WRZESIEŃ 2010 USA



1 września
Po szczęśliwym powrocie z Victorii noc spędziliśmy na parkingu hipermarketu Wal-mart. Coś tu jest z prawem, wszędzie z wyjątkiem Kanady nocowanie było dozwolone, a w tym stanie są karteczki o zakazie spędzania nocy na parkingach. Wal-mart ma jednak swoją politykę i pozwala tranzytowcom spać i nawet trawkę kosi, tak więc i tu stanowe prawo ominął. Kategoryczny napis mówił: tylko dla klientów - zakaz postoju powyżej 24 godzin. Czyli noc spędzić można było w ciszy i spokoju, jako że ten sklep otwarty był tylko do 22, a nie całą dobę jak inne.
Rano postanowiliśmy zrobić techniczną przerwę w podróży. I dobrze wybraliśmy dzień, bo nie nadawał się on pogodowo na zwiedzanie. Od rana kropiło, a ja grzebałem się w elektryce podłączając przetwornicę prądu korzystając ze sklepu z akcesoriami pod nosem.
Wal-mart ma jednak słuszną politykę. Za każdym razem kiedy idziemy na zwykłe zakupy jedzeniowe (musi to być Wal-mart supercenter, zwykły ma niewiele żywności) to wychodzimy z innymi dodatkami. Tak się składa, że rozumiemy Andrzeja przyjeżdżającego do USA na zakupy ubraniowe. Ceny tu i wybór są odmienne niż w Europie, a o jakości nie wspominam bo już o tym pisałem. Kupiłem więc tego dnia dżinsy, takie prawdziwe, niebieskie z grubego materiału i to markowe na W., z roczną gwarancją za… 11 dolarów, czyli za 33 złote. Nigdy takich dobrych nie miałem. Cudo.
Beatka kupiła buty na łatwe wędrówki i koszulkę na Sylwestra. I tak za każdym razem coś niechcący kupujemy. Trochę nam się powiększą walizki, ale tym razem płacimy już i za Moanę więc i ma ona prawo do swojego pełnego bagażu.
Po lunchu pojechaliśmy do niegórzystej części parku, czyli na wybrzeże Pacyfiku, które tu jest mgliste, chłodne i groźne. Zawiera ono już fragmenty rain forest czyli w tłumaczeniu deszczowego lasu, ale to raczej pierwotny las. Przekonaliśmy się co to znaczy podczas całego pobytu na parkowym campingu. Cały wieczór i noc padał na nas deszcz z dużych kropli mimo iż niebo wcale na deszcz nie wskazywało. Po prostu wilgoć znad oceanu skraplała się na olbrzymich drzewach, w związku z czym cały czas wydawało się, że pada.
Sam camping był wspaniały, wielkie miejsca odpowiadały proporcji drzew, na dodatek skończyły się właśnie wakacje szkolne i wyraźnie wszędzie opustoszało.
SAMI
2 września
Rano wyruszyliśmy na rowerach nad ocean odległy o 3 kilometry. Oczywiście przy naszym szczęściu niebo było niebieskie, choć jesteśmy w najbardziej mokrej części Stanów gdzie pada prawie zawsze. Długi spacer plażą sprawiał wrażenie nierealności. Wszędzie na plaży leżały drzewa monstrualnych rozmiarów, o dziwnych formach korzeni.
DRZEWNE (dawne?) FORMY
Do tego wystające z oceanu skaliste wysepki, czarny gruby piach lub czarne okrągłe kamienie na plaży przy lekkiej mgle nadawały by się wyśmienicie jako dekor do niejednego horroru.
PLAŻĄ
Śladów życia było niewiele, jedynie dziwaczne lianowate glony wyrzucone na brzeg przez ostatni sztorm oraz małże wstające spod skał w czasie odpływu. Oczywiście mogliśmy spodziewać się fok, wydr, ale to może nie był ku temu odpowiedni moment.  
PEJCZYK NA TE DWIE PANIE?
Przewędrowaliśmy około 5 kilometrów plażą oglądając dziwne formy drzew i skał. Wiele osób w czasie wakacji robi dziesiątki kilometrów tym wybrzeżem z namiotami i plecakami, zaopatrzeni oczywiście w wydruki terminów przypływów i odpływów, jako że wiele przejść dostępnych jest tylko przy niskiej wodzie.
SOWA I LEŻĄCY KRASNAL (każdy widzi co chce)
Po południu spacerowaliśmy z Moaną po opustoszałym campingu, czyli lesie, przy błękitnym niebie, bo nawet tam przestało padać.
3 września
Tym razem wylądowaliśmy w prawdziwym deszczowym lesie. Bliskość oceanu, jego wiecznych mgieł i relatywnie ciepłego wiatru spowodowały powstanie na zachodzie gór Olympic specjalnego mikroklimatu tworzącego dogodne warunki do nietypowego rozrastania się przyrody, chronionej kiedyś na dodatek od lodowców. Dodatkowo panująca tu wilgoć nigdy nie pozwoliła na rozprzestrzenianie się pożarów, więc drzewa umierają od starości albo pioruna. A wielkość smreków jest nie do opisania.  Ile ma 10 piętrowy budynek mieszkalny każdy wie, był to standard w komunie. Potem budowano 15 piętrowe. Wystarczy wyjść przed taki budynek (niektórzy mają łatwo bo w takim mieszkają), spojrzeć na dach i ruszyć wyobraźnią. Tu drzewa są dwa razy wyższe niż ten budynek. Średnica sięga kilku metrów, wysokość dochodzi do 100, niektóre mają ponad 1000 lat. Bagatela.
MOANA MA METR, A DRZEWO?
Jak przystało na deszczowy las z bajki o babie Jadze drzewa obrośnięte są mchem, a z gałęzi zwieszają się brody roślinności wszelakiej.
W KRAINIE MCHÓW I PAPROCI
Idąc szlakiem wielokrotnie widzieliśmy wielkie zwalone drzewa które trzeba było  przecinać, nie sposób ich obejść, są zbyt długie, ani przejść przez nie kiedy leżący przed człowiekiem pień ma 3 metry wysokości.
DZIELNA MOANA
Wielce to było piękne i dziwne zarazem. Zrozumieliśmy skąd wzięła się taka ilość wielkich pni na plaży - spływają do oceanu rzekami, które podmywają brzegi podczas roztopów, a potem przez sztormy wyrzucane są na brzeg.  No i Moana. Sama przeszła ponad 2 kilometry. Brawo dla drobinki.
BUDUJEMY MOSTY
STRASZNO
Na noc pojechaliśmy na camping Lasów Państwowych. Jest ich kilka na terenie lasów przyklejonych do parku i wszystkie są za darmo! Aż trudno uwierzyć, posiadają toalety, a każde stanowisko zaopatrzone jest w stół i krąg ogniskowy, czyli identycznie jak położone obok campingi parkowe za 12 dolarów czy te w lasach stanowych za 21.
Już w drodze do deszczowego lasu zajęliśmy jedno stanowisko pozostawiając obrus na stole, wycieraczkę i krzesełko. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy wracając wieczorem zastaliśmy wszystkie nasze rzeczy i tylko jedno stanowisko zajęte (na 8 dostępnych). Znów byliśmy sami na olbrzymiej przestrzeni. Wieczorne ognisko i pieczone włoskie pikantne kiełbaski z ziemniakami z żaru i kapustą kiszoną dopełniły dnia, choć wieczór skończył się dużo później, po partyjce Scrabble i dwóch gorących herbatkach z rumową wkładką na rozgrzewkę. Było zimno, ale zbyt pięknie i cicho aby iść spać.
CZWÓRKA DO BRIDŻA I SAMI NA DARMOWYM CAMPINGU
4 września
Dziś rano ruszyliśmy na południe w kierunku dwunastego odwiedzonego przez nas stanu, Oregon.  Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na plaży, tym razem mglistej i zimnej, choć niebieskie niebo przebijało się nad nami. Spacer nad oceanem zawsze będzie nas pociągał. Cóż, jesteśmy przede wszystkim ludźmi morza, a Moanka w zasadzie wyłącznie. Żyje przecież od urodzenia na morzu.
PLAŻOWANIE
Odbyliśmy też jeszcze jedną wycieczkę do wielkiego drzewa, aby trochę się poruszać przed jazdą. Poruszanie poruszaniem, ale zawsze są zadziwiające  i interesujące takie dziwy natury.
WYPRAWA DO WNĘTRZA... DRZEWA      
Postanowiliśmy ominąć Mont Rainer Narodowy Park, gór chwilowo mamy dość, również wulkan - Saint Helen, który niedawno wyrwał swój czubek niezbyt nas pociąga. Widok z daleka nam wystarczył, był imponujący – taka góra co to straciła przykrywkę.
Właśnie licznik samochodu przeskoczył 9.000 mil. Jesteśmy dziś dokładnie w połowie naszej północnoamerykańskiej podróży.
8 września
Właśnie opuszczamy Oregon i wjeżdżamy do Kalifornii. Nasza podróż przez ten stan to w zasadzie dwa wydarzenia: podróż wzdłuż przepięknego wybrzeża Pacyfiku drogą 101 i jedyny w Oregonie Park Narodowy, czyli Jezioro Krateru (Crater Lake).
Snuliśmy się wzdłuż skalnego wybrzeża zatrzymując się czasami aby rzucić okiem na jakiś wybitny widok, ale generalnie zachwycaliśmy się nimi z okien samochodu.
Przejeżdżając przez jakieś małe portowe miasteczko, jakich na wybrzeżu wiele, zwrócił naszą uwagę napis o sobotnim targu. Ochoczo pognaliśmy do portu, ale nie dość, że było już po targu to jeszcze nie był on taki jakiego oczekiwaliśmy, czyli sprzedawano badziewia. Znaleźliśmy jednak firmę rybacką i w sklepie przy fabryczce zakupiliśmy świeże ostrygi (ryby były droższe niż w sklepie). Zastanawiałem się czy tuzin nam wystarczy, ale uznaliśmy, że jak na przystawkę będzie w sam raz.
Kiedy zainstalowaliśmy się na campingu, a ja zabrałem się za otwieranie ostryg szczęka mi opadła. Z worka wyciągnąłem ostrygę wielkości 0 czyli największe jakie są. Kto się zna to wie. Oczywiście nasze plany kolacyjne poszły w odstawkę i skończyło się na ostrygach i dobrym serze z winem.
ZERÓWKI !
To było święto! Zdecydowanie uwielbiamy wszystkie owoce morza.
Droga od morza do Parku Jeziora Krateru przebiegła sprawnie z jedną nocą w leśnym kampingu po drodze i w miarę wczesnym przyjazdem na kamping obok Diamond Lake, czyli Diamentowego Jeziora. Kamping był poza Parkiem, ale wcześniejszy przejazd przez bramkę wjazdową do niego pozwolił nam zaopatrzyć się w mapy i przewodniki (wszystkie mapy parków narodowych mają taką samą szatę graficzną, a przewodnikami są wydawane co miesiąc gazety ze zmienną wkładką o wydarzeniach miesiąca i stałym opisem szlaków oraz zawierającą inne ważne informacje – oczywiście jedne i drugie za darmo), dzięki czemu mogliśmy zapoznać się z czym mamy do czynienia i zaplanować nasz pobyt.
Wybór kampingu dokonał się dzięki jego nazwie - Złamana Strzała (Broken Arrow), pamiętałem film i książkę o takim tytule.
Zainstalowaliśmy się szybko i postanowiliśmy zrobić wieczorną wycieczkę na rowerach.
Żałujemy wielce, że nie spodziewając się atrakcji nie wzięliśmy ze sobą aparatu foto, bo była to najwspanialsza wycieczka rowerowa jaką zrobiliśmy w dotychczasowej podróży.     
Z początku chcieliśmy przejechać tylko kawałek ścieżki. Ruszyliśmy zgodnie z ruchem wskazówek zegara idealnie gładkim asfaltowym pasmem pieszo-rowerowym objeżdżającym Diamentowe Jezioro. Z początku ścieżka biegła przy wodzie aby po chwili oddalić się i przemierzać płaskie trawiaste polany i rozlewiska. Kolory nabierały ciepła, a zachodzące słońce i cisza dodawały nam skrzydeł. Nie spotkaliśmy żywego ducha i tak miało być do końca. Pomyśleć, że jeszcze tego dnia rano wszędzie było gwarno i tłoczno. Długi amerykański weekend spowodowany wolnym poniedziałkiem (Święto Pracy), na dodatek ostatni przed rozpoczęciem roku szkolnego, zapełnił wszelkie miejsca kampingowe i parki przez korzystający z ostatniego oddechu lud pracy. Widzieliśmy po południu tysiące wszelakiej maści samochodów turystycznych zjeżdżających z Gór do Portland i innych większych miejscowości, kiedy my pięliśmy się samotnie w górę. Dobry wybór.
Przejechaliśmy przez urokliwy mostek i powoli wjechaliśmy w las gdzie ścieżka raz pięła się w górę, raz w dół, ale w łagodny sposób, wiadomo, została specjalnie przygotowana dla rowerzystów. Kiedy wróciliśmy po 7 kilometrach nad wodę oczom naszym ukazał się po drugiej stronie jeziora oświetlony pomarańczowym słońcem bardzo szpiczasty szczyt - Mont Thielsen. Zauroczeni postanowiliśmy nie wracać lecz okrążyć całe jezioro.
Siła poznania była mocniejsza niż zdrowy rozsądek. No i okrążyliśmy jezioro robiąc 17 kilometrową pętlę z końcówką już prawie w nocy.
Zadowoleni z siebie otworzyliśmy należną butelkę szampana, imienin Beaty nie obchodzimy, ale okazja do stuknięcia się kieliszkami zawsze jest dobra.
Rano o dziwo nasz budzik, czyli Moana nie wstała o swojej zwykłej porze czyli 8h00, tylko prawie o godzinę później. Bez mycia i kawy pognaliśmy do Parku aby zakupić bilety na łódkę (kto pierwszy ten lepszy), która miała nas zawieźć na wysepkę Wizard Island (czyli czapka czarnoksiężnika), wulkaniczny stożek, na który postanowiliśmy wejść.
Już pierwszy kontakt z miejscem był fascynujący, Jezioro Krateru to głębokie (592 metry) o krystalicznej wodzie jezioro wypełniające cały wielki krater, który powstał po relatywnie niedawnym wybuchu 7 tys. lat temu. Podobno jest to najbardziej niebieskie jezioro świata (każdy próbuje swoje naj wsadzić). Kiedy jadąc po bilety na łódkę zobaczyliśmy je pierwszy raz z krawędzi krateru widok był niesamowity.
Łódki odpływają z jedynego miejsca do jakiego można dojść do wody ze skalnych wysokich krawędzi. Bilety kupiliśmy na 13.00 i pojechaliśmy wejść na mały szczyt Wachman Point, skąd najlepiej widać to całe okrągłe dziwadło natury.       
MOANA IDZIE
Po pokonaniu 130 metrów różnicy poziomów ukazał nam się widok nad widoki, nie tylko na wulkan, ale i na całą okolicę, zwłaszcza, że widoczność zaczęła się zaostrzać, jak to na zmianę pogody (na gorsze).
PANORAMA I WIZARD ISLAND
Szkoda, że nie można powiększyć tego zdjęcia, ale tylko taka panorama pokazuje wulkan w wulkanie i okrągłość miejsca.
Z góry widać było nasz samochód i w oddali szczyt tak nas podniecający w czasie wczorajszej wycieczki rowerowej.
W DOLE NASZE BUBU2
Na zdjęciu po prawej stronie widoczności nie ma. To dym pożaru lasu, który nas dzień wcześniej przeraził. Rangersi z założonej bazy obserwacji pożarów na szczycie góry, na którą się właśnie wdrapaliśmy, objaśnili nam, że jest to specjalnie sprowokowany pożar w celu wyczyszczenia po pożarowych zgliszczy.
Lecz oczy nasze kierowały się na biały, bardzo odległy  szczyt i dzięki panoramicznej planszy rozpoznaliśmy szczyt Shasta, (tak jak nazwa naszego RV), 14.142 stopy, czyli 4.370 metrów. I nic by nie było w tym dziwnego, gdyby nie dzisiejsza nasza podróż. Otóż okazało się, że Shasta była odległa od nas o… 150 mil w linii prostej, czyli 230 kilometrów! Niebywałe.
WIDAĆ NA 230 KILOMETRÓW
Na łódkę ledwo zdążyliśmy zbiegając 1,5 kilometra i 318 metrów w dół do przystani. Tam jednak okazało się, że program został zmieniony ze względu na widoczne załamanie pogody (pierwsze płatki śniegu) i nie będą zostawiali piechurów na 3 godziny na wyspie, tak jak to było przewidziane, tylko będzie to zwykła wycieczka łódką wokół jeziora. Żałowaliśmy i zrezygnowaliśmy całkiem z wycieczki wdrapując się z powrotem pod górę, żeby odebrać nasze 76 dolarów (2x38). Łódka sama w sobie nie jest dla nas atrakcją.
Zmieniliśmy więc plany i postanowiliśmy skrócić pobyt nad Jeziorem Wulkanu. Objeżdżając cały stożek, zatrzymywaliśmy się często aby popatrzeć na jezioro z różnych perspektyw. Nie tylko na jezioro, ale i na czarne chmury idące z zachodu.
NAPRAWDĘ NIEBIESKO
STOŻEK W STOŻKU, CZYLI NIEDOSZŁY CEL WYCIECZKI  
Zjechaliśmy też z krawędzi wulkanu zobaczyć Pinnacles. To dopiero dziw natury.
PINNACLES
Za krawędzi wąwozu stoją pionowe różnobarwne szpice. Szybko nasuwa się pytanie jak takie coś powstało?
SZPICE
Otóż wychodzące z wulkanu gorące gazy tworzyły kominy. Kiedy ogromna temperatura spotykała popiół i inne płyny tworzyła się zmieniona chemicznie mieszanka, która wypełniała te kominy. Po ostygnięciu mieszanka miała dużo większą wytrzymałość i po latach erozji wszystko wokół zniknęło, a kominy zostały. Piękny widok.
Jadąc do Pinnacle wąską drogą trzepnęliśmy się z samochodem z naprzeciwka lusterkami bocznymi, które poszły w drzazgi. U nas zbiła się tylko szybka, w samochodzie z naprzeciwka całe lusterko, drogie, bo elektryczne podgrzewane itp. I ja głupi, zamiast powiedzieć gościowi, że jeśli chce dochodzić winy, której przecież nie było, bo jechaliśmy każdy swoim pasem, to niech wzywa policję, a jak nie to do widzenia, z uczciwości wymieniłem się z gościem numerami polis ubezpieczeniowych. My następnego dnia mieliśmy nową szybkę za 17 dolarów oraz wiadomość z ubezpieczalni, że była szkoda i strona przeciwna zwróciła się do naszej ubezpieczalni o określenie winy. Oczywiście napisaliśmy, że o żadnej winie mowy być nie może, ale sprawa dalej trwa. Niepotrzebny kłopot.
Opuściliśmy Jezioro Krateru już w deszczu i temperaturze 5 stopni, ale z obrazem Pinnacles i wspomnieniem wspaniałości tego miejsca, które wejdzie do rankingu dziwów natury odwiedzonych przez nas. I nie żałowaliśmy już, że odwołano rejs na wysepkę, wracalibyśmy w deszczu i mrozie, a na dodatek jeszcze z przystani wspinalibyśmy się przez godzinę do parkingu przy tej wstrętnej pogodzie. Fuj.
Kiedy podjechaliśmy do kampingu Redwood Forest NP (a tak naprawdę są to połączone dwa stanowe i jeden narodowy park), pierwszego z wielu Narodowych Parków Kalifornii, to na bramce szczęki nam opadły – 35 dolarów za noc bez żadnych serwisów. Tego jeszcze nie było, drożej niż prywatne RV kampingi, które zwykle kosztują 28 – 32 dolary, a te państwowe, odwiedzane poprzednio, zawsze były przynajmniej o połowę tańsze. W naszym przewodniku po kampingach widniała cena 20 dolarów. Hm, plajta Kalifornii może ma coś z tym wspólnego i kampingi stanowe są bardzo drogie, ale żeby narodowy? Zawróciliśmy z niesmakiem i podjechaliśmy do parku gminnego czyli county park (Florence Keller County Park). Cena 10 dolarów i wolne miejsce bardzo nas pozytywnie zadziwiły, zwłaszcza, że miejsce było szokująco urokliwe, wśród grubych i niewyobrażalnie strzelistych sekwoi. Istne cudo nam się trafiło, bo te chronione sekwoje mieliśmy oglądać w czasie wycieczek, a nie mieszkać pod nimi i przy nich. Mieliśmy więc pierwszą okazję dotknąć tych wielkich drzew i poczuć jaką one mają dziwną korę, taką miękko-gąbczastą.
SEKWOJOWY KAMPING
Szkoda że zdjęcia nie oddają monstrualnej wielkości tych niekiedy 3 tysiącletnich drzew.
Rano pognaliśmy na stację benzynową skorzystać z przyuważonego dzień wcześniej lewego, hotelowego Internetu WiFi. Ja próbowałem nawiązać kontakt z ubezpieczalnią, a Beata z Moaną pojechały na rowerze do położonej nieopodal informacji turystycznej. Po jej powrocie zapanowało ogólne niezadowolenie, ja do ubezpieczalni się nie dodzwoniłem i skończyło się e-mailem, a w informacji turystycznej Beata trafiła na jakąś niekompetentną babę (po raz pierwszy w podróży). Tak czy siak wybraliśmy trasę na wycieczkę i kiedy już staliśmy zaparkowani i gotowi do wyjścia pojawił się pracownik parku, z pochodzenia Polak, i wyłuszczył nam błędność naszego wyboru ze względu na panującą totalną mgłę nad oceanem. Polecił nam inne rozwiązania i dalej wziął się do swojej pracy, czyli opróżniania koszy na śmieci.
Pognaliśmy więc dalej drogą, nad którą panował nieskazitelny błękit nieba kiedy tylko byliśmy oddaleni od oceanu, albo zasnuwała się kompletnie mgłą biegnąc bliżej niego lub gdy nie była zasłonięta górami.  Na popas zatrzymaliśmy się na parkingu przy plaży. Z oceanu i tak korzystać nie zamierzaliśmy, ale snująca się znad wody mgła uniemożliwiała podziwianie miejsca. Frajda jednak była dla Moanki, która goniła za wielkimi mewami.
ŚNIADANIE NA WULKANICZNYM PIACHU
Późniejszy przejazd główną parkową aleją (Newton B. Drury Scenic Parkway) oddaloną od ruchliwej drogi 101 był sam w sobie wydarzeniem. Wielkość sekwoi i atmosfera panująca w lesie musi zachwycić każdego. Postanowiliśmy zostawić samochód na kampingu Elk Prairie Creek i udać się na rowerową przejażdżkę, ale tabliczka z napisem Full trochę nas rozczarowała i Bubu została sama na parkingu przy informacji turystycznej.
My wyruszyliśmy, jak planowaliśmy, na rowerach, mimo że generalnie informacje mieliśmy negatywne o tym sposobie zwiedzania. I co? Pisałem o Diamond Lake i o najpiękniejszej dotychczas wycieczce, ale ta przebiła tamtą. Choć ruch samochodowy był niewielki jechanie asfaltem nie jest dla nas oderwaniem od cywilizacji,  wjechaliśmy więc w boczną drogę. Droga okazała się zamknięta dla ruchu co nas ucieszyło, ale jednak i dla nas okazała się zbyt stroma. Zawróciliśmy aby jednak znaleźć odchodzący z niej szlak, taka dróżka wyściełana igłami, po której jedzie się miękko i bezszelestnie  - no i się zaczęło. Ścieżka wiła się zgodnie z ukształtowaniem terenu prawie poziomo wśród wielkich, niekiedy zwalonych sekwoi. Przejeżdżaliśmy przez różne mostki, wycięte w zawalających drogę pniach przejścia dla rowerów i tylko zdjęcia nie wychodziły bo było za ciemno, choć słońce jeszcze było wysoko.
MÓJ ROWER OPARTY O DRZEWKO, A RACZEJ ROWEREK O DRZEWO                   
Zafascynowani przysiedliśmy na ławeczce aby spożyć codzienną porcję owoców. Ten owocowy podwieczorek jest naszą tradycją i Moanka nie dopuści abyśmy o nim zapomnieli. Tym razem była to pierwsza w życiu gruszka, mimo iż różnych owoców jadła już w życiu niemało. Cóż, żyła wcześniej w tropikach, teraz zaszło dużo zmian i nie tylko owocowych. Głównie temperatura się zmieniła: 7-10 stopni w nocy, a w dzień niewiele lepiej. Taki dziwny klimat związany z prądami oceanicznymi, ani lata, ani zimy.
DRZEWA  I TYLE        
NAJWAŻNIEJSZE SĄ PROPORCJE
Był też moment kiedy rowery poszły w odstawkę i poszliśmy w bok piechotą aby i Moana przeszła swój codzienny kilometr w górę. No i przeszła, mimo, że ciągle się przewracała - coś ją napadło i nie dała sobie przetłumaczyć, że chodzenie po trudnej, usłanej korzeniami drodze z rękami w kieszeniach nie jest dobrym pomysłem. Cóż, jej się to podoba od czasu kiedy odkryła, że marzną ręce i można je grzać w ten sposób. Tak więc Foothill Trail w jedną i powrót Prairie Creek Trail to trasy, które na długo zostaną w naszej pamięci.
10 września
Opisana powyżej wycieczka miała miejsce wczoraj. Wieczorem jeszcze mieliśmy kłopot ze znalezieniem kampingu. W końcu wylądowaliśmy niby nad oceanem na kampingu, na który odradzano wjazd takimi RV jak nasz. I nie dziwota, bo ledwie wcisnęliśmy się na wolne miejsce ocierając się o drzewa. A, że niby nad oceanem? Ani wieczorem, ani rano żadnego oceanu nie widzieliśmy, wszystko zasnute było typową tu, gęstą jak mleko mgłą, jedynie szum fal potwierdzał jego istnienie.
Teraz jedziemy. Do San Francisco jest jeszcze 200 mil, a my wjechaliśmy na drogę numer 1 Stanów Zjednoczonych. Numer 1 to pierwsza droga od zachodu. Numeracja dróg w Stanach jest bardzo logiczna, od zachodu na wschód numery rosną, oczywiście mówimy o drogach międzystanowych. Podobnie z południa na północ, na południu kraj przecina numer 10, choć poniżej, na Florydzie są numery mniejsze, a północ Stanów zamyka droga numer 94, nam dobrze już znana. Tak więc wystarczy spojrzeć na skrzyżowanie dróg Interstates i już się wie, w którym miejscu Stanów się jest. Oczywiście system jest dużo bardziej rozbudowany, droga taka przejeżdżając przez aglomerację dostaje również numer stanowy, a objeżdżając miasto obwodnicą od południa czy północy, lub wschodu czy zachodu, dostaje dodatkową cyferkę parzystą lub nieparzystą i wtedy wiadomo, którą stroną objeżdża się miasto.
Dodatkowo, co nie jest w zwyczaju w Europie, przy numerach dróg podaje się kierunek jazdy (kierunki świata). Bardzo to ułatwia podróżowanie. Dojeżdżając na przykład do drogi nie trzeba w ogóle pamiętać czy koncentrować się na nazwach miejscowości, bo kierunek się przecież zna. Tak więc my jedziemy drogą numer 1 south czyli jedynką w kierunku południowym.
Ogólnie oznakowania są inne niż nam znane. Dużo więcej jest informacji słownych i zapowiadających. Na przykład zazwyczaj jest napisane, że wkrótce będzie ograniczenie prędkości lub coś tam, co daje kierowcy czas na działanie. Wszędzie też jest informacja nie tylko o robotach, jak i u nas, ale o tym, że przekroczenie przepisów na terenie objętym robotami drogowymi skończy się podwojonym mandatem.
Przy drogach jest niebywale czysto. Niewyobrażalne, prawda? Kiedy pomyślę o polskich drogach wiosną, kiedy śnieg odsłania jedno wielkie śmietnisko. Brr.
A to takie proste, tu są dwa elementy załatwiające czystość.
Pierwszy najłatwiejszy to tablice i realizacja ich treści. Wszędzie w Stanach są tablice z napisem: śmiecenie = natychmiastowa kara = 1000 dolarów. Niekiedy więcej lub mniej, w zależności od stanu.
Druga metoda to opieka nad drogami. W każdym stanie inne tablice o tym informują, ale są o podobnym charakterze i podają kto opiekuje się czystością danego odcinka drogi. A są to organizacje harcerskie, parafie, sklepy, firmy, hotele, restauracje, osoby prywatne. I takie na przykład widnieją napisy na gęsto usianych wzdłuż dróg tablicach: ”Zwróć uwagę, że przez najbliższe 2 mile o czystość drogi dba rodzina Niemirskich.” A jeśli o czystość drogi dba Mc Donald, to jest wtedy i pożytek i reklama, bo jadąc już wiadomo, że w najbliższym miasteczku jest takowy.
Poza tym Amerykanie to naród bardzo karny, a widać to właśnie na drogach. Jedynie w Kanadzie widzieliśmy szaleńców drogowych, przekraczających dozwolony limit. Tu wszyscy jadą najwyżej 5 mil więcej niż dozwolona prędkość. Na nasze przejechane dziś właśnie 10.000 tysięcy kilometrów nie widzieliśmy jeszcze żadnego wypadku (dwa drobne w Kanadzie).
Bardzo ciekawie jest też rozwiązany problem busików szkolnych. Przynajmniej 200 metrów przed przystankami są znaki zawiadamiające o nich i nakazie zwolnienia do 25mph (40 km/h), ale tylko jeśli migają światełka zamontowane na owych znakach. Czyli poza godzinami szkolnymi obowiązku tak dużej redukcji prędkości już nie ma.
Warto wiedzieć, że jeśli na przystanku lub gdziekolwiek indziej stoi szkolny autobusik i mruga górnymi światełkami, to będąc w jego obrębie należy stanąć i poczekać aż ruszy. Wiadomo dzieci biegnąc do niego nie zwracają uwagi na samochody. Mądre.
Zatrzymaliśmy się na chwilę nad wielką wodą rozprostować kości. Piasek był jak wszędzie czarny, więc nogi wyglądały jak posypane makiem.  Spacerowaliśmy sobie po zasnutej mgłą plaży, co już nas wcale nie dziwiło, kiedy zauważyłem coś czarnego przetaczającego się przez pianę załamującej się fali. Po chwili zobaczyliśmy foczy łeb. Ale była uciecha.
MGLIŚCIE
Droga numer 101, a potem 1, to jeden wielki zawijas biegnący wzdłuż skalistego, mglistego wybrzeża Pacyfiku. Jedzie się ostrymi zakrętami w dół, aby potem takimi samymi piąć się w górę. I tak w kółko. Czasami, jak mgły nie ma, widać wspaniałość tej znanej wszystkim pejzażowej nadmorskiej drogi.
CZASAMI COŚ WIDAĆ Z DROGI NR 1
Pod San Francisco dotarliśmy wieczorem po odwiedzeniu kilku kampingów z napisem full. Cóż, tego można było się spodziewać, czym bliżej wielkiej metropolii tym trudniej.
Na leśnym stanowym kampingu w Parku Samuel P. Taylor miejsc też nie było, ale na szczęście pozwalali zostać na noc w dziennym obszarze piknikowym zaopatrzonym w ławki i ogniskowe kręgi, co pozwoliło nam spędzić miły wieczór i noc. Następnego dnia rano szczęśliwie dostaliśmy przydział na regularne miejsce kampingowe.
Do San Francisco było 30 mil, więc po załatwieniu formalności pojechaliśmy zobaczyć miasto drogą wiodącą przez Golden Gate (przejazd 6 USD).
Most ten jest najbardziej fotografowanym mostem na świecie, choć jest najmniejszym z mostów metropolii. San Francisco leży nad wielką zatoką o tej samej nazwie, więc mostów tu dostatek (płatnych jak Golden), ale w odróżnieniu od tego znanego, niektóre inne są piętrowe i samochody jeżdżą jednokierunkowo jedne nad drugimi.
MIASTO MOSTÓW, A WYSEPKĘ KAŻDY ZNA
Miasto każdy zna z filmów różnorakich, jak na przykład „Ulice San Francisco”. Głównie też z pościgów samochodowych, w czasie których samochody latają w powietrzu i spadają pozostawiając za sobą snopy iskier.
I my wyglądaliśmy podobnie, biedni wpakowaliśmy się na początek w te uliczne górki wypłaszczone na skrzyżowaniach, więc wjeżdżając na nie tarliśmy naszym długim tyłem o asfalt przypominając spawarkę przy pracy. Nasze RV wystaje około 4 metry poza tylne koła więc tego typu nachylenia terenu grożą zawieszeniem się kół w powietrzu.
Jakoś udało nam się jednak wyjechać w stronę wody, ale za to znaleźliśmy się w strefie ograniczonej wagi pojazdów i wszędzie otoczyły nas tablice zezwalające tylko na wjazd autom o wadze do 3 ton. Przy naszej wadze 5,5 co rusz łamaliśmy przepisy próbując wjechać do jakiejś „normalnej” strefy.
Na szczęście dla nas była niedziela i wszechobecne znaki zezwalające na parkowanie do dwóch godzin maksimum nie obowiązywały. Ale i tak znaleźć podwójne miejsce dla naszej kobyły było cudem, który jednak się zdarzył i pozostawiliśmy Bubu2 w dzielnicy mieszkaniowej w pobliżu Golden Gate, po czym na rowerach ruszyliśmy na most.
Jeśli ktoś myśli, że w San Francisco jest lato – jest w błędzie. Podobnie nie ma też zimy. Klimat tu jest wybitnie umiarkowany. Wprawdzie na plaży kłębiły się tłumy, ale głównie zabawiające się latawcami i południowym grillowaniem. Śmiałkowie zakudłani w grube pianki śmigali po wodzie na deskach. Dużo było też rowerzystów, w tej części miasta przygotowano dla nich raj.
NA ROWERACH NA MOST
Wjechaliśmy na most o złotej nazwie, choć naszym zdaniem powinien nazywać się orange, jest bardziej pomarańczowy jak złoty. To znaczy był, kiedy farba była świeża. Jechaliśmy przygotowani na najgorsze, czyli wiatr i zimno. I tak było. Nie dziwota, że wszechobecne, zewsząd widoczne Alkatraz uważane było za ciężkie i nie do ucieczki wiezienie. Silny prąd, zimna woda i arktyczny wiatr dawały wiarę, że tylko szaleniec mógłby próbować stamtąd uciekać i ryzykować życiem. Do czasu.
Do czasu, czyli słynnej ucieczki, po której zamknięto to znane wszystkim z filmów miejsce. Dzięki temu dziś zarabia się krocie sprzedając atrybuty Alkatraz, na przykład koszulki z napisem „Hotel Alkatraz – ochrona 24 godziny, pojedyncze pokoje z widokiem na morze, regularne posiłki” lub „Klub pływacki Alkatraz”, czy ubrania w paski.
HOTEL ALKATRAZ
Wjechaliśmy na most, a dwumilowy przejazd nim był wielce ciekawy - pod nami wielkie kontenerowce krzyżowały się z deskarzami, a nam zimny do szpiku kości wiatr zrywał czapki z głów.
NA GOLDEN GATE
Konstrukcja tego wiszącego mostu jest w opinii wszystkich finezyjna, i taką jest z daleka. Dopiero z bliska widać ogrom konstrukcji i kabli dźwigających most.
SAN FRANCISCO VIA GOLDEN GATE BRIDGE
Po mostowej wycieczce jak zwykle zatrzymaliśmy się na owocowy podwieczorek.
ROWERY TO PRZEDNI POMYSŁ NA ZWIEDZANIE MIAST (przystosowanych)
Do Bubu wróciliśmy pod wieczór. Na kolację miał do nas przyjechać nieznany Beacie kuzyn Marcin, mieszkający tu z narzeczoną.
Wieczór był miły, mało rodzinny, bo próby odnalezienia dokładnego pokrewieństwa nie do końca się powiodły, pozostało więc jedynie wspólne nazwisko i opowieści. Było interesująco tym bardziej, że narzeczona Marcina jest Koreanką.
Wiele podróżując człowiek nabiera doświadczenia i wie że niewiedza drogo kosztuje. Dobrze jest więc przygotować się do podróży, odwiedzić od razu punkt informacji turystycznej i mądrze pytać. Należy też bacznie obserwować i myśleć. Z takiego patrzenia znaleźliśmy najlepszy sposób (dla nas) na zwiedzanie San Francisco. Otóż wracając wieczorem z miasta zobaczyliśmy duży parking i przystań. Rano okazało się, że jest to darmowy parking dla ludzi dopływających promami do pracy w mieście. Rano więc pozostawiliśmy Bubu na parkingu i po półgodzinnej podróży ślizgaczem (8,25 $) znaleźliśmy się w samym centrum Down Town przy słynnej Market Street.
DOPŁYWAMY
No i snuliśmy się po tym pagórkowatym mieście, patrząc na kablowe tramwaje, zatrzymując się na świetne sushi, przechodząc przez chińską dzielnicę. 
PO MIEŚCIE
Zeszliśmy nogi wdrapując się w górę pionowych ulic, by po chwili mocno trzymać odjeżdżający z górki wózek.
STANDARDY SAN FRANCISCO
I to wystarczyło. Ze względu na Moanę nie możemy w pełni korzystać z wieczornych uroków miast – koncertów, klubów czy restauracji, zresztą i tak jakoś wolimy zacisze naszych leśnych kampingów i wieczory we dwoje. Wystarczył nam więc obraz tego uroczego miasta i po nocy spędzonej na parkingu przy przystani ruszyliśmy dalej w naturę czyli do Parku Narodowego numer jeden USA, czyli Yosemite.
19 września
Z Yosemite już wyjechaliśmy. Gnamy na południe do Doliny Śmierci czyli Death Valley. I nie straszne nam ponad 40 stopniowe upały jakie nas tam czekają, tacy jesteśmy wymarznięci. Tak się składa, że większość parków to góry, a wiadomo, w górach i to wysokich jest po prostu zimno wieczorami i w nocy. W Yosemite temperatura spadała do 3 stopni i mamy trochę dość gór z tego powodu właśnie.
Jedziemy wiec w dół przez piękną krainę, która mimo iż taka piękna i tyle ma atrakcji turystycznych, a na dodatek jest producentem 40% niektórych warzyw i owoców w Stanach jest w kompletnej finansowej plajcie. Tak wiec mijamy zamknięte rest area (miejsca przy drogach z toaletą i stołami na popas), płacimy krocie za zwykle tanie kampingi stanowe - no cóż, rządzona przez Terminatora-Gubernatora Kalifornia została finansowo wykończona.
Yosemite – rzeczywiście było to wydarzenie.
Po wjeździe do parku okazało się, że w dolinie Yosemite miejsc nie ma i nie będzie. Rezerwować trzeba z sześciomiesięcznym wyprzedzeniem, pojechaliśmy jednak te 30 mil w dół od razu zaciekawieni wcześniejszymi o niej opowieściami. No i nie zawiedliśmy się. Przyjazna człowiekowi zielona dolina otoczona jest granitowymi ścianami o niebotycznych wysokościach i kształtach. Na początek zrobiliśmy kółko trasami rowerowymi podziwiając otoczenie, ale musieliśmy szybko znów wspinać się w górę naszą Bubu2, aby w końcu wylądować na kampingu lasów stanowych poza parkiem.
NA DNIE DOLINY YOSEMITE, Z TYŁU HALF DOME
Wieczorna wizyta w informacji turystycznej szybko pozwoliła nam ocenić co jest atrakcyjne do zobaczenia. Następnego dnia rano jechaliśmy już na pewniaka aby zająć miejsce na campingu Bridaveil Creek przy Glacier Point Road, a potem wyruszyć na najładniejszą wycieczkę na Taft Point i Sentinel Dome. Jakaż była nasza wściekłość, kiedy na dole okazało się, że camping został zamknięty tego dnia właśnie. Co więcej zaklejono o nim wszelkie wskazówki, tak że zamkniętą drogę do niego znaleźliśmy dopiero wieczorem.
Zmieniliśmy więc plany, pojechaliśmy najpierw do najbardziej turystycznego miejsca czyli Glacier Point. Z lodowcem niewiele to miało wspólnego, ale widok na Half Dome (2.693m) i wodospady Vernal i Nevada był stamtąd imponujący.
BEATKA NA GLACIER POINT
DOLINA YOSEMITE I HALF DOME (połowa kopuły)
Po lunchu podjechaliśmy na parking przy początku szlaku i rozpoczęliśmy cudowną drogę do Taft Point (2.287m), skąd widać było świetnie zachodnią część doliny i  jeden z jej głównych hitów – pionową skałę El Capitan. Granitu z tej jednej góry starczyło by zapewne na wszystkie nagrobki świata.
EL CAPITAN A RACZEJ TRĄBA MAMUTA
Stojąc nad doliną, a raczej nad półtorakilometrową przepaścią nogi mi drżały, a ręce robiły się wilgotne. Beatka jednak lubi wyzwania i wyszła na wiszący nad doliną występek skalny. Fuj!
I TO Z MOIM DZIECKIEM! (przybliżenie)
RZECZYWISTOŚĆ JEST TRUDNA DO ZNIESIENIA, A ONA JESZCZE KIWA RĘKĄ
Taft Point to miejsce nie tylko piękne ze względu na widok z niego, ale i samo w sobie atrakcyjne, pełne pęknięć i szczelin, w których widać przepastne ściany i kamienie między nimi zablokowane.
NA TAFT POINT
Idąc z Taft w stronę Sentinel Dome szlak wiódł krawędzią skał mijając po lewej dno doliny. Dla mnie, z moim zwalczanym lękiem wysokości, było równie strasznie jak pięknie.
DNO DOLINY YOSEMITE
Udało nam się nawet zobaczyć na skalnym balkoniku wygrzewającego się w słońcu świstaka. Widzieliśmy też wiewiórki, które tam były bardziej szare niż rude.
ŚWISTAK I WIEWIÓRA
Jak przystało na wspinaczy przysiedliśmy na popas zregenerować siły przed wejściem na szczyt.
ŚNIADANIE POD DOMEM
Sentinel Dome (2.467m) to taka okrągła łysa głowa, z której można zobaczyć panoramę całej okolicy doliny Yosemite.
DOM SENTINEL – CZTERY STRONY ŚWIATA
Moanka zeszła sama do końca trasy - mimo dopiero niecałych dwóch lat jest w stanie iść ponad dwa kilometry po górach.
SENTINEL DOME I MOANA NIESIE SWOJE NOSIDEŁKO
Zadowoleni, choć lekko wściekli z powodu braku kampingu ulokowaliśmy się na noc na parkingu koło drogi na wysokości 2100 metrów, spodziewając się nocnej wizyty Rangersów, jako, że taki proceder noclegowy jest w parku zakazany. Noc jednak była równie spokojna jak chłodna, więc nasze ogrzewanie gazowe buczało całą noc.
Rano zjechaliśmy ostatni raz do doliny Yosemite aby zarezerwować sobie camping Crane Flat chcąc jechać następnego dnia do Toulumne Meadows. Znów wyszliśmy wściekli z biura rezerwacji, 50% miejsc rezerwowalnych zostało wykorzystane, te co pozostały rozdawane są według zasady kto pierwszy ten lepszy. A dla takich RV jak nasz zostały tylko dwa miejsca. Obiecali zatrzymać jedno dla nas do godziny 16.
Pierwszy raz w historii naszej podróży mieliśmy takie kłopoty z miejscami i to poza sezonem. Cóż, to jest Yosemite.
Nowym naszym celem wycieczkowym stał się wodospad Vernal. Dość krótka do niego wiedzie trasa, ale mocno pod górę.
WODOSPADY: VERNAL FALLS (niższy po lewej) i NEVADA
Chcieliśmy zobaczyć potrójny wodospad Yosemite, ale o tej porze roku jest suchy, więc nie warto było tracić energii na coś, co chwilowo nie istnieje.
Postanowiliśmy więc wdrapać się na platformę koło wodospadu Vernal. Ponad 360 metrów różnicy poziomów na odległości zaledwie 2 km. Z początku szło się pod górę w głąb doliny, później, już przy samym wodospadzie, bardzo mocno pod górę. Ta droga w górę przy samym wodospadzie pokazuje jak bardzo może być różnoraki jego obraz przy zmianie kąta patrzenia na niego. Bardzo to było atrakcyjne.
VERNAL FALLS
No i rzadko dochodzi się do samej krawędzi wodospadu, w miejsce gdzie przelewa się woda. Oczywiście woda jest olbrzymia wiosną, w czasie roztopów, wtedy podejście na sucho w pobliże wodospadu nie jest możliwe.
NA KRAWĘDZI
Na campingu stawiliśmy się równo o godzinie 16 i o dziwo moje nazwisko widniało na liście. Uff! Po raz pierwszy tak wcześnie zajęliśmy nasze stanowisko.
Jednak generalnie mimo udanych wycieczek i nieprzeciętnych widoków gdzieś tam byliśmy rozczarowani parkiem. Wokół góry były jak wszędzie, bardziej jak Beskidy niż Alpy, trochę popalone drzewa i nagle to pęknięcie w terenie – dolina Yosemite, fakt nadprzyrodzona, ale żeby cały park kręcił się wokół niej?
Jak się myliliśmy okazało się dopiero następnego dnia rano.
Wstaliśmy jakoś wcześniej i po drodze na Polany Toulumne zatrzymaliśmy się jeszcze na przechadzkę zobaczyć gigantyczne sekwoje. To nie ten sam gatunek co w Redwood Forest. Tamte są miękkie, wprawdzie szerokie, ale bardzo wysokie. Te rosną zupełnie inaczej, są niższe, za to żyją dużo dłużej, nawet 3.500 lat.
No i stało się. Weszliśmy w las, Moanka ciągnęła się za nami kilka metrów i kiedy obróciliśmy się aby na nią krzyknąć i przyspieszyć zobaczyliśmy czarnego niedźwiedzia zbiegającego ze skarpy i wbiegającego na drogę jakieś 30 metrów za nią.  Wielki czarny samiec. Zamarliśmy, ale niedźwiedź na szczęście miał już obraną drogę i po przejściu drogi zbiegł w dół po jej drugiej stronie. Uff.
Moana wylądowała w swoim nosidełku, a my ruszyliśmy dalej aby po chwili usłyszeć przeraźliwe wrzaski dzieci – to drugi niedźwiedź wszedł na zbiorowy camping gdzie pewnie trwały kolonie. Przestraszyliśmy się znacznie myśląc, że może uciekający przestraszony diabeł wypadnie prosto na nas. Obyło się tylko strachem i ruszyliśmy dalej w towarzystwie pary Anglików, która do nas dołączyła.
Jak się łatwo domyślić, był to jedyny raz kiedy nie wziąłem na wycieczkę mojego sprayu na niedźwiedzie.
Sekwoje były wielkie, jak przystało na olbrzymy, ale wrażenie na nas zrobiły gigantyczne szyszki. Jest to świetne pożywienie dla wiewiórek, jedna sekwoja produkuje 1.500 szyszek, a każda z nich ma 200 listków.
SEQUOIADENDRON GIGANTEUM (Mamutowiec Olbrzymi)
Po obejściu krótkiej trasy poznawczej ruszyliśmy dalej i nagle nasza opinia na temat parku uległa diametralnej zmianie. Oczom naszym ukazał się widok zupełnie inny niż dotychczas, z wielkich połaci jasnego granitu wyrastały drzewa, a góry nabrały nowego, zupełnie niespotykanego wymiaru.
YOSEMITE – CZĘŚĆ PÓNOCNA
O bogactwie i różnorodności okolicy mogliśmy się przekonać zaraz po zarejestrowaniu się na campingu Toulumne. Znalezienie miejsca do południa jest jeszcze możliwe, potem pojawia się wywieszka „Full”.
Postanowiliśmy wejść na okoliczny szczyt dający możliwość pełnego spojrzenia na płaskowyż i otaczające go góry. Sama skała, Lembert Dome była ewenementem. Znów z jednej strony taka łysa okrągłość, za to z drugiej wielka przepaść.
LEMBERT DOME – SZCZYTU NIE WIDAĆ
Wspinając się w górę lasem okrążyliśmy szczyt aby dojść do  jeziora Dog Lake, po czym w końcu wspiąć się na szczyt.
ZAKRĘCONE TOWARZYSTWO
Widok z góry był rzeczywiście fascynujący, na zieloną wielką polanę pociętą wijącą się rzeczką otoczoną białymi granitowymi górami. Jedynie lekka mgiełka dymu płonących od dwóch miesięcy lasów niwelowała kontrast kolorów.
NA LEMBERT DOME
Otaczające nas cuda oglądaliśmy zajadając pod szczytem podwieczorek i czekając na zachód słońca. Zazdroszcząc Beatce zdjęć na występku mam też swoje specjalne. Et voilà:
TO JA
WIDAĆ, ŻE JA
Na koniec wycieczki musiałem odwalić kawał roboty.
SYZYFOWE PRACE
Wieczór znów spędziliśmy nie na zewnątrz, 10 stopni to nie jest miła temperatura sprzyjająca jedzeniu ciepłych potraw. Dość tego trochę.
JEM SAMA
Rano przeszliśmy się po polanie do źródełka żelazowej gazowanej naturalnie wody mineralnej, po czym lunch zjedliśmy pod zdobytą dnia poprzedniego skałą. Cudnie było i ciepło. Nawet stół się wygiął na słońcu.
ŚNIADANIE NA SKALE POD DOMEM
Opuściliśmy Yosemite zatrzymując się jeszcze na małą eksplorację otaczających park gór. Z małej zrobiła się duża i przepyszna, zrobiliśmy ponad 10 kilometrów idąc w górę wzdłuż strumyka i napotykając jeziora. Miejsce miało swoją historię, otóż w 1880 roku powstało tam 12 domowe miasteczko i kopalnia srebra. To znaczy był kopalnia, ale niczego, nie znaleziono w niej srebra. Dwa lata później zaniechano finansowania, ale 2 domy stoją do dzisiaj. Takie zabytki maja Amerykanie.
PRZYLEGŁOŚCI YOSEMITE
Jeziorka były cztery, a w strumykach pomiędzy nimi widać było stada małych pstrągów. Na końcu naszej drogi spotkaliśmy samotnego piechura, Anglika. Postanowiliśmy razem nie wracać malutką ścieżką, która przyszliśmy, tylko na dziko po drugiej stronie jezior i strumieni. Było trochę wspinaczki i skakania przez wodę. Anglik okazał się profesorem z Oxfordu zaproszonym na wykłady do Uniwersytetu Berkeley. Przegadaliśmy całą drogę powrotną. 
SPOTKANIE
Noc spędziliśmy na campingu w dole. Cudo, znów kolacja na zewnątrz choć w nocy temperatura spadła do 7 stopni. Lepsze niż 3.
Teraz stoimy w miejscowości Lone Pine nieopodal doliny. LUDZIE! JEST LATO! Jest godzina 18h10 i jest … 30 stopni. Cuda. Lone Pine każdy zna niechcąco, to tu kręcono najwięcej westernów.
Z powodów technicznych w pobliżu Lone Pine zostaliśmy 2 noce, technicznych znaczy dostępu do pralni i Internetu. Pierwszą noc spędziliśmy na gminnym campingu Portagee Joe (10$). Był to jeden z piękniejszych wieczorów, przy prawie pełni księżyca staliśmy pod rozłożystym drzewem, przy szemrzącym cały czas strumyku, no i co najważniejsze – byliśmy całkiem sami. Paliło się ognisko, popijaliśmy wino i patrzyliśmy na srebrne, oświetlone światłem księżyca góry, z jednym ząbkiem najwyższym, czyli Mont Whitney, 4.418m, najwyższą górą Stanów połączonych (bez Alaski).
Rano dzwoniliśmy, pisaliśmy, wkładaliśmy bloga no i poszliśmy do muzeum filmów. W początkowych czasach kręcono tu wszystkie westerny, później tylko część, ale zawitali tu wszyscy znani kowboje z John Wayne na czele. Tych wczesnych nazwisk nie znaliśmy, choć Bonanzę każdy pamięta, ale epopeję Gunga Din już mniej. Zaczynali tu Cary Grant, Gary Cooper, a później również Robert Mitchum, Steve McQueen czy Clint Eastwood oraz wielu innych wszystkim znanych. Kręcono tu też i filmy współczesne, sceny z Gladiatora, Anglicy wielką bitwę, że niby w Indiach oraz filmy fantastyczne typu Iron Man. Wszystkie na wzgórzach Alabama z Mont Whitney w tle. No i nie ma się co dziwić, miejsca są atrakcyjne, a Hollywood odległe jest tylko o 200 mil.
Postanowiliśmy też umyć Bubu2, pierwszy raz od czasu zakupu. Namęczyliśmy się znacznie walcząc z brudem i natychmiast wysychającą brudną pianą. Myjnia ciśnieniowa działała na czas więc dorzucaliśmy monety jak do jednorękiego bandyty. W kąpielówkach, zlani wodą ze środkami chemicznymi płukaliśmy się wraz z samochodem, silny jet strumienia rozbijał się o płaskie boki samochodu tworząc fontanny wody, w których szalała Moana.   
Tak jakoś nam zeszło, że postanowiliśmy nie jechać na noc do Doliny Śmierci tylko podjechać w stronę bliskiego już pasma gór na camping Tuttle Creek (nowy zarządca terenem, czyli Biuro Zagospodarowania Terytorium i nowa cena 5$, wow!). Tym razem nie byliśmy sami, ale camping był tak rozłożysty, że jedynym naszym sąsiadem były ostre szczyty znów mocno oświetlone księżycem.
MONT WHITNEY I WIDOK Z NASZEG BUBU2 NA CAMPINGU TUTTLE CREEK
Z tym księżycem to mamy szczęście, jesteśmy dzień przed pełnią i jedziemy do Death Valley gdzie nocne światło będzie grało zapewne wielką rolę.
21 sierpnia 2010 (drugie urodziny Moany!)  
Na te drugie urodziny zaczęło się nieźle. Wszystko było wokół nas naj. Powoli oddalaliśmy się od najwyższego szczytu aby dotrzeć do najgorętszego miejsca na ziemi i najniższego punktu Ameryki. Jedynie nie spodziewaliśmy się największego hałasu w życiu.
Otóż po wjeździe do parku, gdzie nikt nikogo nie kontroluje (jesteśmy jeszcze poza sezonem, że nie opłaca się zatrudniać pracowników, a sezon tu zaczyna się dopiero 10 października ze względu na niesamowite upały w lecie) zatrzymaliśmy się na parkingu punktu widokowego, aby przejść milę kamienistą drogą na koniuszek wzgórza, z którego widać było pierwszą dolinę parku, czyli Pamamint Valley. Oczywiście sami, zwykli turyści zatrzymują się, wychodzą z samochodów zerkają i jadą dalej. I wyglądają jak wyglądają.
PIERWSZE WIDOKI
Szliśmy sobie spokojnie drogą gdy nagle usłyszeliśmy głuchy dźwięk samolotu wojskowego, zadarliśmy głowy aby poszukać go na niebie i wtedy właśnie z niewyobrażalnie wielkim hukiem pojawił się 30 metrów od nas wylatując tuż obok z kanionu lecąc bokiem, aby nie haczyć o ściany, samolot amerykańskich sił powietrznych. Taka trójkątna, latająca z prędkością naddźwiękową kosmiczna maszyna wzięta prosto z „Gwiezdnych Wojen”. Zawał serca murowany. Tak nas przestraszył i ogłuszył, że staliśmy przez moment osłupiali. Przeżycie.
URODZINOWA KREACJA
Na pierwszą wycieczkę podjechaliśmy do Mosaic Canyon. Ten pierwszy kontakt z Doliną Śmierci był zabawny.
Stojąc powyżej doliny rozpościerającej się do horyzontu przed nami, zasnutej z lekka mgiełką mówię do Beaty: patrz a przed chwilą byliśmy w tym miasteczku odległym o 5 kilometrów, a wydaje się, że to kilometr. Jakim miasteczku? pyta Beata, no tym tu, mówię wyciągając rękę. Nie widzę żadnego miasteczka. Jak to? jest tu, przed nami. Po chwili milczenia Beata z niedowierzaniem zobaczyła dachy i mówi, a ja myślałam, że to kupa kamieni tuż przed nami. Fakt, wszystkie proporcje tak były zachwiane, że jadąca drogą ciężarówka przypominała raczej miniaturkę jej samej. A ta mgiełka to nie była mgiełka, tylko niesamowite odległości. Widzieliśmy później to miasteczko jadąc doliną, domy wydawały się odległe o kilka kilometrów, a w rzeczywistości było ich 16 w linii prostej. Dolina ma 240 kilometrów długości, a my byliśmy zaledwie w połowie.
Wejście do kanionu mozaikowego było pierwszym kontaktem z tym zadziwiająco pięknym dziwnym miejscem. Wąskie, kręcące wyślizgane przejścia w marmurowej mozaice. I pierwszy upał. Nasz termometr zewnętrzny był w słońcu i pokazał 65,2 stopnia, termometr rangersów w cieniu pokazywał 43 i trochę. W kanionie było jednak sucho i trochę cienia, więc przejście mili w jedną stronę nawet Moanie nie sprawiło kłopotu. Wody pije się dużo, nawet bardzo, w późniejszych dniach zdarzało mi się pić 10 piw dziennie i 2 litry wody nie sikając w ogóle w ciągu dnia.
MOZAJKOWY KANION
Zresztą i z temperaturą było zabawnie, raz jedliśmy lunch wewnątrz naszego auta gdzie było trochę wiatru i 38 stopni. Mówimy sobie, że dobrze, że jemy przed wycieczką bo 46 stopni w cieniu, które panowało na zewnątrz, to trochę gorąco jak na wyczyny i to jeszcze trzeba maszerować w pełnym słońcu. Po zjedzeniu, Beata mówi do mnie: patrz, ochłodziło się, możemy iść. Fakt, ochłodziło się, było… 43.
NA SŁOŃCU I W CIENIU
Dolina ma bardzo urozmaiconą konstrukcję, są w niej nawet regularne wydmy. Nie dało się po nich chodzić na bosaka, ale nasza wycieczka w głąb tej pustyni bardzo nam się podobała, zwłaszcza, że nie trafił nam się żaden wąż, jedynie białe szybko biegające jaszczurki. A wydmy przy zachodzącym powoli słońcu zawsze mają niepowtarzalne kolory i formy.
SĄ I WYDMY
Na pierwszy camping i urodzinowe świeczki wybraliśmy sobie północną, wyższą część doliny, Mesquite Spring. Zielone pęknięcie przy korycie nieistniejącego potoku i ciemne skarpy o dziwacznych formach przywitały nas stojącym na środku drogi zającem o niebywale długich uszach.
Gdy stanęliśmy w samotności en face czarnych skał ściemniało się już. Szybko wyciągnęliśmy z lodówki butelkę szampana i czekoladowe ciastka, na których Beata postawiła dwie świeczki. Nie udało się jednak ich zapalić na zewnątrz, cieplutka wieczorna 30 stopniowa bryza na to nie pozwalała. Świeczki zostały zapalone i zdmuchnięte w środku, a Moanka ze smakiem zajadała ciasteczko popijając go szampanem pitym ze szklanego kieliszka do jajek.
Potem były prezenty. Drewniane puzzle ze zwierzątkami, które to po włożeniu w odpowiednie miejsce wydają odgłosy tych zwierząt. Była duża zabawa przy szczekaniu psa, pianiu koguta, chrumkaniu świni. Dodatkowo drewniana magnetyczna lalka ze zmiennymi ubraniami dopełniła radości dnia i naszego wzruszenia.
TWOJE ZDROWIE DWULETNI JUŻ MOANIUSZKU
Moanka spała smacznie, a my wspominaliśmy Gwadelupę, naszą drogę do szpitala w suchej burzy i patrzyliśmy jak światło pełni księżyca buduje coraz to nowe twarze w skalnych załomach. Te dwa lata minęły tak szybko.
NOCNE MARY W ŚWIETLE KSIĘŻYCA (czas migawki 30 sekund)
22 września
Dzień zaczęliśmy od wycieczki do młodego krateru. Takiego co ma tylko 300 lat. Rano jest jeszcze chłodno (30 stopni) więc wspinanie się jest samą przyjemnością, zwłaszcza, że część północna doliny leży wysoko, bo 800 metrów nad poziomem morza więc temperatury są zasadniczo niższe niż w części południowej. Krater jak krater, podobny do innych, ale powoli nasze zauroczenie doliną rosło i urosło na tyle aby zrozumieć historię Scottiego i Johnsona z zamku, który zwiedziliśmy po lunchu.
ŻE TO KRATER KAŻDY WIDZI
Lunch zjedliśmy właśnie przy zamku w cieniu palm przy szumie strumyka, co jest nie lada atrakcją w tej suchej martwej krainie.
Walter Scott zwany Scottym był kowbojskim watażką imającym się różnych zajęć wraz z aktorstwem w musicalu Buffalo Bill’a. Osiedlił się w Dolinie Śmierci gdzie, jak wielu, poszukiwał bezskutecznie złota. Na bazie wyimaginowanej kopalni naciągnął kilka osób, aż trafił na Johsona, potentata ubezpieczeniowego z Chicago. Johnson dał Scottiemu pieniądze na rozpoczęcie wydobycia, ale po powtórnej próbie wyłudzenia, zażyczył sobie zobaczyć kopalnię. Cwany Scotty wymyślił kilkudniową ekspedycję chcąc tym zniechęcić słabowitego zdrowotnie Johnsona, ale ten ostatni jednak się uparł i wyruszyli. I od tego czasu szli razem przez życie przez 40 lat. Johnson zakochał się w tym miejscu jak i my, w krajobrazach przy wschodach i zachodach słońca, księżycowym świetle głaszczącym łagodne okrągłości doliny i straszącym w szczelinach gór. Zalazł swoje złoto, ale zupełnie nie takie jakiego się spodziewał.  Żona Johnsona miała podobne uczucia, zaczęli więc spędzać wszystkie wolne chwile w tej okolicy w towarzystwie tak odmiennego od nich człowieka. Ona była mocno zdewociała, Johnson z wyższych sfer, a Scotty z niejasną historią przeszłości. Postanowili wybudować dom letniskowy, a wszystkim zajął się oczywiście Scotty. I poświęcił się temu bez reszty do tego stopnia, że opowiadał wszystkim, że buduje swój dom dzięki ukrytej kopalni złota. Był już znany, ale teraz stał się legendą i urojonym potentatem wydobywczym. Najzabawniejsze, że Johnson grał grę, a kiedy się spotykali z ludźmi, na pytanie kim jest, odpowiadał, że bankierem Scottiego. Piękna historia przyjaźni.
ROZUMIEMY WAS SCOTTY I JOHNSON
Wybudowano wielki dom w formie hiszpańskiej  hacjendy, ale ponieważ wszyscy nazywali obiekt zamkiem Scottiego, bawiący się panowie zaczęli dobudowywać część iście zamkową, jednak krach finansowy zahamował prace.
Żona Johnsonna zginęła w wypadku samochodowym, a sam umarł kilka lat później w 1948.  Domem i fundacją założoną przez Johnsonów zajmował się Scotty aż do swojej śmierci w 1954. I tam został pochowany, na wzgórzu za domem, tak jak chciał – aby mieć oko na wszystko.
Dziś Zamek Scottiego jest częścią Narodowego Parku Doliny Śmierci i obiektem muzealnym pozostawionym dokładnie w stanie z epoki. Miła to była przechadzka po nim, zwłaszcza, że nowinki techniczne tam zainstalowane w latach trzydziestych były arcyciekawe.
SCOTTIEGO CZY JOHNSONA?
Pozostawiając Scottiego i jego piękną historię zaczęliśmy powoli zjeżdżać na południe doliny przygotowani na najgorsze. Południe doliny leży poniżej poziomu morza i panują tam iście piekielne temperatury. Korzystając ze zbliżającego się zachodu słońca i długich cieni zatrzymaliśmy się jeszcze przy wejściu do kanionu Tytusa. Jest on wprawdzie przejezdny samochodem, ale ruchem jednokierunkowym w stronę przeciwną, no i nie na nasz długi samochód.
Ruszyliśmy drogą pnącą się niedostrzegalnie w górę i szliśmy tak w nieskończoność idealnie esowatym wąskim kanionem. Po pięćdziesiątym jednakowym zakręcie postanowiliśmy wrócić. Przed nami zostało jeszcze 26 mil takich zakrętów, na końcu znajdowało się wielce interesujące miasteczko duchów, czyli porzucona kiedyś kopalnia poszukiwaczy cennych kruszców. Odległość ta, czyli długość kanionu, była jak wszystko tu zazwyczaj, nieproporcjonalna  w stosunku do tego co znamy z naszej małej Europy. No i ta samotność i cisza. Znów niezapomniane momenty naszej podróży.
TITUS CANYON I NOWY KAPELUSZ
Już po zmroku zainstalowaliśmy się na prawie pustym campingu Furnace Creek. Od wjazdu do doliny po raz pierwszy usłyszeliśmy wszędzie język inny niż amerykański. Łatwo sobie wyobrazić jaki, Dolina Śmierci jakoś pasuje nazwą do historii naszych zachodnich sąsiadów.
Będąc 60 merów poniżej poziomu morza w bezwietrznej dziurze powietrze wokół nas stało i nijak nie chciało się schładzać. Z 38 stopni po zmroku upał bardzo powoli spadał, a dym z ogniska dziwnie nie chciał iść do góry tylko wolnym ruchem rozlewał się na boki. Znów wieczór był przy świetle księżyca i przy absolutnie bezchmurnym niebie.  
23 września
Co za pomysł jechać do piekieł i to na rowerach. Za radą Rangersa, a nie mogąc jechać naszym RV (droga dla samochodów do 25 stóp) postanowiliśmy zrobić jej fragment do punktu widokowego na rowerach. Porzuciliśmy Bubu2 na skrzyżowaniu i ruszyliśmy. Albo angielski Beaty jest słaby (wątpię), albo relatywizm Rangersa był relatywny. Otóż droga miała być relatywnie płaska. I taka była, asfalt gładziutki, nowy, szkoda tylko, że ta płaskość była pochylona i nie dość, że przez cały czas, to jeszcze na naszą niekorzyść. Lały się z nas siódme poty, przystawaliśmy co jakiś czas pijąc zmrożoną wodę, aby w końcu na przemian jechać i iść przy rowerze. Wszystko w relatywnie  dobrym porannym chłodzie, bo lekko poniżej 40 stopni.
Gdyby nie widoczna z daleka górka ze ścieżką na jej szczyt zawrócilibyśmy, ale dzięki naszemu uporowi dotarliśmy jednak do celu kompletnie mokrzy od potu. W dodatku, jak na naszą ocenę, widok z Artist Point był warty pierdzenia w fotel samochodu, a nie tarcia mokrym spoconym tyłkiem w rowerowe siodełko.
ROWERAMI DO GÓRY PRZY 40 STOPNIACH – CO ZA POMYSŁ?
Za to powrót! Widać było, że nie jestem homoseksualistą, pedała nie dotknąłem.
Kiedy dopadliśmy nasze ukochane Bubu2, a głównie jego przycisk AC (Air Conditon) mogliśmy dumnie ruszyć dalej, czyli zobaczyć naturalny most w kanionie. No i zobaczyliśmy. Wysiłku to warte też nie było za bardzo, ale jak to my, kilku obecnych w kanionie turystów zostawiliśmy przy tej naturalnej kładce łączącej dwie strony kanionu, a sami, znów w tej aż bolącej w uszach ciszy poszliśmy do jego końca. Ot tak, dla sportu, nic ciekawego tam nie było. Cisza, samotność, niebieskie niebo i my. Ach, zapomniałem o upale, ten s… też tam był.
NATURALNY MOST
Po lunchu na parkingu z widokiem na dno doliny, ruszyliśmy do Badwaters, najniższego punktu Ameryki Północnej (86 metrów ppm czyli -86).
I tu każdy by się zdziwił. Temperatura powietrza była jak w urządzeniach zbudowanych kiedyś na południu naszego kraju przez wspomnianych naszych sąsiadów, a ludzi było pełno. I to z własnej woli. Cóż napis robi swoje.
NAPIS ROBI SWOJE
Szkoda tylko, że większości nie starczało samozaparcia aby iść w bezkresną biel soli. Było w tym coś fantastycznego i niesamowitego. No i zdjęcia mamy w samotności, a przecież to drobnostka zrobić kilometr pieszo przy 50 stopniach.
DNO DOLINY ŚMIERCI - NIC NIE ŻYJE, TYLKO MY (PRAWIE)
Wracając, już w pobliżu campingu, zatrzymaliśmy się zobaczyć Gold Valley czyli Złotą Dolinę. Takie rzeczy trzeba zazwyczaj robić wieczorem, i to nie żeby od razu temperatura miała spaść – naiwni - tylko cienie są długie, dzięki czemu czasami idzie się w cieniu, no i kolor złoty przy zachodzie słońca jest najzłotszy – czyli zwiększa się zawartość cukru w cukrze.
Tu zaczynam podejrzewać, że jesteśmy jednak lekko niezrównoważeni. Nie dość, że doszliśmy do końca kotliny, to zrobiliśmy dodatkowe pół kilometra aby dojść do tak zwanej „Katedry”, a na dodatek przy rozstaju dróg rozważaliśmy powrót na okrętkę przez szczyty. Jedynie niewielki zapas wody nas od tego odwiódł. A wszystko przez ten znany cholerny Zabriskie Point, który był w zasięgu. Bo wszędzie ten Zabriskie i Zabriskie. A na dodatek Antonioni zrobił film o takim tytule. Że niby takie cuda.
Ale cudem też był Złoty Wąwóz i schodząc nie żałowaliśmy tej samej drogi – wiadomo inna perspektywa, inne światło. A Zabriskie Point? Cóż, poczeka do jutra!
ZŁOTA DOLINA
24 września
Jakoś rano nie spieszyliśmy się w ogóle. Wręcz przeciwnie, tak ociągaliśmy się z wyjazdem z Doliny Śmierci, że dotrwaliśmy na campingu do lunchu. Po otworzeniu naszej markizy w cieniu było zupełnie znośnie - przy wielkiej temperaturze, ale suchym powietrzu i braku wysiłku dało się jakoś funkcjonować. Nasze Bubu2 jest izolowane, długo rano po chłodnej nocy (27 stopni) w środku jest znośna temperatura, podobnie jak długo jest nieznośna wieczorem.
Wieczorem jednak siedzimy na zewnątrz, a w środku tylko Moana jest kompana, potem wkładana do swojego łóżeczka nad szoferką. Mało które dziecko ma tak wielkie łóżko dla siebie (220x180), ale że jest zamknięte zbyt drobną siatką u niej panuje największy upał lub największe zimno. Ona jednak uwielbia upał, jej to klimaty przecież od urodzenia, za to kiedy jest zimno budzi się i wrzeszczy brr, a ja wstaję kilka razy w nocy ją przykrywać. Ta wielkość łóżka pozwala jej przetaczać się z jednej strony na drugą i wymykać kołdrze.
Tak więc wolne ruchy, które tak charakterystyczne w pracy ras afrykańskich, choć niezgodne z moją naturą pozwalały na jako takie funkcjonowanie w upale i zjedzenie pysznego lunchu z kiełbaskami wołowymi na gorąco, które pierwszy raz nie stygły na talerzach.    
No i dotarliśmy do osławionego Zabriskie Point. Nazwa ta, zbliżona do polskiego brzmienia pochodzi od nazwiska wice prezesa kompanii wydobywczej boraksu, który walczył o zachowanie okolicy przed zniszczeniem i zachowaniem tych cudów dla późniejszych pokoleń. Firma ta otworzyła pierwszy motel aby propagować piękno tej okolicy.
Ja nie lubię jakoś tych okrzyczanych miejsc, ale kiedy zobaczyliśmy ten widok zaparło nam dech w piersiach. Nieopisanej urody miejsce, z którego widzieliśmy bok „Katedry” odwiedzonej poprzedniego wieczora. Nie można było się napatrzeć, na różnorodność kolorów i form, do tego stopnia, że musieliśmy walczyć z chęcią pójścia znów w głąb i ciszę tam panującą. Oj jak znów rozumiemy Johnsona.
ZABRISKIE POINT
AŻ NIEREALNE
MIMO UPAŁU CHCE SIĘ IŚĆ W GŁĄB
Droga do Las Vegas oznaczała również zmianę stanu. Wyjechaliśmy z Kalifornii i znaleźliśmy się Newadzie. Nevada Smith, taki tytuł filmu chodzi mi po głowie, chyba ze Steve Mc Queenem.
Przez całą drogę przejeżdżaliśmy przez przełęcze pasm górskich aby zjeżdżać do rozległych płaskich dolin. Jechaliśmy tymi dolinami w ciągłym zdziwieniu nad zachwianiem oceny odległości. Do góry, która wydawała się tuż tuż, dojeżdżaliśmy po pół godzinie. Krajobraz powoli się zmieniał, pojawiły się kaktusy i juki, później, bliżej Las Vegas również i palmy, zapewne sztucznie zasadzone.
Do stolicy światowego hazardu dotarliśmy pod wieczór. Okazało się, że ze spaniem na parkingach hoteli nie będzie łatwo, i mimo, że w końcu znaleźliśmy takowy, postawiliśmy jednak pojechać na parking Wal-martu czyli hipermarketu. Było tam cicho i spokojnie w porównaniu do ścisłego centrum.
Program na wieczór był następujący: zakupy, kolacja Moanki, kąpiel i spanie w wózku. My w czasie jej snu jemy kolację w tak zwanym buffecie, a potem hazard i miasto nocą.
Generalnie uczucia wobec tego miejsca zmieniają się równie szybko, jak diametralnie. Po chwili zachwytu przychodzi czas na zadziwienie, aby równie szybko poczuć kompletne znudzenie tym miejscem. Beacie doszło na koniec i obrzydzenie.
Las Vegas to ohydne sztuczne miasto, wybudowane bez składu i ładu posiadające w zasadzie jedną długą aleję przy której wszystko się dzieje, czyli Las Vegas Boulvard (lub Strip). Dzianie się oznacza koncentrację hoteli, w których podziemiach czy parterach wybudowano olbrzymie sale wypełnione automatami do gry, stołami z ruletką, pokerem czy czarnym Jackiem. Są też osobne sale do pokera.
Powyżej to już wielotysięczno pokojowe wieże hotelowe o różnych formach i kształtach, jedne przyjęły konwencję znanych światowych miejsc, mamy więc tam Luxor z piramidą, posągiem Sfinksa i obeliskiem, mamy Paryż z wieżą Eiffel’a o połowę mniejszą od oryginału z balonem braci Montgolfier, operą i łukiem triumfalnym obok. Nieopodal jest New York, New York z wieżowcami Manhattanu, mostem Brooklyn i oczywiście statuą wolności wielkości paryskiego oryginału, a dookoła gna wagonik wprost z wesołego miasteczka pozwalając pasażerom patrzeć głowami w dół – ma być przecież zawrót głowy.
LUXOR, NEW YORK I EXCALIBUR - CHAŁA PANIE!
Wszystko mał przyćmić Le Venetian, niezbyt udana replika elementów Weneckich z wieżą, kanałem Grande, po którym pływają gondole i przez który przewieszono mosty Rialto i Westchnień. Inne próby walki to Circus Circus z cyrkiem i jego elementami, Wielki Caesars Palace z dekorem wprost z imperium romańskiego, czy Excalibur mający być zamkiem z czasów króla Artura, a będącym najbardziej tandetnym i prymitywnie zrobionym chłamem. Inne są po prostu bardzo eleganckie, tak jak wielki Mandalay Bay, który ma plażę i płatne akwarium z rekinami, czy Bellagio z olbrzymim sztucznym jeziorem przed nim..      
VENETIAN NOCĄ  I POLSKI ASPEKT      
Czas spędzony w tym mieście możemy podzielić na trzy fazy jego funkcjonowania: wieczorna, nocna i dzienna. Każda oczywiście jest inna i pokazuje różne oblicza tego miejsca.
Wieczorem, od którego zaczęliśmy, robi się kolorowo, wszędzie coś się rusza, mruga, błyska i reklamuje. Towarzystwo wylega, na gorące ulice i łazi popijając wyskokowe napoje z różnego rodzaju plastikowych długich kielichów. Wolno palić, pić i grać. Zaczyna być widać policję mającą oko na rozwój wydarzeń. Jest gwarno, miliony świateł, ludzie poszukują miejsca na wieczorne posiłki, przez chwilę robi się nawet elegancko. Często ta elegancja jest względna, ale zawsze zabawna. Faktem też jest, że w czasie całej naszej podróży po Stanach nie widzieliśmy tylu ładnych i zgrabnych kobiet, nie widzieliśmy również tylu pijanych.
Postanowiliśmy pójść do jednego ze słynnych buffetów. Buffety to takie miejsca w hotelach, głównie dla zmęczonych hazardzistów, do których się wchodzi płacąc jedną cenę i je co chce i ile chce. Nas jak zwykle interesowały owoce morza, ale kiedy dotarliśmy do Bellagio zrozumieliśmy, że przyjezdni mają grać, a nie siedzieć po knajpach i żreć. Bufety otwarte są tylko do 22 a często i krócej. Za to napić można się wszędzie, również grając, roznegliżowane kelnerki przynoszą napoje do maszyn, wiadomo, czas nie grany – pieniądz stracony. Właściciela kasyna wyłącznie.
Chcąc nie chcąc wylądowaliśmy o 23 w „Paryżu” z Moanką, która właśnie odeszła w ramiona Orfeusza, a której do tej pory kolorowy świat robił okrągłe oczy i nie dawał ich zamknąć mimo naszych usilnych prób zasłonięcia jej wizji szalem Beaty.
Wybór okazał się słuszny, jak przystało na moje miasto poczułem się w nim jak u siebie, stoły na tarasie z widokiem na bulwar, a nie jak wszędzie indziej w klimatyzowanych piwnicach. Jedzenie w cenach paryskich, ale jak to we Francji wykwintne. Najtańsze wino za 35 dolarów, dania 25, drogo jak na ogólnie tu przyjęte zasady taniego jedzenia.
Tak nawiasem mówiąc, po Kalifornii i jej wysokich taksach próbujących ratować publiczne finanse w Nevadzie jest tanio. Paliwo kosztuje o dolara taniej na galonie, zapłaciliśmy wręcz najtaniej w czasie dotychczasowej podróży 2,56 $ za galon, a w Kalifornii cena przekroczyła mocno 4 $.
Zamówiliśmy wino, Beatka małże, ja muszle św. Jakuba, które mimo, że ostatnio jemy często, to chciałem zobaczyć sposób ich przygotowania przez renomowanego szefa kuchni. Wszystko było ekstra smakowite, ale zabiła nas świeża bagietka, którą w trakcie zjedliśmy całą.
Toczyliśmy się wiec w stronę Bubu2 zaparkowanej na tyłach „Cyrku”, a że było już po drugiej w nocy, oczom naszym ukazał się drugi obraz miasta, miasta nocy. Brudne ulice pełne wizytówek tanich panienek. Te tanie panienki z wizytówek w prawie nieistniejących spódniczkach i obcasach nie do chodzenia, więc często już boso w stanie upojenia alkoholowego i już rzadko w towarzystwie swoich klientów. Mimo tego ciągle obecni byli namawiający na szybki i tani seks naganiacze, stukający plikami kolorowych nagich wizytówek. Ogólnie odrażający widok, i mimo iż my nie jesteśmy jakoś szczególnie wrażliwi i katoliccy w sprawach prostytucji, seksu czy alkoholu to obraz tego zdziczenia był dla nas obleśny.
Zagrożenia się nie czuje nigdzie, policja jest wszechobecna i panuje nad sytuacją, na dodatek nie patyczkuje się. Na naszych oczach zatrzymano kierowcę kabrioletu za coś tam, a że dyskutował to założono mu natychmiast w kajdanki i to takie zapięte do nóg. Z resztą od początku podróży po Stanach pierwszy raz widzieliśmy tyle policji, do tej pory zawsze była nieobecna i jakby w tle.
25 września
Zdegustowani postanowiliśmy jednak zostać na jeszcze jedną noc i pokazać Moance jakieś tutejsze atrakcje, które są właśnie na jej poziomie, no i zjeść w końcu lunch z owoców morza, taki do woli.
Szukaliśmy najlepszego, specjalizującego się w tym lokalu, czyli buffetu Todai w hotelu Alladin, o którym wiele dobrego było w przewodniku. Z przewodnikami jednak jest jak zwykle. Są tak świeże jak restauracyjny bigos.
Hotelu Alladin od dawna nie ma, w jego miejsce powstał Planet Hollywood z galerią. Jednak buffet Todai istniał nadal i dumnie nosił napis, że od 1994 roku. Weszliśmy, usadowiono nas na miłym uboczu ze względu na wózek ze śpiącą Moaną. A my?
My rzuciliśmy się na wszystko co japońskie można wymarzyć, poczynając od wszelkiego rodzaju sushi, sałatki, małże, teryaki, tempury, przechodząc przez zupy, mięsiwa i kraby, a kończąc na wielkiej ilości deserów i owocach. Wszystko w akompaniamencie japońskiego piwa z nalewaka (płatne 5 $ za pół litra). Jedzeniu nie było końca i to nie dlatego, że można jeść do woli, ale że jakość potraw była naprawdę wysokich lotów. Kelnerki w tym samoobsługowym bufecie są tylko po to aby zabierać brudne talerze wypełnione nikomu nie potrzebnym do szczęścia ryżem z sushi. My jedliśmy wyłącznie ryby szczegółowo separując je od ryżu, czyli robiliśmy sobie ze wszystkiego sashimi.
PRZY HOTELU PLANET HOLLYWOOD JEDEN Z DWÓCH CUDÓW I BUFFET
Wyszliśmy bardziej niż najedzeni, jednak mniej niż po naszej wczorajszej francuskiej bagietce.
Wyjście z buffetu wprost do galerii było wejściem smoka. Tak pięknej i o takiej atmosferze galerii nie widzieliśmy w życiu. Oderwane od siebie lub w szeregu sklepy przypominały osobne różnorodne budyneczki z różnych krajów o gorącym klimacie, nad całością górowało namalowane niebo, od którego te budynki były oderwane, dawało to więc nieodparte złudzenie prawdziwości tego nieba. Dodatkowo gra świateł zmieniała porę dnia od świtu do zmroku, a na dodatek dźwiękiem i błyskami wywoływano co jakiś czas prawdziwą burzę z deszczem (deszcz był chwilowo nieczynny ze względu na konserwację). Miejsce było niepowtarzalne, choć sklepy jak wszędzie. I tylko ono oraz widziana w nocy fontanna przed Bellagio nas zachwyciły, reszta nie, wręcz przeciwnie.
Owa fontanna, to prawdziwy wodny spektakl na sztucznym jeziorze ułożony do różnej muzyki i pokazywany co pół godziny. Rzeczywiste piękno muzyki i ruchu wybuchających lub przybierających różne kształty strumieni wody wywołuje uniesienie i nie tylko ja jeden skończyłem oglądanie ze łzami w oczach.
Inne atrakcje były popierdułkami, młode lewki w hotelu MGM, piramida i rzeźby w Luksorze czy Manhattan, który jest tylko fasadą niczego. Jedynie atmosfera ulicy się zmieniła. Policja zniknęła, pojawił się kolorowy tłum weekendowych wakacjuszy tworząc dość miłą atmosferę zwiedzania tego niczego.
ROZRYWKI LAS VEGAS
Nie chcę być do końca negatywny, to że Amerykanie mało podróżują poza ich kraj jest dla nas zrozumiałe – jeśli chodzi o przyrodę mają u siebie i więcej i lepiej. Mają za to kompleks starej Europy i jej zabytków, których nie posiadają, a które ich pociągają. Takie Las Vegas jest więc dla nich z jednej strony jedyną możliwością kontaktu ze starożytnością czy Paryżem, z drugiej strony jedyną możliwością aby przeciętny wyrobnik mógł otrzeć się o luksus, na który nigdy nie byłoby go stać. Za hotele tej kategorii w dużym mieście, Paryżu, Rzymie, Londynie czy Nowym Yorku musieliby zapłacić pięć razy tyle lub więcej. A hazard? Cóż przegraliśmy kilka dolarów dla zasady. Chyba nikt z wyjątkiem katolików nie wierzy w cuda.
CHCĘ JUŻ IŚĆ, ALE MASZYNA DAJE TROCHĘ WYGRAĆ ABY ZATRZYMAĆ
Kończąc i zamykając definitywnie rozdział Las Vegas - mimo wszystko jest to w końcu tylko zabawa, głównie dla połykaczy ognia i wody ognistej, nam jednak, najbardziej podoba się pierwsze słowo z dwuczłonowej nazwy tego miasta i tam wolimy przebywać.
26 września
Dziś rano, opuszczając z przyjemnością Las Vegas i nasze dwudniowe miejsce na parkingu hipermarketu Wal-mart zobaczyliśmy na nim tabliczkę: zakaz nocowania dla RV. Cóż, ochrona może miała inne polecenia, przejeżdżali wielokrotnie, a widząc nasz rozłożony stół i krzesełka tylko kiwali przyjaźnie.
Teraz wracamy do drogiej Kalifornii, Betka koniecznie chce zobaczyć w Hollywood jakieś studio filmowe, może być MGM czy Universal (dziś francuski). Los Angeles nas nie interesuje, więc zrobimy kilkudniową przerwę w podróży, zainstalujemy się gdzieś nad morzem, Moana wybawi się na piasku i w wodzie. Nam też jakiś odpoczynek się w końcu należy.
Nie chcąc wpaść w środek weekendowych korków postanowiliśmy zatrzymać się na campingu gminnym Calico. I jakaż nas tu zastała niespodzianka. Camping jest na terenie Parku Regionalnego, który nie jest niczym innym jak wielkim miastem duchów. Były to największe na zachodzie kopalnie srebra z powstałym obok miasteczkiem. Rozrosło się ono w latach 1881 do 1887 aż do 1200 mieszkańców. Były tu 22 saloony, chińska dzielnica i nawet taka co to czerwone latarnie w niej świecą wieczorami. Po spadku cen srebra o połowę, miasteczko wymarło jak wiele jemu podobnych. Zostało wyremontowane przez niejakiego pana Knott’a, który w 1966 przekazał Calico gminie San Bernardino.
Po zainstalowaniu się, czyli podłączeniu wody, prądu i kanalizacji zorganizowaliśmy Moance basenik do kąpieli. Zwiedzać pójdziemy później, jak się trochę ochłodzi. Jest bardzo upalnie, ale wewnątrz RV działa klimatyzacja, a pod naszą markizą jest cień i wieje wietrzyk. Znów mamy samotne odizolowane od wszystkich miejsce. To nasza przypadłość. A Moana ciągle w wodzie.
KOWBOJKA Z NOCNIKIEM NA GŁOWIE              
27 września (jeszcze 2 miesiące podróży, tylko?)
Poszliśmy wczoraj o 16 do miasteczka. To rodzaj skansenu, tyle, że wszystko nie zostało zgromadzone i zainstalowane jak to w skansenie, tylko po prostu tu było. Mamy jednak cholerne szczęście. Jadąc drogą postanowiliśmy zatrzymać się na pierwszym lepszym campingu znalezionym na mapie komputerowej, a tu masz, trafiliśmy na miejsce ultra ciekawe.
BEATA SIĘ OSIEDLA: NOWY DOM I PRACA W BUTIKU
Miasteczko jest trochę jak z westernów ze skałami wokół, w których wszędzie widać kopalniane dziury. Aby dziś miejsce żyło, w budynkach z epoki zainstalowano różne sklepiki, bary, restauracje. Można zwiedzić część jednej z kopalń, zerknąć na metody wydobycia i przejechać się kolejką łączącą kiedyś różne kopalnie. Obejrzeliśmy szkołę i aptekę, zapewne ta druga była bardzo potrzebna, upał 46 stopni (to była nasza temperatura, a zapewne było i gorzej) i metody wydobycia sprzyjać musiały wypadkom.
MOANA IDZIE DO SZKOŁY I U KOWALA ŻAR
W miasteczku mieszka ciągle kilka osób, ale generalnie jest to miejsce dla turystów, którym daje wyobrażenie życia w tamtych czasach, co jest nie lada przygodą.
CALICO
29 września (sto lat Gugi!)
Calico opuściliśmy przedwczoraj po lunchu i pognaliśmy w stronę Los Angeles. Wczesna pora miała gwarantować łagodne przejechanie przez aglomerację. Nic z tych rzeczy, korki były i wcale ich nie rozładowywały autostrady 2x6 pasów i więcej.
Doczłapaliśmy się jakoś do oceanu, zerkając na znany wszystkim  napis Hollywood postawiony na wzgórzu o tej samej nazwie. Tylko downtown czyli dzielnica wieżowców nas zaskoczyła, jakaś taka mała była.
Minęliśmy Malibu, które niczym specjalnym się nie wyróżniało i na upatrzony camping w Leo Carillon State Park (35$) dojechaliśmy późnym popołudniem. Wolnych miejsc było do woli, zajęliśmy takie pod drzewem aby auto było w cieniu. Na zewnątrz panował niezwykły tej porze roku upał o czym ostrzegano w telewizji jako czerwony alert. Fakt, o godz. 21 temperatura spadła raptem do 38 stopni. Zgroza.
Wczesny przyjazd pozwolił nam pójść jeszcze nad ocean, był odpływ i niezbyt ładnie, kamieniście, znaleźliśmy jednak małą piaskową zatoczkę, ale próba zanurzenia choćby kolan w wodzie skończyła się niepowodzeniem. I to nawet nie duża fala nam przeszkadzała, po prostu woda była lodowata. Jedynie deskarze zakudłani w grube pianki próbowali swoich sił jeżdżąc po falach.
Na campingu wszędzie biegały wiewiórki i króliki, które hałasując nieziemsko w suchych krzakach sprawiały Moanie niemałą frajdę. Na szczęście późno w nocy upał zelżał całkowicie i spało się komfortowo.
Wczoraj rano wydłubaliśmy się z łóżek na wolnych obrotach, mamy w końcu wakacje od podróży. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów niebo było zasnute, wsiedliśmy jednak na rowery i udaliśmy się na plażę, znaczy plażyczkę usytuowaną pomiędzy skałkami.
NASZA ZATOCZKA, NASZ CAMPING I NASZE WAKACJE
Było brudnawo, ale Moana znalazła i tak swoją piaskową radość, głównie dla niej wybraliśmy taki sposób na przerwę w podróży. My też skorzystaliśmy, Moana zajęta = my wolni. Mogliśmy wreszcie rozłożeni na piasku spokojnie poczytać.
FIGURY DOWOLNE
Widząc jednak luzy na campingach, zaraz po lunchu postanowiliśmy zobaczyć gdzie nas nie ma. No korci człowieka. Przenieśliśmy się więc na następny camping Thornhill Broom (25$) odległy o 10 mil. No i wybór był dobry, a miejsce zaskakujące. Camping zrobiony jest na… plaży. Wybudowano asfaltową drogę, postawiono stoliki i kręgi grillowe, doprowadzono wodę. Stoi się równolegle do oceanu, tak więc drzwi i okna nasze wychodzą na piach i wodę, w szum fal jest jakby z wewnątrz naszego kołowego domku. Genialnie! Moana wychodzi ze stopnia samochodu na piach! Ale będzie wieczór i noc!
I był, tatar z bizona, wino i szum fal.
MOANA ŚPI I NIE WIE CO JĄ CZEKA ZA CHWILĘ (zdjęcia z dachu Bubu2) 
Wczoraj wieczorem rozłożyliśmy nasze foteliki i zjadając orzeszki, popijając drinki przy zachodzie słońca obserwowaliśmy przemarsz wojsk. W powietrzu pelikany pojedynczo, ósemkami i szesnastkami (dziwne), helikoptery wojskowe różnej maści samotnie i parami, samoloty-radary dwójkami, w wodzie stadami delfiny i orki z 30 metrów od brzegu, pojedynczo lub stadnie, foki bliziutko, na granicy załamujących się fal oraz różne mewy, biało szare, szaro-bure pstrokate, małe z czarnym łebkiem i czerwonym dziobem oraz długonogie dziobaki z jeszcze dłuższym dziobem. Idylla.
BEATA - BODY GUARD (dbanie o ciało)
Dziś rano jesteśmy już po długim spacerze plażą w huku załamujących się fal i rolling stones. Ja przygotowuję zdjęcia, po lunchu wrzucimy je i tekst na bloga. Zostajemy tu na chwilę!    
PLAŻUJEMY

Komentarze