WRZESIEŃ 2010 USA
1 września
Po
szczęśliwym powrocie z Victorii noc spędziliśmy na parkingu hipermarketu Wal-mart.
Coś tu jest z prawem, wszędzie z wyjątkiem Kanady nocowanie było dozwolone, a w
tym stanie są karteczki o zakazie spędzania nocy na parkingach. Wal-mart ma
jednak swoją politykę i pozwala tranzytowcom spać i nawet trawkę kosi, tak więc
i tu stanowe prawo ominął. Kategoryczny napis mówił: tylko dla klientów - zakaz
postoju powyżej 24 godzin. Czyli noc spędzić można było w ciszy i spokoju, jako
że ten sklep otwarty był tylko do 22,
a nie całą dobę jak inne.
Rano
postanowiliśmy zrobić techniczną przerwę w podróży. I dobrze wybraliśmy dzień,
bo nie nadawał się on pogodowo na zwiedzanie. Od rana kropiło, a ja grzebałem
się w elektryce podłączając przetwornicę prądu korzystając ze sklepu z
akcesoriami pod nosem.
Wal-mart
ma jednak słuszną politykę. Za każdym razem kiedy idziemy na zwykłe zakupy
jedzeniowe (musi to być Wal-mart supercenter, zwykły ma niewiele żywności) to
wychodzimy z innymi dodatkami. Tak się składa, że rozumiemy Andrzeja
przyjeżdżającego do USA na zakupy ubraniowe. Ceny tu i wybór są odmienne niż w
Europie, a o jakości nie wspominam bo już o tym pisałem. Kupiłem więc tego dnia
dżinsy, takie prawdziwe, niebieskie z grubego materiału i to markowe na W., z
roczną gwarancją za… 11 dolarów, czyli za 33 złote. Nigdy takich dobrych nie
miałem. Cudo.
Beatka
kupiła buty na łatwe wędrówki i koszulkę na Sylwestra. I tak za każdym razem
coś niechcący kupujemy. Trochę nam się powiększą walizki, ale tym razem płacimy
już i za Moanę więc i ma ona prawo do swojego pełnego bagażu.
Po
lunchu pojechaliśmy do niegórzystej części parku, czyli na wybrzeże Pacyfiku,
które tu jest mgliste, chłodne i groźne. Zawiera ono już fragmenty rain forest
czyli w tłumaczeniu deszczowego lasu, ale to raczej pierwotny las.
Przekonaliśmy się co to znaczy podczas całego pobytu na parkowym campingu. Cały
wieczór i noc padał na nas deszcz z dużych kropli mimo iż niebo wcale na deszcz
nie wskazywało. Po prostu wilgoć znad oceanu skraplała się na olbrzymich
drzewach, w związku z czym cały czas wydawało się, że pada.
Sam
camping był wspaniały, wielkie miejsca odpowiadały proporcji drzew, na dodatek
skończyły się właśnie wakacje szkolne i wyraźnie wszędzie opustoszało.
SAMI
2 września
Rano
wyruszyliśmy na rowerach nad ocean odległy o 3 kilometry . Oczywiście
przy naszym szczęściu niebo było niebieskie, choć jesteśmy w najbardziej mokrej
części Stanów gdzie pada prawie zawsze. Długi spacer plażą sprawiał wrażenie
nierealności. Wszędzie na plaży leżały drzewa monstrualnych rozmiarów, o
dziwnych formach korzeni.
DRZEWNE
(dawne?) FORMY
Do
tego wystające z oceanu skaliste wysepki, czarny gruby piach lub czarne okrągłe
kamienie na plaży przy lekkiej mgle nadawały by się wyśmienicie jako dekor do
niejednego horroru.
PLAŻĄ
Śladów
życia było niewiele, jedynie dziwaczne lianowate glony wyrzucone na brzeg przez
ostatni sztorm oraz małże wstające spod skał w czasie odpływu. Oczywiście
mogliśmy spodziewać się fok, wydr, ale to może nie był ku temu odpowiedni moment.
PEJCZYK
NA TE DWIE PANIE?
Przewędrowaliśmy
około 5 kilometrów
plażą oglądając dziwne formy drzew i skał. Wiele osób w czasie wakacji robi
dziesiątki kilometrów tym wybrzeżem z namiotami i plecakami, zaopatrzeni
oczywiście w wydruki terminów przypływów i odpływów, jako że wiele przejść
dostępnych jest tylko przy niskiej wodzie.
SOWA
I LEŻĄCY KRASNAL (każdy widzi co chce)
Po
południu spacerowaliśmy z Moaną po opustoszałym campingu, czyli lesie, przy
błękitnym niebie, bo nawet tam przestało padać.
3 września
Tym
razem wylądowaliśmy w prawdziwym deszczowym lesie. Bliskość oceanu, jego
wiecznych mgieł i relatywnie ciepłego wiatru spowodowały powstanie na zachodzie
gór Olympic specjalnego mikroklimatu tworzącego dogodne warunki do nietypowego
rozrastania się przyrody, chronionej kiedyś na dodatek od lodowców. Dodatkowo
panująca tu wilgoć nigdy nie pozwoliła na rozprzestrzenianie się pożarów, więc
drzewa umierają od starości albo pioruna. A wielkość smreków jest nie do
opisania. Ile ma 10 piętrowy budynek
mieszkalny każdy wie, był to standard w komunie. Potem budowano 15 piętrowe.
Wystarczy wyjść przed taki budynek (niektórzy mają łatwo bo w takim mieszkają),
spojrzeć na dach i ruszyć wyobraźnią. Tu drzewa są dwa razy wyższe niż ten
budynek. Średnica sięga kilku metrów, wysokość dochodzi do 100, niektóre mają
ponad 1000 lat. Bagatela.
MOANA
MA METR, A DRZEWO?
Jak
przystało na deszczowy las z bajki o babie Jadze drzewa obrośnięte są mchem, a
z gałęzi zwieszają się brody roślinności wszelakiej.
W
KRAINIE MCHÓW I PAPROCI
Idąc
szlakiem wielokrotnie widzieliśmy wielkie zwalone drzewa które trzeba było przecinać, nie sposób ich obejść, są zbyt
długie, ani przejść przez nie kiedy leżący przed człowiekiem pień ma 3 metry wysokości.
DZIELNA MOANA
Wielce
to było piękne i dziwne zarazem. Zrozumieliśmy skąd wzięła się taka ilość
wielkich pni na plaży - spływają do oceanu rzekami, które podmywają brzegi
podczas roztopów, a potem przez sztormy wyrzucane są na brzeg. No i Moana. Sama przeszła ponad 2 kilometry . Brawo dla
drobinki.
BUDUJEMY
MOSTY
STRASZNO
Na
noc pojechaliśmy na camping Lasów Państwowych. Jest ich kilka na terenie lasów
przyklejonych do parku i wszystkie są za darmo! Aż trudno uwierzyć, posiadają
toalety, a każde stanowisko zaopatrzone jest w stół i krąg ogniskowy, czyli identycznie
jak położone obok campingi parkowe za 12 dolarów czy te w lasach stanowych za
21.
Już
w drodze do deszczowego lasu zajęliśmy jedno stanowisko pozostawiając obrus na
stole, wycieraczkę i krzesełko. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy wracając
wieczorem zastaliśmy wszystkie nasze rzeczy i tylko jedno stanowisko zajęte (na
8 dostępnych). Znów byliśmy sami na olbrzymiej przestrzeni. Wieczorne ognisko i
pieczone włoskie pikantne kiełbaski z ziemniakami z żaru i kapustą kiszoną
dopełniły dnia, choć wieczór skończył się dużo później, po partyjce Scrabble i
dwóch gorących herbatkach z rumową wkładką na rozgrzewkę. Było zimno, ale zbyt
pięknie i cicho aby iść spać.
CZWÓRKA
DO BRIDŻA I SAMI NA DARMOWYM CAMPINGU
4 września
Dziś
rano ruszyliśmy na południe w kierunku dwunastego odwiedzonego przez nas stanu,
Oregon. Po drodze zatrzymaliśmy się
jeszcze na plaży, tym razem mglistej i zimnej, choć niebieskie niebo przebijało
się nad nami. Spacer nad oceanem zawsze będzie nas pociągał. Cóż, jesteśmy
przede wszystkim ludźmi morza, a Moanka w zasadzie wyłącznie. Żyje przecież od
urodzenia na morzu.
PLAŻOWANIE
Odbyliśmy
też jeszcze jedną wycieczkę do wielkiego drzewa, aby trochę się poruszać przed
jazdą. Poruszanie poruszaniem, ale zawsze są zadziwiające i interesujące takie dziwy natury.
WYPRAWA
DO WNĘTRZA... DRZEWA
Postanowiliśmy
ominąć Mont Rainer Narodowy Park, gór chwilowo mamy dość, również wulkan - Saint
Helen, który niedawno wyrwał swój czubek niezbyt nas pociąga. Widok z daleka
nam wystarczył, był imponujący – taka góra co to straciła przykrywkę.
Właśnie licznik samochodu przeskoczył 9.000 mil . Jesteśmy dziś dokładnie w połowie naszej
północnoamerykańskiej podróży.
8 września
Właśnie
opuszczamy Oregon i wjeżdżamy do Kalifornii. Nasza podróż przez ten stan to w
zasadzie dwa wydarzenia: podróż wzdłuż przepięknego wybrzeża Pacyfiku drogą 101
i jedyny w Oregonie Park Narodowy, czyli Jezioro Krateru (Crater Lake).
Snuliśmy
się wzdłuż skalnego wybrzeża zatrzymując się czasami aby rzucić okiem na jakiś
wybitny widok, ale generalnie zachwycaliśmy się nimi z okien samochodu.
Przejeżdżając
przez jakieś małe portowe miasteczko, jakich na wybrzeżu wiele, zwrócił naszą
uwagę napis o sobotnim targu. Ochoczo pognaliśmy do portu, ale nie dość, że
było już po targu to jeszcze nie był on taki jakiego oczekiwaliśmy, czyli sprzedawano
badziewia. Znaleźliśmy jednak firmę rybacką i w sklepie przy fabryczce
zakupiliśmy świeże ostrygi (ryby były droższe niż w sklepie). Zastanawiałem się
czy tuzin nam wystarczy, ale uznaliśmy, że jak na przystawkę będzie w sam raz.
Kiedy
zainstalowaliśmy się na campingu, a ja zabrałem się za otwieranie ostryg
szczęka mi opadła. Z worka wyciągnąłem ostrygę wielkości 0 czyli największe
jakie są. Kto się zna to wie. Oczywiście nasze plany kolacyjne poszły w
odstawkę i skończyło się na ostrygach i dobrym serze z winem.
ZERÓWKI
!
To
było święto! Zdecydowanie uwielbiamy wszystkie owoce morza.
Droga
od morza do Parku Jeziora Krateru przebiegła sprawnie z jedną nocą w leśnym
kampingu po drodze i w miarę wczesnym przyjazdem na kamping obok Diamond Lake,
czyli Diamentowego Jeziora. Kamping był poza Parkiem, ale wcześniejszy przejazd
przez bramkę wjazdową do niego pozwolił nam zaopatrzyć się w mapy i przewodniki
(wszystkie mapy parków narodowych mają taką samą szatę graficzną, a
przewodnikami są wydawane co miesiąc gazety ze zmienną wkładką o wydarzeniach
miesiąca i stałym opisem szlaków oraz zawierającą inne ważne informacje – oczywiście
jedne i drugie za darmo), dzięki czemu mogliśmy zapoznać się z czym mamy do
czynienia i zaplanować nasz pobyt.
Wybór
kampingu dokonał się dzięki jego nazwie - Złamana Strzała (Broken Arrow), pamiętałem
film i książkę o takim tytule.
Zainstalowaliśmy
się szybko i postanowiliśmy zrobić wieczorną wycieczkę na rowerach.
Żałujemy
wielce, że nie spodziewając się atrakcji nie wzięliśmy ze sobą aparatu foto, bo
była to najwspanialsza wycieczka rowerowa jaką zrobiliśmy w dotychczasowej
podróży.
Z
początku chcieliśmy przejechać tylko kawałek ścieżki. Ruszyliśmy zgodnie z
ruchem wskazówek zegara idealnie gładkim asfaltowym pasmem pieszo-rowerowym
objeżdżającym Diamentowe Jezioro. Z początku ścieżka biegła przy wodzie aby po
chwili oddalić się i przemierzać płaskie trawiaste polany i rozlewiska. Kolory
nabierały ciepła, a zachodzące słońce i cisza dodawały nam skrzydeł. Nie
spotkaliśmy żywego ducha i tak miało być do końca. Pomyśleć, że jeszcze tego
dnia rano wszędzie było gwarno i tłoczno. Długi amerykański weekend spowodowany
wolnym poniedziałkiem (Święto Pracy), na dodatek ostatni przed rozpoczęciem
roku szkolnego, zapełnił wszelkie miejsca kampingowe i parki przez korzystający
z ostatniego oddechu lud pracy. Widzieliśmy po południu tysiące wszelakiej
maści samochodów turystycznych zjeżdżających z Gór do Portland i innych
większych miejscowości, kiedy my pięliśmy się samotnie w górę. Dobry wybór.
Przejechaliśmy
przez urokliwy mostek i powoli wjechaliśmy w las gdzie ścieżka raz pięła się w
górę, raz w dół, ale w łagodny sposób, wiadomo, została specjalnie przygotowana
dla rowerzystów. Kiedy wróciliśmy po 7 kilometrach nad
wodę oczom naszym ukazał się po drugiej stronie jeziora oświetlony
pomarańczowym słońcem bardzo szpiczasty szczyt - Mont Thielsen. Zauroczeni
postanowiliśmy nie wracać lecz okrążyć całe jezioro.
Siła
poznania była mocniejsza niż zdrowy rozsądek. No i okrążyliśmy jezioro robiąc
17 kilometrową pętlę z końcówką już prawie w nocy.
Zadowoleni
z siebie otworzyliśmy należną butelkę szampana, imienin Beaty nie obchodzimy,
ale okazja do stuknięcia się kieliszkami zawsze jest dobra.
Rano
o dziwo nasz budzik, czyli Moana nie wstała o swojej zwykłej porze czyli 8h00,
tylko prawie o godzinę później. Bez mycia i kawy pognaliśmy do Parku aby
zakupić bilety na łódkę (kto pierwszy ten lepszy), która miała nas zawieźć na
wysepkę Wizard Island (czyli czapka czarnoksiężnika), wulkaniczny stożek, na
który postanowiliśmy wejść.
Już
pierwszy kontakt z miejscem był fascynujący, Jezioro Krateru to głębokie (592 metry ) o
krystalicznej wodzie jezioro wypełniające cały wielki krater, który powstał po
relatywnie niedawnym wybuchu 7 tys. lat temu. Podobno jest to najbardziej
niebieskie jezioro świata (każdy próbuje swoje naj wsadzić). Kiedy jadąc po
bilety na łódkę zobaczyliśmy je pierwszy raz z krawędzi krateru widok był
niesamowity.
Łódki
odpływają z jedynego miejsca do jakiego można dojść do wody ze skalnych wysokich
krawędzi. Bilety kupiliśmy na 13.00 i pojechaliśmy wejść na mały szczyt Wachman
Point, skąd najlepiej widać to całe okrągłe dziwadło natury.
MOANA
IDZIE
Po
pokonaniu 130 metrów
różnicy poziomów ukazał nam się widok nad widoki, nie tylko na wulkan, ale i na
całą okolicę, zwłaszcza, że widoczność zaczęła się zaostrzać, jak to na zmianę
pogody (na gorsze).
PANORAMA
I WIZARD ISLAND
Szkoda,
że nie można powiększyć tego zdjęcia, ale tylko taka panorama pokazuje wulkan w
wulkanie i okrągłość miejsca.
Z
góry widać było nasz samochód i w oddali szczyt tak nas podniecający w czasie
wczorajszej wycieczki rowerowej.
W
DOLE NASZE BUBU2
Na
zdjęciu po prawej stronie widoczności nie ma. To dym pożaru lasu, który nas
dzień wcześniej przeraził. Rangersi z założonej bazy obserwacji pożarów na
szczycie góry, na którą się właśnie wdrapaliśmy, objaśnili nam, że jest to specjalnie
sprowokowany pożar w celu wyczyszczenia po pożarowych zgliszczy.
Lecz
oczy nasze kierowały się na biały, bardzo odległy szczyt i dzięki panoramicznej planszy rozpoznaliśmy
szczyt Shasta, (tak jak nazwa naszego RV), 14.142 stopy , czyli 4.370 metrów . I nic by
nie było w tym dziwnego, gdyby nie dzisiejsza nasza podróż. Otóż okazało się,
że Shasta była odległa od nas o… 150 mil w linii prostej, czyli 230 kilometrów !
Niebywałe.
WIDAĆ NA 230 KILOMETRÓW
Na
łódkę ledwo zdążyliśmy zbiegając 1,5 kilometra i 318 metrów w dół do
przystani. Tam jednak okazało się, że program został zmieniony ze względu na
widoczne załamanie pogody (pierwsze płatki śniegu) i nie będą zostawiali
piechurów na 3 godziny na wyspie, tak jak to było przewidziane, tylko będzie to
zwykła wycieczka łódką wokół jeziora. Żałowaliśmy i zrezygnowaliśmy całkiem z
wycieczki wdrapując się z powrotem pod górę, żeby odebrać nasze 76 dolarów
(2x38). Łódka sama w sobie nie jest dla nas atrakcją.
Zmieniliśmy
więc plany i postanowiliśmy skrócić pobyt nad Jeziorem Wulkanu. Objeżdżając
cały stożek, zatrzymywaliśmy się często aby popatrzeć na jezioro z różnych
perspektyw. Nie tylko na jezioro, ale i na czarne chmury idące z zachodu.
NAPRAWDĘ
NIEBIESKO
STOŻEK
W STOŻKU, CZYLI NIEDOSZŁY CEL WYCIECZKI
Zjechaliśmy
też z krawędzi wulkanu zobaczyć Pinnacles. To dopiero dziw natury.
PINNACLES
Za
krawędzi wąwozu stoją pionowe różnobarwne szpice. Szybko nasuwa się pytanie jak
takie coś powstało?
SZPICE
Otóż
wychodzące z wulkanu gorące gazy tworzyły kominy. Kiedy ogromna temperatura
spotykała popiół i inne płyny tworzyła się zmieniona chemicznie mieszanka,
która wypełniała te kominy. Po ostygnięciu mieszanka miała dużo większą
wytrzymałość i po latach erozji wszystko wokół zniknęło, a kominy zostały.
Piękny widok.
Jadąc
do Pinnacle wąską drogą trzepnęliśmy się z samochodem z naprzeciwka lusterkami
bocznymi, które poszły w drzazgi. U nas zbiła się tylko szybka, w samochodzie z
naprzeciwka całe lusterko, drogie, bo elektryczne podgrzewane itp. I ja głupi,
zamiast powiedzieć gościowi, że jeśli chce dochodzić winy, której przecież nie
było, bo jechaliśmy każdy swoim pasem, to niech wzywa policję, a jak nie to do
widzenia, z uczciwości wymieniłem się z gościem numerami polis
ubezpieczeniowych. My następnego dnia mieliśmy nową szybkę za 17 dolarów oraz
wiadomość z ubezpieczalni, że była szkoda i strona przeciwna zwróciła się do
naszej ubezpieczalni o określenie winy. Oczywiście napisaliśmy, że o żadnej
winie mowy być nie może, ale sprawa dalej trwa. Niepotrzebny kłopot.
Opuściliśmy
Jezioro Krateru już w deszczu i temperaturze 5 stopni, ale z obrazem Pinnacles
i wspomnieniem wspaniałości tego miejsca, które wejdzie do rankingu dziwów
natury odwiedzonych przez nas. I nie żałowaliśmy już, że odwołano rejs na
wysepkę, wracalibyśmy w deszczu i mrozie, a na dodatek jeszcze z przystani
wspinalibyśmy się przez godzinę do parkingu przy tej wstrętnej pogodzie. Fuj.
Kiedy
podjechaliśmy do kampingu Redwood Forest NP (a tak naprawdę są to połączone dwa
stanowe i jeden narodowy park), pierwszego z wielu Narodowych Parków Kalifornii,
to na bramce szczęki nam opadły – 35 dolarów za noc bez żadnych serwisów. Tego
jeszcze nie było, drożej niż prywatne RV kampingi, które zwykle kosztują 28 –
32 dolary, a te państwowe, odwiedzane poprzednio, zawsze były przynajmniej o
połowę tańsze. W naszym przewodniku po kampingach widniała cena 20 dolarów. Hm,
plajta Kalifornii może ma coś z tym wspólnego i kampingi stanowe są bardzo
drogie, ale żeby narodowy? Zawróciliśmy z niesmakiem i podjechaliśmy do parku
gminnego czyli county park (Florence Keller County Park). Cena 10 dolarów i
wolne miejsce bardzo nas pozytywnie zadziwiły, zwłaszcza, że miejsce było
szokująco urokliwe, wśród grubych i niewyobrażalnie strzelistych sekwoi. Istne
cudo nam się trafiło, bo te chronione sekwoje mieliśmy oglądać w czasie
wycieczek, a nie mieszkać pod nimi i przy nich. Mieliśmy więc pierwszą okazję
dotknąć tych wielkich drzew i poczuć jaką one mają dziwną korę, taką
miękko-gąbczastą.
SEKWOJOWY
KAMPING
Szkoda
że zdjęcia nie oddają monstrualnej wielkości tych niekiedy 3 tysiącletnich
drzew.
Rano
pognaliśmy na stację benzynową skorzystać z przyuważonego dzień wcześniej
lewego, hotelowego Internetu WiFi. Ja próbowałem nawiązać kontakt z
ubezpieczalnią, a Beata z Moaną pojechały na rowerze do położonej nieopodal
informacji turystycznej. Po jej powrocie zapanowało ogólne niezadowolenie, ja
do ubezpieczalni się nie dodzwoniłem i skończyło się e-mailem, a w informacji
turystycznej Beata trafiła na jakąś niekompetentną babę (po raz pierwszy w
podróży). Tak czy siak wybraliśmy trasę na wycieczkę i kiedy już staliśmy
zaparkowani i gotowi do wyjścia pojawił się pracownik parku, z pochodzenia
Polak, i wyłuszczył nam błędność naszego wyboru ze względu na panującą totalną
mgłę nad oceanem. Polecił nam inne rozwiązania i dalej wziął się do swojej
pracy, czyli opróżniania koszy na śmieci.
Pognaliśmy
więc dalej drogą, nad którą panował nieskazitelny błękit nieba kiedy tylko
byliśmy oddaleni od oceanu, albo zasnuwała się kompletnie mgłą biegnąc bliżej
niego lub gdy nie była zasłonięta górami.
Na popas zatrzymaliśmy się na parkingu przy plaży. Z oceanu i tak
korzystać nie zamierzaliśmy, ale snująca się znad wody mgła uniemożliwiała
podziwianie miejsca. Frajda jednak była dla Moanki, która goniła za wielkimi
mewami.
ŚNIADANIE
NA WULKANICZNYM PIACHU
Późniejszy
przejazd główną parkową aleją (Newton B. Drury Scenic Parkway) oddaloną od
ruchliwej drogi 101 był sam w sobie wydarzeniem. Wielkość sekwoi i atmosfera
panująca w lesie musi zachwycić każdego. Postanowiliśmy zostawić samochód na kampingu
Elk Prairie Creek i udać się na rowerową przejażdżkę, ale tabliczka z napisem
Full trochę nas rozczarowała i Bubu została sama na parkingu przy informacji
turystycznej.
My
wyruszyliśmy, jak planowaliśmy, na rowerach, mimo że generalnie informacje
mieliśmy negatywne o tym sposobie zwiedzania. I co? Pisałem o Diamond Lake i o
najpiękniejszej dotychczas wycieczce, ale ta przebiła tamtą. Choć ruch
samochodowy był niewielki jechanie asfaltem nie jest dla nas oderwaniem od
cywilizacji, wjechaliśmy więc w boczną
drogę. Droga okazała się zamknięta dla ruchu co nas ucieszyło, ale jednak i dla
nas okazała się zbyt stroma. Zawróciliśmy aby jednak znaleźć odchodzący z niej
szlak, taka dróżka wyściełana igłami, po której jedzie się miękko i
bezszelestnie - no i się zaczęło.
Ścieżka wiła się zgodnie z ukształtowaniem terenu prawie poziomo wśród
wielkich, niekiedy zwalonych sekwoi. Przejeżdżaliśmy przez różne mostki,
wycięte w zawalających drogę pniach przejścia dla rowerów i tylko zdjęcia nie
wychodziły bo było za ciemno, choć słońce jeszcze było wysoko.
MÓJ
ROWER OPARTY O DRZEWKO, A RACZEJ ROWEREK O DRZEWO
Zafascynowani
przysiedliśmy na ławeczce aby spożyć codzienną porcję owoców. Ten owocowy
podwieczorek jest naszą tradycją i Moanka nie dopuści abyśmy o nim zapomnieli.
Tym razem była to pierwsza w życiu gruszka, mimo iż różnych owoców jadła już w
życiu niemało. Cóż, żyła wcześniej w tropikach, teraz zaszło dużo zmian i nie
tylko owocowych. Głównie temperatura się zmieniła: 7-10 stopni w nocy, a w
dzień niewiele lepiej. Taki dziwny klimat związany z prądami oceanicznymi, ani
lata, ani zimy.
DRZEWA I TYLE
NAJWAŻNIEJSZE
SĄ PROPORCJE
Był
też moment kiedy rowery poszły w odstawkę i poszliśmy w bok piechotą aby i
Moana przeszła swój codzienny kilometr w górę. No i przeszła, mimo, że ciągle
się przewracała - coś ją napadło i nie dała sobie przetłumaczyć, że chodzenie
po trudnej, usłanej korzeniami drodze z rękami w kieszeniach nie jest dobrym
pomysłem. Cóż, jej się to podoba od czasu kiedy odkryła, że marzną ręce i można
je grzać w ten sposób. Tak więc Foothill Trail w jedną i powrót Prairie Creek
Trail to trasy, które na długo zostaną w naszej pamięci.
10 września
Opisana
powyżej wycieczka miała miejsce wczoraj. Wieczorem jeszcze mieliśmy kłopot ze
znalezieniem kampingu. W końcu wylądowaliśmy niby nad oceanem na kampingu, na
który odradzano wjazd takimi RV jak nasz. I nie dziwota, bo ledwie wcisnęliśmy
się na wolne miejsce ocierając się o drzewa. A, że niby nad oceanem? Ani
wieczorem, ani rano żadnego oceanu nie widzieliśmy, wszystko zasnute było
typową tu, gęstą jak mleko mgłą, jedynie szum fal potwierdzał jego istnienie.
Teraz
jedziemy. Do San Francisco jest jeszcze 200 mil , a my wjechaliśmy na drogę numer 1 Stanów
Zjednoczonych. Numer 1 to pierwsza droga od zachodu. Numeracja dróg w Stanach
jest bardzo logiczna, od zachodu na wschód numery rosną, oczywiście mówimy o
drogach międzystanowych. Podobnie z południa na północ, na południu kraj
przecina numer 10, choć poniżej, na Florydzie są numery mniejsze, a północ Stanów
zamyka droga numer 94, nam dobrze już znana. Tak więc wystarczy spojrzeć na
skrzyżowanie dróg Interstates i już się wie, w którym miejscu Stanów się jest.
Oczywiście system jest dużo bardziej rozbudowany, droga taka przejeżdżając
przez aglomerację dostaje również numer stanowy, a objeżdżając miasto obwodnicą
od południa czy północy, lub wschodu czy zachodu, dostaje dodatkową cyferkę
parzystą lub nieparzystą i wtedy wiadomo, którą stroną objeżdża się miasto.
Dodatkowo,
co nie jest w zwyczaju w Europie, przy numerach dróg podaje się kierunek jazdy
(kierunki świata). Bardzo to ułatwia podróżowanie. Dojeżdżając na przykład do
drogi nie trzeba w ogóle pamiętać czy koncentrować się na nazwach miejscowości,
bo kierunek się przecież zna. Tak więc my jedziemy drogą numer 1 south czyli
jedynką w kierunku południowym.
Ogólnie
oznakowania są inne niż nam znane. Dużo więcej jest informacji słownych i
zapowiadających. Na przykład zazwyczaj jest napisane, że wkrótce będzie
ograniczenie prędkości lub coś tam, co daje kierowcy czas na działanie.
Wszędzie też jest informacja nie tylko o robotach, jak i u nas, ale o tym, że
przekroczenie przepisów na terenie objętym robotami drogowymi skończy się
podwojonym mandatem.
Przy
drogach jest niebywale czysto. Niewyobrażalne, prawda? Kiedy pomyślę o polskich
drogach wiosną, kiedy śnieg odsłania jedno wielkie śmietnisko. Brr.
A
to takie proste, tu są dwa elementy załatwiające czystość.
Pierwszy
najłatwiejszy to tablice i realizacja ich treści. Wszędzie w Stanach są tablice
z napisem: śmiecenie = natychmiastowa kara = 1000 dolarów. Niekiedy więcej lub
mniej, w zależności od stanu.
Druga
metoda to opieka nad drogami. W każdym stanie inne tablice o tym informują, ale
są o podobnym charakterze i podają kto opiekuje się czystością danego odcinka
drogi. A są to organizacje harcerskie, parafie, sklepy, firmy, hotele,
restauracje, osoby prywatne. I takie na przykład widnieją napisy na gęsto
usianych wzdłuż dróg tablicach: ”Zwróć uwagę, że przez najbliższe 2 mile o czystość drogi dba
rodzina Niemirskich.” A jeśli o czystość drogi dba Mc Donald, to jest wtedy i
pożytek i reklama, bo jadąc już wiadomo, że w najbliższym miasteczku jest
takowy.
Poza
tym Amerykanie to naród bardzo karny, a widać to właśnie na drogach. Jedynie w
Kanadzie widzieliśmy szaleńców drogowych, przekraczających dozwolony limit. Tu
wszyscy jadą najwyżej 5 mil
więcej niż dozwolona prędkość. Na nasze przejechane dziś właśnie 10.000 tysięcy
kilometrów nie widzieliśmy jeszcze żadnego wypadku (dwa drobne w Kanadzie).
Bardzo
ciekawie jest też rozwiązany problem busików szkolnych. Przynajmniej 200 metrów przed przystankami
są znaki zawiadamiające o nich i nakazie zwolnienia do 25mph (40 km/h ), ale tylko jeśli
migają światełka zamontowane na owych znakach. Czyli poza godzinami szkolnymi
obowiązku tak dużej redukcji prędkości już nie ma.
Warto
wiedzieć, że jeśli na przystanku lub gdziekolwiek indziej stoi szkolny
autobusik i mruga górnymi światełkami, to będąc w jego obrębie należy stanąć i
poczekać aż ruszy. Wiadomo dzieci biegnąc do niego nie zwracają uwagi na
samochody. Mądre.
Zatrzymaliśmy
się na chwilę nad wielką wodą rozprostować kości. Piasek był jak wszędzie
czarny, więc nogi wyglądały jak posypane makiem. Spacerowaliśmy sobie po zasnutej mgłą plaży,
co już nas wcale nie dziwiło, kiedy zauważyłem coś czarnego przetaczającego się
przez pianę załamującej się fali. Po chwili zobaczyliśmy foczy łeb. Ale była
uciecha.
MGLIŚCIE
Droga
numer 101, a
potem 1, to jeden wielki zawijas biegnący wzdłuż skalistego, mglistego wybrzeża
Pacyfiku. Jedzie się ostrymi zakrętami w dół, aby potem takimi samymi piąć się
w górę. I tak w kółko. Czasami, jak mgły nie ma, widać wspaniałość tej znanej
wszystkim pejzażowej nadmorskiej drogi.
CZASAMI
COŚ WIDAĆ Z DROGI NR 1
Pod
San Francisco dotarliśmy wieczorem po odwiedzeniu kilku kampingów z napisem
full. Cóż, tego można było się spodziewać, czym bliżej wielkiej metropolii tym
trudniej.
Na
leśnym stanowym kampingu w Parku Samuel P. Taylor miejsc też nie było, ale na
szczęście pozwalali zostać na noc w dziennym obszarze piknikowym zaopatrzonym w
ławki i ogniskowe kręgi, co pozwoliło nam spędzić miły wieczór i noc. Następnego
dnia rano szczęśliwie dostaliśmy przydział na regularne miejsce kampingowe.
Do
San Francisco było 30 mil ,
więc po załatwieniu formalności pojechaliśmy zobaczyć miasto drogą wiodącą
przez Golden Gate (przejazd 6 USD).
Most
ten jest najbardziej fotografowanym mostem na świecie, choć jest najmniejszym z
mostów metropolii. San Francisco leży nad wielką zatoką o tej samej nazwie,
więc mostów tu dostatek (płatnych jak Golden), ale w odróżnieniu od tego
znanego, niektóre inne są piętrowe i samochody jeżdżą jednokierunkowo jedne nad
drugimi.
MIASTO
MOSTÓW, A WYSEPKĘ KAŻDY ZNA
Miasto
każdy zna z filmów różnorakich, jak na przykład „Ulice San Francisco”. Głównie
też z pościgów samochodowych, w czasie których samochody latają w powietrzu i
spadają pozostawiając za sobą snopy iskier.
I
my wyglądaliśmy podobnie, biedni wpakowaliśmy się na początek w te uliczne górki
wypłaszczone na skrzyżowaniach, więc wjeżdżając na nie tarliśmy naszym długim
tyłem o asfalt przypominając spawarkę przy pracy. Nasze RV wystaje około 4 metry poza tylne koła
więc tego typu nachylenia terenu grożą zawieszeniem się kół w powietrzu.
Jakoś
udało nam się jednak wyjechać w stronę wody, ale za to znaleźliśmy się w
strefie ograniczonej wagi pojazdów i wszędzie otoczyły nas tablice zezwalające
tylko na wjazd autom o wadze do 3 ton. Przy naszej wadze 5,5 co rusz łamaliśmy
przepisy próbując wjechać do jakiejś „normalnej” strefy.
Na
szczęście dla nas była niedziela i wszechobecne znaki zezwalające na parkowanie
do dwóch godzin maksimum nie obowiązywały. Ale i tak znaleźć podwójne miejsce
dla naszej kobyły było cudem, który jednak się zdarzył i pozostawiliśmy Bubu2 w
dzielnicy mieszkaniowej w pobliżu Golden Gate, po czym na rowerach ruszyliśmy
na most.
Jeśli
ktoś myśli, że w San Francisco jest lato – jest w błędzie. Podobnie nie ma też
zimy. Klimat tu jest wybitnie umiarkowany. Wprawdzie na plaży kłębiły się
tłumy, ale głównie zabawiające się latawcami i południowym grillowaniem.
Śmiałkowie zakudłani w grube pianki śmigali po wodzie na deskach. Dużo było też
rowerzystów, w tej części miasta przygotowano dla nich raj.
NA
ROWERACH NA MOST
Wjechaliśmy
na most o złotej nazwie, choć naszym zdaniem powinien nazywać się orange, jest
bardziej pomarańczowy jak złoty. To znaczy był, kiedy farba była świeża. Jechaliśmy
przygotowani na najgorsze, czyli wiatr i zimno. I tak było. Nie dziwota, że
wszechobecne, zewsząd widoczne Alkatraz uważane było za ciężkie i nie do ucieczki
wiezienie. Silny prąd, zimna woda i arktyczny wiatr dawały wiarę, że tylko
szaleniec mógłby próbować stamtąd uciekać i ryzykować życiem. Do czasu.
Do
czasu, czyli słynnej ucieczki, po której zamknięto to znane wszystkim z filmów
miejsce. Dzięki temu dziś zarabia się krocie sprzedając atrybuty Alkatraz, na
przykład koszulki z napisem „Hotel Alkatraz – ochrona 24 godziny, pojedyncze
pokoje z widokiem na morze, regularne posiłki” lub „Klub pływacki Alkatraz”, czy
ubrania w paski.
HOTEL
ALKATRAZ
Wjechaliśmy
na most, a dwumilowy przejazd nim był wielce ciekawy - pod nami wielkie
kontenerowce krzyżowały się z deskarzami, a nam zimny do szpiku kości wiatr zrywał
czapki z głów.
NA
GOLDEN GATE
Konstrukcja
tego wiszącego mostu jest w opinii wszystkich finezyjna, i taką jest z daleka.
Dopiero z bliska widać ogrom konstrukcji i kabli dźwigających most.
Po
mostowej wycieczce jak zwykle zatrzymaliśmy się na owocowy podwieczorek.
ROWERY
TO PRZEDNI POMYSŁ NA ZWIEDZANIE MIAST (przystosowanych)
Do
Bubu wróciliśmy pod wieczór. Na kolację miał do nas przyjechać nieznany Beacie
kuzyn Marcin, mieszkający tu z narzeczoną.
Wieczór
był miły, mało rodzinny, bo próby odnalezienia dokładnego pokrewieństwa nie do
końca się powiodły, pozostało więc jedynie wspólne nazwisko i opowieści. Było
interesująco tym bardziej, że narzeczona Marcina jest Koreanką.
Wiele
podróżując człowiek nabiera doświadczenia i wie że niewiedza drogo kosztuje. Dobrze
jest więc przygotować się do podróży, odwiedzić od razu punkt informacji
turystycznej i mądrze pytać. Należy też bacznie obserwować i myśleć. Z takiego
patrzenia znaleźliśmy najlepszy sposób (dla nas) na zwiedzanie San Francisco.
Otóż wracając wieczorem z miasta zobaczyliśmy duży parking i przystań. Rano
okazało się, że jest to darmowy parking dla ludzi dopływających promami do
pracy w mieście. Rano więc pozostawiliśmy Bubu na parkingu i po półgodzinnej
podróży ślizgaczem (8,25 $) znaleźliśmy się w samym centrum Down Town przy
słynnej Market Street.
DOPŁYWAMY
No
i snuliśmy się po tym pagórkowatym mieście, patrząc na kablowe tramwaje,
zatrzymując się na świetne sushi, przechodząc przez chińską dzielnicę.
PO
MIEŚCIE
Zeszliśmy
nogi wdrapując się w górę pionowych ulic, by po chwili mocno trzymać
odjeżdżający z górki wózek.
STANDARDY
SAN FRANCISCO
I
to wystarczyło. Ze względu na Moanę nie możemy w pełni korzystać z wieczornych
uroków miast – koncertów, klubów czy restauracji, zresztą i tak jakoś wolimy
zacisze naszych leśnych kampingów i wieczory we dwoje. Wystarczył nam więc
obraz tego uroczego miasta i po nocy spędzonej na parkingu przy przystani
ruszyliśmy dalej w naturę czyli do Parku Narodowego numer jeden USA, czyli
Yosemite.
19 września
Z
Yosemite już wyjechaliśmy. Gnamy na południe do Doliny Śmierci czyli Death
Valley. I nie straszne nam ponad 40 stopniowe upały jakie nas tam czekają, tacy
jesteśmy wymarznięci. Tak się składa, że większość parków to góry, a wiadomo, w
górach i to wysokich jest po prostu zimno wieczorami i w nocy. W Yosemite
temperatura spadała do 3 stopni i mamy trochę dość gór z tego powodu właśnie.
Jedziemy
wiec w dół przez piękną krainę, która mimo iż taka piękna i tyle ma atrakcji
turystycznych, a na dodatek jest producentem 40% niektórych warzyw i owoców w
Stanach jest w kompletnej finansowej plajcie. Tak wiec mijamy zamknięte rest area
(miejsca przy drogach z toaletą i stołami na popas), płacimy krocie za zwykle
tanie kampingi stanowe - no cóż, rządzona przez Terminatora-Gubernatora
Kalifornia została finansowo wykończona.
Yosemite
– rzeczywiście było to wydarzenie.
Po
wjeździe do parku okazało się, że w dolinie Yosemite miejsc nie ma i nie
będzie. Rezerwować trzeba z sześciomiesięcznym wyprzedzeniem, pojechaliśmy jednak
te 30 mil
w dół od razu zaciekawieni wcześniejszymi o niej opowieściami. No i nie
zawiedliśmy się. Przyjazna człowiekowi zielona dolina otoczona jest granitowymi
ścianami o niebotycznych wysokościach i kształtach. Na początek zrobiliśmy
kółko trasami rowerowymi podziwiając otoczenie, ale musieliśmy szybko znów
wspinać się w górę naszą Bubu2, aby w końcu wylądować na kampingu lasów
stanowych poza parkiem.
NA
DNIE DOLINY YOSEMITE, Z TYŁU HALF DOME
Wieczorna
wizyta w informacji turystycznej szybko pozwoliła nam ocenić co jest atrakcyjne
do zobaczenia. Następnego dnia rano jechaliśmy już na pewniaka aby zająć miejsce
na campingu Bridaveil Creek przy Glacier Point Road, a potem wyruszyć na
najładniejszą wycieczkę na Taft Point i Sentinel Dome. Jakaż była nasza
wściekłość, kiedy na dole okazało się, że camping został zamknięty tego dnia
właśnie. Co więcej zaklejono o nim wszelkie wskazówki, tak że zamkniętą drogę
do niego znaleźliśmy dopiero wieczorem.
Zmieniliśmy
więc plany, pojechaliśmy najpierw do najbardziej turystycznego miejsca czyli
Glacier Point. Z lodowcem niewiele to miało wspólnego, ale widok na Half Dome
(2.693m) i wodospady Vernal i Nevada był stamtąd imponujący.
BEATKA
NA GLACIER POINT
DOLINA
YOSEMITE I HALF DOME (połowa kopuły)
Po
lunchu podjechaliśmy na parking przy początku szlaku i rozpoczęliśmy cudowną
drogę do Taft Point (2.287m), skąd widać było świetnie zachodnią część doliny
i jeden z jej głównych hitów – pionową
skałę El Capitan. Granitu z tej jednej góry starczyło by zapewne na wszystkie
nagrobki świata.
EL
CAPITAN A RACZEJ TRĄBA MAMUTA
Stojąc
nad doliną, a raczej nad półtorakilometrową przepaścią nogi mi drżały, a ręce
robiły się wilgotne. Beatka jednak lubi wyzwania i wyszła na wiszący nad doliną
występek skalny. Fuj!
I
TO Z MOIM DZIECKIEM! (przybliżenie)
RZECZYWISTOŚĆ
JEST TRUDNA DO ZNIESIENIA, A ONA JESZCZE KIWA RĘKĄ
Taft
Point to miejsce nie tylko piękne ze względu na widok z niego, ale i samo w
sobie atrakcyjne, pełne pęknięć i szczelin, w których widać przepastne ściany i
kamienie między nimi zablokowane.
NA
TAFT POINT
Idąc
z Taft w stronę Sentinel Dome szlak wiódł krawędzią skał mijając po lewej dno
doliny. Dla mnie, z moim zwalczanym lękiem wysokości, było równie strasznie jak
pięknie.
DNO
DOLINY YOSEMITE
Udało
nam się nawet zobaczyć na skalnym balkoniku wygrzewającego się w słońcu
świstaka. Widzieliśmy też wiewiórki, które tam były bardziej szare niż rude.
ŚWISTAK
I WIEWIÓRA
Jak
przystało na wspinaczy przysiedliśmy na popas zregenerować siły przed wejściem
na szczyt.
ŚNIADANIE
POD DOMEM
Sentinel
Dome (2.467m) to taka okrągła łysa głowa, z której można zobaczyć panoramę
całej okolicy doliny Yosemite.
DOM
SENTINEL – CZTERY STRONY ŚWIATA
Moanka
zeszła sama do końca trasy - mimo dopiero niecałych dwóch lat jest w stanie iść
ponad dwa kilometry po górach.
SENTINEL
DOME I MOANA NIESIE SWOJE NOSIDEŁKO
Zadowoleni,
choć lekko wściekli z powodu braku kampingu ulokowaliśmy się na noc na parkingu
koło drogi na wysokości 2100
metrów , spodziewając się nocnej wizyty Rangersów, jako,
że taki proceder noclegowy jest w parku zakazany. Noc jednak była równie
spokojna jak chłodna, więc nasze ogrzewanie gazowe buczało całą noc.
Rano
zjechaliśmy ostatni raz do doliny Yosemite aby zarezerwować sobie camping Crane
Flat chcąc jechać następnego dnia do Toulumne Meadows. Znów wyszliśmy wściekli
z biura rezerwacji, 50% miejsc rezerwowalnych zostało wykorzystane, te co
pozostały rozdawane są według zasady kto pierwszy ten lepszy. A dla takich RV
jak nasz zostały tylko dwa miejsca. Obiecali zatrzymać jedno dla nas do godziny
16.
Pierwszy
raz w historii naszej podróży mieliśmy takie kłopoty z miejscami i to poza
sezonem. Cóż, to jest Yosemite.
Nowym
naszym celem wycieczkowym stał się wodospad Vernal. Dość krótka do niego
wiedzie trasa, ale mocno pod górę.
WODOSPADY:
VERNAL FALLS (niższy po lewej) i NEVADA
Chcieliśmy
zobaczyć potrójny wodospad Yosemite, ale o tej porze roku jest suchy, więc nie
warto było tracić energii na coś, co chwilowo nie istnieje.
Postanowiliśmy
więc wdrapać się na platformę koło wodospadu Vernal. Ponad 360 metrów różnicy
poziomów na odległości zaledwie 2
km . Z początku szło się pod górę w głąb doliny, później,
już przy samym wodospadzie, bardzo mocno pod górę. Ta droga w górę przy samym
wodospadzie pokazuje jak bardzo może być różnoraki jego obraz przy zmianie kąta
patrzenia na niego. Bardzo to było atrakcyjne.
VERNAL
FALLS
No
i rzadko dochodzi się do samej krawędzi wodospadu, w miejsce gdzie przelewa się
woda. Oczywiście woda jest olbrzymia wiosną, w czasie roztopów, wtedy podejście
na sucho w pobliże wodospadu nie jest możliwe.
NA
KRAWĘDZI
Na
campingu stawiliśmy się równo o godzinie 16 i o dziwo moje nazwisko widniało na
liście. Uff! Po raz pierwszy tak wcześnie zajęliśmy nasze stanowisko.
Jednak
generalnie mimo udanych wycieczek i nieprzeciętnych widoków gdzieś tam byliśmy
rozczarowani parkiem. Wokół góry były jak wszędzie, bardziej jak Beskidy niż
Alpy, trochę popalone drzewa i nagle to pęknięcie w terenie – dolina Yosemite,
fakt nadprzyrodzona, ale żeby cały park kręcił się wokół niej?
Jak
się myliliśmy okazało się dopiero następnego dnia rano.
Wstaliśmy
jakoś wcześniej i po drodze na Polany Toulumne zatrzymaliśmy się jeszcze na
przechadzkę zobaczyć gigantyczne sekwoje. To nie ten sam gatunek co w Redwood
Forest. Tamte są miękkie, wprawdzie szerokie, ale bardzo wysokie. Te rosną
zupełnie inaczej, są niższe, za to żyją dużo dłużej, nawet 3.500 lat.
No
i stało się. Weszliśmy w las, Moanka ciągnęła się za nami kilka metrów i kiedy
obróciliśmy się aby na nią krzyknąć i przyspieszyć zobaczyliśmy czarnego
niedźwiedzia zbiegającego ze skarpy i wbiegającego na drogę jakieś 30 metrów za nią. Wielki czarny samiec. Zamarliśmy, ale
niedźwiedź na szczęście miał już obraną drogę i po przejściu drogi zbiegł w dół
po jej drugiej stronie. Uff.
Moana
wylądowała w swoim nosidełku, a my ruszyliśmy dalej aby po chwili usłyszeć
przeraźliwe wrzaski dzieci – to drugi niedźwiedź wszedł na zbiorowy camping
gdzie pewnie trwały kolonie. Przestraszyliśmy się znacznie myśląc, że może
uciekający przestraszony diabeł wypadnie prosto na nas. Obyło się tylko
strachem i ruszyliśmy dalej w towarzystwie pary Anglików, która do nas
dołączyła.
Jak
się łatwo domyślić, był to jedyny raz kiedy nie wziąłem na wycieczkę mojego
sprayu na niedźwiedzie.
Sekwoje
były wielkie, jak przystało na olbrzymy, ale wrażenie na nas zrobiły gigantyczne
szyszki. Jest to świetne pożywienie dla wiewiórek, jedna sekwoja produkuje
1.500 szyszek, a każda z nich ma 200 listków.
SEQUOIADENDRON GIGANTEUM (Mamutowiec
Olbrzymi)
Po
obejściu krótkiej trasy poznawczej ruszyliśmy dalej i nagle nasza opinia na
temat parku uległa diametralnej zmianie. Oczom naszym ukazał się widok zupełnie
inny niż dotychczas, z wielkich połaci jasnego granitu wyrastały drzewa, a góry
nabrały nowego, zupełnie niespotykanego wymiaru.
YOSEMITE
– CZĘŚĆ PÓNOCNA
O
bogactwie i różnorodności okolicy mogliśmy się przekonać zaraz po
zarejestrowaniu się na campingu Toulumne. Znalezienie miejsca do południa jest
jeszcze możliwe, potem pojawia się wywieszka „Full”.
Postanowiliśmy
wejść na okoliczny szczyt dający możliwość pełnego spojrzenia na płaskowyż i
otaczające go góry. Sama skała, Lembert Dome była ewenementem. Znów z jednej
strony taka łysa okrągłość, za to z drugiej wielka przepaść.
LEMBERT
DOME – SZCZYTU NIE WIDAĆ
Wspinając
się w górę lasem okrążyliśmy szczyt aby dojść do jeziora Dog Lake, po czym w końcu wspiąć się
na szczyt.
ZAKRĘCONE
TOWARZYSTWO
Widok
z góry był rzeczywiście fascynujący, na zieloną wielką polanę pociętą wijącą
się rzeczką otoczoną białymi granitowymi górami. Jedynie lekka mgiełka dymu
płonących od dwóch miesięcy lasów niwelowała kontrast kolorów.
NA
LEMBERT DOME
Otaczające
nas cuda oglądaliśmy zajadając pod szczytem podwieczorek i czekając na zachód
słońca. Zazdroszcząc Beatce zdjęć na występku mam też swoje specjalne. Et
voilà:
TO
JA
WIDAĆ,
ŻE JA
Na
koniec wycieczki musiałem odwalić kawał roboty.
SYZYFOWE
PRACE
Wieczór
znów spędziliśmy nie na zewnątrz, 10 stopni to nie jest miła temperatura
sprzyjająca jedzeniu ciepłych potraw. Dość tego trochę.
JEM SAMA
Rano
przeszliśmy się po polanie do źródełka żelazowej gazowanej naturalnie wody
mineralnej, po czym lunch zjedliśmy pod zdobytą dnia poprzedniego skałą. Cudnie
było i ciepło. Nawet stół się wygiął na słońcu.
ŚNIADANIE
NA SKALE POD DOMEM
Opuściliśmy
Yosemite zatrzymując się jeszcze na małą eksplorację otaczających park gór. Z
małej zrobiła się duża i przepyszna, zrobiliśmy ponad 10 kilometrów idąc w
górę wzdłuż strumyka i napotykając jeziora. Miejsce miało swoją historię, otóż
w 1880 roku powstało tam 12 domowe miasteczko i kopalnia srebra. To znaczy był kopalnia,
ale niczego, nie znaleziono w niej srebra. Dwa lata później zaniechano
finansowania, ale 2 domy stoją do dzisiaj. Takie zabytki maja Amerykanie.
PRZYLEGŁOŚCI
YOSEMITE
Jeziorka
były cztery, a w strumykach pomiędzy nimi widać było stada małych pstrągów. Na
końcu naszej drogi spotkaliśmy samotnego piechura, Anglika. Postanowiliśmy razem
nie wracać malutką ścieżką, która przyszliśmy, tylko na dziko po drugiej
stronie jezior i strumieni. Było trochę wspinaczki i skakania przez wodę.
Anglik okazał się profesorem z Oxfordu zaproszonym na wykłady do Uniwersytetu
Berkeley. Przegadaliśmy całą drogę powrotną.
SPOTKANIE
Noc
spędziliśmy na campingu w dole. Cudo, znów kolacja na zewnątrz choć w nocy
temperatura spadła do 7 stopni. Lepsze niż 3.
Teraz
stoimy w miejscowości Lone Pine nieopodal doliny. LUDZIE! JEST LATO! Jest
godzina 18h10 i jest … 30 stopni. Cuda. Lone Pine
każdy zna niechcąco, to tu kręcono najwięcej westernów.
Z powodów technicznych w pobliżu Lone Pine zostaliśmy 2 noce,
technicznych znaczy dostępu do pralni i Internetu. Pierwszą noc spędziliśmy na
gminnym campingu Portagee Joe (10$). Był to jeden z piękniejszych wieczorów,
przy prawie pełni księżyca staliśmy pod rozłożystym drzewem, przy szemrzącym
cały czas strumyku, no i co najważniejsze – byliśmy całkiem sami. Paliło się
ognisko, popijaliśmy wino i patrzyliśmy na srebrne, oświetlone światłem
księżyca góry, z jednym ząbkiem najwyższym, czyli Mont Whitney, 4.418m,
najwyższą górą Stanów połączonych (bez Alaski).
Rano dzwoniliśmy, pisaliśmy, wkładaliśmy bloga no i poszliśmy do
muzeum filmów. W początkowych czasach kręcono tu wszystkie westerny, później
tylko część, ale zawitali tu wszyscy znani kowboje z John Wayne na czele. Tych
wczesnych nazwisk nie znaliśmy, choć Bonanzę każdy pamięta, ale epopeję Gunga
Din już mniej. Zaczynali tu Cary Grant, Gary Cooper, a później również Robert
Mitchum, Steve McQueen czy Clint Eastwood oraz wielu innych wszystkim znanych. Kręcono
tu też i filmy współczesne, sceny z Gladiatora, Anglicy wielką bitwę, że niby w
Indiach oraz filmy fantastyczne typu Iron Man. Wszystkie na wzgórzach Alabama z
Mont Whitney w tle. No i nie ma się co dziwić, miejsca są atrakcyjne, a Hollywood
odległe jest tylko o 200 mil .
Postanowiliśmy też umyć Bubu2, pierwszy raz od czasu zakupu.
Namęczyliśmy się znacznie walcząc z brudem i natychmiast wysychającą brudną
pianą. Myjnia ciśnieniowa działała na czas więc dorzucaliśmy monety jak do
jednorękiego bandyty. W kąpielówkach, zlani wodą ze środkami chemicznymi
płukaliśmy się wraz z samochodem, silny jet strumienia rozbijał się o płaskie
boki samochodu tworząc fontanny wody, w których szalała Moana.
Tak jakoś nam zeszło, że postanowiliśmy nie jechać na noc do
Doliny Śmierci tylko podjechać w stronę bliskiego już pasma gór na camping
Tuttle Creek (nowy zarządca terenem, czyli Biuro Zagospodarowania Terytorium i
nowa cena 5$, wow!). Tym razem nie byliśmy sami, ale camping był tak rozłożysty,
że jedynym naszym sąsiadem były ostre szczyty znów mocno oświetlone księżycem.
MONT WHITNEY I WIDOK Z NASZEG BUBU2 NA CAMPINGU TUTTLE CREEK
Z tym księżycem to mamy szczęście, jesteśmy dzień przed pełnią i jedziemy
do Death Valley gdzie nocne światło będzie grało zapewne wielką rolę.
21 sierpnia 2010 (drugie
urodziny Moany!)
Na te drugie urodziny zaczęło się nieźle. Wszystko było wokół nas
naj. Powoli oddalaliśmy się od najwyższego szczytu aby dotrzeć do najgorętszego
miejsca na ziemi i najniższego punktu Ameryki. Jedynie nie spodziewaliśmy się
największego hałasu w życiu.
Otóż po wjeździe do parku, gdzie nikt nikogo nie kontroluje (jesteśmy
jeszcze poza sezonem, że nie opłaca się zatrudniać pracowników, a sezon tu
zaczyna się dopiero 10 października ze względu na niesamowite upały w lecie)
zatrzymaliśmy się na parkingu punktu widokowego, aby przejść milę kamienistą
drogą na koniuszek wzgórza, z którego widać było pierwszą dolinę parku, czyli
Pamamint Valley. Oczywiście sami, zwykli turyści zatrzymują się, wychodzą z
samochodów zerkają i jadą dalej. I wyglądają jak wyglądają.
PIERWSZE WIDOKI
Szliśmy sobie spokojnie drogą gdy nagle usłyszeliśmy głuchy dźwięk
samolotu wojskowego, zadarliśmy głowy aby poszukać go na niebie i wtedy właśnie
z niewyobrażalnie wielkim hukiem pojawił się 30 metrów od nas
wylatując tuż obok z kanionu lecąc bokiem, aby nie haczyć o ściany, samolot
amerykańskich sił powietrznych. Taka trójkątna, latająca z prędkością
naddźwiękową kosmiczna maszyna wzięta prosto z „Gwiezdnych Wojen”. Zawał serca
murowany. Tak nas przestraszył i ogłuszył, że staliśmy przez moment osłupiali.
Przeżycie.
URODZINOWA KREACJA
Na pierwszą wycieczkę podjechaliśmy do Mosaic Canyon. Ten pierwszy
kontakt z Doliną Śmierci był zabawny.
Stojąc powyżej doliny rozpościerającej się do horyzontu przed
nami, zasnutej z lekka mgiełką mówię do Beaty: patrz a przed chwilą byliśmy w
tym miasteczku odległym o 5
kilometrów , a wydaje się, że to kilometr. Jakim
miasteczku? pyta Beata, no tym tu, mówię wyciągając rękę. Nie widzę żadnego
miasteczka. Jak to? jest tu, przed nami. Po chwili milczenia Beata z
niedowierzaniem zobaczyła dachy i mówi, a ja myślałam, że to kupa kamieni tuż
przed nami. Fakt, wszystkie proporcje tak były zachwiane, że jadąca drogą
ciężarówka przypominała raczej miniaturkę jej samej. A ta mgiełka to nie była
mgiełka, tylko niesamowite odległości. Widzieliśmy później to miasteczko jadąc
doliną, domy wydawały się odległe o kilka kilometrów, a w rzeczywistości było
ich 16 w linii prostej. Dolina ma 240 kilometrów
długości, a my byliśmy zaledwie w połowie.
Wejście do kanionu mozaikowego było pierwszym kontaktem z tym
zadziwiająco pięknym dziwnym miejscem. Wąskie, kręcące wyślizgane przejścia w
marmurowej mozaice. I pierwszy upał. Nasz termometr zewnętrzny był w słońcu i
pokazał 65,2 stopnia, termometr rangersów w cieniu pokazywał 43 i trochę. W
kanionie było jednak sucho i trochę cienia, więc przejście mili w jedną stronę
nawet Moanie nie sprawiło kłopotu. Wody pije się dużo, nawet bardzo, w
późniejszych dniach zdarzało mi się pić 10 piw dziennie i 2 litry wody nie sikając w
ogóle w ciągu dnia.
MOZAJKOWY KANION
Zresztą i z temperaturą było zabawnie, raz jedliśmy lunch wewnątrz
naszego auta gdzie było trochę wiatru i 38 stopni. Mówimy sobie, że dobrze, że
jemy przed wycieczką bo 46 stopni w cieniu, które panowało na zewnątrz, to
trochę gorąco jak na wyczyny i to jeszcze trzeba maszerować w pełnym słońcu. Po
zjedzeniu, Beata mówi do mnie: patrz, ochłodziło się, możemy iść. Fakt,
ochłodziło się, było… 43.
NA SŁOŃCU I W CIENIU
Dolina ma bardzo urozmaiconą konstrukcję, są w niej nawet
regularne wydmy. Nie dało się po nich chodzić na bosaka, ale nasza wycieczka w
głąb tej pustyni bardzo nam się podobała, zwłaszcza, że nie trafił nam się
żaden wąż, jedynie białe szybko biegające jaszczurki. A wydmy przy zachodzącym
powoli słońcu zawsze mają niepowtarzalne kolory i formy.
SĄ I WYDMY
Na pierwszy camping i urodzinowe świeczki wybraliśmy sobie
północną, wyższą część doliny, Mesquite Spring. Zielone pęknięcie przy korycie
nieistniejącego potoku i ciemne skarpy o dziwacznych formach przywitały nas
stojącym na środku drogi zającem o niebywale długich uszach.
Gdy stanęliśmy w samotności en face czarnych skał ściemniało się
już. Szybko wyciągnęliśmy z lodówki butelkę szampana i czekoladowe ciastka, na
których Beata postawiła dwie świeczki. Nie udało się jednak ich zapalić na
zewnątrz, cieplutka wieczorna 30 stopniowa bryza na to nie pozwalała. Świeczki
zostały zapalone i zdmuchnięte w środku, a Moanka ze smakiem zajadała
ciasteczko popijając go szampanem pitym ze szklanego kieliszka do jajek.
Potem były prezenty. Drewniane puzzle ze zwierzątkami, które to po
włożeniu w odpowiednie miejsce wydają odgłosy tych zwierząt. Była duża zabawa
przy szczekaniu psa, pianiu koguta, chrumkaniu świni. Dodatkowo drewniana
magnetyczna lalka ze zmiennymi ubraniami dopełniła radości dnia i naszego
wzruszenia.
TWOJE ZDROWIE DWULETNI JUŻ MOANIUSZKU
Moanka spała smacznie, a my wspominaliśmy Gwadelupę, naszą drogę
do szpitala w suchej burzy i patrzyliśmy jak światło pełni księżyca buduje
coraz to nowe twarze w skalnych załomach. Te dwa lata minęły tak szybko.
NOCNE MARY W ŚWIETLE KSIĘŻYCA (czas migawki 30 sekund)
22 września
Dzień zaczęliśmy od wycieczki do młodego krateru. Takiego co ma tylko
300 lat. Rano jest jeszcze chłodno (30 stopni) więc wspinanie się jest samą
przyjemnością, zwłaszcza, że część północna doliny leży wysoko, bo 800 metrów nad poziomem
morza więc temperatury są zasadniczo niższe niż w części południowej. Krater
jak krater, podobny do innych, ale powoli nasze zauroczenie doliną rosło i
urosło na tyle aby zrozumieć historię Scottiego i Johnsona z zamku, który
zwiedziliśmy po lunchu.
ŻE TO KRATER KAŻDY WIDZI
Lunch zjedliśmy właśnie przy zamku w cieniu palm przy szumie
strumyka, co jest nie lada atrakcją w tej suchej martwej krainie.
Walter Scott zwany Scottym był kowbojskim watażką imającym się
różnych zajęć wraz z aktorstwem w musicalu Buffalo Bill’a. Osiedlił się w
Dolinie Śmierci gdzie, jak wielu, poszukiwał bezskutecznie złota. Na bazie
wyimaginowanej kopalni naciągnął kilka osób, aż trafił na Johsona, potentata
ubezpieczeniowego z Chicago. Johnson dał Scottiemu pieniądze na rozpoczęcie
wydobycia, ale po powtórnej próbie wyłudzenia, zażyczył sobie zobaczyć
kopalnię. Cwany Scotty wymyślił kilkudniową ekspedycję chcąc tym zniechęcić słabowitego
zdrowotnie Johnsona, ale ten ostatni jednak się uparł i wyruszyli. I od tego
czasu szli razem przez życie przez 40 lat. Johnson zakochał się w tym miejscu
jak i my, w krajobrazach przy wschodach i zachodach słońca, księżycowym świetle
głaszczącym łagodne okrągłości doliny i straszącym w szczelinach gór. Zalazł
swoje złoto, ale zupełnie nie takie jakiego się spodziewał. Żona Johnsona miała podobne uczucia, zaczęli
więc spędzać wszystkie wolne chwile w tej okolicy w towarzystwie tak odmiennego
od nich człowieka. Ona była mocno zdewociała, Johnson z wyższych sfer, a Scotty
z niejasną historią przeszłości. Postanowili wybudować dom letniskowy, a wszystkim
zajął się oczywiście Scotty. I poświęcił się temu bez reszty do tego stopnia,
że opowiadał wszystkim, że buduje swój dom dzięki ukrytej kopalni złota. Był
już znany, ale teraz stał się legendą i urojonym potentatem wydobywczym.
Najzabawniejsze, że Johnson grał grę, a kiedy się spotykali z ludźmi, na
pytanie kim jest, odpowiadał, że bankierem Scottiego. Piękna historia
przyjaźni.
ROZUMIEMY WAS SCOTTY I JOHNSON
Wybudowano wielki dom w formie hiszpańskiej hacjendy, ale ponieważ wszyscy nazywali obiekt
zamkiem Scottiego, bawiący się panowie zaczęli dobudowywać część iście zamkową,
jednak krach finansowy zahamował prace.
Żona Johnsonna zginęła w wypadku samochodowym, a sam umarł kilka
lat później w 1948. Domem i fundacją
założoną przez Johnsonów zajmował się Scotty aż do swojej śmierci w 1954. I tam
został pochowany, na wzgórzu za domem, tak jak chciał – aby mieć oko na
wszystko.
Dziś Zamek Scottiego jest częścią Narodowego Parku Doliny Śmierci
i obiektem muzealnym pozostawionym dokładnie w stanie z epoki. Miła to była
przechadzka po nim, zwłaszcza, że nowinki techniczne tam zainstalowane w latach
trzydziestych były arcyciekawe.
SCOTTIEGO CZY JOHNSONA?
Pozostawiając Scottiego i jego piękną historię zaczęliśmy powoli
zjeżdżać na południe doliny przygotowani na najgorsze. Południe doliny leży
poniżej poziomu morza i panują tam iście piekielne temperatury. Korzystając ze
zbliżającego się zachodu słońca i długich cieni zatrzymaliśmy się jeszcze przy
wejściu do kanionu Tytusa. Jest on wprawdzie przejezdny samochodem, ale ruchem
jednokierunkowym w stronę przeciwną, no i nie na nasz długi samochód.
Ruszyliśmy drogą pnącą się niedostrzegalnie w górę i szliśmy tak w
nieskończoność idealnie esowatym wąskim kanionem. Po pięćdziesiątym jednakowym
zakręcie postanowiliśmy wrócić. Przed nami zostało jeszcze 26 mil takich zakrętów, na
końcu znajdowało się wielce interesujące miasteczko duchów, czyli porzucona
kiedyś kopalnia poszukiwaczy cennych kruszców. Odległość ta, czyli długość
kanionu, była jak wszystko tu zazwyczaj, nieproporcjonalna w stosunku do tego co znamy z naszej małej
Europy. No i ta samotność i cisza. Znów niezapomniane momenty naszej podróży.
TITUS CANYON I NOWY KAPELUSZ
Już po zmroku zainstalowaliśmy się na prawie pustym campingu
Furnace Creek. Od wjazdu do doliny po raz pierwszy usłyszeliśmy wszędzie język
inny niż amerykański. Łatwo sobie wyobrazić jaki, Dolina Śmierci jakoś pasuje
nazwą do historii naszych zachodnich sąsiadów.
Będąc 60 merów poniżej poziomu morza w bezwietrznej dziurze
powietrze wokół nas stało i nijak nie chciało się schładzać. Z 38 stopni po
zmroku upał bardzo powoli spadał, a dym z ogniska dziwnie nie chciał iść do
góry tylko wolnym ruchem rozlewał się na boki. Znów wieczór był przy świetle
księżyca i przy absolutnie bezchmurnym niebie.
23 września
Co za pomysł jechać do piekieł i to na rowerach. Za radą Rangersa,
a nie mogąc jechać naszym RV (droga dla samochodów do 25 stóp ) postanowiliśmy
zrobić jej fragment do punktu widokowego na rowerach. Porzuciliśmy Bubu2 na
skrzyżowaniu i ruszyliśmy. Albo angielski Beaty jest słaby (wątpię), albo
relatywizm Rangersa był relatywny. Otóż droga miała być relatywnie płaska. I
taka była, asfalt gładziutki, nowy, szkoda tylko, że ta płaskość była pochylona
i nie dość, że przez cały czas, to jeszcze na naszą niekorzyść. Lały się z nas
siódme poty, przystawaliśmy co jakiś czas pijąc zmrożoną wodę, aby w końcu na
przemian jechać i iść przy rowerze. Wszystko w relatywnie dobrym porannym chłodzie, bo lekko poniżej 40
stopni.
Gdyby nie widoczna z daleka górka ze ścieżką na jej szczyt
zawrócilibyśmy, ale dzięki naszemu uporowi dotarliśmy jednak do celu kompletnie
mokrzy od potu. W dodatku, jak na naszą ocenę, widok z Artist Point był warty
pierdzenia w fotel samochodu, a nie tarcia mokrym spoconym tyłkiem w rowerowe
siodełko.
ROWERAMI DO GÓRY PRZY 40 STOPNIACH – CO ZA POMYSŁ?
Za to powrót! Widać było, że nie jestem homoseksualistą, pedała
nie dotknąłem.
Kiedy dopadliśmy nasze ukochane Bubu2, a głównie jego przycisk AC
(Air Conditon) mogliśmy dumnie ruszyć dalej, czyli zobaczyć naturalny most w
kanionie. No i zobaczyliśmy. Wysiłku to warte też nie było za bardzo, ale jak
to my, kilku obecnych w kanionie turystów zostawiliśmy przy tej naturalnej
kładce łączącej dwie strony kanionu, a sami, znów w tej aż bolącej w uszach
ciszy poszliśmy do jego końca. Ot tak, dla sportu, nic ciekawego tam nie było.
Cisza, samotność, niebieskie niebo i my. Ach, zapomniałem o upale, ten s… też
tam był.
NATURALNY MOST
Po lunchu na parkingu z widokiem na dno doliny, ruszyliśmy do Badwaters,
najniższego punktu Ameryki Północnej (86 metrów ppm czyli -86).
I tu każdy by się zdziwił. Temperatura powietrza była jak w
urządzeniach zbudowanych kiedyś na południu naszego kraju przez wspomnianych
naszych sąsiadów, a ludzi było pełno. I to z własnej woli. Cóż napis robi
swoje.
NAPIS ROBI SWOJE
Szkoda tylko, że większości nie starczało samozaparcia aby iść w
bezkresną biel soli. Było w tym coś fantastycznego i niesamowitego. No i
zdjęcia mamy w samotności, a przecież to drobnostka zrobić kilometr pieszo przy
50 stopniach.
DNO DOLINY ŚMIERCI - NIC NIE ŻYJE, TYLKO MY (PRAWIE)
Wracając, już w pobliżu campingu, zatrzymaliśmy się zobaczyć Gold
Valley czyli Złotą Dolinę. Takie rzeczy trzeba zazwyczaj robić wieczorem, i to
nie żeby od razu temperatura miała spaść – naiwni - tylko cienie są długie,
dzięki czemu czasami idzie się w cieniu, no i kolor złoty przy zachodzie słońca
jest najzłotszy – czyli zwiększa się zawartość cukru w cukrze.
Tu zaczynam podejrzewać, że jesteśmy jednak lekko niezrównoważeni.
Nie dość, że doszliśmy do końca kotliny, to zrobiliśmy dodatkowe pół kilometra
aby dojść do tak zwanej „Katedry”, a na dodatek przy rozstaju dróg rozważaliśmy
powrót na okrętkę przez szczyty. Jedynie niewielki zapas wody nas od tego odwiódł.
A wszystko przez ten znany cholerny Zabriskie Point, który był w zasięgu. Bo
wszędzie ten Zabriskie i Zabriskie. A na dodatek Antonioni zrobił film o takim
tytule. Że niby takie cuda.
Ale cudem też był Złoty Wąwóz i schodząc nie żałowaliśmy tej samej
drogi – wiadomo inna perspektywa, inne światło. A Zabriskie Point? Cóż, poczeka
do jutra!
ZŁOTA DOLINA
24 września
Jakoś rano nie spieszyliśmy się w ogóle. Wręcz przeciwnie, tak
ociągaliśmy się z wyjazdem z Doliny Śmierci, że dotrwaliśmy na campingu do
lunchu. Po otworzeniu naszej markizy w cieniu było zupełnie znośnie - przy
wielkiej temperaturze, ale suchym powietrzu i braku wysiłku dało się jakoś
funkcjonować. Nasze Bubu2 jest izolowane, długo rano po chłodnej nocy (27
stopni) w środku jest znośna temperatura, podobnie jak długo jest nieznośna
wieczorem.
Wieczorem jednak siedzimy na zewnątrz, a w środku tylko Moana jest
kompana, potem wkładana do swojego łóżeczka nad szoferką. Mało które dziecko ma
tak wielkie łóżko dla siebie (220x180), ale że jest zamknięte zbyt drobną
siatką u niej panuje największy upał lub największe zimno. Ona jednak uwielbia
upał, jej to klimaty przecież od urodzenia, za to kiedy jest zimno budzi się i
wrzeszczy brr, a ja wstaję kilka razy w nocy ją przykrywać. Ta wielkość łóżka
pozwala jej przetaczać się z jednej strony na drugą i wymykać kołdrze.
Tak więc wolne ruchy, które tak charakterystyczne w pracy ras
afrykańskich, choć niezgodne z moją naturą pozwalały na jako takie
funkcjonowanie w upale i zjedzenie pysznego lunchu z kiełbaskami wołowymi na
gorąco, które pierwszy raz nie stygły na talerzach.
No i dotarliśmy do osławionego Zabriskie Point. Nazwa ta, zbliżona
do polskiego brzmienia pochodzi od nazwiska wice prezesa kompanii wydobywczej
boraksu, który walczył o zachowanie okolicy przed zniszczeniem i zachowaniem
tych cudów dla późniejszych pokoleń. Firma ta otworzyła pierwszy motel aby
propagować piękno tej okolicy.
Ja nie lubię jakoś tych okrzyczanych miejsc, ale kiedy
zobaczyliśmy ten widok zaparło nam dech w piersiach. Nieopisanej urody miejsce,
z którego widzieliśmy bok „Katedry” odwiedzonej poprzedniego wieczora. Nie
można było się napatrzeć, na różnorodność kolorów i form, do tego stopnia, że
musieliśmy walczyć z chęcią pójścia znów w głąb i ciszę tam panującą. Oj jak znów
rozumiemy Johnsona.
ZABRISKIE POINT
AŻ NIEREALNE
Droga do Las Vegas oznaczała również zmianę stanu. Wyjechaliśmy z
Kalifornii i znaleźliśmy się Newadzie. Nevada Smith, taki tytuł filmu chodzi mi
po głowie, chyba ze Steve Mc Queenem.
Przez całą drogę przejeżdżaliśmy przez przełęcze pasm górskich aby
zjeżdżać do rozległych płaskich dolin. Jechaliśmy tymi dolinami w ciągłym
zdziwieniu nad zachwianiem oceny odległości. Do góry, która wydawała się tuż
tuż, dojeżdżaliśmy po pół godzinie. Krajobraz powoli się zmieniał, pojawiły się
kaktusy i juki, później, bliżej Las Vegas również i palmy, zapewne sztucznie zasadzone.
Do stolicy światowego hazardu dotarliśmy pod wieczór. Okazało się,
że ze spaniem na parkingach hoteli nie będzie łatwo, i mimo, że w końcu
znaleźliśmy takowy, postawiliśmy jednak pojechać na parking Wal-martu czyli
hipermarketu. Było tam cicho i spokojnie w porównaniu do ścisłego centrum.
Program na wieczór był następujący: zakupy, kolacja Moanki, kąpiel
i spanie w wózku. My w czasie jej snu jemy kolację w tak zwanym buffecie, a
potem hazard i miasto nocą.
Generalnie uczucia wobec tego miejsca zmieniają się równie szybko,
jak diametralnie. Po chwili zachwytu przychodzi czas na zadziwienie, aby równie
szybko poczuć kompletne znudzenie tym miejscem. Beacie doszło na koniec i obrzydzenie.
Las Vegas to ohydne sztuczne miasto, wybudowane bez składu i ładu
posiadające w zasadzie jedną długą aleję przy której wszystko się dzieje, czyli
Las Vegas Boulvard (lub Strip). Dzianie się oznacza koncentrację hoteli, w
których podziemiach czy parterach wybudowano olbrzymie sale wypełnione
automatami do gry, stołami z ruletką, pokerem czy czarnym Jackiem. Są też
osobne sale do pokera.
Powyżej to już wielotysięczno pokojowe wieże hotelowe o różnych
formach i kształtach, jedne przyjęły konwencję znanych światowych miejsc, mamy
więc tam Luxor z piramidą, posągiem Sfinksa i obeliskiem, mamy Paryż z wieżą
Eiffel’a o połowę mniejszą od oryginału z balonem braci Montgolfier, operą i
łukiem triumfalnym obok. Nieopodal jest New York, New York z wieżowcami
Manhattanu, mostem Brooklyn i oczywiście statuą wolności wielkości paryskiego
oryginału, a dookoła gna wagonik wprost z wesołego miasteczka pozwalając
pasażerom patrzeć głowami w dół – ma być przecież zawrót głowy.
Wszystko mał przyćmić Le Venetian, niezbyt udana replika elementów
Weneckich z wieżą, kanałem Grande, po którym pływają gondole i przez który
przewieszono mosty Rialto i Westchnień. Inne próby walki to Circus Circus z
cyrkiem i jego elementami, Wielki Caesars Palace z dekorem wprost z imperium
romańskiego, czy Excalibur mający być zamkiem z czasów króla Artura, a będącym
najbardziej tandetnym i prymitywnie zrobionym chłamem. Inne są po prostu bardzo
eleganckie, tak jak wielki Mandalay Bay, który ma plażę i płatne akwarium z
rekinami, czy Bellagio z olbrzymim sztucznym jeziorem przed nim..
Czas spędzony w tym mieście możemy podzielić na trzy fazy jego
funkcjonowania: wieczorna, nocna i dzienna. Każda oczywiście jest inna i
pokazuje różne oblicza tego miejsca.
Wieczorem, od którego zaczęliśmy, robi się kolorowo, wszędzie coś
się rusza, mruga, błyska i reklamuje. Towarzystwo wylega, na gorące ulice i
łazi popijając wyskokowe napoje z różnego rodzaju plastikowych długich kielichów.
Wolno palić, pić i grać. Zaczyna być widać policję mającą oko na rozwój
wydarzeń. Jest gwarno, miliony świateł, ludzie poszukują miejsca na wieczorne
posiłki, przez chwilę robi się nawet elegancko. Często ta elegancja jest
względna, ale zawsze zabawna. Faktem też jest, że w czasie całej naszej podróży
po Stanach nie widzieliśmy tylu ładnych i zgrabnych kobiet, nie widzieliśmy
również tylu pijanych.
Postanowiliśmy pójść do jednego ze słynnych buffetów. Buffety to
takie miejsca w hotelach, głównie dla zmęczonych hazardzistów, do których się
wchodzi płacąc jedną cenę i je co chce i ile chce. Nas jak zwykle interesowały
owoce morza, ale kiedy dotarliśmy do Bellagio zrozumieliśmy, że przyjezdni mają
grać, a nie siedzieć po knajpach i żreć. Bufety otwarte są tylko do 22 a często i krócej. Za to
napić można się wszędzie, również grając, roznegliżowane kelnerki przynoszą
napoje do maszyn, wiadomo, czas nie grany – pieniądz stracony. Właściciela
kasyna wyłącznie.
Chcąc nie chcąc wylądowaliśmy o 23 w „Paryżu” z Moanką, która
właśnie odeszła w ramiona Orfeusza, a której do tej pory kolorowy świat robił
okrągłe oczy i nie dawał ich zamknąć mimo naszych usilnych prób zasłonięcia jej
wizji szalem Beaty.
Wybór okazał się słuszny, jak przystało na moje miasto poczułem
się w nim jak u siebie, stoły na tarasie z widokiem na bulwar, a nie jak
wszędzie indziej w klimatyzowanych piwnicach. Jedzenie w cenach paryskich, ale
jak to we Francji wykwintne. Najtańsze wino za 35 dolarów, dania 25, drogo jak
na ogólnie tu przyjęte zasady taniego jedzenia.
Tak nawiasem mówiąc, po Kalifornii i jej wysokich taksach
próbujących ratować publiczne finanse w Nevadzie jest tanio. Paliwo kosztuje o
dolara taniej na galonie, zapłaciliśmy wręcz najtaniej w czasie dotychczasowej
podróży 2,56 $ za galon, a w Kalifornii cena przekroczyła mocno 4 $.
Zamówiliśmy wino, Beatka małże, ja muszle św. Jakuba, które mimo,
że ostatnio jemy często, to chciałem zobaczyć sposób ich przygotowania przez
renomowanego szefa kuchni. Wszystko było ekstra smakowite, ale zabiła nas
świeża bagietka, którą w trakcie zjedliśmy całą.
Toczyliśmy się wiec w stronę Bubu2 zaparkowanej na tyłach „Cyrku”,
a że było już po drugiej w nocy, oczom naszym ukazał się drugi obraz miasta,
miasta nocy. Brudne ulice pełne wizytówek tanich panienek. Te tanie panienki z
wizytówek w prawie nieistniejących spódniczkach i obcasach nie do chodzenia,
więc często już boso w stanie upojenia alkoholowego i już rzadko w towarzystwie
swoich klientów. Mimo tego ciągle obecni byli namawiający na szybki i tani seks
naganiacze, stukający plikami kolorowych nagich wizytówek. Ogólnie odrażający
widok, i mimo iż my nie jesteśmy jakoś szczególnie wrażliwi i katoliccy w sprawach
prostytucji, seksu czy alkoholu to obraz tego zdziczenia był dla nas obleśny.
Zagrożenia się nie czuje nigdzie, policja jest wszechobecna i
panuje nad sytuacją, na dodatek nie patyczkuje się. Na naszych oczach zatrzymano
kierowcę kabrioletu za coś tam, a że dyskutował to założono mu natychmiast w
kajdanki i to takie zapięte do nóg. Z resztą od początku podróży po Stanach
pierwszy raz widzieliśmy tyle policji, do tej pory zawsze była nieobecna i
jakby w tle.
25 września
Zdegustowani postanowiliśmy jednak zostać na jeszcze jedną noc i pokazać
Moance jakieś tutejsze atrakcje, które są właśnie na jej poziomie, no i zjeść w
końcu lunch z owoców morza, taki do woli.
Szukaliśmy najlepszego, specjalizującego się w tym lokalu, czyli
buffetu Todai w hotelu Alladin, o którym wiele dobrego było w przewodniku. Z
przewodnikami jednak jest jak zwykle. Są tak świeże jak restauracyjny bigos.
Hotelu Alladin od dawna nie ma, w jego miejsce powstał Planet
Hollywood z galerią. Jednak buffet Todai istniał nadal i dumnie nosił napis, że
od 1994 roku. Weszliśmy, usadowiono nas na miłym uboczu ze względu na wózek ze
śpiącą Moaną. A my?
My rzuciliśmy się na wszystko co japońskie można wymarzyć,
poczynając od wszelkiego rodzaju sushi, sałatki, małże, teryaki, tempury,
przechodząc przez zupy, mięsiwa i kraby, a kończąc na wielkiej ilości deserów i
owocach. Wszystko w akompaniamencie japońskiego piwa z nalewaka (płatne 5 $ za
pół litra). Jedzeniu nie było końca i to nie dlatego, że można jeść do woli,
ale że jakość potraw była naprawdę wysokich lotów. Kelnerki w tym
samoobsługowym bufecie są tylko po to aby zabierać brudne talerze wypełnione
nikomu nie potrzebnym do szczęścia ryżem z sushi. My jedliśmy wyłącznie ryby
szczegółowo separując je od ryżu, czyli robiliśmy sobie ze wszystkiego sashimi.
Wyszliśmy bardziej niż najedzeni, jednak mniej niż po naszej
wczorajszej francuskiej bagietce.
Wyjście z buffetu wprost do galerii było wejściem smoka. Tak
pięknej i o takiej atmosferze galerii nie widzieliśmy w życiu. Oderwane od
siebie lub w szeregu sklepy przypominały osobne różnorodne budyneczki z różnych
krajów o gorącym klimacie, nad całością górowało namalowane niebo, od którego
te budynki były oderwane, dawało to więc nieodparte złudzenie prawdziwości tego
nieba. Dodatkowo gra świateł zmieniała porę dnia od świtu do zmroku, a na
dodatek dźwiękiem i błyskami wywoływano co jakiś czas prawdziwą burzę z
deszczem (deszcz był chwilowo nieczynny ze względu na konserwację). Miejsce było
niepowtarzalne, choć sklepy jak wszędzie. I tylko ono oraz widziana w nocy
fontanna przed Bellagio nas zachwyciły, reszta nie, wręcz przeciwnie.
Owa fontanna, to prawdziwy wodny spektakl na sztucznym jeziorze ułożony
do różnej muzyki i pokazywany co pół godziny. Rzeczywiste piękno muzyki i ruchu
wybuchających lub przybierających różne kształty strumieni wody wywołuje
uniesienie i nie tylko ja jeden skończyłem oglądanie ze łzami w oczach.
Inne atrakcje były popierdułkami, młode lewki w hotelu MGM, piramida
i rzeźby w Luksorze czy Manhattan, który jest tylko fasadą niczego. Jedynie
atmosfera ulicy się zmieniła. Policja zniknęła, pojawił się kolorowy tłum
weekendowych wakacjuszy tworząc dość miłą atmosferę zwiedzania tego niczego.
Nie chcę być do końca negatywny, to że Amerykanie mało podróżują
poza ich kraj jest dla nas zrozumiałe – jeśli chodzi o przyrodę mają u siebie i
więcej i lepiej. Mają za to kompleks starej Europy i jej zabytków, których nie
posiadają, a które ich pociągają. Takie Las Vegas jest więc dla nich z jednej
strony jedyną możliwością kontaktu ze starożytnością czy Paryżem, z drugiej
strony jedyną możliwością aby przeciętny wyrobnik mógł otrzeć się o luksus, na
który nigdy nie byłoby go stać. Za hotele tej kategorii w dużym mieście,
Paryżu, Rzymie, Londynie czy Nowym Yorku musieliby zapłacić pięć razy tyle lub
więcej. A hazard? Cóż przegraliśmy kilka dolarów dla zasady. Chyba nikt z
wyjątkiem katolików nie wierzy w cuda.
Kończąc i zamykając definitywnie rozdział Las Vegas - mimo
wszystko jest to w końcu tylko zabawa, głównie dla połykaczy ognia i wody
ognistej, nam jednak, najbardziej podoba się pierwsze słowo z dwuczłonowej
nazwy tego miasta i tam wolimy przebywać.
26 września
Dziś rano, opuszczając z przyjemnością Las Vegas i nasze dwudniowe
miejsce na parkingu hipermarketu Wal-mart zobaczyliśmy na nim tabliczkę: zakaz
nocowania dla RV. Cóż, ochrona może miała inne polecenia, przejeżdżali
wielokrotnie, a widząc nasz rozłożony stół i krzesełka tylko kiwali przyjaźnie.
Teraz wracamy do drogiej Kalifornii, Betka koniecznie chce
zobaczyć w Hollywood jakieś studio filmowe, może być MGM czy Universal (dziś
francuski). Los Angeles nas nie interesuje, więc zrobimy kilkudniową przerwę w
podróży, zainstalujemy się gdzieś nad morzem, Moana wybawi się na piasku i w
wodzie. Nam też jakiś odpoczynek się w końcu należy.
Nie chcąc wpaść w środek weekendowych korków postanowiliśmy
zatrzymać się na campingu gminnym Calico. I jakaż nas tu zastała niespodzianka.
Camping jest na terenie Parku Regionalnego, który nie jest niczym innym jak
wielkim miastem duchów. Były to największe na zachodzie kopalnie srebra z
powstałym obok miasteczkiem. Rozrosło się ono w latach 1881 do 1887 aż do 1200
mieszkańców. Były tu 22 saloony, chińska dzielnica i nawet taka co to czerwone latarnie
w niej świecą wieczorami. Po spadku cen srebra o połowę, miasteczko wymarło jak
wiele jemu podobnych. Zostało wyremontowane przez niejakiego pana Knott’a,
który w 1966 przekazał Calico gminie San Bernardino.
Po zainstalowaniu się, czyli podłączeniu wody, prądu i kanalizacji
zorganizowaliśmy Moance basenik do kąpieli. Zwiedzać pójdziemy później, jak się
trochę ochłodzi. Jest bardzo upalnie, ale wewnątrz RV działa klimatyzacja, a
pod naszą markizą jest cień i wieje wietrzyk. Znów mamy samotne odizolowane od
wszystkich miejsce. To nasza przypadłość. A Moana ciągle w wodzie.
27 września (jeszcze 2
miesiące podróży, tylko?)
Poszliśmy wczoraj o 16 do miasteczka. To rodzaj skansenu, tyle, że
wszystko nie zostało zgromadzone i zainstalowane jak to w skansenie, tylko po
prostu tu było. Mamy jednak cholerne szczęście. Jadąc drogą postanowiliśmy
zatrzymać się na pierwszym lepszym campingu znalezionym na mapie komputerowej, a
tu masz, trafiliśmy na miejsce ultra ciekawe.
Miasteczko jest trochę jak z westernów ze skałami wokół, w których
wszędzie widać kopalniane dziury. Aby dziś miejsce żyło, w budynkach z epoki
zainstalowano różne sklepiki, bary, restauracje. Można zwiedzić część jednej z kopalń,
zerknąć na metody wydobycia i przejechać się kolejką łączącą kiedyś różne kopalnie.
Obejrzeliśmy szkołę i aptekę, zapewne ta druga była bardzo potrzebna, upał 46
stopni (to była nasza temperatura, a zapewne było i gorzej) i metody wydobycia
sprzyjać musiały wypadkom.
W miasteczku mieszka ciągle kilka osób, ale generalnie jest to
miejsce dla turystów, którym daje wyobrażenie życia w tamtych czasach, co jest
nie lada przygodą.
29 września (sto lat Gugi!)
Calico opuściliśmy przedwczoraj po lunchu i pognaliśmy w stronę
Los Angeles. Wczesna pora miała gwarantować łagodne przejechanie przez
aglomerację. Nic z tych rzeczy, korki były i wcale ich nie rozładowywały
autostrady 2x6 pasów i więcej.
Doczłapaliśmy się jakoś do oceanu, zerkając na znany
wszystkim napis Hollywood postawiony na
wzgórzu o tej samej nazwie. Tylko downtown czyli dzielnica wieżowców nas zaskoczyła,
jakaś taka mała była.
Minęliśmy Malibu, które niczym specjalnym się nie wyróżniało i na
upatrzony camping w Leo Carillon State Park (35$) dojechaliśmy późnym
popołudniem. Wolnych miejsc było do woli, zajęliśmy takie pod drzewem aby auto
było w cieniu. Na zewnątrz panował niezwykły tej porze roku upał o czym
ostrzegano w telewizji jako czerwony alert. Fakt, o godz. 21 temperatura spadła
raptem do 38 stopni. Zgroza.
Wczesny przyjazd pozwolił nam pójść jeszcze nad ocean, był odpływ
i niezbyt ładnie, kamieniście, znaleźliśmy jednak małą piaskową zatoczkę, ale
próba zanurzenia choćby kolan w wodzie skończyła się niepowodzeniem. I to nawet
nie duża fala nam przeszkadzała, po prostu woda była lodowata. Jedynie deskarze
zakudłani w grube pianki próbowali swoich sił jeżdżąc po falach.
Na campingu wszędzie biegały wiewiórki i króliki, które hałasując
nieziemsko w suchych krzakach sprawiały Moanie niemałą frajdę. Na szczęście
późno w nocy upał zelżał całkowicie i spało się komfortowo.
Wczoraj rano wydłubaliśmy się z łóżek na wolnych obrotach, mamy w
końcu wakacje od podróży. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów niebo było
zasnute, wsiedliśmy jednak na rowery i udaliśmy się na plażę, znaczy plażyczkę
usytuowaną pomiędzy skałkami.
Było brudnawo, ale Moana znalazła i tak swoją piaskową radość,
głównie dla niej wybraliśmy taki sposób na przerwę w podróży. My też
skorzystaliśmy, Moana zajęta = my wolni. Mogliśmy wreszcie rozłożeni na piasku
spokojnie poczytać.
Widząc jednak luzy na campingach, zaraz po lunchu postanowiliśmy
zobaczyć gdzie nas nie ma. No korci człowieka. Przenieśliśmy się więc na
następny camping Thornhill Broom (25$) odległy o 10 mil . No i wybór był
dobry, a miejsce zaskakujące. Camping zrobiony jest na… plaży. Wybudowano
asfaltową drogę, postawiono stoliki i kręgi grillowe, doprowadzono wodę. Stoi
się równolegle do oceanu, tak więc drzwi i okna nasze wychodzą na piach i wodę,
w szum fal jest jakby z wewnątrz naszego kołowego domku. Genialnie! Moana
wychodzi ze stopnia samochodu na piach! Ale będzie wieczór i noc!
I był, tatar z bizona, wino i szum fal.
Wczoraj wieczorem rozłożyliśmy nasze foteliki i zjadając orzeszki,
popijając drinki przy zachodzie słońca obserwowaliśmy przemarsz wojsk. W
powietrzu pelikany pojedynczo, ósemkami i szesnastkami (dziwne), helikoptery
wojskowe różnej maści samotnie i parami, samoloty-radary dwójkami, w wodzie
stadami delfiny i orki z 30
metrów od brzegu, pojedynczo lub stadnie, foki
bliziutko, na granicy załamujących się fal oraz różne mewy, biało szare,
szaro-bure pstrokate, małe z czarnym łebkiem i czerwonym dziobem oraz
długonogie dziobaki z jeszcze dłuższym dziobem. Idylla.
Dziś rano jesteśmy już po długim spacerze plażą w huku
załamujących się fal i rolling stones. Ja przygotowuję zdjęcia, po lunchu
wrzucimy je i tekst na bloga. Zostajemy tu na chwilę!
Komentarze
Prześlij komentarz