PAŹDZIERNIK 2009 - POLSKA, GRANADA, WENEZUELA
Poniedziałek, 5 października 2009.
No i znów na Bubu.
Niniejszym witamy naszych czytelników,
sympatyków i przyjaciół śledzących nasze losy. Mamy nadzieję, że dalej będą traktowali
nasze przygody jako realizację po części i swoich marzeń o wolności i
podróżach.
Nasz prawie czteromiesięczny pobyt w
Europie minął szybko, głównie na spotkaniach z rodziną, przyjaciółmi i
załatwianiu różnych spraw. Najważniejsze było pierwsze spotkanie babć z prawie
już roczną, nigdy wcześniej nie widzianą, wnuczką oraz spotkanie Beaty z synem
po też prawie rocznej rozłące. Bartek w międzyczasie przeszedł mutację i
zamiast dziecka pojawił się jako młody mężczyzna, któremu na dodatek nagle
przybyła siostra.
PIERWSZY KONTAKT
Na przestrzeni naszego pobytu w kraju,
według naszych obliczeń, spędziliśmy cztery wieczory sami. Brawo! No, ale nie
jechaliśmy tam w celach izolowania się, ale towarzyskich. Były więc momenty, że
parking przed naszym domem był przepełniony, wszystkie pokoje zajęte, a my
biedni dotrzymywaliśmy zmieniającym się pijakom towarzystwa trwając dzielnie na
posterunku.
GOŚCIE, GOŚCIE
W ramach zbiorowych obchodów
zorganizowaliśmy dwóchsetną rocznicę urodzin. Obie nasze mamy obchodzą tego
roku 75-tą rocznicę urodzin, a ja okrągłą pięćdziesiątkę, co razem daje właśnie
200. Tak więc ścięto choinkę świąteczną, taką na prezenty co to się pod nią je
kładzie, tym razem, dla żartu, w postaci brzozy i postawiono ją w domu. Potem
były różne gry i zabawy, no i prezenty, które trzeba było pić, ubierać i podziwiać
(patrz zdjęcie poniżej). Ale clous de programme była złota rybka, która miała
spełnić moje trzy życzenia (żeby wszyscy Chińczycy odwiedzili Polskę, żeby
wszyscy Chińczycy odwiedzili Polskę, żeby wszyscy Chińczycy odwiedzili Polskę.
Dlaczego trzy razy? Bo musieliby przejść 6 razy przez Rosję! Hehe! Stary
dowcip, a jakże aktualny).
OBCHODY
Z RODZINĄ NA OBRAZKU
Odbyliśmy też podróż po Polsce
odwiedzając rodzinne i przyjacielskie domostwa, a to w Jurze, a to w Beskidach,
a nawet zahaczyliśmy o Słowację w przepięknych Pieninach.
Wszędzie towarzyszyła nam Moana, która z
leżącego, dającego nam święty spokój robaka, stała się wierzgającą i absolutnie
absorbującą bestią. I tak to trwa do teraz.
ANIOŁEK W BASENIE, POLSKIE KOLORY, CHE
Nie rozpisuję się zbytnio na temat
naszego pobytu w Polsce, o niezmiennej głupocie polityków, o walce na drogach,
o igrzyskach i jasełkach, których było co niemiara. Jesteśmy z dala od tych
spraw i nas one nie wciągnęły, nie obejrzeliśmy nawet jednego dziennika
telewizyjnego. A poza tym, jak wiadomo jest to opowieść o podróży na Bubu, tak
więc zakończę tym, że było nam niezwykle miło pobyć z rodziną, przyjaciółmi,
kumplami i nowo poznanymi, a na sam koniec być żegnanymi w Balicach przez
naszych przyjaciół, którzy oderwali się od swoich obowiązków i zjedli z nami
ostatni lunch. Chwala wam.
GRUBE RYBY (to nazwa knajpy w Zabierzycach
koło Balic – dobrej knajpy!)
Podróży baliśmy się strasznie. Nie tej
do Londynu, ledwie dwie godziny z hakiem w samolocie, czy potem nocy w hotelu.
Nawet za nadbagaż zapłaciliśmy tylko 300 pln (Easy Jet = 60 pln za kg
nadwagi!). Tu mała uwaga. Dlaczego linie lotnicze, tak poważnie podchodzące do
wagi, bo to przecież ma wpływ na spalane paliwo, nie zrobią wreszcie cen biletów
zależnych od wagi pasażera? Dlaczego Beata (50 kg ) płaci tyle samo za
bilet co gruby typek ABS (120
kg ) w rzędzie przed nami? I to jej doliczają 5 kg nadbagażu? Skandal!
Okropnie baliśmy się lotu na Grenadę –
11 godzin w samolocie, za dnia i to z szalejącą Moaną. Zgroza. Głównie dla
współpasażerów.
I jak to zwykle bywa z lękami obyło się
bez większych przygód. Moana robiła swoje, ale bez ekscesów, trochę pospała
pozwalając nam zjeść spokojnie niezłe posiłki. O filmach nie było mowy, ale
czas, jak to on, mijał nieubłagalnie i wylądowaliśmy w końcu na Tobago. Po
godzinnym postoju nasz Jumbo oderwał się od pasa i chmur, przemknął nad
bezchmurnym oceanem aby znów wylądować na tonącej w chmurach Grenadzie. Tak to
jest, że nad każdą z wysp panuje swoisty mikroklimat wywołany parującym lądem.
TOBAGO, WSZYSTKIE TE ZATOKI BYŁY W MAJU
NASZE
Zapakowaliśmy się do wynajętego 4
miesiące wcześniej samochodu i pognaliśmy do sklepu aby odbudować składy
żywnościowe na Bubu, którą zostawiliśmy przecież opróżnioną na te najgorętsze i
ulewne miesiące. Do mariny dotarliśmy już o zmierzchu. Dla nas była pierwsza w
nocy choć tu dopiero dziewiętnasta. Moana bardzo dzielnie nie spała i po
kąpieli zjadła małe co nieco aby w końcu paść. W ten sposób układał się nam
nowy, tutejszy czas.
Bubu była w opłakanym stanie. Brud w
kokpicie nie do opisania, pełno jakiś kłujących gałęzi, które okazały się
pozostałościami po ptakach ciernistych krzewów, które między naszymi szczotkami
zawieszonymi pod bimini uwiły sobie gniazdo. Za to wewnątrz okazało się, że
panuje względna czystość i o dziwo brak zwykle wszechpanującej pleśni.
Wylądowaliśmy więc na podłodze w salonie i podgryzani przez komary
dokończyliśmy flaszeczkę wina aby położyć się do łóżka o piątej rano polskiego
czasu.
Pobudka była już czasu tutejszego, o
szóstej, wywołana przez wrzaski Moany. Pierwsze godziny spędziliśmy na
rozpakowywaniu bagaży i myciu kokpitu aby móc w południe zjeść śniadanie w
przyzwoitych warunkach. Pierwsze działania łódczane polegały na dostosowaniu
byłej kajuty Bartka do nadpobudliwości Moany. Efekt widoczny jest na zdjęciu.
Małpka jest wreszcie w klatce i to z wyraźnym niezadowoleniem.
CZYSTY KOKPIT I ZAMKNIĘTA KLATKA
Jesteśmy niemiłosiernie pogryzieni
przez komary. No i nie da rady inaczej, drzwi musimy mieć otwarte ze względu na
Moanę. No i zjadają nas powolutku. Beata policzyła 40 ugryzień na jednej nodze.
Moana też nie wygląda najlepiej. Mnie tylko wściekle swędzi. Trzeba się
przyzwyczaić.
Zaczęliśmy roboty. Okazuje się, że
łódka wyjęta jest jak niepijący człowiek i się rozsycha. Namoczone urządzenia
będące w ciągłym ruchu działają, po wyschnięciu sól i kamień blokują wszystko.
Działające dotąd zawory przy przejściach przez kadłub czy zawór trójdrożny do
zbiornika na fekalia zablokowały się i ani rusz, więc zamiast przygotowywać
łódkę do podróży walczymy z głupotami. Nie wspomnę o zalaniu pod zlewem
spowodowanym lekko pękniętym plastikowym hydroforem, do wymiany za jedyne 100
USD.
Jak się też łatwo domyślić projektanci
zrobili dostęp do większości urządzeń jednorazowy, czyli przy budowie łódki,
więc walka ze zardzewiałymi śrubami i gwintami (często z nierdzewki) powoduje u
mnie różnego rodzaju szkody, głownie na dłoniach poharatanych do krwi, co umila
jeszcze fakt polewania ich środkami chemicznymi. Do tego dochodzi temperatura
34 stopnie podszyta wilgotnością 95% co powoduje, że pot zalewa nie tylko
czoło, ale całe ciało. Jedyny pozytyw całej sprawy to to, że nie traci się
czasu na sikanie - po wypiciu 2
litrów wody i 10 piw (10x0,33=3,3 litra) nie sikałem ani
razu przez cały dzień. Dziw bierze człowieka.
Za to noce! Temperatura spada do 28,
miły powiew wentylatora, kompletna cisza, bo nawet wieczorne cykady milkną, i
gdyby nie te komary…
Mając samochód uzupełniamy powoli
zapasy i kupujemy części i dupersztyki do łódki. Taki dupersztyk jak farba do
kadłuba, co to niby ma nie pozwalać na przyklejanie się glonów i skorupiaków,
kosztuje na ten przykład jedyne 800 USD. Drogi sport żeglarstwo, a żeby jeszcze
taka farba działała. Podobnie jak stal nierdzewna co to niby nie rdzewieje.
I tak jeżdżąc tam i nazad do tych
sklepów wielokrotnie przejeżdżaliśmy koło malutkiej poczty i dopiero teraz
zrobiłem jej zdjęcie. Ładna, a ile skrzynek pocztowych.
POCZTA
Dziś na kolację ryby i nowe warzywo.
Squash. Podobna nazwa jak gra w piłeczkę wielościennie obijaną. Pachnie toto
jak melon, wygląda jak dynia i takie też ma pestki. Właśnie wrzuciłem kawałki
na posolony wrzątek. Okaże się.
A jutro dalej jazda z robotami, Beata
skrobie kadłuby, ja łatam poszarpane stery po naszych skalnych przygodach. Innymi
słowy przygotowania do malowania, które to wykonamy za kilka dni. Potem jeszcze
wymiana uszczelek przy śrubach, filtrów, pasków, oleju w silnikach i będzie
można myśleć o rzuceniu się na wodę, gdzie zajmiemy się naprawą silników do
aneksu i zakładaniu siatki. Już bez komarów.
Roboty nasze przerywane są totalnymi
ulewami, które nie trwają jednak dłużej niż minutę, dwie, a że musimy składać
narzędzia i chować Moanę, kończą się one totalnym, acz miłym przemoczeniem.
Wtorek, 6 października
Witam serdecznie po przerwie.
Wpadam tylko na przywitanie i żeby usprawiedliwić moje milczenie, ale w dzień
przy robotach i Moanie nie mam czasu ani możliwości koncentracji, a po filmie
wieczorem już padam, jet lag jeszcze mnie do końca nie puścił. Powolutku
przestawiam się ponownie do „naszych” warunków, czyli upału i wilgotności, w
podobnym tempie jak moja córka. I przyzwyczajam się znowu do braku najbliższych
tych, którzy zostali w Polsce. Powrócę na łamy naszego blogu po całkowitej
odbudowie fizycznej i mentalnej. A na razie zakasuję rękawy (których nie mam) i
biorę się za polerowanie kadłubów papierem ściernym.
Czwartek,
8 października
Mimo, że jestem totalnie padnięty,
rozpiera mnie jednak duma z Beatki. Nie dość, że swoim wrodzonym wdziękiem
wydobyła z atelier drewnianego sklejkę przyciętą na wymiar to na dodatek po jej
wyszlifowaniu, nakleiła rzepy na ściankę, na sklejkę i tak powstały ruchome
drzwiczki blokujące Moanie dojście do schodów. Brawo!
BRAMKA BEATY, TAK ŚPIĘ,
RODZICE PRACUJĄ, KĄPIĘ SIĘ NA SIEDZĄCO
Stoimy w najbardziej eksponowanym
miejscu, pierwsza łódka przy bramie wjazdowej, en face ochrony. Najpierw
byliśmy zadowoleni z takiego obrotu sprawy, potem trochę mniej ze względu na
uciążliwość. Okazało się jednak, że mamy święty spokój. Po pierwsze rano, kiedy
to wzmaga się ruch my już dawno nie śpimy, a wieczorem, kiedy już wszyscy
wyjadą, my dopiero kończymy pracować, korzystając z relatywnego chłodu.
To eksponowane miejsce
przysparza Moanie wielbicieli, którzy przyjeżdżając do pracy i z niej
wyjeżdżając odwiedzają naszą perełkę, gaworząc z nią chwilę. Byłoby to
zrozumiałe w drodze do roboty, nikomu tu nie pali się ona w rękach, co
potwierdza wolny, spacerowy krok. Jednakże wracając do domu? Miłe bardzo.
Moje padnięcie mieszane z
zadowoleniem z siebie spowodowane jest dzisiejszymi wyczynami. Od rana wziąłem
się za śruby naszych silników, a dokładniej za dwa sail-drive-y czyli kolumny
przekazujące ruch obrotowy z silników na śruby. Mają one taką przypadłość, że
uszczelki znajdujące się między olejem, w którym pływają łożyska i przekładnie,
a śrubami znajdującymi się w wodzie morskiej, wyrabiają się i słona woda
dostaje się do oleju. Mieszanka ta tworzy mętną maziugę koloru kawy z mlekiem,
która miast wspomagać pracę elementów powoli je zaciera. Trzeba więc je czasami
wymieniać, oczywiście mając łódkę wyjętą z wody. Ze względu na ryzyko
szczelności postanowiłem zlecić robotę fachowcom. Wiadomo, rzucają nas na wodę
- cieknie, więc wyjmować i to na własny
koszt. Cwaniuszek ze mnie, nie?
Ale słaby, okazało się
bowiem, że takie roboty zamawia się z wyprzedzeniem i w ciągu tygodnia nie ma
wolnych mocy przerobowych. Chcąc nie chcą padłem na kolana z narzędziami w
rękach i jazda. A wszystkie śrubki w soli, w skorupiakach, ładnie zakleszczone.
Namordowałem się i rozkręciłem wszystko na drobne, stanąłem jednak przy
wymianie uszczelek, bardzo specyficznych. Pognałem do atelier mechanicznego z
zimnym piwem w kieszeni co ułatwiło rozmowę z fachowcem i szybko wymieniliśmy
uszczelki, które mieli na składzie o czym już wcześniej wiedziałem. Wróciłem na
Bubu wraz z anodami bo stare były już mocno zeżarte i po chwili wszystko było
zmontowane, a po dwóch chwilach nawet pomalowane. Brawo ja, choć jeśli cieknie,
ponowne wyjmowanie łódki będzie na nasz koszt. Tffu!
SAIL DRIVE I PLĄTANINA RUR
W KIBLU
Piątek,
9 października
Stan ducha podobny jak
wczoraj. To zmęczenie totalne daje właśnie odpowiedź na pytanie o biedę krajów
afrykańskich. Są biedne i przymierają głodem, ponieważ w takich warunkach jak
dzisiaj, czyli 34,5 stopnia i palące wszystko słońce, nie da się pracować.
Zdychać tak, pracować nie!
Rano, kiedy da się jeszcze
oddychać, pognaliśmy 2 km
do sklepu w celu uzupełnienia zapasów wody. Sklep to dużo powiedziane, a są we
wiosce trzy. W dwóch nie było nic, to znaczy była lada, kilka puszek na półce
(jak za dawnych czasów ocet), piwo, rum i tyle. Trzeci nazywają supermarketem.
Fakt, w tym o dumnej nazwie
były aż cztery lodówki. W trzech z nich zamrożono bryły czegoś tam, zapewne mięsa,
głównie kurzego. Za to w trzeciej stały wszystkie napoje świata. Przywarliśmy
do zimnego piwa, aby uzupełnić straty płynów z drogi. Z warzyw były pomidory i
dwa rodzaje bylin przypominających brukiew. Zachwyt nasz nie miał granic,
kupiliśmy ostatni i jedyny karton wody źródlanej (nie mylić z mineralną) składający
się z 12 butelek i pomidory oraz bułeczki w poprzednio odwiedzonym sklepie z
niczym. Wydaliśmy równowartość 100 pln - tanio nie jest. Ciężary rozłożone
zostały w wózku Moany i plecaku. Jakoś dotarliśmy na Bubu i to już był wysiłek
godny całego dnia.
Na tym jednak nie
poprzestaliśmy, czas przecież nas goni, w przyszły wtorek rzucają nas do wody.
Wlazłem do komory silnikowej z kluczami z ideą wymiany anod i oleju. Zlany
potem (i przedtem) udało mi się odkręcić wielką śrubę i wymienić skorodowaną
anodę. W drugim silniku jednak ta sama śruba ani drgnęła. Za to po
przeskoczeniu klucza rozwaliłem sobie rękę. Na granicy udaru słonecznego
zasiedliśmy w południe do śniadania. Zimne piwo, sałatka grecka, parówki, a na
deser sjesta z Moaną. No i potem dałem radę śrubie. Zmieniłem też olej w obu
silnikach i to by było na tyle. Beatka skoczyła szlifować kadłuby i w zasadzie
zakończyliśmy działania przed malowaniem „antyfulingiem” (czyli farbą
specjalną, która niby zapobiega łapaniu się skorupiaków i glonów).
SIĘ PRACUJE
Teraz słuchamy francuskiej
stacji Rire et Chanson przez Internet, Moana walczy z zabawkami na podłodze, na
przemian w salonie i w kokpicie, kolacja w piekarniku się piecze. Za chwilę
mała pójdzie do kąpieli i spać, a my z flaszeczką wina, pieczystym, w
przyjaznej temperaturze obejrzymy film i około 22 padniemy do łóżek. Jutro od
6, zaraz po kawie, zaczniemy malować aby skończyć zanim nas nie skończy słońce.
Żyć nie umierać, cykady w tle, sączy się właśnie Baker Street, i to zmęczenie,
czysto fizyczne, takie miłe. Na dodatek spełniam fantazmy erotyczne Beaty,
która mówi mi, że pachnę prawdziwym mężczyzną, znaczy mechanikiem samochodowym.
Taka mieszanka potu, smaru i oleju. No nie wiem, ale faktem jest, że się widuje
takie scenki, kiedy to długonoga podjeżdża swoim Ferrari do mechanika, wysiada,
a tam brudny, prawdziwy mężczyzna, wyjeżdża na wózku spod karoserii, zagląda
jej (niechcący) pod nieistniejącą spódniczkę no i po chwili się zaczyna…Jak u
nas.
Niedziela,
11 października
Niedziela zaczęła się dość
niemrawo, bólem w kościach, lekkim
szumem w głowie. Wczorajszy dzień dał nam w kość znacznie, od wczesnego rana
zaczęliśmy malowanie i przy dużym tempie skończyliśmy do południa. Pogoda nam
pomagała, wiatr chłodził mile, ale też powodował zbyt szybkie wysychanie farby,
której oczywiście zabrakło i następne 300 USD trzeba było wydać. Pomalowaliśmy
tylko jedną warstwę, a podwójnie potraktowaliśmy tylko kile i stery. Razem 900
USD wydane na farbę robią dziurę w każdym budżecie. Cóż, zabawa dla bogatych.
WELL DONE - WIDAĆ
NAPRAWIONE PRZEZE MNIE STERY
Padliśmy po lunchu, znaczy
ja, Beatka dzielnie jeszcze walczyła z aneksem, który doprowadziła do
przyzwoitej czystości i przygotowała do klejenia. Pod wieczór dopadłem Yamahę,
nasz przyczepny silnik, który jednak po wymianie sprzęgła dalej nie działa jak
należy, przedni bieg przeskakuje i tak naprawdę należało by wymienić zębatkę.
Koszt kolosalny, a poza wszystkim jej nie mam. Pokombinowałem więc trochę,
podłożyłem podkładkę i może coś z niego jeszcze będzie, ale na krótko. Dowiemy
się jutro po nalaniu oleju, który mają dowieźć.
Wieczorem po kolacji
obejrzeliśmy rewelacyjny film made in France – Molier. Bez wielkich nazwisk,
świetnie grany, no i ten język francuski, przepiękny w każdy calu.
Zachwycaliśmy się nim przez cały film, podobnie jak whisky. Ta ostatnia dała o
sobie znać właśnie dziś rano. Beatce. To ona jakoś więcej świętowała
zakończenie malowania i 75 urodziny swojej mamy.
Tak więc dziś od rana,
ociężale, wzięliśmy się do prac. Beatka polerowała kadłuby, ja walczyłem z
drugim silnikiem przyczepnym, Suzuki. O dziwo, wymiana przywiezionych z Polski
części, pompy i zaworu paliwa, przebiegła nader sprawnie i do południa wszystko
było zrobione. Moanka jakby widząc kontem oka stan swojej matki, bawiła się sama
w kole (na zdjęciu powyżej) przez kilka godzin nie dając znaku życia. Cud nie
dziewczyna.
Czwartek, 15 października
Nagle wszystko poszło
szybko. W poniedziałek szlifowaliśmy jeszcze burty pastą i barankiem założonym
na wiertarkę, we wtorek zrobiliśmy to samo z kopuła kabiny i umyliśmy łódkę,
aby pod wieczór wylądować z Bubu w wodzie.
Takie wkładanie łódki do
wody to zawsze wielki strach, zwłaszcza jak się dziurawiło burty poniżej linii
wody czy grzebało w miejscach kontaktu suchego z mokrym czyli przejściach
burtowych (dopływy wody słonej, odpływy użytkowej, jest ich z 10). Biegałem
więc od jednego przejścia do drugiego i patrzyłem czy nie pojawiają się krople
wody. Wszędzie było sucho Uff.
Ponieważ tak się
zaaranżowaliśmy z dyrekcją mariny, że byliśmy ostatni wkładani do wody mogliśmy
zostać w śluzie na noc co pozwoliło nam mieć jeszcze kontakt z lądem i zamówić
w restauracji kolację, którą nam przynieśli na pokład. Była bardzo dobra,
Beatka jak zwykle wcinała rybkę z sałatą, a ja świńskie kotleciki z dawno nie
jedzonymi frytkami.
Miejscowy chłopak przyniósł
nam owoce na drogę oraz naszyjnik ze wszystkich przypraw Grenady, nawet ładny i
ładnie pachnący. Dzięki niemu odkryliśmy nowy owoc – sugar apple, takie
dziwadło co to ma rodzaj małych stożków w środku z pestkami jak w arbuzie,
tylko większymi, o smaku nie przypominającym niczego dotychczas znanego. Moana,
jak zwykle, zachwycona była ich smakiem.
SUGAR APPLE (słodkie
jabłuszko?) I NASZYJNIK
W środę rano, zgodnie z
umową, zwolniliśmy miejsce żegnani przez Rollanda, francuskiego miłego kumpla
poznanego kilka dni wcześniej i popłynęliśmy do Saint Georges na zakupy. Tam
też mieliśmy zostać kilka nocy ze względu na naprawianie aneksu, którego
dmuchana część odkleiła się (trochę z moją pomocą) od plastikowego dna. Dwa dni
wcześniej umówiliśmy się przez telefon z naprawiaczami i po tym jak daliśmy
znać, że jesteśmy już na kotwicy przy Saint Georges, po 10 minutach pojawił się
Jean-Philippe, też Francuz, który wraz z kolegą, Pierrem, otworzyli niedawno
biznes w nowej marinie. Po dłuższej refleksji, na podstawie jego doświadczenia
i za jego radą doszliśmy do wniosku, że naprawianie naszego aneksu będzie
wyrzuceniem pieniędzy za burtę i należy, po prostu, kupić nowy. W Wenezueli, bo
tam tanio. I jak pisałem wszystko poszło szybko. Podjęliśmy decyzję, wypływamy
do Wenezueli dziś w nocy. Jean-Philippe pożyczył nam aneks na pół dnia w celu
zrobienia zakupów. Za ile? Ile uznamy będzie dobrze.
Tak więc pognałem jak na
skrzydłach zrobić odprawy. Tam celnicy byli bardzo zajęci oglądaniem meczu w
krykieta. To taka, dla nas normalnych, nie anglosaskich ludzi, durnowata gra,
co to jeden facet z wypłaszczoną maczugą, próbuje odbić jak najdalej piłkę
rzucaną przez innego faceta w stronę trzech patyków, które ten pierwszy zasłania
tą właśnie maczugą. Jak już taka odbita piłka odleci daleko, to pozostali
faceci z ekipy tego, co rzucał starają się ją złapać i zwrócić rzucającemu. W
międzyczasie ten z maczugą biega od jednej do drugiej linii i stuka punkty.
Zazwyczaj jeden punkt lub wcale, tak wynikało z moich obserwacji. Mecz był
pasjonujący, wszyscy pokrzykiwali i podziwiali, a ja biedny patrzyłem, jak
większość kobiet na futbol, w telewizor jak w oczko pralki. Na szczęście mecz
się skończył po pół godzinie i mogłem zrobić odprawę z wyraźnie zadowolonym
celnikiem. Zadowolonym z tego, że dałem mu oglądać. A miałem wyjście?
Wróciłem po Beatkę, małą i
pognaliśmy na wielkie zakupy. Wielkie, ponieważ pierwsze miejsce w Wenezueli w
którym się zatrzymamy, to wyspy Testigos. Nie ma tam waluty, a ze stoma
autochtonami je zamieszkującymi prowadzi się handel wymienny - rum, papierosy i
temu podobne używki. A że aneks mieliśmy duży i z wielkim silnikiem, bardzo
szybko wróciliśmy na Bubu. Oddaliśmy aneks pozostawiając 20 USD za przysługę i
pierwszy raz od przyjazdu zanurzyliśmy się w oceanicznej wodzie. O rozkoszy,
mokra i 29,2 stopnie. Wchodzi się bez bólu, a schładza.
Szybkie decyzje są
najlepsze. Za każdym razem, jak już mamy oderwać się od lądu w nową stronę,
budzi się w nas strach. Tak było w Ajaccio, w Mindelo, w Saint Francois. Teraz
ten strach podszyty jest dodatkowo lękiem przed piratami, zwłaszcza po naszych
przygodach w drodze na Tobago. Dwa lata temu na Testigos zastrzelono
francuskiego żeglarza, a Marguerita, prócz tanich aneksów, słynie ze względnego
bezpieczeństwa - napady, kradzieże i takie tam. Cóż jednak robić, słysząc o
wypadku lotniczym mamy nie latać?
O dziewiątej, po kolacji
serowo-winnej, padliśmy do łóżka, aby o drugiej w nocy podnieść kotwice. Dwie,
bo za namową Rollanda zastosowaliśmy nowy system, używając dwóch kotwic.
Względnie to wypadło, ale pierwsze koty….
Teraz jest 9h30. Do
Testigos zostało 40 mil ,
a za nami już 50 od Grenady. O dziwo, i i wręcz nie wiarygodnie, widzimy góry
kontynentu Południowej Ameryki, a to przecież 60 mil stąd. Takie czyste
powietrze?
Noc przebiegła spokojnie,
kilka kutrów, kutrów tankowców, jeden pasażer. Brak wiatru, brak fali, Idziemy
na jednym silniku, w drugim strzelił pasek klinowy od pompy chłodzenia.
Wprawdzie nowy pasek jest już założony, ale pchani prądem równikowym idziemy
ponad 6 węzłów na jednym silniku i to nas zadowala.
Był też pierwszy w życiu Moany
kontakt z delfinami skaczącymi wokół Bubu. Miłe.
BYŁY DELFINY, MÓJ PLAC ZABAW
I NOWA CZAPECZKA
Niedziela, 18 października
Od trzech dni jesteśmy na
wyspach Los Testigos, pierwszych wyspach od strony wschodnio-północnej Ameryki
Południowej, które należą do Wenezueli. Konkretnie jesteśmy zakotwiczeni przy
największej wyspie, czyli Testigo Grande, przy „miasteczku” (jeden domek i
kilka baraków). Bujamy się w rytm fal, które tutaj nie dają o sobie zapomnieć.
Przewalają się po rafie koralowej, która zamiast je niwelować jak zazwyczaj,
wzmaga ich nasilenie, a Moana stara się utrzymać na swoich krótkich nóżkach w
rozbujanym kokpicie. Nawet jeśli nie ma wiatru na pełnym morzu, to tutaj tworzy
się dysza, która powoduje, że ciągle mocno wieje. Dzięki temu nie czujemy
upału.
Dotarliśmy tutaj w czwartek
o zmierzchu, czyli tuż przed 18.00, starczyło akurat ostatniej poświaty
zachodzącego słońca aby bezpiecznie się zakotwiczyć. Przed wypłynięciem
wiedzieliśmy już, że w tym samym kierunku, z tym, że kilka godzin wcześniej
wyrusza inny francuski katamaran „Confianza”, z którym mieliśmy łączność przez
VHF. To nas pocieszało, jako że coraz częściej słyszy się o względnym
bezpieczeństwie terytoriów Wenezueli, nawet takich dzikich jak Testigos.
Świadomość, że nie będziemy tam sami dodawała nam otuchy. Po dopłynięciu
okazało się, że są i inne statki, głównie francuskie, między innymi jacht
„Bachus”, którego właściciele, zakochani w Testigos od lat, znają tu wszystkich
(czyli jakieś kilkadziesiąt osób) i czują się tu nad wyraz swojsko.
To oni właśnie, Babette i
Herve, otworzyli nam drzwi do świata Testigańczyków. Zabrali nas wczoraj swoim
aneksem na ląd, zapoznali z rodziną żyjącą w tym miejscu i oferującą usługi
kulinarne dla turystów (o dziwo, bo we wszystkich przewodnikach o tym cisza).
Pogadaliśmy naszym łamanym hiszpańskim, który od czasów Kanarów całkowicie
wyparował nam z głów (przydała by się Elunia…) i było bardzo miło. Daru został
pod wieczór zabrany lokalną małą barką na połów i przywiózł na kolację trzy małe
bonite (tuńczykowate), których pływa tu setki. Genialny smak lekko
przypominający udka kurczaka zachwycał nas przez cały wieczór. Dziś jesteśmy
umówieni na lunch o pierwszej, nie wiemy tylko jak dotrzemy na ląd, nie mamy
wszak naszego aneksu, który jest cały rozklejony i jesteśmy uzależnieni od
dobrej woli naszych sąsiadów, lub też uprzejmości lokalnych, zobaczymy.
DARU JEDZIE NA POŁÓW
Z pływaniem kiepsko. Fala
uniemożliwia bezpieczne zabranie Moanki na szeroką wodę, co udało się tylko raz
w pierwszy dzień, jak jeszcze było w miarę spokojnie. Wczoraj byliśmy na plaży,
więc tam dziewczynka potaplała się troszkę i bardzo jej się podobał kontakt
zarówno z w wodą jak i z piaskiem. Rafa jest, ale ponownie fala przeszkadza, bo
przez nią woda jest mętna i niewiele widać.
Podsumowując Testigos są
ładne, ale bez euforii. Wiele obiecujemy sobie dopiero po Los Roques, które
słyną z niesamowitych krajobrazów i są Parkiem Narodowym.
Tak czy siak nie mamy tu
żadnej łączności ze światem. Nie mówiąc o Internecie, nie ma tu nawet zasięgu
żadna sieć komórkowa, także nikt w Polsce nie wie czy dopłynęliśmy, czy nie. My
byśmy nie dopłynęli!
Jutro o świcie opuszczamy to
miejsce i płyniemy razem z „Confianzą” i „Bacchusem” na Margaritę, największą z
wysp Wenezuelskich, fajnie że razem, bo to właśnie ta wyspa ma najgorszą
reputację jeśli chodzi o przestępczość. Najbezpieczniej jest ponoć w Porlamar,
tam właśnie zmierzamy z nadzieją na wspaniałe zakupy alkoholowe (musimy zrobić
zapasy na parę miesięcy, bo potem będzie albo bardzo drogo, albo nie będzie
wcale) i na nabycie nowego aneksu, bez którego życie kogoś, kto głównie chce
zwiedzać i poznawać, jest bardzo ograniczone.
Moanka dzielnie znosi nowe
warunki. Po olbrzymich powierzchniach w Leźnie musiała się dostosować do kilku
metrów kwadratowych. Za to cała ta powierzchnia należy do niej i jej zabawek, a
na dodatek ma nas cały czas na oku (albo raczej my ją). Podczas rejsu z Grenady
na Los Testigos, który trwał prawie 16 godzin zachowywała się jakby nigdy nic,
normalnie spała i jadła, co oznacza, że choroby morskiej nie posiada. Jako że
słoiczków obiadowych nie znalazłam nawet na Grenadzie, jada już „normalne”
obiadki, i to wcale nie zmielone, radzi sobie z warzywami pokrojonymi w kostkę,
a najbardziej lubi żuć mięsko lub rybkę. Generalnie jest ok., potrafi się sama
zająć sobą czasami nawet przez 2 godziny, dopiero pod wieczór, kiedy właśnie my
chcemy trochę spokoju, zaczyna ubiegać się o zajęcie się jej osobą. Po kąpieli
i mleczku, czyli zaraz po siódmej usypia natychmiast.
Piszę to wszystko głównie
dla babć, które z pewnością ubolewają, że nie mogą być ze swoją wnuczką, a
przynajmniej widzieć jej raz na tydzień. I tu muszę też przyznać się babciom,
że Moanka kąpana jest wieczorem zimną wodą z prysznica, ciepłej nie ma w ogóle
jeśli silniki nie chodzą, a od trzech dni nie chodzą. O zgrozo!
Już prawie trzy tygodnie
odkąd opuściliśmy Polskę. Pamiętam jak tam przyjechaliśmy w czerwcu, wydawało
się, że mamy tyyyyyle czasu, że ho ho. Przez pierwsze dwa miesiące dalej się
tak wydawało, a potem sierpień i wrzesień zleciały niezauważalnie. Mam jakiś
niedosyt. I jakoś gorzej radzę sobie tym razem z nieobecnością Bartka niż rok
temu. Pociesza mnie tylko wizja naszego spotkania na Kubie w lutym.
A propos Kuby, dzisiaj się
okazało, że zaistniało jakieś nieporozumienie w naszych umowach na wizyty z
przyjaciółmi. To znaczy ja chyba jakoś źle zrozumiałam. Daru uświadomił mi, że
pod koniec stycznia mają przyjechać dwie pary na raz, co przecież jest jak na
mój gust nie do wykonania z powodu Moany. Jak tak patrzę teraz na to jak
wygląda kokpit i salon, nie umiem sobie wyobrazić dodatkowych czterech osób.
Masakra.
Poniedziałek, 19 października
Opuściliśmy właśnie Los
Testigos i płyniemy do jaskini piractwa i upadu - Isla Margarita. Trzeba
przyznać, że odległość między Grenadą a Wenezuelą jest żadna, ale przeskok
kulturowy ogromny. Zmiana stylu muzyki, wyglądu łodzi rybackich i oczywiście
języka. Ze względu na język, dla nas, jak dla wielu, jest tu trudniej. W
pozostałej części Małych Antyli panuje albo francuski albo angielski. Tylko
gdzieniegdzie miejscowi porozumiewają się po kreolsku, uczą się go w prawdzie w
szkole, ale to wygląda raczej jakby go używali tylko po to aby biali ich nie
rozumieli.
Mimo, że Beata ma podstawy
hiszpańskiego i trochę radziliśmy już sobie w Hiszpanii i na Kanarach, tu znowu
jest to szczekanie psa, zwłaszcza słuchane przez radio.
Wczoraj mieliśmy iść na
lunch do Hernana i Sirii, jednostołowej restauracyjki zwanej Zielony Domek, ale
Moanka znów uderzyła się w górną wargę, było trochę krwi i płaczu więc poszła
spać, a ja popłynąłem sam z naszymi sąsiadami. Jedzenie było proste, smażona
ryba, ryż, jakaś sałatka, wszystko zakrapiane białym winem. Miło i sympatycznie, choć relacje z naszymi
francuskimi sąsiadami nie są tak ciepłe jak to zwykle bywało. Oni znają się od
paru lat, pływają razem i są raczej zamknięci na nowe znajomości. Przeżyjemy.
Tak czy siak, płyniemy dziś razem na Margaritę.
Z restauracyjki widok jest
na zatokę, w której tkwi wrak motorowego jachtu angielskiej pary, która
urządziła sobie w tym roku niezłe Walentynki. !4 lutego wylądowali na skałach,
a w czasie akcji ratunkowej miejscowej ludności okazało się, że właściciele są
kompletnie pijani i niezdolni do niczego. Jachtu uratować się nie dało, ale
przybyła policja pilnowała wraku i nie pozwoliła na jego łupienie. W
międzyczasie Anglicy zajęli się ubezpieczeniem co w efekcie sprawiło, że dwa
dobre silniki przyczepne, dwa wewnętrzne, urządzenia pokładowe i wiele innych rzeczy
zostały kompletnie rozbite, jacht zapadł się totalnie, a ubezpieczalnia wypięła
się na właścicieli, z powodu raportu policji mówiącym o nadużyciu alkoholu.
Miejscowi nie mogli odżałować takiej ilości zmarnowanego sprzętu, a na dokładkę
dostali rozlane paliwo na plażach. Brawo wszystkim po kolei.
WESOŁE WALENTYNKI
Ryby, ryby, ryby. Ciągniemy
wprawdzie wędki, ale tym razem tylko z przyzwyczajenia i nadzieją, że nic się
nie złapie. Wczoraj z Hernanem znów popłynęliśmy na połów jego łodzią. O
zachodzie słońca ciągnie się 20
m za łodzią żyłki i srebrną blachę z hakiem, a bonity i
dorady łapią się same. Miejscowi jeżdżą tak, tam i z powrotem, codziennie
wieczorem. Hernan przypłynął późno, więc zabawa skończyła się równie szybko jak
zaczęła. Złowiliśmy tylko dwie dorady i trzy bonity. Wieczorem dorada i dwie
bonity wylądowały znów na naszych talerzach, w postaci rybnego lecho z
couscousem na lekko ostro. Wino i niezły film „Vatel” dopełniły dnia.
Dziś o szóstej rano
podnieśliśmy kotwicę.
Ano podnieśliśmy nie bez
bólu, bo teraz muszę wyciągać dwie kotwice, w tym jedną, 16-to kilową, ręcznie.
Jak dla niezbyt silnej kobitki to nie lada wysiłek. Mój kręgosłup to odczuwa.
Ale teraz płynie się
świetnie, Jest fala od tyłu, bezchmurne niebo i idealny wiatr 15 węzłów.
Testigos zostały daleko, już znikają z horyzontu. Nie mówiąc o Grenadzie, na
której tak długo byliśmy. Przed wakacjami w Polsce i po powrocie pracując na
Bubu jak szaleni, żeby doprowadzić ją do nowości. Daru dawał z siebie wszystko,
patrzyłam na niego z podziwem jak sobie ze wszystkim radzi. Mało jest chyba
takich facetów na świecie, dla których nic nie stanowi problemu i wszystko
potrafią własnymi rękami zrobić. No, może oprócz sklejenia aneksu, ale to już
kwestia braku odpowiednich materiałów. Wieczorem, po zakończonych robotach,
padnięci siadaliśmy sobie w kokpicie z drinkiem, a potem role były podzielone –
ja Moanę do kąpieli, karmienia i usypiania, a Daru kolacja. I zawsze
zgrywaliśmy się czasowo idealnie. Zgrani jesteśmy naprawdę w każdym calu.
Ciekawe, czy na Margaricie
złapiemy zasięg lub Internet. Jest szansa, wygląda, że mimo złej opinii pod tym
względem jest rozwinięta. Dopłyniemy tam w okolicach 14.00 naszego czasu, czyli
w Polsce będą już leciały Wiadomości. Właśnie się zorientowałam, że jest
poniedziałek – dla wszystkich zaczął się nowy tydzień pracy lub szkoły. A dla
nas czas nie istnieje. Ale myślami wszystkim życzę, aby ten tydzień był udany,
a nam, żebyśmy nie trafili na złych ludzi tam, gdzie zmierzamy.
Po Margaricie płyniemy na
Tortugę, znowu może nie być żadnego kontaktu, a potem na Los Roques, tam na
pewno dzicz, przez jakieś dwa tygodnie lub więcej znowu nie będziemy mogli o
sobie informować. Ale talizmany nas chronią, szczególnie, że najbliższe mi to
same serduszka.
TALIZMANY MUSZĄ BYĆ
Środa, 21 październik 2009
Stoimy od trzech dni na
zatoce przy Porlamar Pierwsze wrażenia
są dziwne, front morza z daleka wygląda nowocześnie, wieżowce, apartamentowce i
hotele upstrzone palmami, taki wspaniały jakiego w Polsce nie uświadczysz. Z
bliska jednak okazuje się, że jest podobnie jak w Egipcie, jakieś enklawy otoczone
wszechobecnym syfem.
ZATOKA PORLAMAR
No i okazało się, że nasz
Francuz z Saint Georges ma stare informacje i dawno skończył się tu raj na dingi
czyli aneksy, a my po odwiedzeniu taksówką większości specjalistycznych sklepów
znaleźliśmy tylko jeden model i to w cenie dwa razy większej niż te same na
Grenadzie (5 tys. USD)
Lecz pierwszy kontakt był
inny. Zaraz po naszym zaparkowaniu pojawiła się przy nas stacja benzynowa.
Bardzo nas to ucieszyło, nasze zbiorniki i kanistry były puste, a dotarliśmy tu
naprawdę na ostatnich kroplach. Chłopaki podali nam wąż i kręcąc korbą liczyli
ilość przelewającej się z ich beczek do naszych zbiorników ropy. Trzeci świat,
ale ropą płynący, nie liczy się ilości dokładnie, tak tylko mniej więcej. Za 217 litrów ropy zapłaciliśmy
217 boliwarów czyli (dzielić przez 5) około 44 USD czyli 130 PLN. Może być.
ROPA PŁYNIE
Mimo chłodnych i mało
usłużnych stosunków pojawił się Pierre i pożyczył nam swój mały dmuchany aneks.
Nie wiem czy z uprzejmości czy abyśmy im już więcej nie zawracali dupy, tak czy
siak staliśmy się znów niezależni w poszukiwaniach.
Aneks nadmuchałem,
założyłam Suzuki z nową pompą i … za Chiny Ludowe motor nie chciał opalić.
Nagle pojawił się sąsiad mówiący świetnie po angielsku i obopólnie
stwierdziliśmy, że gaźnik (moje ulubione ostatnio słowo) musi nie podawać
mieszanki. Potwierdziło to wstrzyknięcie strzykawką mieszanki do wlotu
powietrza bo Suzuki zarzęziło od razu. Pognaliśmy z sąsiadem do sklepu po płyn
do czyszczenia gaźników. Sklep, do którego dotarliśmy z Beatką poprzedniego dnia
i który wydał nam się nieczynny, nie dość że funkcjonował i miał przedmiotowy
płyn, to jeszcze miał jeden rodzaj aneksów, wypisz wymaluj nam potrzebny
rozmiar. Jakież było moje zdumienie, kiedy okazało się, że te aneksy są w promocji
i to w cenie o połowę niższą niż te na Grenadzie (9 tys. Boliwarów). Cuda się
zdarzają.
Usiedliśmy z miłym, jak się
okazało, Niemcem o imieniu Ulli na piwie aby to oblać. Ulli, Ulli, jakoś nie
mogłem zapamiętać jego imienia gdy nagle olśnienie mnie dopadło i mówię - Ulli,
czy to nie od Urlich? Tak. Aha, znałem takiego jednego, mówię z uśmiechem.
Ulli odwiózł mnie na Bubu i
pojechał w swoich sprawach mówiąc, że jeśli pokrywa mojego silnika nie będzie
na miejscu, znaczy potrzeba mi pomocy. I tak było, silnik wprawdzie działał,
ale po wrzuceniu biegu tracił na mocy. Ulli pojawił się szybko i zaproponował
asystę w drodze na brzeg do jego koleżanki, która ma kontakt z cinkciarzem. A
trzeba wszystkim wiedzieć, że Wenezuela pachnie komuną, kurs bankowy Boliwara
ma się nijak do wymiennego spod Pewexu. Tak więc dotarliśmy do Sylwii, miłej
hiszpanki, mieszkającej na jachcie i czekającej na swoją drugą połowę. Wysłała
SMS-a gdzie trzeba i powiedziała, że osoba zainteresowana się skontaktuje.
No i znów wylądowaliśmy z
Ulli na piwie. To takie małe buteleczki 222 mililitry za jedyne 2 do 3
boliwary. I tak sobie rozmawiamy w niemieckim towarzystwie (trzech Niemców i
ja) przy piwie, a tu nagle pojawia się poszukiwany przez nas zmieniacz. Nie
podaję imienia bo i po co, wymiana jest tu niby karalna, nawet barman nas
zrugał za rozmowę o kursie. Tak, że po określeniu kwoty 3 tys. USD, nasz
wymieniacz zniknął w celach określenia kursu i potrzeby takiej kwoty.
Byliśmy już po czwartym,
bardzo małym, piwie, gdy się pojawił. Kurs określono na 5 boliwarów i spotkania
na 18h30, czyli czarną nocą, w knajpie nieopodal. Tak przy okazji, tutaj
przesunięcie czasu w stosunku do Polski wynosi sześć i pół godziny – ale
wymyślili!
Wróciłem na Bubu. Beata,
gdy dowiedziała się, że mam się pałętać po zatoce i knajpach nocą z taką sumą
twardej waluty zaczęła odchodzić od zmysłów. Tu mordują za wiele mniej! Nie
powiem, żebym i ja był zupełnie spokojny.
Parę minut przed wyznaczoną
porą wsiadłem w aneks z prychającym silnikiem, krótkofalówką i kwotą w gaciach.
Jak dobrze trafiać na
miłych i uczynnych ludzi. W knajpie siedział już Ulli, Sylwia i zmieniacz.
Pewnie chcieli mnie uspokoić, Ulli gaworzył z innym Niemcem obok, Sylwia ze
zmieniaczem przy barze. Chciałem dosiąść się obok, ale kazali między nimi.
Sylwia wyjaśniła, że nie można liczyć pieniędzy bo lepiej dla obu stron, aby
nikt nie wiedział, że jesteśmy przy forsie, a zaufanie musi rządzić bo w razie
oszustwa nikt już nie skorzysta z jego usług. Wypiliśmy po piwie, Zmieniacz
podał mi trzy paczki, ja mu jedną. Z trudem moje upchałem, jemu było łatwiej.
Wypiliśmy po jeszcze jednym piwie rozmawiając trochę o Polsce i Pewexach i
zmieniacz, bardzo miły skądinąd, zabrał się i poszedł. Beata już od dłuższej
chwili próbowała mnie wywołać przez VHF, ale dopiero teraz ją usłyszałem.
Trochę ją uspokoiłem, porozmawiałem jeszcze chwilę z Sylwią i wsiadłem do
aneksu.
Beacie z nerwów brzuch
obróciło sto razy. No nie czuła się dobrze, nawet mój szczęśliwy powrót jej
jakoś nie uspokoił. Upiekliśmy steki, wypiliśmy flaszkę przy filmie, ale i to
jej nie rozluźniło. Czekać najgorsza rzecz.
Dziś w południe udaliśmy
się do sklepu i kupiliśmy aneks. Nowiutki. Po spuszczeniu go na wodę okazało
się, że cieknie przez odpływ w dnie. No dno, można powiedzieć. Sprzedawczynie
zadzwoniły po właściciela sklepu, który pojawił się szybko i wyjaśnił, że jest
bardzo prawdopodobne, że zapomniano przy zakładaniu przejściówki uszczelnić jej
silikonem. Zrobi to, a nam da do czasu naprawy aneks z ekspozycji, który… też
ciekł przy odpływie. Jutro odbierzemy nasz. Tak też się stało.
Jest już wieczór, siedzimy
na Bubu, aneks do wymiany wisi na uchwytach, a stary, na linie, pływa za Bubu.
Może go ukradną?
STARE WYSŁUŻONE MINI BUBU I
NOWY GOAZ (GOŁAS?)
Margarita, jeśli ktoś pyta
jest roztyta … wieżowcami. W większości niezamieszkałymi. Przypływasz w dzień i
mówisz, o jej, ale tu środowisko zamieszkuje. Bogate! Wieczorem zerkasz przez
lornetkę, a tu prawie wszędzie ciemno. Margarita jest, myślę sobie, pralnią
pieniędzy. Kto zarobi za wiele na kontynencie na szemranych interesach, ten
buduje budynek na Margaricie. Wyjdzie i starczy kasy i jak są klienci ok., nie
starczy, szkielet sterczy i też jest ok. Generalnie królują szkielety. Ulice są
w stanie opłakanym, wszystko jest rozwalone – chodniki, ogrodzenia, fasady. Tak
jakby ludzie w pewnych częściach świata lubili syf. Czy to jest wyznacznikiem
komunizmu? Nie wiem, ale jakoś tak mi się kojarzy, że komunizm = syf. Wszyscy
pracujący tutaj mądrzy i myślący ludzie bardzo na ten komunizujący system narzekają.
Nie dziwota, nie da się funkcjonować w takim rozgardiaszu. A szkoda. Wyspa piękna,
z daleka góry proszą o wizytę, ale kto pójdzie w góry, skoro wszyscy
przestrzegają przed napaścią. Kraj bogaty, bo ma ropę, ale nie ma wystarczająco
policji, czyli państwa i samowolka niszczy wszystko co bóg dał. Szkoda tego
miejsca, bo mogłoby by być rajskie, ale nie nam budować świat.
Internet zdobyliśmy dziś po
południu, telefon oczywiście nie działa. Nie ma się co dziwić skoro boliwar,
czyli tutejsza waluta, robi takie wolty jakie robi. Od 7 do 4 dolarów w jeden
dzień, mało polskich klientów, więc żadna sieć komórkowa nie wchodzi w układy.
Komunizm, że to jeszcze istnieje, i że ludzie dalej są tacy ślepi. Nie
wiarygodne.
Swoją drogą, gdyby nie ta
wojna, to Polska byłaby pewnie dziś na czele Europy. Who knows.
Mamy Internet, to
najważniejsze. Porozmawialiśmy z mamami, z synami, zadzwonimy jeszcze do innych
na ile czas pozwoli.
Daru pisał o wymianie
pieniędzy na nowy aneks. Kto nie przeżył, ten nie wie. Puścić ukochanego (to
ważne) męża, na taką wymianę po zmroku na Margaricie, to podpisać wyrok. Bałam
się jak nigdy, zerkałam na zegarek co minutę i odliczałam czas. Moana wyraźnie
wzywała do kąpieli i do spania, ale ja nie mogłam normalnie reagować. Patrzyłam
na nią jak przez mgłę, a myślałam tylko o tym, co się dzieje na brzegu. Po
40-stu minutach nie wytrzymałam, zaczęłam wzywać Dara wściekle. Jak po trzecim
wezwaniu nie odpowiedział, moje myśli pędziły na przód. Aż w końcu… Beatko,
Beatko, tu Daru, wszystko w porządku, pieniądze mam, zaraz wracam…UFFF.
Miałam po tym sensacje
żołądkowe, myślałam, że to z nerwów, ale dziś Daru miał te same. Z powietrza.
Chyba raczej jakaś grypa żołądkowa krótko trwająca, bo dziś i ja i Daru czujemy
się już dobrze ( Daru całą poprzednią noc i cały dzień umierał z powodów
żołądkowych). Moana nic, ta to jest odporna.
Piątek,
23 październik 2009
W tym syfie jednak pewne
rzeczy funkcjonują. Wczoraj wybraliśmy się na długi spacer po mieście. Przerz
całe centrum aż do Plaza Bolivar. To takie miejsce jakie część Polakow zna,
Mexico plac w Wiedniu, Flowmarkt (jak to się pisało?) w Berlinie czy znany
kiedyś jeszcze nam bliższy Kleparz w Krakowie czy Plac Różyckiego w Warszawie.
Handluje się wszystkim, toż to strefa wolnocłowa, a ulice są wyspecjalizowane w
poszczególnych materiach.
PLAZA BOLIVAR – NAWET
ŁADNIE
Nie czuliśmy się jakoś
zagrożeni, spacer był miły, a my byliśmy dobrymi klientami, z
wyspecjalizowanych w elektronikę, perfumy i zegarki sklepów wynieśliśmy …
nocnik dla Moany za 15 boliwarów (3USD).
DO DUPY TAKIE ZAKUPY
Dowodem na to, że ludzie
jednak sobie radzą w każdej sytuacji była dzisiejsza wyprawa. Otóż, Juan Baro,
gość prowadzący biuro załatwiające Clearence, posiadający pomost z małym barem,
dogadał się z dużym supermarketem i trzy razy w tygodniu pod pomost podjeżdża
autobusik z centrum handlowego i zabiera żeglarzy zaopatrzonych we wcześniej
rozdane identyfikatory. Co więcej, po zrobionych zakupach podchodzi się do
stanowiska pakowacza, który pakuje wszystko w kartony i zaopatruje je w numer z
identyfikatora. Żeglarze, wolni od obciążeń, wracają pod pomost, do którego po
chwili podjeżdża chłodnia i wypakowuje kartony. Ochroniarz, pilnujący pomostu,
wozi kartony swoim wózkiem i stawia przed aneksami. Rewelacja, zwłaszcza w
naszym wypadku, biorąc pod uwagę nasze 72 butelki wina, 14 zgrzewek piwa i 8
pięciolitrówek wody, nie licząc pozostałych zakupów. A centrum handlowe? Jak to
centrum, a galeria lepsza ot tej w Auchan w Białymstoku. W supermarcado był też
ślad polskości, szkoda że tylko taki.
POLSKA WSZECHOBECNA
Clearence trzeba załatwiać
przez pośrednika, czyli agenta. Można bawić się samemu, ale procedury są tak
skomplikowane, a urzędnicy niechętni, że lepiej zapłacić na przykład Juana Baro
i za 350 boliwarów mieć spokój.
Bubu mamy zapakowaną, ale
zmienimy trochę program i jutro jeszcze pozostajemy na kotwicy w Porlamar. W
niedzielę przeniesiemy się na północną część wyspy aby w poniedziałek rano
wyruszyć na wyspę Blanquilla, położoną o 60 mil na północ od Margarity. Podobno bajkowa.
Niedziela,
25 października
Właśnie wypłynęliśmy z
Porlamar i opływając wschodnie cypelki Margarity płyniemy na północ aby
zakotwiczyć na noc w Juangriego, skąd rano popłyniemy na Blanqullę. Juangriego
znaczy Jan Grek, od imienia greckiego korsarza, który w tej zatoczce właśnie
miał bazę wypadową do grabienia. Piękne bezchmurne niebo, stałe już 31 stopni i
brak fali umilają nam tę parogodzinną podróż wokół wyspy.
Trzeba przyznać, że w
ocenie Margarity nie jesteśmy już tak drastyczni jak na początku. Oko ludzkie i
nie tylko oko, przyzwyczaja się szybko do widoków i charakterystyki otoczenia,
jakby przestając dostrzegać wszechwładny syf, działając w jakimś sensie
wybiórczo. Generalnie było miło. Kiedy obcy i nieprzyjazny z pozoru świat
przestaje być nieznany i nauczymy się w nim poruszać, zaczynamy czuć się
swobodnie i swojsko. Tak było i teraz. Zawsze i wszędzie trzeba wiedzieć co
wolno, a czego nie, w jakich miejscach można przebywać, a jakie omijać.
Wczoraj wieczorem na
pożegnalnej kolacji był u nas Ulli. Jak się okazało, urodzony i wykształcony
(matematyk) w NRD, skąd uciekł. Zajadając pieczyste i popijając wino
słuchaliśmy opowieści o specyficznym statucie Berlina, dzięki któremu udało mu
się dać nogę. W jego ścisłym umyśle wykoncypował, że głównym problemem ucieczki
z bloku wschodniego, nie mając oczywiście możliwości wyjechania na zachód z
paszportem, jak to było w przypadku obywateli NRD, był problem posiadania
dokumentu wjazdu do danego kraju, na przykład Węgier, aby z niego potem wyjechać.
Obywatele Berlina Zachodniego, mając inne niż federalni dowody osobiste, mogli
poruszać się z nimi po bloku wschodnim (mówimy o latach wczesnych
siedemdziesiątych) po uprzednim otrzymaniu pozwolenia w wojskowym attache
danego kraju bloku wschodniego.
Ulli miał koleżankę, Dunkę,
z którą studiował, ona z kolei kumpla w Berlinie Zachodnim, który pojawiał się
we Wschodnim. Kumpel ten pewnego razu wyprał sobie dowód osobisty i zrodziła
się idea podmienienia zdjęcia w nowym, wyrabianym, dokumencie. Jako, że czasy
były mało zinformatyzowane, koleś odebrał dowód z nieswoim zdjęciem, trochę
grając na podobieństwie. Ulli wiedział, że berlińczykom zachodnim dają glejt,
który jest podbijany przy wjeździe i zabierany przy wyjeździe. Nie mógł więc
przekroczyć granicy w Berlinie, na dodatek tam wszyscy byli bardziej uważni. Załatwił
sobie wiec wyjazd do Bułgarii tranzytem przez Czechosłowację, Węgry i Rumunię,
oczywiście na swoje dokumenty. Jako, że celnicy często pracują razem, miejsce
podmiany dokumentów trzeba było dobrać precyzyjnie. I tak przechodząc z
plecakiem przez most na Dunaju, oddał rumuńskie glejty po jednej stronie mostu,
a po drugiej podał już zachodnioberliński dowód z bułgarskim, otrzymanym przez
kolegę w Berlinie Zachodnim, glejtem. Bułgarów interesował tylko ich glejt i
jako zachodniego turystę wjeżdżającego do nich potraktowali bardzo miło. Gdy
Ulli przekraczał granicę Turecką, papiery bułgarskie miał w porządku. W
Anakrze, w niemieckim konsulacie poprosił o paszport niemiecki, powołując się
na zachodnioniemiecką konstytucję, mówiącą o tym, że wszyscy Niemcy są nimi bez
względu na podział. Oczywiście Ulli dał w konsulacie swoje NRD-owskie
dokumenty, mówiąc, że nie może podać sposobu w jaki się tam znalazł - nie
chciał przecież zaszkodzić koledze, a czasy wtedy były trudne. Bardzo szybko
dostał jednorazowy paszport do Niemiec Zachodnich, znalazł tam bardzo dobrą
pracę jako matematyk komputerowy, a kontakt z kolegą od podmianki utrzymuje do
dziś.
Losy ludzkie, ależ są różne.
Pamiętacie moją historię z 1 listopada zeszłego roku? Ci co nie czytali niech
poczytają, warto, a i data idzie znów podobna.
Absolutnie przychylam się, a nawet przypisuję sobie opinię Dara
dotyczącą Margarity. Przeczytałam, to co napisałam po pierwszym wrażeniu i
muszę przyznać, że byłam bardzo ostra w swojej ocenie. Im dalej tym bardziej
czułam się w Porlamar swobodnie, a i ostatnia przechadzka po ulicy – avenida
Bolivar, która na początku wydała mi się obskurna, tym razem była wręcz miła.
Wczoraj korzystając jeszcze
z Internetu, sprawdziliśmy pogodę, podzwoniliśmy, żeby dziś swobodnie opuścić
Porlamar. Wieczorna kolacja z Ulli była bardzo miła, jako kucharka pokazałam
się z dobrej strony, wszak mieszanka warzyw (uwaga nie znam tłumaczenia –
squash butter melon, ochro, zwykłe cebule i pomidory) w sosie z couscous’em wyszła
znakomicie i doskonale towarzyszyła wybitnym stekom wołowym przygotowanym przez
Dara. Usłyszana historia życia naszego nowego znajomego była niezwykle ciekawa,
a jednocześnie rozmowa po angielsku była dla nas niezłym treningiem językowym.
Zatrzymaliśmy się w
Juangriego, ale nie w wyznaczonym na mapie kotwicowisku, tylko bardziej na
wschód, przy plaży. Zobaczyliśmy, że stoi tam już jeden jacht francuski i
uznaliśmy, że nie dość, że milej przy plaży, to jeszcze towarzystwo jest zawsze
dodatkowym bezpieczeństwem. Byliśmy już po lunchu, Moanka spała, więc zaraz po
zakotwiczeniu zrobiliśmy na spokojnie partyjkę Scrabble. Mamy teraz nowe, takie
podróżne, literki mieszczą się w plastikowych obwódkach, a wyniki są zaznaczane
na przesuwanej skali. Daru wygrał. Nareszcie, bo odkąd zaczęliśmy nową serię
naszych rozgrywek, czyli od wypłynięcia z Grenady, nie było mu to jeszcze dane.
A było ich trochę….
Spokojna zatoka przy plaży
okazała się nader hałaśliwa. Trafiliśmy na niedzielę i tłum na plaży korzysta w
wszelkich rozrywek, czyli non stop śmigają motorówki, a muzyka zagłusza
preferowane przez nas odgłosy natury. Ale już nie będę narzekać, jeszcze ktoś
pomyśli, że się stałam malkontentem. Przezwyciężę nawet niechęć do zmąconej (i
zimnej – 26 st .!!!)
wody i pójdę chyba dziś popływać pierwszy raz od tygodnia. Poza tym krótki to
postój, bo jutro skoro świt zmykamy na Blanquillę - 57 mil .
JUABGRIEGO – CZĘŚĆ RYBACKA
PRZY PLAŻY
Poniedziałek, 26 października
Postój był krótki, ale
burzliwy.
Popływałam, pobyczyliśmy
się, o 18.00 jak zwykle wysączyliśmy pyszny aperitif – Cinzano bianco z limonką
i już zabieraliśmy się do szykowania kolacji kiedy podpłynęli do nas sąsiedzi z
jachtu, który stał już tam przed nami i z powodu którego zdecydowaliśmy się na
kotwicowisko przy plaży. Weszli, dostali po piwie i zaczęli wykładać nam cel
swojej wizyty. Otóż dostali ponoć informację od właściciela przybrzeżnej
restauracji, w której parokrotnie jedli i nawiązali nić znajomości, że ktoś z
jej pracowników usłyszał rozmowę jakichś lokalnych bandycików, że tej nocy
szykują napad na dwa katamarany przy plaży. Przyszli się więc podzielić
uzyskaną informacją, uprzedzić nas i naradzić co z tym fantem robić. Miny nam z
Darem zrzedły dość znacznie, serca zaczęły bić szybciej napędzane nagłym
zastrzykiem adrenaliny, a w głowie pojawiły się tysiące kłębiących się myśli.
Wyjścia były trzy. Zostać na noc tam gdzie byliśmy i przez całą noc czuwać w
gotowości na odparcie bandytów (fantastyczna wizja!), przeparkować się przed
miasteczko, gdzie większa ilość świateł i obecność Guardia Nacional stanowiłyby
jako tako większą ochronę przed napaścią, lub też wyruszyć natychmiast w stronę
Blanquilli, płynąć całą noc, żeby akurat na rano być już na miejscu.
Pierre i Maurice, bo tak
mieli na imię nasi sąsiedzi stwierdzili, że oni na pewno zostają tu gdzie są,
będą czuwać i są gotowi na obronę. Zapewnili, że nas też uprzedzą w razie
czego. Stanowczo nie chcieli przesunąć się pod miasto. Byli dość dziwni, nie
wzbudzili mojego zaufania. Niebawem stało się już jasne dlaczego nie chcieli
stanąć przy budynku policji. Otóż zaczęliśmy rozmowę czysto żeglarską, skąd i
dokąd płyną, okazało się, że właśnie przepłynęli Atlantyk prosto do Wenezueli.
Ale na pytanie czy zrobili już Clearence usłyszeliśmy –„a co to jest
Clearence?”. Spojrzeliśmy z Darem zdumieni na siebie i tłumaczymy, że papiery
wyjściowe i wejściowe do każdego kraju. –„ O nie, my tego nie robimy w ogóle,
to za dużo kłopotu i straconego czasu. W Mindelo chcieliśmy zrobić, ale
powiedzieli nam, że dopiero nazajutrz możemy, a my chcieliśmy już płynąć, więc
wypłynęliśmy bez”. Aha.
Rozstaliśmy się bez podjęcia
decyzji z naszej strony, powiedzieliśmy, że się odezwiemy na VHF po rodzinnej
naradzie. Osobiście nie bardzo pozytywnie przeczuwałam nocną nawigację. Nie
wyobrażałam sobie też nocowania w miejscu, gdzie lada chwila ktoś może na nas
napaść. Faktycznie pole do popisu dla bandytów było: ciemno, daleko od
wszelkich strażników prawa (o ile tacy tam w ogóle są), nikt by nawet się nie
zorientował, że coś się stało. Tak więc zasugerowałam Darowi, że nie czuję
płynięcia nocą i najlepszym wyjściem będzie przeparkować się i zakotwiczyć koło
miasteczka. Nie było to proste, wpływanie nocą na nowe terytorium, gdzie stoi
masa nieoświetlonych obiektów, a może i bojek, jest bardzo niebezpieczne. Ale
na coś trzeba było się zdecydować.
Z czuciem płynęliśmy ufając
GPS’owi, głębokość pod kilem zeszła poniżej 2 metrów . Wypatrywałam na
ile mogłam stojące statki rybackie, była też jedna żaglówka. Zaraz za nią
rzuciliśmy kotwice (jak zwykle obydwie, choć na takiej płytkiej wodzie jest to
nonsensem). Udało się, stanęliśmy mocno wryci. Gps’owi trzeba jednak ufać z
ograniczeniem, wszak według niego staliśmy już dawno na lądzie. Światła ze
stacji benzynowej dawały dość dużą poświatę, a zaraz obok nowoczesny budynek z
dużym napisem Guardia Nacional dawał jako takie poczucie bezpieczeństwa.
Najlepsze lekarstwo na uspokojenie.
PO NOCY JEŹDZIMY BUBU PO
LĄDZIE
Emocje opadły, wewnętrznie
czułam, że tutaj jesteśmy bezpieczni. Na twarzy Dara widziałam jeszcze oznaki
zdenerwowania i niepewności, ale po drugim kieliszku wina do kolacji powoli
oznaki te zanikały. Film jaki oglądaliśmy tego wieczoru doskonale zgrał się z sytuacją.
Rzecz dotyczyła biednych przedmieść we Francji, które z powodu nadmiernej
przestępczości zostały otoczone murami. Dzielnica 13. Dużo bijatyki, ale nieźle
zrobiony, no i wizja przyszłości jak znalazł.
Noc była spokojna. To znaczy
nie było w ogóle wiatru, ani fali, natomiast po mimowolnym przebudzeniu w nocy
nie mogłam zasnąć. Jakaś resztka niepokoju nakazywała nasłuchiwać odgłosów z
zewnątrz. Nic się nie wydarzyło.
Dziś od 6.00 jesteśmy w
drodze na Blanquillę. Jak wypływaliśmy, Francuzów już nie było – albo wypłynęli
jeszcze wcześniej niż my, albo zamiast czuwać w nocy na kotwicowisku po prostu
postanowili wypłynąć od razu i też czuwać, ale już płynąc.
Nie dowiemy się nigdy ile
było prawdy w przekazanym ostrzeżeniu, grunt, że wszystko skończyło się lepiej
niż dobrze. Ale niesmak pozostał.
Powoli dopływamy do Blanquilli,
zostało nam niecałe 15 mil .
Znów płynięcie było bardzo miłe i spokojne, postawiliśmy nawet genakera, żeby
zyskać trochę na prędkości. Scrabble poszły w ruch, wędki w wodzie się ciągną,
na razie bez skutku. Musieliśmy wykonywać niezamierzone manewry, trafiliśmy na
rozstawioną sieć oznaczoną tu i ówdzie chorągiewkami. Minęliśmy parę kutrów,
spotkaliśmy dużą rodzinę ogromnych delfinów, które pofikały między płozami
radośnie (szkoda, że Moana śpi). Pogoda, odkąd opuściliśmy Grenadę, jest bez
skazy. Ani razu nie padało, a na niebie tylko z rzadka pojawiają się pojedyncze
chmurki.
Już ostrzymy sobie zęby na
rafę, a tam podobno jest co podziwiać. Tak bardzo nam tego brakuje! Od Tobago
Cays nic nas już nie zachwyciło, więc najwyższa pora.
Środa, 28 października
Płynęliśmy na Blanqullę
ciągnąc całą drogę wędki, a z nimi nadzieję, że ryba dopełni naszego menu.
Zbliżał się wieczór, pozostał nam jeszcze ostatni cypelek przed kotwicowiskiem.
Zwinęliśmy właśnie genakera, poszedłem zwijać wędki i w tym właśnie momencie
wziął piękny Thazard. Ściągałem go z duszą na ramieniu i nadzieją, że się nie
zerwie, uspokoiłem się dopiero gdy wylądował w podbieraku trzymanym przez
Beatkę. Trzeba było jednak natychmiast rzucać kotwicę, uważnie, aby wylądowała
w piachu, a nie na koralu, który by przecież uszkodziła, do tego potrzebne jest
dobre światło. Zastosowałem więc wobec ryby nowo poznaną metodę zakraplając jej
pod skrzela 70 procentowy rum, co spowodowało, że natychmiast usnęła. Ludzka
metoda, budzi się ryba z pijackiego widu i nie ma już głowy.
Zakotwiczyliśmy nader
sprawnie, na dwóch kotwicach w literę V na końcu łańcucha. Metoda poznanego na
Grenadzie Rollanda. Jaka to była rozkosz – Bubu znów zawieszona w próżni, nad
dnem w krystalicznej wodzie. Beatka nie mogła sobie odmówić przyjemności i po
paru sekundach była już w wodzie, że niby w celu zobaczenia jak leżą kotwice. Kotwice
leżały pięknie wryte w piach, podobnie jak pięknie leżała na dnie pobliska
cudna rafa.
TAK JEST POD NAMI
Zabrałem się za rybę. Mięsa
było dużo co zmieniło nasze menu na następujące: filety z kalafiorem i
marchewką w poniedziałek, zupa rybna i sery z winem we wtorek, w środę powtórka
poniedziałku, bo takie było dobre. Do tego ryba w zalewie octowej jako dodatek
do codziennego lunchu. No i dwa kawałki na dwa obiady dla Moany. Oj jak dobrze
jest złowić i zjeść świeżą rybę!
ZAKŁADAM NOWĄ PRZYNĘTĘ I
WARTO BYŁO!
Blanquilla okazała się
naleśnikiem czyli nie chroni od wiatru. Za to chroni od fali, stoimy więc spokojnie
owiewani wiatrem co czyni temperaturę bardziej niż znośną. Plaża przed nami
jest realizacją marzeń wielu – biały drobny piasek, trzy palmy dające rano cień
i kryształowa woda o temperaturze 28 stopni. Cóż więcej człowiekowi trzeba, zwłaszcza,
że i dom ma ze sobą.
POKÓJ Z WIDOKIEM NA LĄD
Jest 18 wieczorem, po dwóch
dniach znów pracują silniki i odsalarka. Ładujemy akumulatory i produkujemy
wodę, jest to nasze życiowe niezbędne działanie. Możemy też swobodnie włączyć
komputer, pooglądać zdjęcia, wgrać filmy na kartę do telewizora.
Codziennie rano, po kawie,
korzystając z niepalącego jeszcze skóry niskiego słońca, płyniemy na plażę.
Rozebrałem w końcu gaźnik Suzuki na drobne, wyczyściłem, założyłem nowy filtr
paliwa i (odpukać) zapala od pierwszego kopa i nawet nie dławi się po drodze.
Rzucamy z aneksu małą kotwicę, a dziób długą cumą przywiązujemy do kamieni na
plaży. W ten sposób nie taszczymy aneksu na piach, jest trochę za ciężki, i tak
sobie faluje przed nami podnoszony przez fale przypływu.
Moana na plaży jest w
siódmym niebie, baraszkuje z falami, troszkę nieświadomie, więc cały czas
trzeba mieć na nią oko. Pływa co chwilę w swoich rękawkach i jakoś słona woda
jej nie przeszkadza, nawet w żołądku. No i cudowny piach, jakie to odkrycie!
BARASZKUJEMY
Całkiem fajny artykuł.
OdpowiedzUsuń