.
NAD KANIONEM LEWITUJĘ
Opuszczając Wielki Kanion zahaczyliśmy jeszcze o jego początek,
zbudowano tam w latach 30 wieżę widokową pozwalającą zajrzeć do kanionu oraz na
wielkie płaskowyże wśród których wije się Little Colorado, rzeka wpadająca do
Colorado u bram kanionu.
WIEŻA OBSERWACYJNA PRZY BRAMIE WSCHODNIEJ
Zatrzymaliśmy się potem też i przy tym „małym” kanionie,
trzystumetrowe ściany wycięte były tym razem w krajobrazie płaskim jak stół co
dodawało mu uroku i grozy zarazem. Następny cud.
LITTLE COLORADO
Ile ich jeszcze będzie, zobaczymy, obieramy kierunek na następny
park - Zion National Park, a tak naprawdę znów na kanion o nazwie Zion.
19 października
Jadąc do Zion przemierzaliśmy płaskowyże przed pierwszym stopniem
Grand Staircase-Escalante National Monument (wielka klatka schodowa). Pejzaże
płaskie i drogi proste do horyzontu na
sam koniec prawie uśpiły prowadzącą Beatkę w czasie kiedy ja pisałem tekst o Wielkim
Kanionie. Noc spędziliśmy na campingu Lasów Państwowych budzeni przez
wentylator naszego ogrzewania, jako że byliśmy na 2.000 metrach i
temperatura w nocy spadła do 5 stopni.
Jak zwykle bardzo ciekawi byliśmy Zion, tyle już dobrego
słyszeliśmy o tym parku, na dodatek zawsze odkrywanie nowych miejsc nas
ekscytuje.
Mimo, że do wschodnich bramek parku dojechaliśmy zaraz po południu
okazało się, że kampingi parku są pełne. Poradzono nam camping, nasz „ulubiony”
RV Park czyli sardynkowo po drugiej stronie parku. Po zapłaceniu 15$ za obsługę
tunelu, który jest za niski i trzeba zamykać obustronny ruch kiedy pojawia się
większy samochód taki jak nasz, wjechaliśmy do parku.
Pierwsze obrazy odebrały nam dech, okrągłe góry o strukturze skóry
słonia, takie bruzdy wzdłuż i wszerz. Przy popołudniowym słońcu dawało to
niesamowity efekt, ale jak się okazało był to tylko przedsionek Zion.
Dojechaliśmy do tunelu i do pani Rangers ze znakiem stop w ręce. Przez
krótkofalówkę pouzgadniała coś tam, zapisała nasze numery i nazwę RV i po
odhaczeniu na naszej fakturze przejazdu (15$ to opłata za przejazd w obie
strony ważna tydzień) i kazała czekać. Po chwili z tunelu wyjechały samochody,
a ostatni podał naszej pani pałeczkę jako dowód, że jest ostatni. Pomysłowe.
WSCHODNI WJAZD DO ZION CZYLI PRZEDSIONEK
Ruszyliśmy środkiem tunelu i bez jakichkolwiek problemów
przejechaliśmy te dwa kilometry, co jakiś czas zerkając na dziury w ścianie
pokazujące jakieś niewiarygodne przepaście i widoki. Ale były to sekundy tylko.
Po wyjeździe z drugiej strony tunelu przed nami otworzyła się
wielka dolina o wysokich pionowych ścianach. A tak naprawdę nie była to dolina,
tylko wielka zapaść w płaskowyżu. To jest kanion w końcu.
Zjazd na dno niebywale krętą drogą ucieszył nas niezwykle,
temperatura rosła w oczach, a my po przejechaniu przeciwnych główek parku
znaleźliśmy miejsce w sardynkowie z telewizją kablową i pozostałymi
udogodnieniami.
Przy płaceniu zrozumieliśmy nasz kłopot z wolnymi miejscami – był
piątek, a następujący po weekendzie poniedziałek w Utah był wolny od pracy i
szkoły. No tak, byliśmy znów w nowym Stanie, a każdy z nich ma swoje święta,
inne podatki i przepisy.
Mimo zmiany Stanu, zarysowują się wspólne cechy wszystkich przez
nas odwiedzonych na zachodzie kontynentu. Pierwsza to kolor ludzi - są to Stany
absolutnie białe. Spotkanych murzynów można policzyć na jednej ręce. Jedynie
południe Kalifornii trochę się zakolorowało tacos.
Druga to świetna organizacja i państwo dla ludzi - tym Ameryka nas
ujęła. My, przyzwyczajeni do państwa restrykcyjnego, takiej skorumpowanej
maszyny, co żyje jakby dla siebie i dba tylko o swoje interesy, a obywatel
przeszkadza jej w tym życiu i jest tylko potrzebny aby płacić wszelkiej maści
podatki. Tu, w przeciwieństwie do naszej wiedzy o Stanach i różnego rodzaju a
priori, jest odwrotnie. Ma się wrażenie, że wszystkie działania skierowane są
na obywatela, ułatwienia mu życia i dbanie o jego codzienny komfort i interes.
Trzecia to serdeczność i sympatia ludzi. Wszyscy się pozdrawiają z
uśmiechem, bez żenady zagadują, pytają, opowiadają. Staruszkowie, których jest wszędzie
cała masa, są weseli i ciekawi, a nie zgorzkniali. Bardzo to miłe.
Zion był następnym naszym szokiem dającym temu wyraz. W sezonie
drogi są zamknięte i jeżdżą darmowe autobusy na gaz (ekologia). Wszędzie
tabliczki informują o tym, że opłaty wejściowe wykorzystywane są na …. typu: Tu
buduje się nowa trasa z twoich opłat, toalety, centrum informacyjne, parking
czy coś tam. Podobnie tabliczki o zakazach, nie jest na nich napisane: nie wolno!
Raczej tłumaczą one, żeby ratować niedźwiedzie, niedźwiedź jeśli zje ludzkie
żarcie będzie wracał ze względu na łatwość zdobycia pożywienia i trzeba go
będzie odstrzelić bo stanie się agresywny.
Szok był też na popularnym szlaku. Idziemy, a tu stoi pani
Rangers, czyli opiekun parku na prawach policjanta. Na kamieniu ma wyłożone
gablotki, w folię zapakowane zdjęcia i odpowiada na wszystkie pytania
przechodzących. I to z jakim profesjonalizmem! Pokazuje zdjęcia tłumaczy zawsze
z pasją i uśmiechem i wie wszystko. Cud Panie! Ameryka! Przykłady poniżej.
ROŚLINY, KTÓRE WIDZISZ TUTAJ SĄ ŻYCIEM PUSTYNI. ROSNĄ O CALE, A
UMIERAJĄ PRZEZ STOPY (system niemetryczny)
A jakaż był rozmowa o tarantulach, które mieliśmy szczęście
spotkać trzy razy i jej opowieści na ich temat.
Po podłączeniu mediów do Bubu2 pognaliśmy na rowerach w głąb
kanionu Zion. Przerażeni trochę, ponieważ prognoza pogody była tragiczna na najbliższe
dni z wyjątkiem dnia następnego. Program już przygotowaliśmy na podstawie
darmowych map parku i gazetki z opisem szlaków.
Jechaliśmy dróżką rowerowo-piszą przekraczając mosty nad rzeką Virgin
zadając sobie pytanie, jak można było wydać tyle pieniędzy na mostki tylko dla
ścieżki rowerowej? Zachwyceni, przy zachodzącym słońcu, wracaliśmy i znów
wykazaliśmy nasze doświadczenia w podróży. Wjechaliśmy na camping parku i
patrząc na daty opuszczenia miejsc zapisane na dowodach wpłat (znów
samoobsługowy system) umieszczonych na
słupkach z numerami miejsc wybraliśmy miejsce, które ludzie opuszczali dnia
następnego. Zagadaliśmy, akurat Włochów, czy byliby uprzejmi włożyć naszą
karteczkę (nasz numer samochodu, nazwisko – oderwaną od koperty do której
wkłada się pieniądze i wrzuca do skarbonki przy wejściu) następnego dnia rano,
aby zająć dla nas miejsce. Byli.
DA’RUS TRAIL
W ten sposób znaleźliśmy się na o połowę tańszym campingu na dwie
noce, już wewnątrz parku.
Pierwszym wyborem była trasa, długa, jedyna do zrobienia w cały
dzień przy sprzyjającej pogodzie. Rano, po przeparkowaniu Bubu2 na parkowy camping,
wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy w głąb kanionu do przystanku Wheeping
Rock przy trasie do Angel’s Landing, stojącej na środku kanionu wielkiej
kilkusetmetrowej skale, na którą wiódł wielce atrakcyjny szlak. Naszym celem
jednak, nie było Lądowisko Aniołów (tłumaczenie) tylko Observation Point,
piękna trasa wspinająca się na krawędź kanionu skąd widać go całego (15 kilometrów w obie
strony).
SAME ŚCIANY
Ruszyliśmy stromo w górę zadziwieni, że człowiek może tak szybko
wznosić się i widzieć okolicę z coraz to nowszej perspektywy.
CORAZ TO NOWE PERSPEKTYWY
Doszliśmy do przełęczy aby zagłębić się w pełen obłości zjawiskowy
wąwóz, aby później przecisnąć się w wyrwany skale przesmyk i dojść do innego
świata widząc już tylko kanion gdzieś daleko z tyłu. Zatrzymaliśmy się na popas,
po którym ruszyliśmy dalej, znów mocno pod górę.
ZJAWISKOWY WĄWÓZ
BEATKA SAMA NA SZCZYCIE
No i stało się. Idąc coraz to bardziej przyklejeni do ściany
doszliśmy do miejsca, w którym szerokość trasy stała się metrowa, a potem już
tylko półmetrową półką nad kilkusetmetrową przepaścią. Zabrakło mi siły aby
przełamać mój lęk przestrzeni. Mokre ręce, drżące nogi – mimo, że do końca
zabrakło niewiele, poddałem się. Namówiłem Beatkę żeby poszła dalej sama z
Moaną, która spała na jej na plecach.
I tylko ja wiem co przeżyłem wchodząc jeszcze z 50 metrów w górę aby
zobaczyć cały kanion z góry.
Jedynym pocieszeniem dla mnie był widok pojawiających się czasami schodzących
i przyklejonych do pionowej ściany piechurów-Spideramanów z kroplami potu na
czole.
Beatka wróciła prawie po godzinie mojej udręki i trzymając mnie za
rękę sprowadziła po dwóch półkowych zakosach, po których wszystko wróciło do
normy, a Moana przeniosła się na moje plecy.
Wracając zerkaliśmy na ścianę powyżej, a ja zadawałem sobie pytanie,
jak trzeba było być nienormalnym żeby chodzić po czymś takim.
WIDAĆ TRASĘ I MIEJSCE PORAŻKI
Przestraszeni prognozą pogody, wyskoczyliśmy jeszcze z autobusu po
dwóch przystankach aby „zaliczyć” Emerald Pools, Jeziorka Szmaragdowe.
Wydarzenie natury.
A MURY RUNĄ
PRZY SZMARAGDOWYCH JEZIORKACH
Wieczorem, przy pysznych żeberkach wołowych i winie rozmawialiśmy
o naszych strachach związanych z wysokością i równowagą. Porównywaliśmy nazwy
tych przypadłości w różnych językach i doszliśmy do wniosku, że wszystkie
rozróżniają trzy podstawowe blokady. Lęk przestrzeni, lęk wysokości i
zaburzenia równowagi. Ja ewidentnie mam lęk przestrzeni. Polega to na tym, że
kiedy pojawia się przede mną pustka, co zabawne, że dopiero od pewnej
wysokości, powiedzmy stu metrów, pojawia się uczucie dyskomfortu, a potem
illogicznego panicznego strachu i blokady. Jeśli ktoś myśli, że ma to coś
wspólnego z lękiem wysokości – jest w błędzie. W pracy wisiałem na rusztowaniu
piątego piętra zahaczony łokciem, trzymając notes w drugiej ręce, a tą
zahaczoną notując sprawozdanie. Beatka, która hula po półkach nad nieskończoną
przepaścią wraca z czubka naszego szesnastometrowego masztu z bólem ud od
trzymania się go i potem na czole. Ja wiszę na jego szczycie z wiertarką przez
pół godziny i zakładam antenę bez jakichś strachów. Dochodzi do tego równowaga,
Beatka przechodząc przez rzekę po kamieniach blokuje się natychmiast czekając
na moją rękę. Zadziwiające.
O dziwo znów obudziliśmy się rano przy niebieskim niebie, a miało
lać i być burzliwie. Było to niebywale ważne dla nas - rano chcieliśmy
zrealizować nasz szalony pomysł, znaczy pojechać na koniec kanionu i pójść nim w
górę tam gdzie jest tylko … woda. Znaczy kończy się ziemia, a dnem kanionu jest
już tylko potok. Realizacja takich pomysłów przy złej pogodzie czyli nagłym
deszczu, który zmieniłby potok w rwącą rzekę, wiązałaby się z wielkim ryzykiem.
KU ŹRÓDŁOM
No i poszliśmy. Cudne to było i … zimne. Woda lodowata, chlupiąca
w butach i tylko niesamowite widoki z ciepłym uśmiechem zawieszonej nad wodą
Moany ocieplały nam serca i trochę tylko stopy.
INACZEJ NIŻ ZWYKLE
Na późny lunch wróciliśmy na nasz camping aby jeszcze, zerkając na
niebo, po południu wejść na okoliczny szczyt z widokiem, czyli Watchman Trail.
Parasol się przydał, ale tylko na kilka kropel, za to podwieczorek na szczycie,
już na sucho, był cudny. Podobnie jak i wizyta w pobliskiej zajezdni darmowych
busików (?). Otóż parkowe autobusy posiadały takie same okna jak nasz katamaran
Bubu. W jednym naszym okienku zepsuła się rączka, poszedłem więc do zajezdni
przyuważonej ze szczytu, z zapytaniem czy może… . I dostałem co trzeba. Kocham
Amerykę!
Rano, o dziwo, ciągle przy słonecznym niebie wyjechaliśmy przez
tunel w kierunku Bryce National Parc (wszystko funkcjonuje w Stanach, ale nie
po raz pierwszy już prognozy pogody się nie sprawdziły – na nasze szczęście).
Za tunelem zatrzymaliśmy się na mały wyskok zwany Canion Overview,
ot tak aby po raz ostatni… .
OSTATNI WGLĄD W ZION
I warto było, wdrapaliśmy się po półkach (mniej niż te 100 metrów przepaści) na
szczyt przełęczy i po raz ostatni pożegnalnie zerknęliśmy na Zion i te okna w
tunelu, o których pisałem.
NA OSTATNIEJ WYCIECZCE W ZION NP
Przed wyjazdem z parku, stanęliśmy na lunch. Na lunch pod nazwą:
żyć nie umierać.
LUNCH PALCE I OCZY LIZAĆ - CZYLI ŻYĆ, NIE UMIERAĆ
Droga do Bryce była katastroficzna, widocznie amerykańskie
prognozy się ślizgają jak my na gradzie wielkości groszku, którym przykryte
były okoliczne góry. Niedługo potem wjechaliśmy na mityczną drogę numer 12
oznaczającą się niezapomnianymi pejzażami znanymi nie tylko w kraju Mormonów
czyli Utah, ale i w całych Stanach. Pierwszym przystankiem był Red Canyon czyli
czerwony. I był kompletnie ceglasty, krótki spacer i zamknięty camping Lasów
Państwowych nakazał nam jechać dalej do upatrzonego wcześniej RV Parku koło
Bryce NP, a szkoda bo i ścieżka rowerowa była zacna oraz kilka ciekawych tras
pieszych.
RED CANYON JAKO PRELUDIUM DO BRYCE NP
Na campingu (znów karta 50% zniżki zadziałała) zainstalowaliśmy
się z programem pozostania tu trzy lub więcej dni w oczekiwaniu na lepsze czasy
pogodowe, bo Parku Bryce bez zwiedzenia go odpuścić nie chcieliśmy. Prognoza
była katastroficzna, burze, deszcz i przymrozki. Kolację oczywiście zjedliśmy w
środku, bo przy 7 stopniach nikt normalny na zewnątrz nie siedzi. Wspomagani
Internetem (wrzucono część o Wielkim Kanionie), ulubionymi francuskimi stacjami
via Internet i oczywiście płynem niezamarzającym usnęliśmy błogo aby rano ze
zdziwieniem obudzić się w bieli.
I nie był to śnieg, tylko chmury, które, już po naszej kawie
zniknęły i ku naszemu kompletnemu zdumieniu pokazały niebieskie bezchmurne
niebo?
Wielokrotnie pisałem o naszym szczęściu, ale żeby tak? Przeciwko
prognozie?
Po szybkim i wczesnym lunchu pognaliśmy do słynnego Bryce National
Park.
Podróżujemy już po Stanach pięć miesięcy, zwiedziliśmy z
piętnaście parków narodowych i monumentów, każdy z nich był inny, zaskakujący i
specjalny sam w sobie. Mając takie możliwości nadaje się tu miano Parku
Narodowego wybitnie niespotykanym miejscom. Ale po prawie 20 tys. kilometrów,
zobaczeniu tylu miejsc i dziwów nie przypuszczaliśmy, że jeszcze coś może nas
tak zaskoczyć. I to jak wielowymiarowo.
Po pierwsze: kolory i obraz, które zobaczyliśmy nie przypominały
niczego i nie mogły być wymyślone przez nikogo nawet na największym haju.
BRYCE NP
Po drugie: choć to co zobaczyliśmy wydawać się mogło zupełnie
nieprzyjazne zawierało w sobie taką ilość fantastycznych tras, wśród zieleni i
form absolutnie niewyobrażalnych, że czym dalej szliśmy wśród nich tym bardziej
byliśmy zafascynowani.
NIEPRZYSTĘPNY?
Po trzecie: niebo było cały czas niebieskie co uwydatniało
kształty i kolory, czyli natura jest górą wbrew wszystkim przewidywaniom meteo.
Et merde!
TRZY KORONY – NIEBIESKI I ŚCIANY MAJĄ USZY (IGIELNE)
Trudno jest opisać naszą dwunastokilometrową wycieczkę. Znów
szybko oderwaliśmy się od japońskich autobusów i turystów aby w ciszy i spokoju
kontemplować to wszystko. Jak dobrze, że tak mało ludzi kupuje małe kieszonkowe
aparaty i idzie na trasy, a tak wielu wielkie i pozostaje przy autobusach i
punktach widokowych. Nasze szczęście.
Czy ktoś kiedyś lał mokry piasek na plaży robiąc takie szpiczaste
śmieszne formy, każdą inną? Tak? To właśnie jest Bryce NP. Tylko wielkie i
kropka.
BEATKA I MOANA
SLALOMY, ŁUKI I OSTAŃCE
Nic więcej nie mam do powiedzenia, zdjęcia, jak zwykle, niczego
nie oddają. Chyba mam za mały aparat.
ŻEGNAJ BRYCE.
22 października
Opuściliśmy Bryce zachwyceni i szczęśliwi, że pięknie było i że się
udało z pogodą. Na noc wróciliśmy do naszego RV Parku, który o dziwo był w
sosnowym lesie i raczej przypominał tuńczykowo niż zwykłe sardynkowo.
Wyjeżdżając rano nie przypuszczaliśmy, że dwa dni później wszystko tam będzie
białe od śniegu. Udało się o włos.
Do Capitol Reef NP dojechaliśmy dość szybko i zainstalowali na
campingu w przepięknej oazie zwanej Fruita.
25 października
Capitol Reef jest miejscem, którego nie udało mi się okiełznać
wyobraźnią. Myślę, że jest jednym z niewielu parków, które należałoby zobaczyć
z lotu ptaka czyli z samolotu lub helikoptera. Choć zatrzymaliśmy się w
zaskakującym miejscu, weszliśmy na szczyty i w wąwozy, nie udało nam się jednak
zobaczyć, a tym bardziej pojąć zasady konstrukcji tej dziwnej przestrzeni.
Jedynie zdjęcie z broszury parku dało nam jako takie o tym wyobrażenie,
jesteśmy po prostu za malutcy do uzmysłowienia sobie wydarzeń geologicznych,
które tutaj zaszły.
CAPITOL REEF NATIONAL PARC
Zatrzymaliśmy się w historycznym miejscu Mormonów, w
zagospodarowanej owocowej oazie Fruita, na kompletnym pustkowiu otoczonym
skalnym rumowiskiem, w której do 1941 roku żyło jeszcze 10 rodzin i działała
szkoła. Dwie niewielkie rzeczki łączące się w tym miejscu oraz spryt i
pracowitość żyjących naturą ludzi dały miejsce wielkim sadom i przyszłemu
parkowi narodowemu.
Jadąc z Bryce NP, po przejechaniu wzniesień o wysokości 3000 metrów , tak, tak,
wzniesień ledwo wystających ponad wyżynę Kolorado położoną na wysokości 2000 metrów ,
wjechaliśmy w skalne płaszczyzny zaburzające poczucie horyzontu, jako że
wielkie i płaskie, położone były skośnie do niego i nie pozwalały odnaleźć
prawdziwego poziomu, który tak z łatwością czujemy naszym uchem środkowym. Do
tego już się przyzwyczailiśmy, natura płata nam tu figle zgoła zaprzeczając
prawom fizyki i ludzkim odczuciom w naszym zwykłym wymiarze, do którego
przywykliśmy.
Camping położony w oazie pokrytej jesiennymi kolorami drzew,
szemrzącej potokami i ptactwem krzyczącym radośnie wśród rzadko spotykanej tu
wilgoci i nam dał pełnię rozkoszy wieczornego ogniska oraz widoku skalnych
ścian, na które mieliśmy się wdrapać dnia następnego.
FRUITA
Kilkukilometrowa wycieczka w górę pokazała nam znamienity widok na
okolicę, naszą oazę i nasze w niej miejsce.
NA SZCZYCIE
Kiedy spojrzeliśmy na położone naprzeciw nas, po drugiej stronie
wąwozu, skośne wielkie i połamane połacie, czy odklejone od nich pionowe ściany
pomyśleliśmy, że za nimi musi ukrywać się coś co warto spenetrować, tak
spektakularne były to pęknięcia w tej litej skale.
ZASTANAWIAJĄCE, Z DRUGIEJ STRONY TEŻ JEST TRASA – IDZIEMY TAM PO POWROCIE
Pomyśleć, że miejsce to znali już Indianie, wieki przed przybyciem
Hiszpanów (bo to oni pierwsi tu przybyli) i pozostawili po sobie rysunki na
skałach, ot takie zwykłe przedstawiające zwierzęta, ale i wprost pod nóż Danikena,
niby ludzi jakby w kosmicznych strojach i hełmach z antenami na głowach.
Oglądanie tych, po części zachowanych naskalnych grafik (część warstw odpadła
grzebiąc na zawsze ich twórczość), prowokowała znów refleksję, że o Ameryce
sprzed białej kolonizacji wiemy niewiele, myślimy tylko, że żyli tu Indianie, prymitywnie bez
jakiejś wielkiej cywilizacji na wzór tych z Ameryki Środkowej czy Południowej.
A to nieprawda.
DWA ŚWIATY
Wróciliśmy na camping, aby z niego wejść znowu w górę za owe wypatrzone
wcześniej pęknięcie i do niego zajrzeć, czyli poczuć co to Kanion Cohab.
Zaskoczenie było ogromne. Na tak niewielkiej przestrzeni, tak inne skały i
kolory – tam twarde i szare, zwarte okrągłe bryły, a tu nagle pomarańczowy
piaskowiec, dziurawy jak ser szwajcarski i tak podobny do tego, który tworzy
fasady kamienic dzisiejszego Paryża.
COHAB
W dole wąski piaskowy wąwóz, którym szliśmy w samotności włażąc
dla draki w różnego kształtu dziury, i tylko Moana pokrzykiwała złowrogo
próbując wdrapać się tu i ówdzie – bez rezultatu, nie była to jeszcze skala dla
jej małego ciałka.
Nasze wycieczki, choć wielce interesujące, nie dały nam wiele
możliwości aby poczuć dlaczego Capitol Reef uznano za miejsce wybitne, jakim
zapewne jest. Trudno.
Ruszyliśmy więc dalej w kierunku następnego parku, Narodowego
Parku Krainy Kanionów, czyli Canyonlands NP.
Czytając kaniony, kanion i tak w kółko, można pomyśleć, że to
trochę nudne. Kanion kanionowi podobny, ot wijąca się dziura w ziemi,
wyżłobiona kiedyś rzeką. Oglądając jednak poprzednie zdjęcia widać, a wszystkie
były z kanionów: Wielki Kanion, Zion, Bryce, że każdy był przecież absolutnie
odmienny i fascynujący na swoją modłę.
Słysząc kanion, a tym bardziej kraina kanionów, też trochę
sceptycznie podchodziłem do tego hasła, no bo cóż można więcej, ale kiedy
zobaczyłem dno rzeki Green w Parku Narodowym Kanionów, zrozumiałem, że można
jeszcze wiele z człowiekiem zrobić. Byłem tak poruszony widokiem, na pewno
bardziej niż tym z Wielkiego, i tym, że nic nie może się powtórzyć, że natura
jest największym twórcą i to ponad naszą najbardziej rozbudzoną wyobraźnię.
W DOLE RZEKA GREEN WPADAJĄCA ZARAZ DO KOLORADO
Na początek wybraliśmy się na północny cypel parku, do miejsca,
które stało się niechcący mroczne z powodu napięcia miesiączkowego (głównie mojego).
Szliśmy skłóceni, co zdarza nam się niezwykle rzadko, bo żyjemy w harmonii 24
na 24 godziny i 364 dni na 365. Miejsce na dodatek nie było jakoś szczególnie
urocze, ot zagadka dla geologów. Wielka, krateropodobna dziura w ziemi
spowodowana… . No właśnie, trzy teorie wiodą prym: upadkiem wielkiego
meteorytu, wybuchem wulkanu lub solą, która zbudowała tu swoje królestwo w
postaci wielkiej kopuły, która się zapadała. I chyba tylko zagadka w widoku
była atrakcyjna.
Za to później, nie dość, że znów harmonia zawitała do naszego
związku, to widoki które ujrzeliśmy nie miały sobie równych.
CANYONLANDS NP
Otóż, choć uskok miedzy płaskowyżem, którym szliśmy, a tym niższym
miał tylko 300 metrów ,
a następny do dna kanionów, którymi płynęły rzeki Kolorado i Green następne
trzysta (Wielki Kanion to 1000 -1200 i 400 m ), to granica określająca te dwie
płaszczyzny była biała, jakieś połączenie soli z wapiennymi składnikami dawały
wrażenie śniegowej warstwy oddzielającej płaskowyż pod nami i wijącymi się wśród niego
kanionami rzek. Jeśli dodać, że dzieje się to na płaszczyznach o bezkresnych
wielkościach i że droga biegnąca „po białym” ma „tylko” 160 kilometrów
długości, pokazuje, że znów nasz zmysł oceny wielkości zostaje zachwiany.
JAK POSZUKAĆ TO WIDAĆ RZEKĘ KOLORADO
Szliśmy różnymi szlakami napawając się coraz to innym widokiem,
nawet Moana przeszła ponad dwa kilometry stając czasami nad przepaściami
mówiąc: bam! Co w jej języku oznaczało upadek. Czuwaliśmy jednak cały czas aby
jakiś skok w bok nie przerodził się w tragedię.
U GÓRY PO LEWEJ WIDAĆ BEATKĘ Z MOANĄ
Z campingu nieopodal parku (jedyny i malutki w parku był pełny)
niezbyt skorzystaliśmy, choć widok z naszego miejsca był oszałamiający, cóż
czarne niebo, pioruny i ulewa niezbyt sprzyjały ogniskowym grilladom, za to
ciepełko naszego kołowego domku bardzo nam się podobało, zwłaszcza widząc
biednych namiotowiczów zmuszonych do przetrwania i to w temperaturze zbliżonej
zeru.
Był to pierwszy akt Krainy Kanionów - tak się składa, że Park ten
podzielony jest na część północną i południową, które oddzielone są od siebie
rzeką Kolorado.
Jadąc z jednej części do drugiej po drodze znajduje się Park
Narodowy Łuków Skalnych. Po polsku nazwa durnowata, oryginalnie to Arches
National Park.
CIENIZNA – LANDSCAPE ARCH
Na bramce zaanonsowano nam znów, że jedyny camping w parku jest
pełny. Tym razem niezrażeni i pełni wiary w nasz fart pognaliśmy do niego, mimo
iż odległy był o 35
kilometrów .
No i jednak miejsce dla nas się znalazło, co pozwoliło nam udać
się, zaraz po lunchu, na najdłuższą trasę w parku wychodzącą właśnie z campingu.
Szlak początkowo „dla wszystkich” zmienił się w „primitive trail –
difficult hiking” czyli prymitywny z zaznaczeniem, że jest trudny. Oczywiście
poszliśmy nim opuszczając wielkoaparatowych skośnookich, i nie tylko, turystów.
NO TAK, ŁUKI
Zabawa był przednia. Już wcześniej wiedzieliśmy skąd pochodzi
nazwa „Arches”, kamienne łuki były
wszechobecne, różnej wielkości, maści i urody. Skalne dziwy natury, wypchane
kiedyś kopułami soli, które rozpuszczone przez wodę zniknęły, a łuki pozostały.
My zaś szliśmy garbami skalnymi lub między nimi zauroczeni tym diabelskim
światem co też potwierdzała oryginalna
nazwa szlaku – Devil’s Garden (Diabelski Ogród).
DIABIELKI OGRÓD
Musieliśmy czasami wykonywać iście diabelskie sztuczki, aby
przetransportować Moanę przez nawisy, ześlizgi po okrągłościach lub wodne
podeszczowe pułapki kontynuując naszą ponad dziesięciokilometrową cudną trasę.
Cisza i samotność – to kochamy ponad wszystko. A wyjścia poza szlak pozwalały
nam na nowe, nasze własne spojrzenie na otaczające nas cuda i fiuty.
Wyprawa przez dziki, nie turystyczny, świat trwała do wieczora, a
kiedy już dotarliśmy do naszego domku niebo zmieniło wygląd i pokazywało rogi
przez całą noc, a to drobnym gradem, a to wichurą porywającą innym namioty, ale
nami tylko bujała na boki przypominając,
że nowa nazwa Bubu2 jest kontynuacją podróży naszej ukochanej Bubu, która stoi
na Jamajce i pewnie tęskni za nami, tak jak my za nią.
WSZYSTKO DIABELSKIE
Do lunchu nie wyściubiliśmy nosa na zewnątrz zmieniając jednak
miejsce zaparkowania (musieliśmy opuścić camping do 10h) z nadzieją na poprawę
pogody, na co jasny horyzont wyraźnie wskazywał.
Przy pierwszych promieniach słońca wyruszyliśmy w trasę aby po
dojść do miejsca, które zwykle się zwie zjawiskowe. Delicate Arch.
Niewiele jest miejsc, zwłaszcza takich, których zdjęcia są na
okładkach przewodników (na przykład takich jak ten o Parkach Narodowych
Zachodnich Stanów z Gazety Wyborczej, nota bene kompletnie do kitu), których
zobaczenie zapiera dech w piersiach. Łuk Delicate, a nawet nie sam łuk, ale
jego otoczenie wraz z nim wprawiają widza w osłupienie. Swoją urodą,
niespotykaną wyjątkowością i przestrzenną warstwowością miejsca.
ŁUK DELICATE (daleko widać górkę, z której zrobiono później
odwrotne zdjęcie poniżej)
Z INNEJ STRONY
No naprawdę szok pod każdym względem. Idzie człowiek półką,
szlakiem, nagle wychodzi zza skały i widok, który widzi zatrzymuje go jak uderzenie
w szybę postawioną w poprzek drogi. Coś niebywałego.
Oczywiście wokół są ludzie, każdy chce sobie zrobić zdjęcie na
pamiątkę. My też i wcale się tego nie wstydzimy.
IDZIE ZIMA
Jednak opuszczając to niebywałe miejsce poszliśmy na przekór
szlakowi. Okrągłe skały pozwalały na dowolne potraktowanie miejsca i inne spojrzenie
na nie niż nakazywał to szlak. Poszliśmy wiec na przełaj, gdzieś tam, w dobrym
kierunku, aby to zjawisko trwało jak najdłużej. Cudo!
PÓŹNIEJ ŁUK WIDZIANY Z BARDZO DALEKA (zoom x10 plus cyfrowy)
Po podwieczorku, wyjeżdżając powoli z parku, odwiedziliśmy jeszcze
kilka innych miejsc próbując lawirować między japończykami, jako że były to
krótkie odejścia od parkingu w celu zobaczenia dziwów. I rzeczywiście były to
zawsze dziwy.
BALANCED ROCK - ZAPRZECZENIE SIŁOM NATURY
PO LEWEJ WIDAĆ BEATKĘ, PO
PRAWEJ STARY GRZYB (który?)
Aby jednak nałuczyć się do końca, na sam koniec, pod wieczór, już
zupełnie sami, wybraliśmy się na pierwszą z najpopularniejszych tras – Park
Avenue. Ta milowa droga wąwozem wśród pionowych skał odkrywa swoją geologiczną
historię dzięki wodzie, która wymyła fundamenty i ukazała całą historyczną
prawdę, była wspaniałym końcowym akcentem naszej wizyty w krainie łuków. Idzie
się częściowo dnem nieistniejącego potoku jak skalną gładką autostradą, tyle że
miast asfaltu pod nogami zachwycała kolorowa mozaika zakręconych warstw
skalnych.
OSTATNIE MOMENTY W ARCHES NP
Sprytnie samochód zostawiliśmy na dole szlaku, a rowery u góry, po
zakończeniu wycieczki zjechaliśmy rowerami drogą do Bubu2 niemiłosiernie marznąc
przy tym w ręce.
Teraz jest ciemna noc, moje panie śpią, jesteśmy na campingu w Moab
przed wizytą w południowej części Krainy Kanionów zwanej Igłami. Na zewnątrz
jest 5 stopni.
WIDOK Z CAMPINGU W MOAB
28 października
Opuszczamy właśnie Canyonlands NP, część południową zwaną Needles,
czyli Iglice. Zabawiliśmy tu tylko dwa dni
śpiąc na jednym z najpiękniejszych miejsc campingowych naszej podroży, z
czego znów nie dało się skorzystać z powodu wieczornych przymrozków.
OKOLICE CAMPINGU W NEEDLES
W związku z nimi zmieniliśmy też plan naszej podroży. Nie jedziemy
już do Parku Narodowego Mesa Verde, budowle indiańskie pooglądamy gdzie
indziej. Przerażeni otaczającym nas zimnem i widokiem śniegu na 2.200 metrach , czyli
o włos wyżej od nas doszliśmy do wniosku, ze pchanie się na 3 tysiące, na
jakich położony jest park będzie szaleństwem. Uciekamy więc do Arizony, krainy
wiecznego lata.
W Needles mimo spędzenia tam jednej nocy zrobiliśmy dwie wielce
interesujące wycieczki, jedną wczoraj, zaraz po przyjeździe i lunchu - 7,5 mili (12 km ), drugą dziś od rana 11 mil (18 km ).
Wczorajsza była dla rozruszania kości i sprawdzenia naszych
możliwości wspinaczkowych z Moaną na plecach. Większość tras tej części parku
wymaga dużej kondycji jako, że wszystkie są długie, oraz miejscami potrzebna
jest pomoc rąk. Bardzo zresztą są sprytnie pomyślane, na samym początku każdej
z nich jest pułapka skalna wymagająca plastyczności ciała, niezachwianej
równowagi i braku lęku wysokości, tak więc skostniali lub z problemem turyści
od razu są eliminowani
Ruszyliśmy w trasę mijając czwórkę zawiedzonych emerytów - nie
przeszli pierwszego egzaminu. Szliśmy dość długo w górę zielonego kanionu Big
Spring aby w końcu dotrzeć do jego końca w postaci wielkiego skalnego uskoku.
Wdrapaliśmy się na jego okrągłości nie bez wysiłku, ale bawiąc się tym, że
posiadając dobre buty można iść bez problemu po gładkich acz szorstkich
powierzchniach z aż takim nachyleniem. Po wdrapaniu się na przełęcz otworzył
nam się widok na wielki kocioł zamykający kanion otoczony iglicami.
W KOTLE, DRAPIEMY SIĘ NA PRZEŁĘCZ, PO DRUGIEJ STRONIE
Ponieważ przełęcz łączyła dwa sąsiednie kaniony, a drugi
zakończony był podobnym kotłem, po chwili zachwytu ruszyliśmy w dół aby na
pierwszej płaszczyźnie wyjąć z nosidełka Moanę i zjeść wspólny owocowy
podwieczorek. O 16 jak zwykle.
PODWIECZOREK, SKALNY TORCIK, KAKTUS WŚRÓD SKAŁ I PRZEŁĘCZ Z DOŁU
Powrót Squaw Canyon był trochę monotonny, ale sama końcówka, już
przy campingu, przepiękna.
Po spokojnej nocy przy podniesionej temperaturze ogrzewania (3 razy
wstawałem przykryć Moanę na jej brr.), po jogurtach, prysznicach, przygotowaniu
kanapek, warzyw i podwieczorku, o 10 znaleźliśmy się na parkingu u główek
szlaku Confluence Overview. Naszym celem był od dawna upatrzony trudny i długi
szlak do wnętrza głównych kanionów, a raczej ich połączenia, to jest do widełek
łączących się ze sobą rzek Kolorado i Green.
Droga miała być trudna i długa. I była, ale jakoś czas biegł
szybko.
SPIDERWOMAN
Było to nieustające wspinanie się na granie oddzielające małe, ułożone
w poprzek trasy kaniony, aby po chwili schodzić z nich, i znów wchodzić na
następne. Coraz to nowe widoki z góry czy zmieniające się nieustająco formy
skał widzianych z dołu gubiły nasze poczucie czasu i ani się nie obejrzeliśmy,
a trzeba było zasiąść do lunchu. Zajęliśmy specjalnie przygotowaną dla nas
skalną platformę z widokiem na Needles z jednej strony i płaskowyż „Wyspy na
Niebie” z drugiej strony, bo taką nosi nazwę północna, odwiedzona przez nas
kilka dni wcześniej, część parku.
ŚNIADANIE NA SKALE (MY)
Posileni, ruszyliśmy z zapałem, jako że do widełek brakowało tylko
dwóch kilometrów. Widok okazał się wart wysiłku.
DWA KOLORY: KAWA Z MLEKIEM I NOISETTE
W potężnym kanionie łączyły się dwie podobnej wielkości rzeki, za
to różnokolorowe. Jedna jak kawa z mlekiem, druga jak ... kawa z mlekiem, tylko
więcej mleka. Z green nie miało to wiele wspólnego.
Usiedliśmy na skalnej górce i patrzyliśmy i patrzyliśmy bez końca.
Piękny to był widok. Na z wolna mieszające się kolory wody, na ogrom
otaczających ją ścian, i ta cisza i pustka. Oczywiście byliśmy sami. Znów cud
naszej podróży.
ODPŁYWA JUŻ TYLKO KOLORADO
Powrót był równie uroczy, idąc do rzek postanowiliśmy nie oglądać
się za siebie aby wracając mieć nowe widoki. I były, na dodatek przy
zachodzącym słońcu.
SKOŃCZYŁY SIĘ ŻARTY ZACZĘŁY SIĘ DRABINY
Z parkingu ruszyliśmy zgodnie z planem o 17, aby do RV Parku w Monticello
dotrzeć jeszcze za dnia. Jutro rano kierunek na południe przez Monument Valley.
30 października
Wczorajszy przejazd i lunch z widokiem na Monument Valley nie
zrobiły na nas oczekiwanego wrażenia.
MONUMENT VALLEY
Ostańce jakich widzieliśmy wiele, tyle, że te zostały użyte
wielokrotnie jako tło w westernach, głównie z Dżonem Łajno, więc są bardziej
popularne.
RÓŻNE TAKIE W MONUMENT VALLEY
Wyrzuty sumienia, że nasza ucieczka do ciepełka i kaktusów nie
pozwoli nam zobaczyć parku Mesa Verde, zmusiły nas do zboczenia jednak z trasy
i udania się do Canyonu Chelly, w którym to również są budowle Indian Pueblo
więc uznano go za Narodowy Monument.
Wjechaliśmy do największego rezerwatu Indian w Stanach, Navajo
Indian Reservation. Taki wielkości połowy Polski, może trochę więcej. Pierwszym
zaskoczeniem było to, że w tej połowie Polski jest prohibicja. Nie udało nam
się kupić nawet piwa, obowiązuje tam zakaz sprzedaży i konsumpcji alkoholu. Dziwy
nad dziwy.
Drugim zaskoczeniem był nowiutki camping w cenie… no fee czyli
darmowy. Dziwy znowu.
Zajęliśmy miejsce, czyli pozostawiliśmy obrus na stole i
pognaliśmy do kanionu aby jeszcze w słońcu zobaczyć budowlę Indian, którzy
zniknęli z horyzontu z niewiadomych przyczyn w okolicach 1300 roku, a mówimy o
Anasazi.
Kanion okazał się nadzwyczaj urodziwy, z rzeką płynącą dołem,
dzięki czemu całe jego dno było wielką zieloną oazą.
CHELLY CANYON
Do dnia dzisiejszego kanion jest użytkowany przez Indian Navajo,
którzy pojawili się w nim po Anasazi i Hopi, choć o mało z niego nie zniknęli
kiedy to wojska amerykańskie w XIX w. wyrżnęły ich prawie w pień niszcząc
uprawy, hodowle i drzewa owocowe, a na koniec wyrzucając ich do Nowego Meksyku
(i ktoś tu kogoś nazywa dzikim). Po trzech latach tułaczki nowe władze
pozwoliły im wrócić do kanionu, powstały wtedy pierwsze składy pomocowe, jako,
że nie mieli oni z czego żyć, wszystko zostało przecież zniszczone.
Zresztą jedynymi miejscami, w których widzieliśmy, może nie biedę,
ale biedne domostwa, wraki samochodów, brud, brak estetyki i ogólny syf były
właśnie rezerwaty. Pomimo iż Indianie posiadają niemałe terytoria, są one
zazwyczaj pustyniami, niedostępnymi górami i raczej mało urodzajnymi ziemiami.
Biali wiedzieli co czynią wyznaczając im takie miejsca. Indianie rządzą się w
nich sami, takie państwa w państwie. Nie tłumaczy to jednak wszechobecnego syfu.
W KANIONIE
Z Moaną na plecach gnałem na dół kanionu pozostawiając Beatkę daleko
w tyle, a raczej w górze. Uciekające słońce coraz bardziej nakładało cień
południowej krawędzi kanionu na jego dnie, a ja chciałem zrobić choć jedno
zdjęcie zabudowanej groty w słońcu.
BIAŁY DOM
No i udało się, długo jeszcze popatrywaliśmy na budowlę i wyobrażaliśmy
sobie jak tu kiedyś żyli, w tak pięknym miejscu, z wodą, poletkami upraw i
zwierzyną zamkniętą w kanionie.
WHITE HOUSE Z XII WIEKU I RYSUNKI
To co zdarzyło się potem jest nie do pomyślenia. Moana, która od
dłuższego czasu kręciła się wokół fotografujących budowlę turystów zażyczyła
sobie wracać na piechotę. Pomimo wielokrotnych propozycji powrotu do nosidełka,
odmawiała swoim kategorycznym, amerykańskim: no (neł) i parła dalej w górę pomagając
sobie często rękami. I tak przeszła dwa kilometry, ciągle stromo pod górę, aż
wyszliśmy z kanionu na jego krawędź 200 metrów powyżej.
TWARDA SZTUKA
Byliśmy zafascynowani jej uporem i samodzielnością, bo cały czas
odmawiała pomocy mimo bardzo trudnych dla niej miejsc.
ODPOCZYWAM
Wieczorem temperatura spadała szybko aby osiągnąć 5 stopni, mimo,
że w dzień było 30. Cóż, wyżyna Kolorado ma swoje prawa.
31 października
Rano kontynuowaliśmy drogę na południe. Pośrednim celem był
Petrified Forest NP czyli Park Narodowy Skamieniałego Lasu.
Choć nasz przewodnik nie wypowiadał się pochlebnie o tym parku
jako nudnym (leżą drzewa tyle, że z kamienia), my spędziliśmy w nim bardzo
ciekawe pół dnia robiąc prawie wszystkie wycieczki piesze jakie były w nim do
zrobienia.
Pierwszy kontakt z leżącymi drzewami jest szokujący. Kawałki drzew
wyglądają jak zwykłe konary, ale po dotknięciu ich są jak z kamienia i tyleż
ważą, do tego dochodzi świadomość, że drzewa te znalazły się pod ziemią jeszcze
przed rozłączeniem się kontynentów…
SKAMIELINY
Wbrew przewodnikowi oglądanie tych skamielin jest wielce
interesujące, w zależności od gatunku drzew, czyli ich składu chemicznego
środki inaczej krystalizowały i mają różne kolory i kryształy.
Na terenie parku spotkać można też ślady osadnictwa z początku
drugiego tysiąclecia w postaci fundamentów czy rysunków naskalnych.
CO TO ZA PTAK CO ZJADA CZŁOWIEKA? A MOŻE ŻABĘ?
Erozja powoli odkrywała ukryte w ziemi konary jak i szkielety
zwierząt z okresu dinosaurów, co pozwoliło autochtonom na użycie skamielin do
konstrukcji prymitywnych budowli.
BUDOWLE Z KAMIENIA?
Park, choć malutki, posiada różnorodną budowę geologiczną, od
płaskiej porośniętej krzakami pustyni do kompletnie księżycowych wzgórz i
śladów po rzekach, które pewnie czasami się pojawiają po ulewnych deszczach,
ale zazwyczaj są tylko piaskowymi łachami wśród traw.
RZEKA?
Noc spędziliśmy na campingu Lasów Państwowych w krainie Apaczów,
który zamykał się dnia następnego z powodu zbliżającej się zimy. Na japoński (taka
już nasza tradycja) lunch dotarliśmy do Phoenix. Droga prowadziła przez góry
aby w końcu zjechać do wielkiej doliny szczęścia i ucieczki od zimy dla
zamożnych i nie tylko Amerykanów.
To bardzo bogate, otoczone górami miejsce leży w krainie wiecznego
lata, stąd też wybudowano tu wiele ośrodków, w których można spędzić zimę oraz
campingów, w których aż roi się od wszelkiego rodzaju pojazdów mieszkalnych
podróżujących, a uciekających od zimna obywateli.
Po wielkich zakupach w hipermarkecie Wal-mart, mających na celu
zabezpieczenie naszego bytu na czas zwiedzania południowych pustyń,
pozostaliśmy na noc na jego parkingu znajdując wcześniej zaciszne miejsce. Tak
się składa, że podróżować po zachodzie słońca nie chcemy, utrudnia to
znalezienie noclegu, a później manewry naszym autem, ale przede wszystkim
chcemy widzieć mijaną okolicę, po to tu przecież jesteśmy.
Komentarze
Prześlij komentarz