SIERPIEŃ 2010 - USA, KANADA



1 sierpnia
Wyruszyliśmy rano w stronę Devil’s Tower. To też taki obowiązkowy punkt podróży, więc trochę naśmiewaliśmy się z takich turystycznych ciekawostek, gdzie przewala się tłum i autobusy. Tłumu nie było, jedynie wycieczka ze Lwowa, a sama góra okazała się zadziwiająca.
DEVILS TOWER (wieża diabła)
Indiańska przypowieść mówi o bogu, co to uratował trzy dziewice przed niedźwiedziem. Uciekły ci one pod skałę, a bóg wyciągnął je do góry tak, że niedźwiedź nie mógł się na nią dostać i podrapał całą górę. Coś myślę, że nie był to niedźwiedź, a dziewice zapewne były młode, bo gdyby były stare to szkoda by było paznokci.
Obeszliśmy górę ścieżką  asfaltową w sam raz dla wózka i Moany, która swobodnie wybierała do przemieszczania się nogi lub pozycję siedzącą, a mu popatrywaliśmy na ten dziwny twór natury.
WYSOKOŚĆ 264 m (od bazy)
SPACER I LUNCH
Wtorek,10 sierpnia
Zbyt wiele się działo aby pisać i dopiero teraz, opuszczając stan Wyoming i jego parki w kierunku stanu Idaho, mogę zdać relację z ostatnich wydarzeń.
Po opuszczeniu Devil’s Tower pognaliśmy do Cody gdzie wieczorem mieli lądować nasi kumple, czyli Tadeusz z Moniką, którzy korzystając ze służbowego pobytu w USA postanowili przeznaczyć 4 dni na Yellowstone. Jakież było nasze zdziwienie kiedy widziane z bardzo daleka pasmo wysokich gór nie było Górami Skalistymi tylko położonym w połowie drogi małym pasmem Bighorn ze swoim najwyższym szczytem Cloud Peak 4020 metrów. Objazdu nie było i niespodziewanie wylądowaliśmy z podśmierdującym spalenizną olejem skrzyni biegów na przełęczy o wysokości 2.950 metrów, co dla naszego RV było nie lada wyczynem. Widoki były wspaniałe, okrągłości i resztki śniegu strony wschodniej zmieniły się nagle w skaliste urwiska po stronie zachodniej. Już ze szczytów widzieliśmy odległe i kolosalne pasmo gór, Skalistych tym razem.
Dojechaliśmy do Cody, miejscowości o nazwie nazwiska Wiliama Cody właśnie – zna go prawie każdy Polak. Nie? A Buffalo Bill? Mówi to Panu coś? To ten sam Willi.
BIZON WILLI
Całe miasto wiąże się z jego postacią, niesamowitą i zadziwiającą zarazem. Prócz tego, że był wielkim łowcą bizonów i dla wojsk sam upolował ich ponad tysiąc (stąd przydomek), to jeszcze był przewodnikiem, który nigdy nie wpadł w indiańską zasadzkę, co więcej, sam zabił i oskalpował wielkiego wodza Indian. W czasach ustatkowania był inicjatorem powstania tamy i wielkiego zalewu pozwalającego na irygację okolic. Tama powstała z betonu jako wtedy najwyższa na świecie, a zalew i park stanowy wokół niej noszą dziś imię tej legendarnej postaci. Cody znany był też w Europie, pojawił się z wielkim pokazem z dzikiego zachodu nawet w Paryżu i zrobił tam wielką furorę.
Mimo tego na sam koniec Cody umarł jako bankrut, ale pozostawił po sobie wiele i rozsławił to miejsce, któremu na dodatek sprzyja położenie geograficzne na drodze do Yellowstone właśnie.
SYMBOLE W CODY
Usytuowaliśmy się na campingu w Buffalo Bill State Park i pognaliśmy do miasta naprawiać nasz nieszczęsny generator.
BUFFALO  BILL STATE PARK CAMPGROUND
Tym razem trafiliśmy na specjalistów, generator wyjęli w godzinę i obiecali dać znać w ciągu dwóch dni co mu dolega. Doległo też naszemu aparatowi fotograficznemu, stracił ekran i trzeba było zakupić nowy, Canon SD3500 IS, który choć funkcjonalnie jest świetny to jak widać ostrość i kolory coś słabowite, a o to głównie chodzi.
Po zrobieniu zakupów, co było nie lada wyczynem intendentury biorąc pod uwagę nasze ograniczone i pełne schowki, a trzeba było zabezpieczyć 5 osób na 4 dni oderwania od cywilizacji, odebraliśmy wieczorem z lotniska Tadeusza z Moniką i pojechaliśmy na camping aby kolacją ze steków z buffalo (nie Billa) uczcić ich przyjazd. Smakowało!
Wjazd do Yellowstone był więcej niż rozczarowujący, tym bardziej, że droga prowadząca do niego z Cody jest jednym pasmem ochów i achów, takie rozpościerają się na niej górskie widoki. Jeśli ktoś oczekuje w Yellowstone zapierających dech pejzaży – jest w błędzie.
Z CODY DO YELLOWSTONE
Przed nami roztoczył się obraz nędzy i rozpaczy – patrz zdjęcie
OBRAZ NĘDZY I ROZPACZY
Olbrzymie jezioro, a wokół niego czarne badyle spalonych drzew. I choć Park Yellowstone okazał się wielce różnorodny pejzażowo to obraz ten będzie nam towarzyszył do końca. Wielki pożar w 1988 roku spalił prawie cały park i niewiele od tego czasu odrosło.
Pierwszy południowy piknik odbył się na kamienistej jeziornej plaży przy coraz bardziej granatowym niebie.
MONIKA, TADEUSZ I PIERWSZY LUNCH NA JEZIORNEJ PLAŻY
Ulewa dopadła nas już w czasie jazdy, ale zniknęła równie szybko jak przyszła co pozwoliło nam, przebijając się przez stado bizonów, dojechać i odbyć suche wycieczki w kanionie, chlubie parku. Kanion wabił wodospadem i niespotykanymi kolorami, a po odejściu od oklepanych miejsc, czyli tłumów, spacer jego granią był bardzo miły.
KANION, DZIĘKI KTÓREMU YELLOWSTONE ZAWDZIĘCZA SWOJĄ NAZWĘ
Po kilku dniach przyzwyczailiśmy się do charakteru tutejszej pogody, rano jest bezchmurnie i ciepło (27 stopni), po południu przychodzą chmury i czasami ulewnie pada, wieczorem robi się pięknie, a nocą temperatura potrafi spaść do 5,5 stopnia. Cóż jesteśmy na 2 tysiącach metrów, choć latem. Całe szczęście, że nasz generator potrzebny jest do klimatyzacji, natomiast ogrzewanie działa na gaz i to działa dobrze.
Piękny widok na kanion nie dowiódł nam jeszcze specjalności tego miejsca.
PIĘKNY WIDOK
Jak pisałem wcześniej, w takim wielkim i różnorodnym kraju, aby stać się parkiem narodowym trzeba mieć coś bardzo specjalnego. Uznaliśmy więc, że wszystko przed nami i stojąc przez godzinę w korku spowodowanym bizonami na drodze dotarliśmy do zarezerwowanego wcześniej campingu. Tu uwaga, nasi goście chcieli zwiedzić Yellowstone z marszu. Jakież mieli szczęście, że my zgraliśmy nasz tu pobyt z ich przyjazdem. Hotel w Parku należy rezerwować z półrocznym wyprzedzeniem, a restaurację w nim z dwumiesięcznym. Łyso by wyglądali robiąc dziennie 250 kilometrów jeżdżąc do parku z hotelu w Cody.
Pierwszy camping był najbardziej narażony na wizyty niedźwiedzi. Wszędzie są ostrzeżenia, i to nie typu „nie karmić zwierząt”, tylko: daj żyć niedźwiedziowi i chowaj jedzenie w samochodzie lub w specjalnych stojących wszędzie pojemnikach. Nam to nie bardzo pomagało czuć się swojsko, zwłaszcza po śmiertelnym wypadku, który miał miejsce tydzień wcześniej oraz poturbowaniu (czytaj oskalpowaniu i zdjęciu twarzy) drugiej osoby, i to na tym campingu właśnie.
Z pożywieniem chodzi o to, że niedźwiedź, który raz posmakuje ludzkiego jedzenia (nie mięsa), a raczej łatwości zdobycia go, staje się agresywny i zawsze będzie próbował do niego dotrzeć nawet kosztem życia ludzkiego. Zwykle człowiek i niedźwiedź schodzą sobie z drogi, niedźwiedź ucieka przed hałasem, lubi ostoje, ale kiedy zacznie żyć w zbliżeniu do człowieka ze względu na jego jedzenie trzeba go zastrzelić. W dwóch bliźniaczych parkach Yellowstone i Gros Teton średnio zabija się rocznie 14 niedźwiedzi z tegoż właśnie powodu. Stąd to hasło o ratowaniu niedźwiedzi.
Wypełniając campingowe dokumenty trzeba nauczyć się też pisać i nigdy nie pisać 1 tak właśnie – tylko I. Nasza jedynka zawsze zostanie odczytana jako 7, tu w siódemce nie stawia się środkowej kreski. Daty również są odwrotne czyli miesiąc/dzień/rok – dziś jest 08/10/10 a nie, jak w Polsce 10/08/10. Taka odmiana.
Słowo się jednak rzekło, więc w Yellowstone musiało być coś specjalnego. W parku tym jest 50% światowych gejzerów. Niektóre z wielką regularnością strzelają wrzącą wodą na wysokość 100 metrów, inne puszczają parę i wydają dźwięki. Położone są na terenach usianych gorącymi bulgoczącymi oczkami o wszystkich kolorach tęczy i różnorakim stopniu przejrzystości wody, od kryształu po ruchome błotko.
NAD PIEKŁEM
Wszystko to spowodowane jest tym, że bardzo niedawno temu, około 600 tysięcy lat, wybuchł tu wielki wulkan i połowa parku znajduje się właśnie na dnie jego krateru. A że jest jeszcze ciepły to i bulgocze.
Ze względu na niewielką niekiedy skorupkę nad piekłem dla bezpieczeństwa zwiedzając chodzi się po drewnianych estakadach. Wokół najbardziej regularnego gejzeru Old Faithfull zrobiono nawet mały amfiteatr z ławek i określa się czas wystrzału prawie co do minuty. Tłum jest wściekły, cóż, każdy dziwadło chce zobaczyć. Ale i tam, uciekając trochę można odbyć wycieczkę na wzgórza omijając szarańczę i spojrzeć na wszystko z góry.
OLD FAITHFULL – WIDAĆ ESTAKADY
Niesamowite wrażenie sprawił teren usytuowany nad jeziorem, tam geologiczne twory znajdują się często przy lub pod wodą.
YELLOWSTONE LAKE – WEST THUMB
Zachwycaliśmy się różnorodnością kolorów poszczególnych oczek, pozwalających niekiedy swoją absolutną przejrzystością wrzącej wody zajrzeć w głąb ziemi.
UFF, JAK GORĄCO
TE KOLORY TO SYMBOL YELLOWSTONE
Pod wieczór w drodze do drugiego campingu dla odmiany postanowiliśmy zrobić trasę do wodospadu. Idąc niskim buszem zobaczyliśmy w oddali wielkie parujące połacie i estakady z ludźmi. Korzystając z pobliskiego wzgórza i ścieżek wydeptanych przez ludzi wśród drzew wdrapaliśmy się na pobliski wierzchołek i tak dla odmiany zobaczyliśmy taki widok:
NAJBARDZIEJ ZNANY WIDOK Z PRZEWODNIKÓW – GRAND PRISMATIC SPRING
Było to największe jezioro używane jako wabik we wszystkich przewodnikach, ale biedni nie chodzący zmotoryzowani turyści nie mogli docenić jego piękna będąc na poziomie kładki, a nie tak jak my – nad nim. Po jakimś czasie zawróciliśmy rezygnując z wodospadu, cóż, czas ludzi się kończył, przychodził czas niedźwiedzi, a trzeba przyznać, że poczucie niebezpieczeństwa towarzyszyło nam nieustannie.
Środa,11 sierpnia
Przerwałem opowieść o Yellowstone, minęła noc na parkingu hipermarketu Wal-Mart w Idaho Falls. Tym razem parking nie przypominał campingu, raptem były 4 RV, jak przypomnimy sobie ten w Cody, tam było ich z 25. Wieczorem na trawce rozłożyliśmy nasze atrybuty wieczorne, stół, krzesła i zasiedliśmy do wspaniałego tatara z … bizona. Cuda, zwłaszcza, że pobliski self i mój rowerowy wyskok do niego zapewnił świeże frytki, mój ulubiony dodatek do tatara. Takie ciepło-zimno.
Ostatnim dniem dla naszych gości była wyprawa do Mammoth Hot Springs czyli położonych w części północnej białych wapiennych tarasów. 
Jadąc do „mamuta” odwiedziliśmy jeszcze kilka miejsc z tworami wapiennymi o dorabianych kształtom nazwach – słoń, piesek itp, po drodze też zjedliśmy lunch z widokiem. Warto jest mieć swój dom, stanąć gdzie się chce i podziwiać okolicę pałaszując smakołyki – takie dwa w jednym.
TU ŚPIĄCY PIESEK LUB ZAD SŁONIA (KWESTIA WYOBRAŹNI)
Mammoth okazał się prócz swojej kłującej w oczy bieli również mozaiką kolorów. Gorąca kwaśna woda rozpuszcza wapień tworząc z niego potem najróżniejsze formy, a koloru dodają drobnoustroje lubiące to środowisko naturalne.
ZADZIWIAJĄCE
TO NIE ŚNIEG
BARWY I FORMY
FORMY I BARWY
Jak widać nawet ze zdjęć Yellowstone zachwyca swoja różnorodnością, to jego potęga, choć nam zostawia w oczach takie obrazy:
STANDARDY YELLOWSTONE
Nie trzeba jednak użalać się nad stanem lasów w tym parku, ma on swoje inne atrakcje, a pożary są naturalną częścią przyrody i trzeba tylko czasu aby wszystko było jak dawniej. Do następnego pożaru.
Po odwiezieniu Moniki i Tadeusza na lotnisko wróciliśmy do naszego garażu w sprawie generatora. Urządzenie zachorowało na 1000 dolarów plus robocizna 400 i poszło do śmietnika. W miejsce generatora pojawiła się półka i jest dziś składem na drewno, a my po zapłaceniu 210 dolarów (więc po dodaniu poprzednich 90 pozbyliśmy się grata za 300 dolarów - ekonomiczny bezsens). Nowy kosztuje 4 tysiące USD więc go nie będzie.
RUPIEĆ TEN WASZ GENERATOR, NAWET PIES NIE JEST ZAINTERESOWANY
Po odwiezieniu gości i nocy na parkingu Wal-mart…
(tu długie wtrącenie: po zakupach w tym hipermarkecie, wychodząc już, odbiło mi. Poszedłem do działu obsługi klienta i mówię: pięć dni temu robiąc zakupy zapomnieliśmy przy kasie szklane kieliszki do jajek czy coś wiadomo na ten temat? Na to kobitka wyjęła wielką księgę - dwa kieliszki, mówi pan? A tak są, poszła na zaplecze i po chwili wróciła z zawiniątkiem i podała mi mówiąc: proszę bardzo, miłego dnia. Do uwierzenia?)
MOANA NAM DOROŚLEJE
… wróciliśmy do Yellowstone, a raczej przejechaliśmy przez niego aby dotrzeć na czas na camping w bliźniaczym z nim Parkiem Narodowym Grand Teton. Francuska nazwa parku powstała od gór nazwanych tak przez francuskich odkrywców. Oznacza ona Wielki Cycek (a raczej sutek) i była dla nas kompletnie niezrozumiała, bo to co się przed nami pojawiło było znów tym dziwem natury dla którego warto było dać mu miano parku narodowego, ale nie miało to nic wspólnego z damską formą.
Otóż, inaczej niż wszędzie, dwie płyty kontynentalne starły się ze sobą w tym miejscu - jedna poszła w dół, a drugą wybałuszyło nad tą pierwszą dając niesamowite skalne ściany o wysokości 2 kilometrów. Dla uzmysłowienia sobie proporcji – Giewont ma 1800 metrów nad poziomem morza i stojąc przed nim już na końcu Doliny Białego ma ledwie 800 metrów. Tu wielka, położona na wschodzie płaszczyzna o wysokości 2.000 m dochodzi bez przedgórza do samych szczytów. Taki Giewont razy 2,5. Nieprawdopodobny ogrom i wrażenia. A cycki?
Już dziś wiemy - jadąc chwilę temu autostradą po zachodniej stronie pasma zobaczyliśmy pięknie uformowane, łagodne, zielone i kształtne formy damskich atrybutów. Niesamowite, że po wschodniej stronie jest taki ogrom i fragmenty zanikających już lodowców oraz pozostałości śniegu. Największy Cycek, czyli Grand Teton właśnie ma 4.170 metrów. Bagatela!
GRAND TETON, A NA PRAWO OD NIEGO DOLINA KASKAD – NASZ CEL
Campingów jest w Parku kilka, są samoobsługowe i we wszystkich obowiązuje zasada – kto pierwszy, ten lepszy. Śpieszyliśmy się więc bardzo, aby dotrzeć przed południem i zająć na dwie noce zacne miejsce, potem pojechać na lunch w miłe miejsce, a następnie na wycieczkę. No i zachwyceni znaleźliśmy, a gdy już wyjeżdżaliśmy i wrzucaliśmy kopertę z pieniędzmi do skarbonki to napis FULL już widniał przy nazwie Signal Montain Campground.
Czy można wyobrazić sobie lepsze śniadanie na trawie? Manet wysiada:
KRZESŁA JAK W KINIE
Pierwszym kontaktem z górami była piesza pętla wokół jeziora Spring Lake, które jak pozostałe przed dolinami zostały stworzone przez pchające kamienie lodowce. Widoki jak z obrazka, takie typowe górskie landszafty.
TYPOWE LANDSZAFTY
Wieczorem jeszcze wyskoczyliśmy na ścieżkę rowerową zobaczyć identyczne formy wbijających się w płaskowyż końców dolin. Myślami byliśmy jednak przy Dolinie Kaskad do której wybieraliśmy się na wyprawę następnego dnia rano.
POMYŚLANO W PARKU O ŚCIEŻKACH ROWEROWYCH
Zanim jednak to nastąpiło wieczór na campingu upływał na zabawie z Moaną, przygotowywaniu kolacji i nerwowym rozglądaniu się za niedźwiedziami.
SPRZĄTAM NA SIGNAL MONTAIN CAMPGROUND
Drogę do Doliny Kaskad skróciliśmy sobie przepływając jezioro Jenny Lake łódką (10 dolarów tam i nazad) aby zacząć od razu piąć się ostro w górę. Pierwszym etapem jest szumiący głośno wodospad Hidden Falls, a stromo nad nim skalisty czubek, z którego widać całe jezioro, zwany Inspiration Point. Rzeczywiście, widok zapewniał natchnienie każdemu jak i wytchnienie, tak potrzebne po wspinacze.
DO INSPIRATION POINT
Dolina Kaskad zaczynała się dopiero na górze. Byliśmy na wysokości 2.300 i przy akompaniamencie huczącego kaskadowego potoku wchodziliśmy w głąb doliny. Droga wiodła to przez las, to przez polany. Dziwiło nas to, że w przeciwieństwie do naszych gór i niby łagodniejszego klimatu, no bo tu i lodowce i śnieg jeszcze leży, drzewa są jeszcze dużo wyżej niż u nas. Droga wiodła w górę bardzo łagodnie, pozwalała więc bez wielkiego wysiłku rozglądać się i aż do bólu szyi zadzierać głowy, tak wysokie były wokół nas granie, a dolina wąska.
Potok raz tworzył rozlewiska, raz huczał spadającą w dół wodą. Przy jednym takim rozlewisku z radością zobaczyliśmy wielkiego łosia pasącego się na drugim zboczu. Ze strachem wypatrywaliśmy niedźwiedzi, ale jedynymi napotkanymi i to wszechobecnymi górskimi stworami były świstaki.
DOLINA KASKAD I ŚWISTAK
Do potoku co jakiś czas wpadały coraz to nowe strumienie spadając kaskadami spod topniejących lodowców. Zachwycała ta zmienność krajobrazu doliny.
I szlibyśmy zapewne tak bez końca, trasa do Jeziora Samotności miała 19 mil, jednak prognoza pogody zapowiadająca popołudniowe burze i coraz groźniejsze niebo zmusiły nas do odwrotu.
DOLINA KASKAD I ŁOŚ (trzeba nam wierzyć)
Zachwyceni wróciliśmy do naszego Bubu2, tym bardziej, że walący po chwili o dach grad upewnił nas o słuszności naszej decyzji o powrocie.
W dniu wyjazdu wjechaliśmy (ze względu na obecność czarnej niedźwiedzicy z małymi i pana grizzly) na sąsiadujące z campingiem wzgórze o takiej samej nazwie, czyli Signal Mountain, aby przejść się jego szczytową granią. Ze szczytu był widok na góry i całą płaską okolicę zwaną Jackson Hole, na szczycie widniał przekaźnik i czysta toaleta z … papierem toaletowym. Dziwne.
SIGNAL MONTAIN
I tak  znów po lunchu z widokiem rozstaliśmy się z wielkimi Cyckami i jedziemy do następnych gór czyli Parku Narodowego Lodowców znaczy Glacier NP położonego na północy przy granicy z Kanadą. Do Calgary od niego jest rzut beretem, a Calgary każdy zna z zimowej tam olimpiady.
Wjechaliśmy do Montany. Dla wyobrażenia sobie ogromu i różnorodności Stanów Zjednoczonych stan Montana jest dobrym przykładem. Swoją powierzchnią, czyli 380 tys. km2 przewyższa Polskę, która jak wiemy ma 312 tys. km2. Mieszka tu 950 tys. ludzi, a stolicą stanu jest Helena. Z tą Heleną to tak jakby stolicą Polski był Lidzbark i to bardziej Welski niż Warmiński. Helena to 24  tys. mieszkańców. Boki zrywać!
Połowa stanu to góry skaliste, na drugiej, bardziej wypłaszczonej uprawia się zboże i wypasa bydło. Miasta są więc malutkie, służące jako zaplecze techniczne okolicznym farmom. Żyje się tu też z turystyki - według wielu Glacier NP jest najpiękniejszym parkiem kraju, a i terenów narciarskich jest tu sporo.
13 sierpień      
Już jesteśmy w Glacier NP na biwaku. Leje.
Zatrzymaliśmy się po drodze w Wal-Mart w Missoula na ostatnie przed głuszą zakupy, mamy w związku z tym nowy aparat foto. Znalazłem na prezentacji Sony DSC H55.  Obiektyw szerokokątny 24 mm, zoom lepszy od kupionego w tej sieci Canona, no bo optyczny x10, a nie x5, co więcej soczewka wielka, a nie podobna do ziarenka pieprzu jak w Cnocie (sorry to Word poprawia - jak w Canonie), no i Sony zrobiło wysiłek nadludzki, prócz swoich Memory Stick, czyta również karty SD, a takie mamy i to 16 giga.
Mówię więc ci ja do kobitki, że z przymusu kupiłem Canona, no bo nic innego nie mieli w Cody, ale mi się nie podoba no i zdjęcia robi do dupy. A ona na to, że kiedy kupiłem, a ja, że 3 tygodnie temu, a ona, że to dobrze bo wymienić mogę do 30 dni jak mi się nie podoba, a ja że lekko jest już używany no bo i Yellowstone i Grand Teton, a ona, że nie szkodzi i żebym się udał do obsługi klienta i tam będzie czekał już „mój” Sony (ostatni!). Wróciłem do auta, Canona wypucowałem, w torebki popakowałem, baterie i ładowarkę też, włożyłem do kartonu i zaopatrzony w rachunek udałem się do tegoż punktu. A tam już wiedzieli, na rachunku skreślili Canona, nowy rachunek do Sony dali i … oddali 50 dolarów.
Dziwny kraj, zwłaszcza, że płaciłem karta, a oddali w gotówce. Hmm. I znów moja teoria, że nawet gówna z Chin są tu lepszej jakości niż w Europie. Wiadomo, jeśli można je oddać bez problemu…
Po nocy na campingu koło Kalispell (spędzonej tam trochę z przymusu za 33 dolary, ale Internet działał świetnie, podzwoniliśmy więc i wrzuciłem nagromadzone już strony bloga) pojechaliśmy trochę z duszą na ramieniu do Glacier NP (Andrzejku! znów francuska nazwa). Tyle się nasłuchaliśmy o cudach w nim, więc spóźnieni trochę, a działa tu zasada – kto pierwszy ten lepszy, baliśmy się, że będą kłopoty z miejscami na polach biwakowych (20 dolarów za noc). Na pierwszym wolnych już nie było, ale w Avalanche Creek (sorry Andrzej – dla niewtajemniczonych powiem, że nasz kumpel Andrzej ze zdjęcia z Minneapolis niezbyt poważa Francuzów, a ja wręcz przeciwnie, avalanche z francuskiego po angielsku oznacza lawinę) wolne miejsca były i jest to na dodatek najlepszy do spania punkt w tym Parku. Znów mamy szczęście.
Po Siuksach i Szeszenach wjechaliśmy do krainy Płaskich Głów (Flathead). Głowy mają normalne, za to są wielkim producentem… czereśni. Wszędzie po drodze były sady i punkty sprzedaży tych wyśmienitych owoców. Nakupiliśmy trochę (2 dolary za funta) i zajadamy się nimi z przyjemnością.
Przy naszym campingu do zrobienia były dwie wycieczki, Avalanche Lake i króciutka Cedar Trail. Ta ostatnia, przygotowana dla niepełnosprawnych, wydała nam się popierdółką w sam raz dla Moany. Mimo deszczyku poszliśmy na tą 1,5 km pętlę, która okazała się wielce ciekawa i upstrzona wielkimi cedrami, które z powodu bardzo wilgotnej w tym miejscu atmosfery od 500 lat uchowały się przed pożarami.
CEDRY NIE SPALONE, ZA TO ZWALONE
Mimo sporej ilości ludzi rozglądaliśmy się dookoła, wszechobecne ostrzeżenia o niedźwiedziach - typu, że należy mieć świadomość, iż niedźwiedzie poturbowały i zabiły w tym parku wiele osób bardzo nas do chodzenia po lesie zachęcały. Dodatkowo zachęcały nas również ostrzeżenia o górskich … lwach, co to mogą zaatakować dorosłego, ale na pewno już dziecko. Super promocja parku!      
SARENKA PRZY CAMPINGU
Miłe misie Yoggi i Bubu, nasi faworyci z kreskówki, co to koszyki turystom podkradają, to chyba tak dla odczarowania. Skąd zresztą wziął się pomysł misiów pluszowych dla dzieci, toż to potwory są i basta (bestia).
Pobraliśmy na bramie wjazdowej mapy i opisy tras pieszych (mamy kartę wejściową do wszystkich Parków Narodowych USA kupioną za 80$, a pojedynczy wjazd do parku kosztuje pomiędzy 10, a 15$) i zaplanowaliśmy nasz pobyt. Naszym Bubu2 nie można przejechać Drogą ku Słońcu (Going To The Sun Road), bo tak się nazywa główny trakt przecinający park - ograniczenie jest dla samochodów powyżej 21 stóp (my mamy 29) ze względu na szerokość i wysokość drogi. Dla turystów pieszych i takich jak my właśnie zorganizowano system darmowych busików, które obsługują najważniejsze miejsca, głównie początki i końce szlaków (zaraz myślę o zgodzie górali na takie darmowe busiki w drodze do Morskiego Oka, hehe).
Na odcinku Avalanche Creek – Logan Pass busiki są rzeczywiście małe, bo droga jest kręta i wąziutka. Wcześniej od bramy zachodniej do Avalanche Creek i od Logan Pass do bramy wschodniej są trochę większe i można w nich stać jeśli nie ma miejsc siedzących. Można wyobrazić sobie wielkość Parku Glacier - aby go przejechać w poprzek darmowymi busikami trzeba przesiąść się dwa razy jadąc raz 45 minut, a potem dwa razy po godzinie.   
WYKUTA DROGA DO LOGAN PASS
Pojechaliśmy busikiem, który przez godzinę piął się na przełęcz Logan Pass, aby w deszczu ruszyć na wycieczkę. Na szczęście padało krótko i już po kilku chwilach zaczęło wychodzić słońce.
IDZIEMY NA LODY
Widoki wyłaniały się powoli, wraz z przesuwającymi się chmurami, ale najważniejsze nie były widoki, ale spotykana zwierzyna. Pierwszy raz w życiu widziałem świstaka. Widziany i opisany w Grand Teton zwierz to nie był świstak tylko pika! Świstak jest wielki jak pudel. O świstakach w Tatrach się tylko słyszało, że są, podobnie jak o kozicach. Kozicę raz widziałem przez lornetkę, z daleka, potem w Alpach, wielokrotnie, ale też z daleka. A tu? Proszę, świstaki, białe kozy i to z bliska.
TYM RAZEM TO NAPRAWDĘ ŚWISTAK
BIAŁE KOZICE
ALE MINY
To fantastyczne, że tyle tego jest w parku. 
Widoki też nas nie rozczarowały i nawet pierwszy raz droga pełna ludzi nas nie denerwowała. Nie jest to wprawdzie gwarancją braku niedźwiedzi, ale generalnie nie lubią one ludzkiej obecności. Zalecane zresztą jest zachowywanie się głośno, zwłaszcza przy wietrze, w gąszczu i przy wodospadach. Niedźwiedź ma słuch jak człowiek, więc mając głośne tło może zostać przez nas zaskoczony, a wtedy jego reakcja  bywa różna.  Lepiej więc, żeby nas najpierw usłyszał i zdążył odejść.
HIDDEN LAKE OVERVIEW NO I PIERWSZY ŚNIEG W ŻYCIU MOANY!
Dotarliśmy do pierwszego śniegu i Moana mogła dotknąć po raz pierwszy śnieg. Zabawnie go ważyła w ręce.
Ze zwierzętami to nie wszystko. Jelenie i sarny trzymają się miejsc w pobliżu ludzi, czują się przy nich bezpieczniej niż atakowane w głuszy. Zabawne i ciekawe jest tak móc pooglądać zwierzę oddalone o parę metrów od człowieka, a nie w zoo. 
DOWÓD, ŻE BLISKO, A NIE TELEOBIEKTYW APARATU
Oczywiście inne zwierzątka towarzyszą nam wszędzie wzbudzając u Moany okrzyki radości. Są to zazwyczaj wiewiórki czerwone lub kolumbijskie i chipmunki czyli wiewiórki ziemne.
WIEWIÓRKA KOLUMBIJSKA  
Glacier to góry niezbyt wysokie, tak do 3 tys. metrów, ale położenie geograficzne sprawiało, że temperatura w górach utrzymywała się wystarczająco nisko aby źleby przy szczytach pokryte były lodowcami. Dziś tych lodowców jeszcze trochę zostało, ale z powodu ogólnego ocieplenia powoli znikają. Klimat sprawia też, że jest tu jeszcze wiosna, wokół pełno kwiatów i jagód tak ulubionych przez misie. Misie prócz jagód jedzą korzonki, ryby w nieskończonej tu ilości potoków, no i koszyki turystów, jeśli nie ich samych.
Na koniec należy oddać prawo i lotnym stworom - dzięcioły, orły i kolorowe motyle dopełniły piękna tego miejsca.
LOTY
Po późnym lunchu zjedzonym przy wschodniej bramie, wysiedliśmy z busika przy Sun Point nad jeziorem Saint Mary, wzdłuż którego poszliśmy trasą wiodącą pod wodospady. Tym razem byliśmy trochę spokojniejsi, w sklepiku przy bramie zakupiliśmy spray na niedźwiedzie. To taka popierdółka pewnie, ale jak już niedźwiedź idzie na człowieka dążąc do konfrontacji, to nie ma ratunku. Ten spray, to taka mała wyrzutnia pieprzu z jakimiś innymi gazami, która ma zasięg 10 metrów. W razie ataku podobno działa piorunująco na niedźwiedzia. Rangersi noszą, to i my mamy. Może się też przydać na agresywnego nie niedźwiedzia.
ŚWIĘTA MARIO! (nazwa jeziora)
Fantastyczne są te busy, dzięki nim można zacząć trasę w jednym miejscu, a skończyć w innym, wsiadając dwa czy trzy przystanki dalej.
Najbardziej jednak podobał nam się szlak, którego początek zaczynał się koło naszego obozu. Szło się cały czas pod górę, najpierw wzdłuż szumiącego potoku i wyrzeźbionych przez niego i czas skał, pełnych zadziwiających krągłości i kaskad. Potem ciemnym wilgotnym lasem, w którym leżało tak wiele drzew jak rosło. Mrok, mchy, porosty i nieskończona ilość tych leżących drzew tworzyły atmosferę godną horrorów.
Kiedy już po kilku kilometrach zaczęło się przejaśniać, zmieniła się szata poszycia, pojawiły się kwiaty i trawy po czym otworzył się przed nami bajeczny widok na wielkie jezioro, którego druga strona zamknięta była skalną ścianą mokrą od wodospadów i wody spływającej z położonych powyżej śniegów.
JEZIORO AVALANCHE
Ruszyliśmy brzegiem jeziora, patrząc raz do góry, raz na dół, aby zobaczyć ten sam obraz odbity w krystalicznej wodzie.
WOKÓŁ JEZIORA
Moanka dzielnie maszerowała próbując wchodzić na każdy większy kamień.
PANORAMA
Testowałem też funkcję panoramy w aparacie, ku memu pełnemu zaskoczeniu okazało się, że zdjęcie wykonuje się w ruchu ciągłym, a nie jak zwykle poprzez automatyczne robienie i klejenie trzech zdjęć. Zwykle na sklejkach wychodziły cuda i dziwy. A tu nie.  Na kamieniu też uwieczniłem Beatkę jako syrenę wodno-górską. I oto ona:
SYRENA GÓRSKA
Moana w czasie drogi zdobywała serca turystów mówiąc do każdego swoje „aj” czyli amerykańskie pozdrowienie „hi” (haj) w swojej wersji. Nawet najbardziej smutnym i spoconym grubasom twarze jaśniały od uśmiechu na jej widok.
Po szybkim powrocie, bo i z górki i do zimnego w lodówce piwa, zastaliśmy na campingu panikę ponieważ pojawił się niedźwiedź. Poszedł jednak w swoją stronę, a my spokojnie skonsumowaliśmy lunch i ruszyliśmy w drogę do Kanady, zahaczyć o ich górskie parki. Jadąc już przez tereny Czarnych Stóp znów widzieliśmy gorsze samochody i biedniejsze obejścia, a tankując na stacji spotkaliśmy wyłącznie Indian o kruczych włosach i smagłych płaskich twarzach.
DO LAKE AVALANCHE
Już w Kanadzie, po dwóch nocach na campingach stanowych (tu są prowincje, powinienem więc napisać prowincjonalnych), jednej za 11 dolarów w Ford Macleod i drugiej za 23 (zdzierstwo) koło Calgary, dotarliśmy do Parku Narodowego Banff.
NA CAMPINGU PROWINCJONALNYM KOŁO CALGARY
Jakież było nasze zaskoczenie kiedy okazało się, że za każdy dzień pobytu na terenach parków płaci się… prawie 20 dolarów za 2 osoby. Powariowali. Na domiar złego campingi są bardzo drogie, miejsce bez żadnych udogodnień kosztuje 27,40$, a z kółkiem ogniskowym dodatkowo 8$ (drewno w cenie). Jeśli chce się mieć prąd i wodę należy dorzucić następne 10$. Czyli 65,40$ za dobę pobytu. Szajba – musimy szybko stąd wyjechać, inaczej pójdziemy z torbami. (Tym razem nie myślę o busikach z Glacier i polskich góralach, jest to pomysł na odludnienie Tatr  – czyli nie tylko pogoda dla bogaczy, ale i pejzaże)
Siedzimy sobie w lesie i szykujemy lunch. Ponieważ jest pochmurno wybieramy się do ciepłych źródeł, potem na pokazy indiańskich tańców i strojów.
Na basenie było bardzo przyjemnie, temperatura wody 39 stopni zmuszała do schładzania się co jakiś czas na zewnątrz (17 st.) lub pod lodowatym prysznicem. Jak zwykle Moana była najmłodszym gościem i wzbudzała sensację, wchodząc i wychodząc sama po drabince i chodząc pod zimny prysznic. Sterczeliśmy tak w tej gorącej wodzie oglądając oddalone góry. Zdecydowanie miłe miejsce.
CIEPŁE ŹRÓDŁA W BANFF
Banff to takie tutejsze Zakopane - mniejsze, czystsze i ładniejsze. No i tłumów brak. Kandyjskie Góry Skaliste zajmują powierzchnię połowy Polski, jest więc gdzie populację rozlokować, zwłaszcza, ze jest ona niezbyt wielka.
BANFF, TUTEJSZE MAŁE ZAKOPANE
Do Banff zjechaliśmy rowerami z położonego wysoko campingu odległego o 4 kilometry od centrum, aby na basen wjechać mocno pod górę autobusem z uchwytem na rowery założonym na jego przedzie. Z basenu sturlaliśmy się z górki na rowerach, aby wrócić znów autobusem na camping. Choć campingi tu są monstrualnych rozmiarów, a nasza część, jedna z trzech, posiadała 618 stanowisk, to miejsca położone w pachnącym lesie są duże i odizolowane od sąsiadów.
CAMPING W BANFF
18 sierpnia
Dziś zrobiliśmy 20 kilometrów piechotą i to po górach. Rano przenieśliśmy się z campingu w Banff do odległego o 50 kilometrów w Lake Louise. Mimo wielkości campingów zapełniają się one szybko, należy więc być na nich przed południem. Zapłaciliśmy za miejsce (32,40$ – to najdroższy tu camping) i pojechaliśmy do Moraine Lake, jeziora o zmiennych kolorach. Jego aktualne turkusowe zabarwienie było zachwycające. Ale góry jak to góry, jeziora, potoki, wodospady, a tu i lodowce, to nic nadzwyczajnego. Wszędzie są piękne.
MORAINE LAKE
Na początek weszliśmy na skalistą górkę, która powstała z lawiny skalnej spadającej na lodowiec, który idąc w dół przesuwał ją, a topniejąc pozostawił na dzisiejszym miejscu. Widok z niej na jezioro jest główną atrakcją autobusowych skośnookich turystów. Późniejszy spacer ścieżką wzdłuż jeziora umożliwił obserwację resztek lodowców i śnieżnych szczytów.
W DRODZE PRZY MORAINE LAKE I CHIPMUNK NA TLE… WODY
Kolor jeziora spowodowany jest pyłem z kamieni mielonych przez lodowiec wymywanym spod lodowca  i spływającym potokami do jeziora.
Po lunchu przenieśliśmy się nad Lake Louise w celu dotarcia do miejsca zwanego Płaskowyżem Sześciu Lodowców.  
NASZ CEL – DALEKO!
Ruszyliśmy spod eleganckiego i drogiego hotelu z widokiem i szliśmy najpierw wokół jeziora z Moaną na wózku, który porzuciliśmy potem w trasie w miejscu, gdzie już w grę wchodziło tylko nosidełko. Żeby mieć pewność, że nie zostanie ukradziony, wózek przypięliśmy do ławki. Za ławką coś się poruszyło i zobaczyliśmy z odległości 2 metrów dużego włochatego stwora.
WOKÓŁ JEZIORA - ŚWISTAK
Potem szliśmy w górę i w górę. Widoki były coraz piękniejsze, aby jednak przemienić się w pejzaż kompletnej demolki. To pozostałości po korytach cofających się lodowców - zmielone kamienie bez śladów życia.
WYRYTE PRZEZ LODOWIEC KORYTO
Te 15 kilometrów marszu dało nam nieźle w tyłek, wielokrotnie powątpiewaliśmy w nasze z Moaną na plecach możliwości, ale to jest jak narkotyk, wyżej i wyżej, byle do celu. Nawet kiedy padliśmy bez sił na ławkę przy szwajcarskim domku zwanym Herbaciarnią (Tea House), to patrząc bez wiary na ostatnie 1500 metrów wiodące pod nawisy lodowców, jednak wstaliśmy i poszliśmy dalej. I mimo generalnie panującego  przestrzennego rozgardiaszu, zrobiło się ładnie, a kolory ociepliły się w promieniach zachodzącego już słońca.
Domek wybudował na początku zeszłego wieku szwajcarski alpinista, który odkrywał tutejsze góry, a później propagował wśród Kanadyjczyków ten rodzaj rozrywki.
TEA HOUSE - HERBACIARNIA
Jeśli ktoś myśli, że lodowiec to piękny biały lód - jest w błędzie. Tak jest zimą kiedy przykrywa go warstwa śniegu. Kiedy jednak śnieg spłynie to zostaje wtedy czysty lodowiec, czyli kupa osadów głównie kamienistych i pyłów niesionych wiatrem. Dopiero w szczelinach pojawia się głęboki błękit czystego lodowego kryształu.
PRAWIE U CELU
Byliśmy coraz bliżej nawisu lodowcowego, spod którego wypływał wodospad, a dużo powyżej jęzora innego lodowca z jego brudem i pęknięciami. Pomyśleć, że koniec tego jęzora w 1902 roku był półtora kilometra bliżej jeziora.
KONIEC, TERAZ TYLKO W DÓŁ
Schodziliśmy dużo szybciej, było już późno i samotnie. Po wejściu w las uzbrojeni w nasz spray anty-niedźwiedziowy hałasowaliśmy jak przystało aby z niespodziewanego spotkania nie zrobiła się jakaś szkoda. Prócz niedźwiedzi grizzly, dla których ta okolica jest największym w Kanadzie siedliskiem, zagrożeniem są niedźwiedzie czarne, ale i wolverine (dziwny zwierz, jakby mieszanka niedźwiedzia z wilkiem. Proszę sprawdzić na Internecie), kuguary, wilki i kojoty.
GRIZZLY I NASZ ANTY-GRIZZLI
Wróciliśmy wieczorem na camping kompletnie padnięci, ale jak to bywa z takim zmęczeniem, satysfakcja zupełnie go niweluje.
19 sierpnia
Przed przeniesieniem się do Parku Narodowego Jasper zboczyliśmy do Parku o nazwie Yoho przyklejonego do Banff NP. Późne śniadanie zjedliśmy już tam, na campingu Monarch, gdzie zajęliśmy przepyszne odosobnione stanowisko. Pojechaliśmy następnie na krótką (ciągle czuliśmy w kościach poprzedni dzień) pięciokilometrową wycieczkę do wodospadu Wapta. Droga wiodła przez las, aż do górskiej rzeki, na której uskok tworzył 30-metrowy szeroki wodospad. Takie małe dziwadło natury.
NASZ CAMPING I WAPTA FALLS
WAPTA W CAŁEJ KRASIE
Kiedy już jechaliśmy nad jezioro Emerald na wieczorny spacer z wózkiem, który w większości Moana pcha sama, zahaczyliśmy o inne dziwadło natury – naturalny most. Woda przepływając przez podobny jak ten wyżej wodospad, przez wieki wydrążyła w skale dziurę, do której zaczęła wpadać i wypływać dołem przez co wodospad znikł, za to powstał naturalny kamienny mostek.
Spacer wokół jeziora Emerald był samą przyjemnością jako, że różnica poziomów wynosiła zero. Sama słodycz po wczorajszej wycieczce.
SZMARAGDOWO
20 sierpnia
Tak naprawdę jednym z celów zboczenia do Yoho nie była tylko natura, ale ludzka pomysłowość i siła. Znajduje się w tym parku jeden z ważniejszych zabytków historii Kanady – spiralne tunele kolejowe. My już z koleją mieliśmy do czynienia, jadąc często wzdłuż torów, nie mogliśmy się nadziwić długości pociągów sięgającej często do ponad trzech kilometrów. Cóż, to zachowanie proporcji do przemierzanych odległości. Pociągi takie widzieliśmy w Górach Skalistych USA i Kanady, często ciągnięte przez trzy lokomotywy i pchane przez czwartą. Często też widzieliśmy całe takie składy naczep tirów.
Jadąc wzdłuż tych powoli sunących składów, zastanawiałem się jak one przejeżdżają przez takie góry i dlaczego ich nie objeżdżają.  
Wszystkie te odpowiedzi znalazłem na przełęczy Kicking Horse. Otóż kanadyjskie przedsiębiorstwo kolejowe Canadien Pacifique, chcąc konkurować z koleją amerykańską zaplanowały budowę w relatywnym jej sąsiedztwie linii wschód-zachód. Jednakże pośpiech w ekspansji na zachód spowodował, że mimo iż brano pod uwagę lepsze rozwiązania wybrano drogę najkrótszą z bardzo trefnym miejscem, przełęczą Wierzgającego Konia właśnie. Nazwa pochodzi od wypadku znanego kartografa, który tu ledwie uszedł z życiem po uderzeniu kopytem przez własnego wierzgającego konia. On też, badając okolice dla kolei odradzał tę opcję.
Prace rozpoczęły się i w 1885 roku ruszyły pociągi odcinkiem zwanym Wielki Spadek. A spadek był wielki, bo dwukrotnie przekraczał normę dla pociągów.
Szybko okazało się jednak, że jest to newralgiczny punkt całej trasy, w którym nie dość, że jest dużo wypadków, głównie pociągów pędzących w dół, to na dodatek tworzą się wielkie korki pociągów snujących się do góry. Trzeba było aż 4 lokomotywy aby wciągnąć skład 14 wagonów w ślimaczym tempie i to lokomotywy specjalnie skonstruowane dla tego miejsca.
Canadien Pacifique zaczął więc analizować przebudowę odcinka i wybór padł na dwa spiralne tunele tworzące kształt ósemki. Prace rozpoczęto w 1907 roku i po 20 miesiącach pracy 1000 osób i zużyciu 70 wagonów dynamitu, w 1908 ruszył spiralą pierwszy pociąg. Nowa droga wydłużyła się dwukrotnie, ale spadek zmniejszono o połowę do 2,2%, dzięki czemu 18 wagonów ciągnęły tylko dwie lokomotywy i to 5 razy szybciej. 
Co więcej w miejsce starej trasy powstała droga, która dziś jest częścią Transcanadienne, czyli autostrady łączącej Atlantyk z Pacyfikiem.
STARA TRASA ZE SPADKIEM I NOWE: SPIRALA I TRANSCANADIENNE
My wiedząc już, o co chodzi gnaliśmy za pociągiem aby zobaczyć go w akcji w tunelach. Widok jest na tunel dolny o długości jednego kilometra – pociąg był przed tunelem, zajmował cały tunel, a jeszcze jego ogon był pod nami. Można sobie wyobrazić jego długość.
WIDAĆ DOLNY WJAZD I GÓRNY WYJAZD Z TUNELU
Przygotowana ekspozycja była arcyciekawą opowieścią, również o walce z lodem wewnątrz tuneli, przecież dawnej lokomotywy były na parę, a ta para skraplając się zamarzała na ścianach tuneli.
Dzisiejsze koleje borykają się nadal z naturą, lodowce, podmyte tory, no i lawiny. Buduje się specjalne wzmocnienia i przejazdy. Obok naszego campingu był taki jeden przejazd, kiedyś pod lodowcem, dziś już na powierzchni zmiatanej lawinami.
WIDAĆ POCIĄG
Kończąc z koleją zwaną żelazną (jest też plastikowa pewnie) opuściliśmy Yoho National Park i udaliśmy się w kierunku Jasper NP. Droga do niego wiedzie przez wyżynę lodowców, które są coraz bliżej i bliżej. Nie dziwota, droga wznosi się, góry wokół są wyższe i sięgają 3600 m. Dotarliśmy do najbardziej na północ wysuniętej części naszej podróży, w nocy jest 5 stopni, lodowce wokół, a jesteśmy tylko na wysokości geograficznej Torunia. Cóż, Toronto na przykład leży w porównaniu z Europą tam gdzie Rzym, ale się tego jakoś nie czuje. Inny kontynent, inny klimat.
Jadąc już wiedzieliśmy, że z pogodą będzie kiepsko, mgiełka przesłoniła góry, ale na szczęście jeszcze były one dobrze widoczne. Dotarliśmy do największego zlodowaciałego zespołu – Pole Lodowe Columbia. To tam właśnie czoło lodowca Athabasca jest najbliżej drogi, więc zmajstrowano tam turystyczne centrum. Cóż, wolimy zwiedzać mniej po japońsku, ale wiadomym jest, że w najbardziej specjalnych miejscach tłum będzie.
Podeszliśmy, jak wszyscy, do czoła lodowca, czarniawego z wierzchu i trzeba przyznać, że widok był imponujący. Spod jęzora wycieka woda, łamią się fragmenty lodu, a w głębi ukazuje się głęboki błękit. Z boku wielka skała okazała się też częścią lodowca i dopiero pękając ukazała swoje szklane wnętrze.
NA LODOWCU ZIMA
WIELKI BŁĘKIT
Kiedy ruszyliśmy dalej, góry zniknęły i nie żeby ich nie było, ale mgła zrobiła się tak gęsta, że zupełnie przesłoniła widoczność. Byliśmy jak w chmurach na wysokości 2000 metrów. To wielki pech, bo podobno jest to najbardziej bajkowa droga wzdłuż lodowców w całym parku. Wierzymy na słowo.
Nie mając już nadziei na lepsze jutro, zajęliśmy w Jasper miejsce na campingu (i całe szczęście, po naszym tam powrocie był komplet) i z braku innych koncepcji pojechaliśmy do innych niż w Banff ciepłych źródeł. Taki wyskok 50 kilometrów w jedną stronę.
Wszystko było lepsze w położonym na odludziu Miette niż w Banff. Baseny były cztery, duże z gorącą i bardzo ciepłą wodą, oraz dwa małe z zimną i bardzo zimną. Popluskaliśmy się do zmroku (obiekt jest otwarty do 22h30!) i wróciliśmy na nasze miejsce campingowe, z którego zginęło krzesełko, pozostawione jak zazwyczaj w celu jasnego oznakowania, że owo miejsce jest zajęte. Hmm, za 9 dolarów?, Beatka wspomniała coś o Polakach. Wieczór spędziliśmy w RV, bo lało, podobnie jak i później, w nocy.
21 sierpnia  
Nie można powiedzieć, żeby się wypogodziło. Na zewnątrz 11 stopni nie zachęcało nas do wychodzenia. Postanowiliśmy jednak przed opuszczeniem Jasper zaliczyć prócz lodowca kanion Maligne, taki turystyczny must Parku.
Z nie najlepszym nastawieniem przyjechaliśmy na pusty parking i uzbrojeni w spray anty-niedźwiedzi i poszliśmy przez wiszący most w górę rzeki.
Rzeka szybko zaczęła się zawężać i weszliśmy w kanion pełen obłości. Ściany, z początku niskie, szybko rosły, a my idąc dołem rozkoszowaliśmy się szumem wody i zadziwiali zmniejszaniem się potoku. Otóż do odległego jeziora Maligne wpadają potoki i spora rzeczka i prawie nic z niego nie wypływa. Okazuje się, że woda z tego jeziora wypływa najdłuższymi w kraju podziemnymi kanałami i co jakiś czas wpływa właśnie do potoku w kanionie.
WPADAJĄ PODZIEMNE STRUMIENIE
Szliśmy w górę rzeki i powoli wznosiliśmy się nad kanion, wszystko się zmniejszało z wyjątkiem wysokości ścian. Odległość między ścianami zmalała do kilku metrów, za to woda była coraz niżej, aż była trudno dostrzegalna. W zasadzie kanion stał się wąziutkim paskiem, pęknięciem w ziemi na dnie którego o 50 metrów niżej huczała woda. Taki wybryk natury.
KANION MALIGNE
Wraz ze zbliżeniem się do jego górnego końca ilość ludzi rosła co stało się zrozumiałe, wielki parking z restauracją i sklepem z pamiątkami zamykał naszą trasę.
Wróciliśmy inną, lasem i w ciszy.
PO KANIONIE LUNCH I MIASTECZKO JASPER
Opuszczając Parki Kanady w kierunku Vancouver przejechaliśmy tylko przez miasteczko Jasper, a później zostaliśmy obdarowani, czy raczej pożegnani przez pięknego elka, czyli wapiti. Wiecie jak wygląda krowa? To takie samo, tylko z wielkimi rogami jelenia. Kolos. Zobaczyliśmy też kozice no i na sam koniec, już poza Parkiem – czarnego niedźwiedzia ! Na szczęście przeszedł nam drogę przed samochodem.
ZDJĘCIA NIEDŹWIEDZIA NIE ZDĄŻYLIŚMY ZROBIĆ
Przejeżdżając przez jeden z parków prowincji British Colombia zatrzymaliśmy się przy uskoku rzecznym. Wszyscy pewnie widzieli w telewizji łososie „idące” w górę rzeki i przeskakujące wodospady pod prąd. No właśnie, taki mieliśmy widok. Niesamowite. 
MISIUNIO
Zatrzymaliśmy się też przy tarlisku tychże łososi. Niebywałe - wielkie metrowe sztuki, samce, tłoczą się za samicą w celu zapłodnienia jej jaj. I niebywałe jest też to, że jedne i drugie zdychają po spełnieniu.
TARŁO ŁOSOSI – NO NIEWIELE WIDAĆ
Na złość tym co nie czytają, a tylko oglądają zdjęcia umieściłem wyżej zdjęcie z misiem i rybą. Niech zazdroszczą takich widoków - zdjęcie oczywiście nie jest moje, tylko zrobione z innego zdjęcia, a miśka na szczęście tam nie widzieliśmy, ale ryby tak. I to dużo większe.
25 sierpnia
Vancouver. Przyjeżdżając do wielkich aglomeracji mamy zawsze ten sam problem. Jak się znaleźć w miarę blisko centrum, albo jak do niego łatwo dojechać miejskim transportem. Dojazd naszym domkiem jest zawsze skomplikowany, parkingi wielopoziomowe nie są dostępne ze względu na naszą wysokość, a te przy ulicach niełatwe do znalezienia ze względu na nasza długość, pomijając podwójną cenę do zapłacenia.
Beatka błysnęła i znalazła w północnej części miasta jedyny w zasięgu nogi od centrum camping zaraz za wiszącym mostem z Bramą z Lwami (Lion Gate) – Capilano RV Park.
Nie oczekiwaliśmy na campingu cudów, raczej puszkowo-sardynkowej formy miejsc, i nie zawiedliśmy się. I choć nie przestrzeń i komfort się dla nas liczą przy zwiedzaniu miast, tym razem jednak ogrzewany basen i jacuzzi wcale nam nie przeszkadzały, podobnie jak świetna pralnia. 
SARDYNKOWO
Zaraz po lunchu postanowiliśmy pojechać na rowerach zobaczyć z czym mamy do czynienia. Dużo dobrego słyszeliśmy o Vancouver, a na dodatek było to już nasze trzecie olimpijskie miasto.
Na początek trzeba było pokonać most, sam w sobie atrakcyjny, a dla nas dodatkowo, bo fizycznie. Ponad dwukilometrowy podjazd wymagał nie lada krzepy i wysiłku, ale z każdym metrem w górę pokazywał się coraz piękniejszy widok na okolicę.
WISZĄCY MOST JAK NASZE JĘZORY PO WJEŹDZIE NA NIEGO
Mostem prowadzi droga do samego centrum. Najpierw wiedzie przez wielki park, który my pozostawiliśmy sobie na później objeżdżając go dookoła ścieżką rowerową. Ścieżka jest jednokierunkowa i odseparowana od podobnej, ale pieszej, krawężnikiem tak, że jedni i drudzy uczestnicy ruchu bezkolizyjnie dzielą drogę.
Czym dalej posuwaliśmy się w miasto tym bardziej byliśmy przekonani, że nie należy do Vancouver przyjeżdżać. Wszechobecne parki i skwery zaopatrzone w urządzenia do zabaw dla dzieci nie pozwalały nam na normalne poruszanie się bez wrzasku Moany: to!, wyrażającej tak chęć zatrzymania się i zabawy. Przejazd przy nadmorskim grzanym kąpielisku również tym wrzaskiem się skończył. Ścieżki rowerowe są wszędzie, łącznie z niezbyt wysokim biurowo-mieszkaniowym centrum (down town), gdzie niektóre ulice mają odrębne rowerowe dróżki. Wszechobecne morze i jachtowe porty, w oddali góry i ośrodki narciarskie, zieleń, czystość i porządek, dbałość o estetykę czynią z Vancouver miasto niesłychanie nastawione na ludzi i ich komfort codziennego życia.
"OHYDA"
ŁAWECZKA PRZY DOMOSTWIE BIEDOTY
I dlatego właśnie do Vancouver nie należy przyjeżdżać. Po wizycie i zobaczeniu jak można mieszkać w mieście, powrót do siebie gdzie się urodziło, mieszka i umrze, ot takiego Bytomia albo Sosnowca na przykład, da dół na resztę smutnych tam dni.
Jest też Vancouver znanym miastem… chińskim. Od czasów budowy kolei na dzikim zachodzie mieszka w nim wielka chińska mniejszość, z którą nie sposób się dogadać – nie mówią po angielsku, tak są samowystarczalni. W związku z tym podobno jedynie w Vancouver poza Chinami można zjeść naprawdę prawdziwą chińską kuchnię. Sprawdziliśmy – było wyborne. I rzeczywiście, nie dało się dogadać w sklepach dzielnicy chińskiej, ani rozpoznać sprzedawanych tam w ogromnych ilościach towarów.
CHIŃSZCZYZNA Z VANCOUVER
Jak we wszystkich miastach Ameryki ścisłe centrum jest strzeliste, a tu dodatkowo otoczone wodą i parkami gdzie toczy się życie poza pracą i w przerwach w niej.  
KAŻDE MIASTO SWOJĄ WIEŻĘ MA – TU PORT CONTROL
Rzadko się rozdzielamy, ale kiedy pojechaliśmy do centrum z campingu najpierw autobusem, a potem autobusem wodnym, który jest częścią komunikacji miejskiej, ja postanowiłem kontynuować metrem aby mieć wizję całości miasta, Beata wybrała spacer po mieście.
NA DOLE: W SEABUS  I SEABUS
Metro w Vancouver jest napowietrzne. Trzy stacje pod Down Town są schowane, reszta linii jeździ na powierzchni, a raczej nad nią. Tak siedząc jako kierownik kolejki (wszystko sterowane jest automatycznie) zaraz przypomniała mi się głupota własnego narodu. Za dawnych czasów, na początku lat dziewięćdziesiątych, postanowiono ruszyć i kontynuować budowę metra w Warszawie, które kiedyś zaczęto i wybudowano pół metra. Zanim decyzja zapadła porobiono różne analizy, między innymi zlecono analizę francuskiej firmie specjalizującej się w metrze i innych komunikacyjnych rozwiązaniach. Francuzi w swoim projekcie określili budowę metra jako ekonomicznie nie uzasadnioną. Generalnie idea była taka: Warszawa, jak niewiele miast na świecie, ma w większości niezależne od dróg wydzielone pasy dla tramwajów. Wystarczy uniezależnić tramwaje od skrzyżowań aby powstała szybka komunikacja – czyli… metro z Vancouver, wybudowane w kilka lat z prefabrykatów. Można sobie wyobrazić estakady, po których jeździ szybkie metro, a poniżej tramwaje łączące blisko siebie położone przystanki i rozgałęzienia. Nie dość, że mało kosztowne, to proste jak budowa cepa. Z estetyką takiego rozwiązania bym wprawdzie polemizował, ale przekonują mnie przepiękne i różnorodne stacje oraz to, że człowiek nie najlepiej czuje się w piwnicy pełnej przepoconych ściśniętych postaci. Równie przepocone są one w wagoniku znajdującym się na powierzchni, ale zawsze wtedy można w okno popatrzeć i pomarzyć o świeżym powietrzu.         
NIEGDYŚ ROZWIĄZANIE DLA WARSZAWY – FOTO: JA KIEROWNIK SKŁADU
Generalnie snuliśmy się po Vancouver trochę rowerem, trochę na piechotę z wózkiem i tak myśleliśmy, że gdyby nie klimat zbyt chłodny, choć prawdziwej zimy tu nie ma, można by w takim Vancouver zamieszkać, w porcie na ten przykład, trochę przerobić Bubu, dostosować i miło by było.
MOŻLIWE PRZERÓBKI BUBU       
A i na narty można zawsze w góry wyskoczyć, nawet latem - są obok.       
FUJI JAMA CZY VANCOUVER, MIASTO (S)PORTOWE
26 sierpnia
Po serii parków, przyszedł czas na serię miast. Po Vancouver wylądowaliśmy w Seattle. Trochę na południe, no i w Stanach. Że w Stanach przekonaliśmy się na granicy, bo co stan (czytaj: kraj), to obyczaj.
W stanie Washington, bo do niego wjeżdżaliśmy, są inne prawa niż w Montanie czy Michigan. Tu celnicy są skrupulatni, a restrykcje dotyczące ochrony fauny i flory, zwłaszcza bakteryjnej, skomplikowane i durnowate. Tak więc zabrano nam: pomidory, cebulkę zieloną (zwykła została), kiwi, grapefruita, mango, jabłka (ale tylko te z nalepką nowozelandzką), paprykę, ale tylko tą nie rozpoczętą. Chyba z litości pozostawiono nam kotleciki jagnięce w trakcie rozmrażania, choć wwóz jagnięciny jest kategorycznie zakazany. Kiełbasy, szynki, pasztety i sery pozostawiono nam i w spokoju.
No i też skłamaliśmy. Powiedzieliśmy, że drewno mamy amerykańskie, a nie kanadyjskie. Inaczej musielibyśmy wrócić do Kanady i w lesie kanadyjskie wyrzucić. Tam pewnie Kanadyjczycy oskarżyli by nas o pozostawianie drewna pochodzącego z USA w Kanadzie, bo tego robić nie wolno. Mamy jedno i drugie, a rozpoznać skąd które nie sposób.
Okrojeni z żywności dotarliśmy do jeszcze bardziej sardynkowego RV Parku o nazwie Trailer Inn położonego na wschód od Seattle, 8 mil od down town. Znów pojawił się problem, jak dojechać do centrum miasta.
Jednak my, stare podróżne wygi, mamy swoje sposoby. Pojechaliśmy Bubu2 i przy samym centrum zatrzymaliśmy się na parkingu małego dyskontowego supermarketu, zajmując oczywiście dwa miejsca. Poszedłem do hinduskiego szefa i mówię, że chcemy zrobić zakupy, ale i też pozostawić samochód na kilka godzin i czy nie będzie to przeszkadzało? Hindus, a może lekko podpalany żyd, człowiek interesu, zapytał: a za ile te zakupy? Za sto, dwieście dolarów mówię. Ok., najpierw niech zrobię zakupy, a potem coś się wymyśli.
Zakupy były za 150$, więcej się nie dało, choć kupiliśmy między innymi 12 butelek wina – był to w istocie dyskont. Po spojrzeniu na rachunek, oblicze szefa rozjaśniało i oczywiście pozwolił zostawić samochód.
Wskoczyliśmy na rowery i mijając dwa olbrzymie stadiony szybko znaleźliśmy się na waterfront, czyli przybrzeżnej ulicy. Stare doki i mola przerobione zostały na sklepy, knajpy i inne miejsca uciech dla miejscowych i turystów.
Mnie to raczej nie brało, huk położonej w pobliżu na estakadzie autostrady niezbyt mi odpowiadał, choć swoistej atmosfery miejscu nie odbieram.
SEATLLE WATREFRONT
Przejechaliśmy całe wybrzeże od południa na północ aby dotrzeć do małego parku w którym odbywał się targ miejscowych farmerów. Kupiliśmy wspaniały (i drogi) ser no i poszliśmy pod wieżę. Każde miasto ma swoją więc i tu jest, ale ta przynajmniej uzasadniona jest wystawą światową z 1962 roku.
Beatka wjechała sama z Moaną za jedyne 19 dolarów, a ja zainteresowałem się bardziej kolejką, również wybudowaną na tę że wystawę.
FOTOMAT
Kolejka jest już historyczna, specjalna bo jednotorowa i działa do dziś. Pojechaliśmy nią z rowerami do centrum. Stacja wysiadki znajdowała się w rodzaju centrum biurowo-handlowego gdzie zakupiliśmy wspaniałe sushi, którymi zajadaliśmy się kolacyjnie już na campingu.
JEDNOSZYNOWA I NIE NOWA, MA 48 LAT
Widok z wieży był zacny, wiadomo, miasto położone jest nad morzem, wokół wiele wysp, a wieżowce w centrum dodają tylko uroku.
BEATKA NA WIEŻY
W drodze po RV przejechaliśmy przez malutką chińską dzielnicę i część biurową ze szklanymi domami. Podobnie jak w Vancouver chińska mniejszość jest tu obecna od początku, czyli budowy kolei blaszanej.
JAK W KAŻDYM MIEŚCIE CHIŃSKO I SZKLIŚCIE.
Być w Seattle i nie zwiedzić fabryki samolotów Boeinga byłoby grzechem. Pognaliśmy więc następnego dnia rano na północ od Seattle. Już mijając wielkie hale, 1,5 km długie, można było sobie wyobrazić ogrom zawartych w nich linii produkcyjnych.
Wiedzieliśmy już, że z Moaną nie możemy zwiedzić fabryki, ani z aparatem czy kamerą, podzieliliśmy się więc na grupy, ja pojechałem pierwszy, a Beatka z Moaną poszły zwiedzać wystawę lotniczą.
Mieliśmy sporo szczęścia, na początek startował nowy, próbny model 787 widoczny na zdjęciu. Nic w nim nie było by dziwnego, samolot jak samolot, ale ten to pierwszy Boeing z kompozytów, na dodatek składany tylko w tutejszej fabryce. Większość elementów produkowanych jest na całym świecie, we Francji, Włoszech, Chinach, nie mówiąc oczywiście o silnikach, które są albo amerykańskie, albo angielskie od Rolls Royce’a.    
U PANA BOEINGA
Jednak nie 787 był dla nas fascynujący. Wszyscy znamy Jumbo Jet czyli Boeinga 747, największy przed nowym dwupiętrowym Airbusem samolot na świecie. Otóż na bazie 747, wybudowano dla przewożenia kompozytowych elementów 787 cztery egzemplarze Dreamlifter, które widać na zdjęciu. I jeśli ktoś zna dziób z bułą Jumbo i widzi dobudowany kadłub mieszczący w środku kadłub 787 to może sobie wyobrazić wielkość latającego potwora.
Zwiedzanie fabryki to podglądanie przez półtorej godziny linii składania 747 właśnie, 777 i nowego kompozytowego 787. Zdjęć nie ma, cóż, przemycanie aparatów groziło kryminałem. Wielce to było ciekawe i wręcz niewyobrażalne. Dla przykładu 777 kosztuje 279 milionów dolarów, a kompozytowy 787 to 170 milionów. Jeden z czterech silników Jumbo kosztuje 15 milionów, tak więc silniki zakłada się na końcu, jako najdroższy element samolotu.    
LOTNISKOWCE LEKKO SCHOWANE
Ze względu na dwoistość zwiedzania dopiero późnym popołudniem opuścimy kolosy Boeinga i ruszyliśmy w kierunku Olympic NP. Po drodze, spaliśmy jeszcze na campingu stanowym za „jedyne” 27 dolarów (woda i prąd) skąd ruszyliśmy dalej rano, aby jeszcze przed samą naturą otrzeć się o cywilizację i przyjrzeć mocno schowanej we fiordach bazie lotniskowców. Po drodze zakupiliśmy przetwornicę prądu aby swobodnie funkcjonować bez agregatu mając 120 volt do kawiarki, mikrofali, czajnika no i aby móc ładować akumulator naszego aparatu.
30 sierpnia
Na campingu, już wewnątrz parku, zainstalowaliśmy się wczoraj wieczorem. Prawie wszystkie campingi w parku kosztują 12 dolarów, ale pobór wody pitnej i spust brudnej są dostępne tylko gdzieniegdzie i płatne dodatkowo 5$.  Kadr był iście bajkowy, wszędzie były wielkie obrośnięte mchem, zwalone huraganem w 1979 roku, drzewa.
W góry ruszyliśmy rano mając piękną słoneczną pogodę. Jadąc ciągle w górę, a zaczynając prawie od poziomu morza, wdrapaliśmy się na 1700 metrów do Hurricane Ridge. Było jeszcze pusto, a widok na całe pasmo górskie upstrzone białymi czubkami i płatami lodowców był imponujący. Choć góry tu nie są wysokie, sięgają ledwie 2500 metrów, to położenie geograficzne tworzy specjalny bardzo różnorodny mikroklimat. Z jednej strony lodowce na szczytach, na zachodzie najbardziej zalewane miasteczko USA – Forks, z opadem 300 centymetrów rocznie i rain forest czyli deszczowy las, który uchował się od lodowców właśnie, a na wschodzie zupełnie suchy Fort Townsend.
OLYMPIC NATIONAL PARK
Przyjazd rano zagwarantował nam towarzystwo saren chodzących wszędzie, które jednak szybko zniknęły wraz z przyjazdem wielu innych wycieczkowiczów korzystających z ostatniego weekendu wakacji.
PORANNY PRZYJAZD POPŁACA
Na początek szybko obskoczyliśmy pobliskie górki, aby wrócić i zjeść w Bubu lunch - temperatura w okolicach 10 stopni niezbyt zachęcała aby jeść posiłek na zewnątrz. Po południu mieliśmy w planie wdrapać się na Hurricane Hill, szczyt z którego chcieliśmy zobaczyć 360 stopniową panoramę. Już wychodząc zaczęliśmy żałować wybranej kolejności. Pojawiły się chmury, które powoli pokrywały okoliczne szczyty. Na dodatek parking, z którego zaczynał się szlak nie był dostępny dla samochodów naszej wielkości i musieliśmy dodatkowo pedałować 2,5 kilometra drogą (a potem nią wrócić).
HURRICANE HILL RANO
Warto jednak było. Do pewnego momentu Moana śpiąc jechała w wózku, który porzuciliśmy w końcu przy drodze, aby nasze, relatywne w wypadku niesienia pod górę, szczęście włożyć do nosidełka. Czasami jednak i Moanie sprzykrzało się siedzenie i dzielnie wędrowała, choć z rękami w kieszeniach, tak było zimno. Zwłaszcza jak przyszła chmura i zasłoniła świat obklejając nas przenikliwą wilgocią.
PORZUCONY WÓZEK, CHCĘ IŚĆ I PIERWSZA ZABAWA NA ŚNIEGU
Do szczytu dotarliśmy trochę zdeprymowani wszechobecnym już gęstym mlekiem, ale na szczęście chmury szybko się przemieszczały i momentami widoczność się poprawiała pozwalając na podziwianie okolicy. Tu i ówdzie śniegowe połacie dały po raz pierwszy szansę Moanie poznać czym jest ten dziwny zimny produkt, którym można się też bawić.
Byliśmy pod i nad chmurami co tworzyło trochę atmosferę grozy. Zmarznięci, ale szczęśliwi dotarliśmy do RV, a potem do campingu, aby szybko iść spać ze względu na plany na dzień następny.
POD I NAD CHMURAMI
31 sierpnia
Dziś rano o godzinie dla nas nieprzyzwoitej, czyli o 6 rano pojechaliśmy do Port Angeles, aby na parkingu zostawić Bubu 2 i zapakować się z rowerami na prom do Victorii. Postanowiliśmy zobaczyć perełkę, kanadyjską wyspę Vancouver Istand. Podróż trwa 1,5 godziny za 22,50 z rowerem od osoby (rower 6) i jest swego rodzaju urozmaiceniem pozwalającym zobaczyć z oddali masyw Olimpu.
Wpływając do portu, już na pierwszy rzut oka widać, że to nie Stany, a Kanada, ponieważ wpływ europejskości jest widoczny wszędzie.
Po wizycie w Informacji Turystycznej ruszyliśmy na rowerach w objazd miasta, które jest określane jako numer jeden w Kanadzie w procentowej do dróg ilości ścieżek rowerowych (ponad 10%) przed Ottawą i Vancouver. I faktem jest, nasza świetna trasa wykonana została w miejsce nieużywanej już linii kolejowej długości 55 kilometrów łączącej północą część wyspy z Victorią. Świetny pomysł, bo i mosty są gotowe, a i spadki minimalne. Sama słodycz.
Wyjechaliśmy z małego centrum i przejeżdżając przez różnorakie osiedla mieszkaniowe, które dla mnie, jako architekta, były zadziwiające, bo albo były to domy obłożone blachą, albo szklane (co w klimacie chłodnym jest mało logiczne), co jakiś czas przystawaliśmy aby objadać się wielkimi czarnymi jeżynami rosnącymi na poboczach.
OSIEDLA BLASZANE (u góry) I SZKLANE
NA TRASIE ZAJADA SIĘ
Po lunchu z sushi jechaliśmy dalej, a wrócić trzeba było na prom i przejechane 24 kilometry dały nam się trochę w kość, zwłaszcza, że dość szybko zjechaliśmy z „kolejowej” dróżki i dalej jechaliśmy chodnikami to pod górkę to w dół.
Minęliśmy miasteczko uniwersyteckie godne zazdrości wszystkich studentów świata, położone w parku z niewielkimi domami studenckimi i oświetlonymi boiskami do wszelakich sportów. A sam park zamieszkały był przez niezliczoną ilość kolorowych królików.
WOKÓŁ UNIWERSYTETU
Po zabawie Moany i podwieczorku w parku wróciliśmy do centrum, aby na koniec zobaczyć znane muzeum miniatur (Miniature World). Zbliżał się wieczór, uznaliśmy więc, że marznąć nie będziemy, więc do momentu odpłynięcia promu o godzinie19h30 tak właśnie najlepiej zabijemy czas.
VICTORIA NA VANCOUVER ISLAND
I byliśmy w wielkim błędzie - dwie godziny wizyty nie dość, że nie były zabijaniem czasu, to wręcz przynajmniej godziny do dwóch nam zabrakło, tak było to interesujące. Nie tak sobie wyobrażaliśmy miniatury.
Otóż sprawę potraktowano tematycznie. Najpierw w ciemnościach ogląda się przyszłość w kosmosie z wielkimi stacjami kosmicznymi i poruszającymi się w przestrzeni promami. Wykonanie i sposób prezentacji szokowały jakością. Następnie poruszono tematy II wojny światowej i udziału w niej Kanadyjczyków. Następnie historia Ameryki z wielkimi bitwami i powstawanie miast takich jak Toronto, Quebec, Calgary czy Londyn.
LONDYN DZIŚ I DAWNIEJ
Był też „polski” akcent, prócz bitew średniowiecznych zebrano w jednej  skali największe i najciekawsze europejskie zamki,  między innymi i zamek w Książu.
JEST I KSIĄŻ
Po obejrzeniu z pomocą video w pełni działającego miniaturowego tartaku przechodziło się do części bajkowej z Guliwerem, Alicją w krainie czarów i masą innych zestawów bajkowych nam znanych lub zupełnie nie.
OPOWIEŚCI O GULIWERZE
Osobną częścią były domy lalek i ich wnętrza z różnych epok. Część urządzeń była ruchoma, jeździły pociągi i tramwaje uruchomiane guzikami, co Moanie sprawiało nie lada frajdę. Miasta przedstawione były za dnia, aby co jakiś czas światło przygasało i miasta pokazywały swoje nocne oblicze zapalając gazowe latarnie i światełka w oknach.
WNĘTRZA  MAŁYCH DOMKÓW
Bliższe nam czasy to działające wesołe miasteczko, które oświetlone nocą migało tysiącem kolorowych ruszających się światełek.
CYRK IDZIE
Wszystko szokowało ilością detali i wiernością ich odtworzenia, opuszczając więc wystawę byliśmy trochę rozżaleni brakiem czasu na ich swobodne podziwianie oraz na niemożność skupienia się nad ich zawartością merytoryczną. Szkoda.
WSPOMNIENIA Z WYCIECZKI – POMNIK POWROTU MARYNARZA I MOANA ŚPI
Prawo znać trzeba. Przy promach kontrola USA jest jeszcze w Kanadzie. My wyluzowani zdębieliśmy gdy okazało się, że jest… STOP dla Moany - zakaz wjazdu do USA. Moana jako obywatel francuski może wjechać do USA bez wizy na 3 miesiące, my z wizami na 6 (tego nie wiedzieliśmy). Kiedy wjeżdżaliśmy do Stanów zapodaliśmy celnikowi, że wybieramy się w sześciomiesięczną podróż po Stanach, kartki dał, pieczątki wbił i na tym się skończyło. Nie spojrzeliśmy, że na karteluszkach są daty, u nas z Beatą pobyt do 28 listopada, a u Moany do 28 sierpnia. Moana więc przekroczyła o 2 dni prawo. Dlaczego? Przecież może znów wjechać do USA kiedy chce, a wizy nie potrzebuje.
Otóż, cwani amerykanie chronią się przed półlegalnym pobytem. Za czasów komuny jeszcze, Polak jechał do Austrii bez wizy na 3 miesiące. Dzień przed końcem tego terminu wyjeżdżał do Jugosławii na jeden dzień i wracając znów miał prawo do trzech miesięcy. Robiłem to w nieskończoność i legalnie. Amerykanie zmienili przepisy i wyjazd do kraju ościennego czyli Meksyku i Kanady niczego nie załatwia. Aby wyjazd do kraju ościennego traktowany był jako opuszczenie USA należy w nim spędzić więcej niż 30 dni. Inaczej należy opuścić terytorium samolotem. Nasza niewiedza!
Zaczęło się robić gorąco, wybuchła lekka kłótnia, a prom był już gotowy do odpłynięcia bez nas. W końcu jednak celniczka, już po uspokojeniu nerwów i półuśmiechach zrobiła Moanie „nowy” wjazd na trzy miesiące. Uff. Cuda panie! Zwłaszcza, że my już kupiliśmy (w niewiedzy) bilety do Europy na 27 listopada, czyli na raptem 1 dzień przed końcem naszego dozwolonego pobytu.

Komentarze