LIPIEC 2010 - KANADA USA
1 lipca 2010
Zakończyliśmy właśnie podróż na wschód i jedziemy na zachód,
kierunek który będzie nam przyświecał jeszcze przez długie tygodnie. Wprawdzie
pociąga nas Nowa Funlandia, czytaliśmy przecież „Dzienniki portowe”, ale
odległość, zimno i inne plany nie pozwalają jednak na zobaczenie wszystkiego.
Naszym głównym celem są przecież parki narodowe USA, a Kanada i jej miasta były
tylko na rozkręcenie się, sprawdzenie samochodu i tego stylu życia. Jesteśmy
bardzo z tej podróży zadowoleni, samochodowe życie podobne jest do łódczanego,
z tym, że jadąc samochodem można zatrzymać się w każdej chwili, a łódką nie.
Posiadanie własnego żółwiowego domku ma wiele zalet, można kiedy ma się na to
ochotę stanąć przy drodze na specjalnych parkingach lub na parkingach sklepów,
czy stacji paliw i zjeść śniadanie z własnej lodówki, można prawie wszędzie
stanąć na noc, nawet niekoniecznie w miejscach atrakcyjnych i komfortowych, za
stacją benzynową czy przy hipermarkecie. Ta niezależność jest wielką zaletą,
nie mówiąc już o nie pakowaniu walizek czy taszczeniu ich w przypadku takiej
podróży normalnym samochodem i spaniu w hotelach. Wielkość pojazdu zajmującego
dwa miejsca parkingowe nie jest zaletą, ale przy odrobinie doświadczenia,
którego już nabraliśmy zawsze znaleźć można jakąś kombinacje i auto pozostawić
blisko centrum zwiedzanego miasta. Poza nimi jest to jeszcze prostsze.
Po pobycie w Toronto dojechaliśmy do Montrealu czyli zmieniliśmy
prowincję Ontario na francuski Quebec, a przy okazji język angielski na
francuski. Francuski tu trochę inny niż ten europejski, akcent mają dość
zabawny i niekiedy trudno zrozumieć co mówią, ale przy odrobinie wysiłku
wszystko jest proste. Śmiesznie też nazywają inaczej różne rzeczy, na przykład
bar laitier, który chciało by się rozumieć jako bar mleczny, znaczy po prostu:
lody.
Zmieniając prowincję czuje się też zasadniczą zmianę kulturową,
pojawia się europejska architektura, w postaci starych dzielnic wybudowanych
kiedyś na podobę tych ze starego kontynentu. Poczuliśmy się dobrze w tej
ludzkiej skali ulic czy czując bruk pod stopami.
W Montrealu samochód pozostawiliśmy na parkingu Walmart-u skąd
pojechaliśmy metrem do centrum. Za
zaparkowanie naszego samochodu w centrum zapłacilibyśmy około 30 dolarów za
dzień (dwa miejsca), a podróż metrem to zawsze dodatkowa atrakcja i nowe
doświadczenie - choć metro to metro, aje jednak wszędzie jest trochę inne. Od
razu czuje się różnicę z USA. Tam wszystko przewidziano dla niepełnosprawnych i
z wózkiem dziecięcym łatwo się poruszać. W Kanadzie jakby o nich zapomniano, a
może to brak wojen nie zwiększył ich liczby na tyle aby brać ich pod uwagę? Dla
nas w USA prawie wszyscy są niepełnosprawni ze względu na tuszę - stąd może
taka tam o nich dbałość, nawet w supermarketach są elektryczne wózki na zakup,y
na które się siada i siedząc kupuje. Jest nawet taka zabawna teoria, że
Amerykanie nie powinni uprawiać sportu – po wysiłku buduje się w nich poczucie,
że mają prawo zjeść wtedy więcej i jeszcze bardziej tyją! Hehe.
Katowaliśmy się więc z wózkiem na wszystkich możliwych schodach
metra aby dotrzeć do starego miasta, położonego przy nabrzeżu rzeki Świętego
Wawrzyńca. Miły to był widok, wybrukowana ulica, kamieniczki rodem z Paryża.
MONTREAL
Miasto wybudowano w drugiej linii, pierwszą zajmowało kiedyś
handlowe nabrzeże będące wielkim portem tranzytowym. Stąd do oceanu jest już
kilkanaście mil, rzeka zmienia się tam w wielką podłużną zatokę. Po porcie w
tym miejscu pozostały tylko wielkie silosy zbożowe i młyny. Dziś nabrzeże
zagospodarowano jako deptak, wychodzące w wodę mola to wielopoziomowe parkingi,
a niektóre z nich zajęte zostały przez inne obiekty dla ludu, na przykład przez
muzeum nauki i techniki.
TAK NAS W WIEKU 75 LAT WIDZI ELEKTRONICZNA WRÓŻKA – BRAWO!
Tak się składa, że pogodę mamy kiepską. Codziennie rano jest
ładnie, potem do popołudnia pada deszcz, a pod wieczór znów jest ciepło i
bezchmurnie. Będąc w chińskiej dzielnicy musieliśmy uciekać przed deszczem,
schroniliśmy się więc najpierw w malutkiej chińskiej restauracji, gdzie delektowaliśmy
się pierożkami na parze, a potem we wspomnianym muzeum. Zabawa był przednia i
dziwy techniki całkiem interesujące, choć niekiedy rozczarowujące jak wizja
naszej starości. W zachwycie podziwialiśmy też osiedla mieszkaniowe po drugiej
stronie rzeki (na szczęście daleko), twory architektów ze schizofrenią,
Parkinsonem i Gaudią.
KLOCKI LEGO W WYKONANIU MOANY
Jak wspominałem, zawsze coś nam się wydarza, a to zawierucha w
Chicago, G20 w Toronto, tak i tu nie dość, że z wizytą była królowa „darmozjad”
angielska, to na dodatek zaczął się właśnie międzynarodowy festiwal jazzowy.
Nie omieszkaliśmy i na nim zaistnieć i posłuchać trochę dobrej muzyki, pierwszy
raz od czasu naszego pobytu na Kubie. Moanka tańczyła i grała na fortepianie w
rytmach jazzopodobnych.
JAZZUJEMY
Dla ciekawskich powiem, że zdjęcie jest w skali 1:1 i nie jest to
fotograficzny trick. Moanka stoi na rzeczywistej wielkiej klawiaturze
fortepianu wydającej dźwięki w czasie chodzenia po klawiszach.
JAZZ W MONTREALU
Charakterystycznym punktem miasta nie jest jak w Chicago czy
Toronto dzieło człowieka, choć i tu widać zewsząd piękną wieżę stadionu
olimpijskiego, lecz wzgórze parkowe dominujące nad miastem ze ścieżkami dla
pieszych i rowerzystów. Rozpościera się z niego piękna panorama na miasto i
rzekę. Oczywiście nie omieszkaliśmy wdrapać się na szczyt idąc z wózkiem drogą
rowerową aby dotrzeć do Chalet, dziwnej halowej budowli z wymalowaną wewnątrz u
powały historią Kanady. Właśnie przed Chalet (pałacyk) znajduje się esplanada,
z której widać całe miasto.
NA MONT ROYAL (MONTREAL?)
Ledwo pożegnaliśmy się z miłym Montrealem, jak tuż po spokojnej nocy
spędzonej obok tirów na stacji benzynowej wylądowaliśmy w mieście o nazwie
prowincji czyli Quebec. Znów uniknęliśmy płatnego parkingu stając za darmo o
kilometr od starówki na małym parkingu przy wielkiej rzece. Tak lubimy, bo
podwójna to korzyść, nie dość, że finansowa, a i po jeździe miło jest się
trochę przejść. Trochę – pojęcie względne, codziennie robimy 10-15 kilometrów piechotą.
Z POGODĄ KIEPSKO, ALE CUDA SIĘ WIDZI
Quebec jest zachwycający. Wbrew zaleceniom Zbyszka z Toronto,
który nam odradzał jazdę na zachód uważając, że jak się jest z Europy nie warto
oglądać tutejszych podróbek, pojechaliśmy i nie żałujemy przejechanych 1500
dodatkowych kilometrów. I Montreal i Quebec warte są wizyty. Każde miasto ma
inną historię, swoją strukturę przestrzenną i inne geograficzne położenie.
Razem daje to unikalną atmosferę każdemu z nich i tak się składa, że ze
wszystkich widzianych najmniej podobało nam się właśnie Toronto.
EUROPEJSKI QUEBEC
Quebec położony jest na szczycie skarpy nad rzeką Świętego
Wawrzyńca. Miejsce wybrano kiedyś ze względu na wybitne położenie
strategiczno-obronne. Otoczone jest murem obronnym ze stanowiskami dział,
dodatkowo bezpieczeństwa strzegła olbrzymia cytadela i cztery dodatkowo
wybudowane wieże.
MURY, KTÓRE NIE RUNĄ
Sama starówka rzeczywiście podobna jest do tych znanych nam z
Europy, ale niektóre budowle zapierają dech w piersiach. Nawet nowe dzielnice są
w skali człowieka, a niewielka ilość wieżowców dodają smaku, zwłaszcza, że
sąsiadują z parkami i willami o bardzo interesujących formach.
MIESZKANIÓWKA?
Na zakończenie pozostawiliśmy sobie łąki Abrahama, płaskowyż na
skarpie, pomiędzy miastem a rzeką, gdzie stworzono przepiękny park z
wszechobecnymi tu ścieżkami rowerowymi i krajoznawczymi.
KONTRASTY
Tak idąc przez te kilka kilometrów i patrząc, myślałem sobie jaka
to wielka szkoda, że tak wiele miast w Polsce, które były zaniedbane i nie
rozwinięte za komuny przez co mogłyby dziś rozwijać się w dobrym kierunku, straciły
raz na zawsze swoje szanse. Często są rządzone przez ludzi niekompetentnych,
niedokształtów, którzy nic o świecie nie wiedza i przede wszystkim go nie znają.
Nie mając właśnie tych intelektualnych instrumentów nie mogli mieć wizji przyszłości
tych miast, którymi zarządzali, co więcej, często nie mieli nawet uczuć względem
nich, jako że rządzili nimi z politycznego zrzutu. Zacietrzewieni politycznie z
jednej strony, zaangażowani w rozgrywki finansowo-korupcyjne związane z szaloną
i bezwzględną deweloperką z drugiej, nie próbowali nawet stworzyć koncepcji
nowego miasta.
Najznamienitszym przykładem jest Warszawa, którą od lat rządzą
ludzie absolutnie nie potrafiący stworzyć planu dla nowoczesnej przebudowy i
rozwoju tego miasta. Tak się składa, że akurat Warszawa po wojnie rozwinęła się
bardzo poprawnie. Szerokie arterie, duże place, wiele pięknych parków i oddech,
którego pozazdrościć mogło jej wiele europejskich miast. Zrozumiał to już król
Francji kiedy kazał Haussmanowi przebić przez miasto wielkie arterie, a ten
ostatni nauczony wcześniej w Szczecinie, poleciał po formie gwiazdy tworząc
jedno z najpiękniejszych miast świata.
Patrząc tak na rzekę i park w Quebec, a wcześniej na nabrzeża w
Montrealu i Toronto pomyślałem sobie o Wiśle o możliwościach jakie były aby
stworzyć od Łomianek aż po Wilanów parkowy ciąg ścieżek pieszo-rowerowych
przeplatany placami zabaw dla dzieci (a tych tu pełno), małymi koncertowymi
arenami czy ogródkami z piwem i muzyką. Te ostatnie powstały dobre parę lat
temu i były pierwszym zalążkiem żyjącego nabrzeża Wisły, ale ze złością zamknął
je ex prezydent miasta, kraju i świętej pamięci. Wielkim kosztem wszystkich
schowano do podziemia drogę szybkiego ruchu (szkoda, że na tak krótkim odcinku),
aby potem umożliwić prywatnym promotorom zabudowę najbardziej atrakcyjnych
miejsc stolicy. Fuj!
Jako architekt trochę nad tym boleję, ale tylko trochę, bo jakoś
nie wybieram się tam mieszkać, a i ludzi mi nie żal, sami sobie wybierają
Marcinkiewiczów, Kaczyńskich czy Walców co to mówią językami zamiast nimi
władać. Są na świecie miejsca gdzie rządzi głupota i pazerność - należy do nich
i mój kraj.
SKĄD MY TO ZNAMY?
Tak odpędzałem te myśli napawając się pięknem krajobrazu oraz przede
wszystkim powalającą z nóg estetyką i dbałością o szczegół.
Do samochodu doszliśmy pod wieczór w pełni zachodzącego słońca,
kurtki sztormowe już wyschły, Moana, po paru klapsach przy próbach ucieczek we
wszystkie kierunki, uspokoiła się i mogliśmy wyruszyć w stronę Ottawy,
ostatniego dużego miasta Kanady przed wjechaniem w Kanadę, tę pachnącą żywicą.
To, że mogę spokojnie pisać zawdzięczam Beacie i Moanie. Jedna
prowadzi dzielnie naszą wielgaśną
kobyłę, a druga śpi w najlepsze i mi nie przeszkadza. Przyznam, że prowadzi się
to auto rewelacyjnie, jednak manewry i promień skrętu zmuszają do nadzwyczajnej
uwagi aby nie wjechać w miejsce przeznaczone dla osobówek, wtedy manewry tyłem
są jeszcze śmieszniejsze. Trzeba czasem walczyć z siłą przyzwyczajenia.
JA PISZĘ
3 lipca
Dziś mija trzecia rocznica naszego
wyjazdu w podróż. Jak ten czas leci!
Najpierw o szoku. Wiele rzeczy nas w Ameryce północnej zadziwiło,
niewiele rozczarowało, ale w szoku jesteśmy po raz pierwszy. I to totalnym.
Otóż po wyjeździe z Ottawy, o której później, skłóceni lekko
niemożnością znalezienia odpowiadającego nam na nocleg miejsca jechaliśmy i
jechaliśmy znów przez prowincję Quebec. Aż tu nagle w miasteczku Shawville
pojawiła się przed nami wskazówka: camping w prawo. Według naszych przewodników
i naszych map żadnego campingu tu nie powinno być. Skręciliśmy i pewnie
przejechalibyśmy obok, ale dwa stojące w miejskim parku campery zwróciły naszą
uwagę. Zawróciliśmy i przeczytaliśmy tablicę informacyjną: Zakaz pozostawania
na noc, pomiędzy 10pm a 8 am… i niby wszystko grało, ale pod spodem był
dopisek: z wyjątkiem camperów. ???
Zjechaliśmy do parku i jakież było nasze zdziwienie kiedy okazało
się, że nie dość, że w parku jest rzeczka z mostkiem, małym kołem z młyna,
stoliki piknikowe, toalety i miejsce do spuszczania zużytej wody, piękny plac
zabaw dla dzieci, to przygotowane są miejsca dla camperów, ze słupkami
zaopatrzonymi w wodę i energię elektryczną. Największym szokiem było
jednak to, że przygotowana
infrastruktura była za darmo!
Zapewne zarządcy miasta uznali, że zwykle w miasteczku nikt się
nie zatrzymuje i w ramach promocji miejsca umożliwili tranzytowcom spokojny
nocleg i zwiedzenie okolic. Jakież to inne myślenie. A pieniądze? O jakich
mówimy - jedna miejska lampa pochłania ich więcej niż wszystkie zatrzymujące
się tam samochody. Dla przyzwoitości postawiono jednak skarbonkę, z napisem: co
łaska. Nie omieszkamy zostawić w niej kilka dolarów jako pochwałę za pomysł i
zdrowe myślenie.
Postanowiliśmy zostać tu dwie noce, Moana poszaleje na placu
zabaw, a my odsapniemy od drogi i miast.
SZAŁ W SHAWVILLE
Ottawa. Opuściliśmy Quebec i jadąc w stronę Ottawy spędziliśmy noc
na parkingu Mc Donalda. Tu są duże i łatwo można znaleźć miejsce na uboczu, a
całodobowa ich działalność zapewnia bezpieczeństwo. Na drogach ruch był
wzmożony. Pierwszy lipca to święto narodowe Kanady, a na dodatek narodowy dzień
przeprowadzek. Wszyscy ci, którzy przymuszeni są zmianą miejsca zamieszkania,
robią to właśnie pierwszego lipca.
Do Ottawy dotarliśmy pod wieczór i choć znaleźliśmy miejsce na
parkingu całodobowego fast foodu to zbytnie zbliżenie do centrum i duży ruch
niezbyt nam odpowiadały. Uznając obopólnie błąd wyboru, wróciliśmy na
autostradę i oddaliliśmy się od miasta o 15 kilometrów do
widzianej wcześniej stacji paliw położonej wśród lasów. Kulturalnie zapytaliśmy
tam czy możemy spędzić u nich noc i otrzymaliśmy następującą odpowiedź: No
problem, thank you for asking (oczywiście, dziękuję, że pan pyta) – szok,
jeszcze dziękują! Inna to kultura, a tak się Polacy nabijają z Amerykanów
niewykształconych przygłupów. Uczyć się k…
TA NOC NA STACJI PALIW
Miejsce było zacne, stanęliśmy bokiem do wielkiego zamkniętego
lasem przystrzyżonego trawnika co
pozwoliło nam piknikować i grać w piłkę kopaną jako że ku temu jest właśnie
południowoafrykański sezon.
Rano w Ottawie zaparkowaliśmy niedaleko centrum na parkingu dużego
marketu i udaliśmy się w tango ze stolicą Kanady. Sztucznie wybrane kiedyś
przez królową brytyjską miejsce leży na granicy dwóch kultur, brytyjskiej i
francuskiej. Kontrowersyjny wtedy wybór miał potwierdzić dwoistość tego kraju i
tak z małej osady handlu drewnem i futrami powstało piękne miasto położone na
wzgórzach nad rzeką. Po wyborze miejsca dowcipkowano nawet, że nikt nigdy nie
zaatakuje Kanady, bo nie będzie mógł znaleźć stolicy położonej nigdzie.
PO DRUGIEJ STRONIE NOWOCZESNE ADMINISTRACYJNE GATINEAU
Ottawa jest liczebnie wielkości Krakowa, ale jest stolicą więc i
administracyjnie bardziej rozwiniętą. Część budynków administracyjnych znajduje
się po stronie „francuskiej”, która, choć położona po drugiej stronie rzeki, o
dziwo nie nazywa się Ottawa, tylko Gatineau. Zadziwiające tym bardziej, że w
Ottawie wszystkie napisy są w dwóch językach, a po francuskojęzycznej w jednym.
Na ten przykład ulice w Ottawie nazywają się: rue Cośtam street, a w Gatineau
tylko rue Cośtam.
OTTAWA
Głównym elementem miasta jest dziewiętnastowieczna grupa budynków
parlamentu, wokół którego rozrosło się miasto, ni stare ni nowe.
PARA MEND (PARLAMENT) W
CAŁEJ KRASIE
Wielką atrakcją jest zespół siedmiu śluz ręcznie otwieranych,
następujących jedna po drugiej, łączących kanał z Ottawa river. Cóż, miasto
połączone jest wodną siecią kanałowo-rzeczno-jeziorną z obydwoma oceanami.
KIEDYŚ WYCZYN, A DZIŚ ATRAKCJA - 7 ŚLUZ ZARZĄDZANYCH SIŁĄ MĘŚNI
Miły był ten spacer po mieście, niezbyt rozległym, ale
wystarczająco monumentalnym aby czuć jego ważność i wielkość. I tu, jak w
Montrealu miał miejsce festiwal jazzowy, a i nazwisko Tomasza Stańki pojawiło
się na afiszu.
JA I OSCAR PETERSON LUB ODWROTNIE (pomnik odsłonięty trzy dni temu
przez Królową Brytyjską)
Podobała nam się Ottawa, jej nadrzeczne parki i bogate życie
kulturalne. Jak w innych miastach lunch zjedliśmy w malutkiej chińskiej
dzielnicy, jako że potrawy z grilla i hamburgery zostawiamy sobie na nasz
własny wieczorny ruszt przy Bubu 2.
NAD WODĄ
Ciekawostką i świetnym pomysłem jest przestrzenny plan miasta
stojący co jakiś czas i ułatwiający turystom odnalezienie się w zabudowie.
OTTAWA - PRZESTRZENNY PLAN MIASTA
5
lipieca
Idąc lasem czytamy:
„W wyjątkowo
rzadkich przypadkach Niedźwiedź Czarny atakuje ludzi z zamiarem by zabić. Niedźwiedzie
drapieżne rzadko fukają albo wydają pafnięcia, ani
też nie uderzają w grunt swoimi przednimi łapami czy blefują atak jak to czasami
robią niedźwiedzie defensywne. Zamiast tego, cicho skradają się, bliżej i
bliżej do ich zamierzonej zdobyczy, widocznie szacując czy atak będzie dla nich
bezpieczny.”
I dalej gdy się już zdarzy:
„Opuść miejsce na swoim canoe albo samochodem, ale nigdy nie
odwracaj się do niedźwiedzia plecami i nie biegnij.
Jeśli nie możesz opuścić miejsca, najważniejsza jest konfrontacja
z niedźwiedziem. Zrób wszystko aby niedźwiedź zastanowił się dwa razy zanim
ciebie zaatakuje. Bądź agresywny, krzycz, rzucaj w niego kamieniami, dźgaj go
kijem, użyj gwizdka lub sprayu na niedźwiedzie.
Jeśli drapieżny niedźwiedź znajdzie się już w kontakcie z tobą nie
udawaj trupa. Walcz wycofując się, to najlepsza droga aby przekonać
niedźwiedzia do zaniechania ataku.”
Tak zaczęło się nasze zwiedzanie kanadyjskiego parku stanowego stanu
Ontario – Algonquin.
PONT MARCHAND W MANSFIELD
Po opuszczeniu naszego miłego campingu w Shawville, zobaczeniu po
drodze starego drewnianego zadaszonego mostu i przejechaniu przez pierwszą
polską osadę - Wilno (o czym skrupulatnie informowały odpowiednie tablice),
dotarliśmy późnym popołudniem do bramy wjazdowej do parku, przez którego mały
fragment wiedzie droga 60, przy której zorganizowano całą infrastrukturę
turystyczną. W obsłudze turystycznej otrzymaliśmy wszelkie informacje, co warto
zobaczyć, gdzie najlepiej się zatrzymać, a campingów na terenie jest wiele,
razem 2000 miejsc campingowych, oraz 140 km tras turystycznych. Park Algonquin, o
powierzchni 7.630 km2, powstał w 1893 roku na terenie lasów i jezior o bardzo
urozmaiconej skalistej i pofałdowanej strukturze. Jadąc w głąb pomyśleliśmy
sobie, że cieszymy się z naszych Mazur, ale co to jest pojezierze to my nie
wiemy. Wszędzie woda i lasy i na odwrót.
Za radą wybraliśmy camping Rock Lake, ale jakoś nam na nim od
początku nie szło. Przydzielone miejsce, które trudno było znaleźć z powodu
złego oznakowania było zajęte, na nowe nie mogliśmy wjechać naszym samochodem,
a po zainstalowaniu się na trzecim okazało się, że na nie przyciętych gałęziach
urwaliśmy jeden uchwyt zgiętego przez to relingu na dachu. Zrobiłem awanturę i
ktoś z dyrekcji miał pojawić się wieczorem. Samo miejsce było ładne, przy samej
wodzie, krąg ogniskowy i stół są wszędzie standardem, jednak pylasty brudny piasek
pod nogami był bardzo nieprzyjemny, Moana natychmiast ufajdała się, a i właził
wszędzie. W końcu za 40-46 dolarów powinno otrzymać się coś więcej. Jakoś się
zorganizowaliśmy, a ja, jeszcze przed zmrokiem, zająłem się relingiem po
uprzednim zrobieniu zdjęcia. Nie mogłem zostawić dziur po śrubach w dachu z wiadomych
względów. Rurkę wygiąłem ręką, uchwytowi nadałem poprzednią formę za pomocą
kowalskich narzędzi czyli dwóch kamieni i całość zamontowałem od nowa
pokrywając miejsce silikonem kupionym w innym celu. Tuż przed kolacją zjawiła
się pani, przepraszała i pytała co zamierzam zrobić? No z ubezpieczalnią nic,
franszyza jest zbyt wysoka i że już naprawiłem. Po obejrzeniu zdjęcia doszła do
wniosku, że zrobi protokół szkody, bo to ich wina i …. No właśnie, co się
stanie nie wiem. Protokół zrobiła i poszła, a my pałaszując rybę w pomidorach
(receptura: na folii aluminiowej robimy łoże z plastrów cebuli, kładziemy białą
przyprawioną rybę, na nią pomidory w koskę pocięte lub przetarte, poszatkowaną
pietruszkę i całość zamykamy tak aby się nie rozlało i kładziemy na grilla na
15 minut – palce lizać) obserwując brykające wiewiórki, rozkoszowaliśmy się
ciszą i dalekim wyciem wilków. Moana spała twardo.
Postanowiliśmy zrobić dwie wycieczki po ponad 5 kilometrów każda i
jechać dalej pod wieczór. Pierwsza to Booth’s Rock, przez las i górki na szczyt
wielkiego skalnego urwiska skąd roztaczał się widok na całą okolicę. Bardzo to
było miłe i świetnie przygotowane.
PARK ALGONQUIN
Otóż wyznaczone trasy to pętle, aby się nie nudziło wracając tą samą
drogą, na wejściu do których stoi zadaszona budka z planem trasy, półeczkami i
skarbonką. Na półeczkach leżą przewodniki przygotowane w wersji angielskiej i
francuskiej, dla każdej trasy inne. Uprasza się o zwrot przewodnika przy
wyjściu lub o wrzucenie do skarbonki 50 centów, jeśli chce się takowy
zatrzymać. Świetne, zwłaszcza że przewodnik jest taką skarbnicą wiadomości o
rzeczach na które nie zwrócilibyśmy uwagi idąc. Każdy rozdział ma swój numer
odpowiadający numerowi na słupku przy trasie – podobnie jak przy drodze
krzyżowej.
PRZEWODNIKI, SKRZYNKI DO ZWROTU LUB SKARBONKA
Jednak szansa spotkania żywizny (jak mawiają w Leźnie) jest
znikoma. Leśne stwory przemieszczają się zazwyczaj wcześnie rano lub późno
wieczorem. Z wielką więc radością pooglądaliśmy wiewiórki ziemne, rodzaj
koszetniczek czy przemykającą kunę. Czasem dziwny dźwięk przypomniał nam o
obecności niedźwiedzi, traciliśmy wtedy pewność siebie, zwłaszcza po
przeczytaniu tekstu z początku. Jednak brak fauny i przewodnik w ręce pozwoliły
nam skoncentrować się na florze i dowiedzieć wielu ciekawostek. I kiedy tak
siedzieliśmy na ławce zrobionej na wysokim punkcie obserwacyjnym zobaczyliśmy w
dole czarnego niedźwiedzia polującego na ryby w płytkiej wodzie. Na szczęście
był on bardzo, bardzo daleko!
TRASA 2
Pod wieczór ruszyliśmy dalej w drogę, zadowoleni, choć Beatka była
trochę zmęczona niesieniem Moany. I znów jakoś nie mogliśmy znaleźć miejsca na
nocleg. Jechaliśmy i jechaliśmy aż dotarliśmy do malutkiego miasteczka Rosseau,
które nas zachwyciło urodą i czystością no i oczywiście miejskim parkiem nad
jeziorem z toaletami, zjeżdżalnią do wody dla łódek i dużym parkingiem dla
długich samochodów z przyczepami i dla nas. Było pięknie, pysznie i jedynie
odlatujący hydroplan zakłócił na chwilę ciszę tego miejsca wieczorową porą.
Taka mieścinka, 4,5 tys. mieszkańców i takie miejsce, że nie mogliśmy wyjść z
podziwu.
Po kawie ruszyliśmy dalej, na północ, drogą 69 w stronę jeziora
Superior czyli Górnego i stanu Michigan, już w USA. Według GPS jedziemy bezdrożem,
ale cóż Kanadyjczycy w przeciwieństwie do Polaków szybciej budują autostrady
niż drukują mapy. Po drodze zjemy lunch i pojedziemy dalej aby jak najdalej
dotrzeć w kierunku celu etapu – Pictured
Rocks National Lakeshore, właśnie nad jeziorem Superior.
Wieczorem znów jesteśmy zadziwieni. Jadąc, już po przekroczeniu
granicy Kanada/USA i jak zwykle po odpowiedzeniu na setki pytań, rozglądaliśmy
się za miejscem na nocleg. Nagle pojawiła się tablica: State Forest Campground
(Obozowisko Lasów Stanowych). Skręciliśmy
w las jadąc ciągle asfaltową drogą aby po kilku kilometrach dotrzeć do bramy. I
jakież było nasze zdziwienie kiedy wyczytaliśmy na tablicy, że należy wjechać,
znaleźć wolne miejsce na przygotowanych wokół leśnego jeziorka wielkich
stanowiskach (trawka, stół i miejsce ogniskowe), po czym wrócić do bramy, wziąć
ze schowka ołówek i kopertę, na kopercie wypisać co trzeba, oderwać jej część i
powiesić na słupku przy stanowisku aby wiadomo było, że jest zajęte jak się je
chwilowo opuści, i po włożeniu odpowiedniej kwoty do koperty (13 USD za noc)
zakleić ją i wrzucić do skarbonki. Nikogo do pilnowania interesu nie było, z 40
stanowisk trzy były zajęte, cisza, środek lasu i natura wokół. Ciekawe co na
taki pomysł powiedziały by polskie Lasy Państwowe? Nawet gdyby zareagowałyby
pozytywnie to skarbonki znikałyby pewnie codziennie. Co kraj to obyczaj.
PAŃSTWOWY CAMPING?
Ku radości Moany rozpaliliśmy nasze pierwsze w podróży ognisko,
ale wieczór spędziliśmy jednak w środku, bo po ulewie było mokro i nieprzyjemnie.
Rano, z Moanką zbieraliśmy czarne jagody, które jak się okazało rosły
przeplatane z borówkami, które są granatowe i z matowym osadem, a jagody czarne
i błyszczące. Zrozumiałem wreszcie różnicę.
Jadąc przesmykiem pomiędzy jeziorem Superior i Michigan
pomyślałem, że po drugiej stronie tego drugiego leży Chicago, jakieś… 400 kilometrów . Jak
z Warszawy do Zakopanego, takie to są wielkości.
Nad jezioro Superior dotarliśmy w południe. Zainstalowaliśmy się
na campingu wybierając najdroższe stanowisko bo z widokiem na jezioro za 24
dolary (bez widoku były za 23 więc co za różnica?). Stanowiska mniejsze niż w
lasach, też stół i krąg ogniskowy, ale i woda, prąd i … telewizja kablowa. Po
wypożyczeniu kabla podłączyłem zewnętrzne gniazdko naszego campera do słupka i
szybko w telewizorze pojawiło się 60 programów. Pojawił się też i sportowy co
pozwoliło mi z niesmakiem patrzeć jak Hiszpanie ogrywają zmęczonych Niemców.
Jaki to był wielki błąd trenera Niemiec, aby tak w eliminacjach wyeksploatować
swoich najlepszych piłkarzy, że w meczu o wszystko w ogóle ich nie było widać.
Szkoda, bo podobała mi się ich wcześniejsza gra.
MORSKI ZACHÓD
Jezioro Superior jest największym ze wszystkich wielkich jezior, (przez
co i największym na świecie), najgłębszym i najzimniejszym. Mówi się, że można
by wodą z niego pokryć całe Stany na wysokość 1,5 metra . Tak w ogóle
wielkie jeziora fascynują swoją wielkością, kanałami, olbrzymimi śluzami dla
wielkich pełnomorskich statków, zadziwiającymi wysokimi mostami aby te statki
mogły swobodnie pod nimi przepływać i innymi dziwnymi konstrukcjami jak podnoszone
mosty kolejowe, ale nie w sposób łamany, tylko całe, równolegle do wody. Trudno
zresztą mówić o nich jako o jeziorach, są zapewne wielkości Bałtyku, a jedynie
słodka woda daje im prawo do takiej nazwy, a nie miana morza.
PIERWSZY KONTAKT Z SUPERIOR
Popołudnie na campingu spędziliśmy na planowaniu naszych
wycieczek, brykaniu Moany i odpoczynku po przebytej drodze. Wybraliśmy się też
na piękną piaskową plażę i wydmy. Picture Rocks National Lakeshore, jest
zadziwiającym parkiem obejmującym fragment południowego wybrzeża jeziora
Superior. Zadziwiającym z powodu zmienności krajobrazu i jakby nieprzystającym
jezioru formom.
Pierwszego dnia wycieczkę zaczęliśmy od Log Slide. Chodzi o
zjeżdżalnię dla belek drewna, które w tym miejscu spuszczało się do wody, aby
je potem spławić do tartaku położonego nieopodal, w Grand Marais gdzie był nasz
camping.
WYDMY NAD SUPERIOR
Nie sama jednak zjeżdżalnia była ewenementem, tylko to, że będąc u
jej szczytu staliśmy na wydmach o wysokości ponad 100 metrów czyli na
dachu Pałacu Kultury. Co silniejsi w gębie schodzili bardzo stromym położonym
pod 70° kontem piachem zjeżdżalni w dół aby potem wyzionąć ducha wracając pod
górę i robiąc przy dwóch krokach do przodu jeden do tyłu na zsuwającym się
piasku. Ruszyliśmy dalej wydmami zarośniętymi już lasem aby dotrzeć do starej
latarni morskiej, przy której zjedliśmy
przyniesiony lunch.
Latarnię wybudowano, jako że zatonięć statków w tym miejscu było
bardzo wiele, daleko idące w wodę (a chciałoby się napisać w morze) wypłycenie,
częste mgły o niespodziewanych porach czy sztormy temu sprzyjały. Sami zdziwiliśmy
się, kiedy w południe, przy bezchmurnym niebie pojawiła się nagle mgła i
spowiła wszystko, spotkało to zapewne marynarzy, których wraki statków leżą do
dzisiaj w wielu miejscach na plaży.
WRAKI I LATARNIA JEZIORNA
Wzdłuż całego wybrzeża wiedzie trasa, którą można pokonać
zatrzymując się co jakiś czas w 13-stu leśnych pół-dzikich obozowiskach, w
których prócz ogniskowego kręgu znajduje się maszt do zawieszania żywności na
odpowiedniej wysokości, lub skrzynia z atestem „animal proof”. Misie bardzo
lubią dobierać się do koszyków turystów co pięknie opisuje serial Yogi &
Bubu. Do tej trasy dochodzą co jakiś czas drogi co umożliwia dziennym turystom
robienie pętli od przygotowanych tu i tam parkingów.
W DRODZE
Szliśmy raz lasem, raz plażą podziwiając pozostawione za nami
oświetlone słońcem kolorowe wydmy, aby dotrzeć do Hurricane River, leśnego
campingu, który ze względu za zamkniętą drogę tranzytową wyglądał na
opuszczony. Zdecydowaliśmy się wrócić po samochód asfaltową drogą przez las
przechodząc przez budowę nowego jej odcinka i mostu. Szliśmy długo, nawet Moana
znudzona już siedzeniem w nosidełku szła przez kilometrowy odcinek.
Następnego dnia, czyli wczoraj rano opuściliśmy camping i
pojechaliśmy zobaczyć najpiękniejszą część nadjeziornej trasy – kolorowe skalne
klify. Przed nami było 17
kilometrów , które zapewne wydłużyły się o następne 3
jako, że trzeba było omijać kałuże i strumyki podczas przejść przez podmokłe
odcinki. Gdy po przejściu 5
kilometrów od parkingu dotarliśmy do brzegu jeziora, przysłowiowa
szczęka nam opadła. Już wcześniej zaskoczył nas spory wodospad Chapel Falls położony
w lesie, ale takich widoków się nie spodziewaliśmy.
DZIWY
Wcześniej wielkie wydmy, a tu nagle niesamowite twory skalne na
bardzo wysokim klifie brzegowym. Istne cuda. Warto zwrócić uwagę na to, że
drzewo stojące na szczycie „grzyba” żyje dzięki wiszącemu korzeniowi biegnącemu
na ląd.
NA KLIFIE
Szliśmy szczytem klifowego brzegu co jakiś czas wychodząc nad
urwisko i podziwiając z jednej strony minione rzeźby skalne, a z drugiej te, do
których mieliśmy niebawem dojść.
RÓŻNORODNIE
Lunch zjedliśmy przy stoliku jakiegoś obozowiska, którego
mieszkańcy gdzieś wybyli. Tu zabawna historyjka, pamiętacie tytuł książki, o
której pisałem w czasie podróży po Kanadzie? – „Dzienniki portowe”, właśnie ta
książka leżała na stole obozowiska.
WESOŁO MI
Do samochodu doszliśmy pod wieczór przez różnorakie mokradła leśne
bardzo umorusani, ale i nad wyraz zadowoleni, rozmawiając o tym co w ciągu
mijających trzech lat naszej podróży najbardziej nam się podobało. Wtedy też
postanowiliśmy zrobić listę siedmiu cudów podróży.
CUDZE POLE NAMIOTOWE
Tymczasem jednak dojeżdżamy do Minneapolis, Beatka po zmianie znów
prowadzi, a ja mogę zrobić rachunek naszej pierwszej, wschodniej, części
podróży.
W cztery tygodnie zrobiliśmy 3.470 mil czyli 5.580 kilometrów .
To dystans już nieeuropejski (z Warszawy do Paryża jest 1.550 km ). Za paliwo
zapłaciliśmy 652 CAD i 489 USD, a za propan brany dwa razy 30 CAD (dolary
kanadyjskie). Spaliśmy 11 nocy na campingach płatnych, 2 na darmowym w
Shawville, 3 u Zbyszka w Toronto, a resztę na dziko, przy stacjach paliw czy na
parkingach hipermarketów czyli większość. Można więc wyobrazić sobie koszt
takiej zabawy zakładając, że koszt życia zbliżony jest do tego w Polsce, a w restauracjach
byliśmy raptem kilka razy na lunchu.
ZNÓW NOC NA STACJI PALIW
That’s all folks - po kilku dniach u Ewy i Mirka, spotkaniu z
Endriu co to z Polski przybył (może kabanosy przywiózł?) pojedziemy dalej na
wschód w Góry Skaliste do Winnetou itd.
21 lipca
Trzeba przyznać, że nie lubimy odwiedzać Ewy i Mirka. Nadwyrężone
wątroby, zarwane noce, notoryczne przejedzenie, a na dodatek był tam Endriu, co
to kabanosów nie przywiózł, za to whisky owszem.
Jakoś jednak przeżyliśmy te kilka dni, Endriu z torbami zakupów
wrócił do Polski, a my zostaliśmy trzy dni dłużej niż zamierzaliśmy, co właśnie
jest dowodem na to jak bardzo nie lubimy tam być! Oczywiście znów było
cudownie, zrobiliśmy nawet wspólną wycieczkę na nowo zakupionych rowerach do
położonego nieopodal wielkiego parku. Park istne cudo - ścieżki rowerowe,
kąpielisko z falami i zjeżdżalniami, place zabaw dla dzieci i miejsca do
biwakowania, a wszystko w idealnym stanie, bardzo zadbane. Dodatkowo wokół
parku wyrosły osiedla domków z pięknymi trawnikami dającymi wrażenie bycia jego
integralną częścią.
OJCIEC MIREK I GRUCHOT, SYN I SYNOWA, ENDRIU I EWA MATKA
„Wymęczeni” uprzejmością i serdecznością gospodarzy ruszyliśmy w
deszczu dalej na zachód. Zwykle w Minneapolis pogodę mieliśmy dość kiepską i
kiedy tylko wyruszyliśmy stamtąd nagle zrobiło się słonecznie i przy bezchmurnym
zachodzie słońca zainstalowaliśmy się na tranzytową noc w Bismarck (stolica
Północnej Dakoty) na parkingu Wal-Martu przy trawniku przygotowanym jakby dla
camperów, których było razem 4.
Na lunch dotarliśmy do pierwszego celu naszej podróży po parkach
narodowych USA - Theodore Roosevelt National Park. Park położony jest w
południowo wschodniej części Północnej Dakoty, tuż przy granicy z Montaną. Są
to zadziwiające góry w … dół.
Jadąc przez Północną Dakotę doszedłem do wniosku, że nikt mi nie
powie, że ziemia jest okrągła - była płaska aż do horyzontu. Dopiero w
zachodniej części stanu teren zaczął się fałdować aby nagle stać się olbrzymią
rozpadliną wytworzoną kiedyś przez lodowce.
Park składa się z południowej i północnej części, zaczęliśmy od
pierwszej wjeżdżając do parku w miejscowości Medora (pass za 10 USD od
samochodu 7 dni ważny w obu częściach) i instalując się na campingu wewnątrz
parku. Przyświecała nam idea znalezienia się na nim w południe, bo to i weekend
się zbliżał, a i pod wieczór jest trudniej o miejsce.
NA CAMPINGU OD I DO RV
Tak jak już spotkaliśmy się z tym wcześniej ten camping też był
samoobsługowy, wybiera się wolne, numerowane miejsce, notuje na kopercie do
której wkłada pieniążki, a dowód zaczepia na słupku przy miejscu zaopatrzonym w
stół i grilla.
Po lunchu i drzemce Moany pognaliśmy na rowerach zobaczyć kilka
miejsc, które miały nam pomóc zaplanować wycieczki piesze. Zafascynowani już
miejscem podczas przejazdu do campingu coraz bardziej ulegaliśmy zachwycającym
pejzażom i niespotykanym wcześniej widokom. Wewnątrz tej części parku biegnie
świetna droga, którą te urokliwe miejsca zwiedzają z samochodu niepełnosprawni
fizycznie i umysłowo. Dla pozostałych co jakiś czas wybudowano przy drodze
parkingi z których można udać się na wycieczki piesze o różnej długości i trudności.
Część z nich to szlaki edukacyjne, na wejściu bierze się broszurkę, a idąc
czyta poszczególne ponumerowane rozdziały, które odpowiadają numerom na
słupkach przy trasie. Ciekawe to i dające dodatkową wiedzę. Szkoda tylko, że
jednym punktem takiej broszurki był napis, że należy szczególną uwagę zwrócić
na grzechotniki! To tak jakby napisali: „Zapraszamy na nasze pole minowe”.
LITTLE MISS NORTH DAKOTA I NORTH DAKOTA
Jak na popołudniowe chwile wycieczka rowerowa była wspaniała, przy
świetle zachodzącego słońca i poszczekiwaniach piesków preriowych, których
miasteczka rozpościerały się tu i ówdzie przy drodze. Bardzo są zabawne i
ciekawe do oglądania.
PIERWSZY KONTAKT
Kiedy dojeżdżaliśmy już prawie do campingu zauważyliśmy na drodze
coś leżącego, jakby jasna opona, po zbliżeniu okazało się, że to podsypia sobie,
wygrzewając się na gorącym asfalcie, zwyczajny dwumetrowy grzechotnik. Podniósł
łeb i ogon z grzechotką, wyprężył się wyginając cielsko, więc szybko
wycofaliśmy się zwłaszcza, że nie są to moje ulubione stwory (rodzaj małej
fobii). Zrobiłem mu zdjęcie z daleka kiedy odpełzał, ale ciekawość wzięła górę
nad strachem i podjechałem od tyłu aby mu się przyjrzeć i zrobić zdjęcia z
bliższej odległości. Strach nie pozwolił jednak na zatrzymanie i zdjęcia wyszły
poruszone i źle skadrowane. Szkoda. Grzechotnik poszedł w trawę, my na zapełniony
już camping i na wieczorne grillowanie i piwko.
WIDAĆ GRZECHOTKĘ I JEGO ŚNIADANIE, OBIAD I KOLACJĘ
Teren parku to rzeczywiście wielka dziura, ale będąc już w niej
czuje się człowiek jak w sporych górach, dołem płynie rzeka – Little Missouri,
a warstwowo ułożone, kolorowe stoki są łyse od południa bo spalone słońcem, a
zakrzewione i zielone od północy.
WIELKA DZIURA I NASZE RV
ZIELONO MI
Na objazd parku ruszyliśmy rano naszym camperem czyli zwanym
skrótowo po amerykańsku RV ( od recreation vehicle – słownie: erwi), jedyne
nowe słowo jakie Moana wypowiada, za to z wybitnie amerykańskim akcentem (aby
go uzyskać należy mieć w buzi: gumę do żucia, kluskę śląską, a przy mówieniu
wykrzywić gębę na jedną stronę).
RV prowadzi się nieźle, nawet w górach, cóż 10 cylindrów i 8,5 litra silnik pomagają
tej masie w przemieszczaniu. Widoki były nie do opisania i oglądaliśmy je z
rozdziawionymi buziami, ponieważ nie przypominały niczego co znamy, nie mogliśmy
jedynie odżałować, że zdjęcia nie oddadzą kolorów i trójwymiarowości tej
wielkiej przestrzeni, a choć dużo większy od tatrzańskiego, ten park jest
najmniejszym w Stanach.
MOANA TEŻ WĘDRUJE
Śmiejemy się, że wszystko w Ameryce jest proporcjonalne do
wielkości kraju i kontynentu. Czereśnie są olbrzymie, podobnie jak truskawki i
że na przykład Amerykanin po przyjeździe do Europy chodząc po targu i wskazując
truskawki powie zapewne: jakie wielkie poziomki tu macie! Ta wielkość jest
widoczna wszędzie, lodówki, kuchenki, pralki, sklepy i parkingi wszystko jest
dużo większe niż my znamy. Jest jasne, że taki sposób podróżowania jaki
wybraliśmy jest trudny w Europie. Tu wszędzie przygotowane są miejsca dla RV i
to większych od naszego. Na campingach większość miejsc to właśnie miejsca dla
RV, są zlewnie ścieków, miejsca z wodą pitną do napełniania zbiorników, spotkać
je można nawet niekiedy na stacjach paliw czy w przydrożnych miasteczkach. To
jest ewidentnie amerykański sposób podróżowania – z własnym domem w przyczepie,
naczepie (to taki model założony na pickupa), autobusie lub takim jak nasz
modelu. Nowe modele mają wysuwane na boki ściany przez co robią się z nich
prawdziwe mieszkania z kanapami, satelitarną telewizją i wielkimi, king size,
łóżkami. Cóż Ameryka jest wielka i zróżnicowana, mają co zwiedzać u siebie i
jedyne co może ich interesować w Europie to nasze stare rupiecie. Tego jedynie nam
zazdroszczą.
Tak chodząc zachwyceni scenerią dopadliśmy dmuchawiec, oczywiście
trzy razy większy od znanego nam.
DMUCHAWIEC MADE IN USA
Czytaliśmy informacje z ulotki i patrzyliśmy ze zdwojonym
zainteresowaniem na warstwowe pokłady wszechobecnego bentonitu, zmodyfikowanego
chemicznie pyłu wulkanicznego wykorzystywanego dzisiaj w ponad 1000 produktach.
Zatrzymywaliśmy się, robiliśmy krótkie wycieczki piesze i jechaliśmy dalej.
Zjedliśmy lunch mając przecież dom ze sobą i tylko brak zwierząt nas trochę
rozczarowywał.
WIDAĆ SZARY BENTONIT
Zbliżał się wieczór, zobaczyliśmy wreszcie jednego bizona, kilka
jeleni i dzikie mustangi, kiedy wreszcie przeżyliśmy na żywo to co mnie tak
zachwyciło w filmie „Tańczący z wilkiem”. Pamiętacie scenę kiedy Costner i
Indianie podkradają się na wzgórze, a gdy zza niego wyglądają widzą setki
bizonów na krągłościach wielkiej zielonej prerii. Robiąc ostatnią wycieczkę
wyszliśmy właśnie na grzbiet pasma górek, a wtedy przed nami ukazał się, podobny
do tego w filmie, niewyobrażalny widok. Zakole rzeki, w niej bizonice z małymi,
a powyżej, wśród traw, setki pasących się bizonów, a jeszcze wyżej idące w
kłębach kurzu całe stado.
BISON VODKA
Po przeciwnej stronie zakola grupa pasących się jeleni dopełniała
całości.
JELENIE NA RYKOWISKU
Jak raduje się serce kiedy się widzi, że są jeszcze miejsca na
ziemi gdzie żyją takie ilości zwierząt, i że mądrym ludziom udało się stworzyć
dla nich rezerwaty, gdzie ingerencja człowieka jest minimalna. Takie same
wrażenia miałem jedynie w Afryce widząc setki zebr, antylop, dziesiątki słoni
czy żyraf, choć i tam już dziczyzna żyje w ograniczonych przez człowieka
miejscach – na szczęście chciało by się powiedzieć, bo jest to jej jedyna
szansa aby przetrwać.
Napawaliśmy się tym widokiem i odgłosami porykiwań tych dziwnych istot
żubro podobnych, które przecież były niedawno o włos od zniknięcia z naszej
planety. Cudne to było.
RÓŻNE OBLICZA NATURY
Następnego dnia pojechaliśmy na rowerach do jedynego
cywilizowanego miejsca w parku, stadniny koni, skąd urządza się wycieczki w
siodle. Nas to jednak nie interesowało ze względu na Moanę, zostawiliśmy tam
jedynie rowery i ruszyliśmy na wycieczkę, która miała być pętlą. Na początek
doszliśmy do rzeki i okazało się, że zaznaczony szlak wprawdzie wiedzie przez
nią, ale mostu brak. Cóż było robić, ja w spodniach bez majtek, padło więc na
Beatę, która na próbę dzielnie przekraczała bród w celach zagwarantowania
Moanie (i mi) szczęśliwej przeprawy.
Kiedy byliśmy w połowie wody pojawiły się dwa dzikie konie i
zaczęły przeprawiać się nieopodal. Po założeniu butów ruszyliśmy dalej w ich
towarzystwie co trochę napędzało strachu Beacie, która cały czas zasłaniała się
niby bezpieczeństwem dziecka.
MOANA NA PŁASKOWYŻU ŚPI NA WSZYSTKIE SPOSOBY
Na rozstaju dróg konie wybrały inną opcję do naszej i już sami
zaczęliśmy wspinać się aby dotrzeć do celu naszej wycieczki, nazwy szlaku, Big
Plateau (Wielki Płaskowyż). Po wejściu na szczyt okazało się, że rzeczywiście przed
nami rozpościera się równy jak stół, zielony, okwiecony, olbrzymi płaskowyż.
Przeszliśmy przez niego nie spotykając na szczęście bizonów, jedynie pieski
preriowe, które z ciekawością wyglądały ze swoich zakończonych kopczykami
norek.
Po drugiej stronie płaskowyżu nie znaleźliśmy jednak szlaku
powrotnego naszej pętli, cóż bizony rozprawiają się bezwzględnie z tyczkami
znakującymi szlaki, już wcześniej widzieliśmy ich wiele połamanych i poprzewracanych,
leżących w trawach.
Wróciliśmy więc tą samą drogą, śpiesząc się na wieczorny spektakl.
Otóż zafundowaliśmy sobie musical, turystyczną atrakcję Medory,
miasteczka założonego przez francuskiego markiza de Mores i nazwanego imieniem
jego żony, Medory właśnie. Historia miasteczka jest ciekawa i choć o de Mores
mówi się wiele, to główną postacią okolicy jest jednak Theodore Roosevelt, któremu
wprawdzie nie udały się tu hodowlane pomysły, ale wysławił to miejsce będąc już
prezydentem zjednoczonych stanów, na dodatek najmłodszym bo 42-letnim. Jego
imieniem nazwano tu wiele rzeczy i park oczywiście.
Wieczorne wyjście na musical było dla nas nie lada atrakcją,
jedyną taką możliwością ze względu na wiek Moany. Zapewniono nas w kasie, że
dzieci będzie bardzo wiele, amfiteatr jest otwarty, że możemy mieć wózek i w
razie czego położyć Moanę spać. Zaczęło
się piosenką i zaproszeniem wszystkich dzieci na estradę, poszła więc i Beata z
Moaną, która wróciła zachwycona z mikrofonem-zabawką w ręce.
Następnie odśpiewano hymn amerykański, obowiązkowo z ręką na sercu
i zaczęła się śpiewana opowieść historii Medory i Złych Ziem. Tak właśnie
nazywali ten teren (jak i niektóre inne) Indianie i późniejsi osiedleńcy. I nie
dziwota, można sobie wyobrazić idący na zachód przez łagodne prerie tabor
osadników, który stanął przed takim widokiem jak pokazuje zdjęcie poniżej.
ZŁE ZIEMIE NR 1
Nie dość że musical był niezły, to amfiteatr położony na zboczu
góry zapewniał wspaniały widok na odległy fantastyczny pejzaż jak i pobliskie
pagórki, które wykorzystywano do scen spektaklu jeżdżąc po nich konno.
MUSICAL Z PANORAMĄ
Moana wylądowała w końcu w wózku, ale tylko aby z wygodniejszej,
półleżącej, pozycji obserwować wydarzenia na scenie. A wydarzenia z Medory
przeplatano z tymi z historii Ameryki aby zakończyć „Boże coś Polskę…” czyli
„God save America…”
BOŻE ZACHOWAJ AMERYKĘ, POLSKĘ – COŚ ZA DUŻO NA JEDNEGO BOGA
Po zmroku wróciliśmy do parku, trochę z duszą na ramieniu czy aby
nie trąci nas jakiś bizon.
Przejazd do północnej, odległej o 50 mil , części parku był
tylko formalnością, szybko zajęliśmy miejsce na campingu i wróciliśmy do bramy
wjazdowej, do informacji turystycznej po poradę jakie wycieczki piesze i
rowerowe wybrać. Już jadąc zadziwiła nas spora liczba pałętających się w
pobliżu drogi bizonów, widok jednego leżącego w miejscu piknikowym, a i
stojącego na drodze i nie ustępującego drogi samochodom.
SĄ WSZĘDZIE, KIEDYŚ KANCIASTY SŁUPEK, DZIŚ WYOKRĄGLONY PRZEZ BIZONY
Na nasze pytanie o trasy piesze pan (przystojny wg Beaty)
powiedział, że są i owszem, podobnie jak i rowerowe, ale jest właśnie okres
godowy bizonów i są niezwykle agresywne i niebezpieczne. Czyli witamy na naszym
polu minowym 2.
Wróciliśmy na camping z masą informacji i poszliśmy na mały
wieczorny spacer trasą przyrodniczo-edukacyjną położoną obok. Wszystko było by
zacnie, gdyby nie para bizonów ewidentnie zajęta sprawami sercowymi, która
pojawiła się na drodze. Wywołało to w Beacie szał niekontrolowanego strachu, a
chowanie się za mnie utwierdzało mnie jedynie w przekonaniu, że ona wie
najlepiej jak wielkie mam rogi abym mógł stawić czoła rogatej z natury bestii.
SPACEROWICZE I OKULARNICY
Skończyło się jednak obejściem zakochanych i szybkim powrotem do
campera, gdzie wsłuchiwaliśmy się do późna w nocy w pobliskie porykiwania, snując wątpliwości co do dnia następnego i
naszych wycieczek.
Jednak poszliśmy. Pierwsza trasa była krótka, płaskowyżem do
punktu z którego otwierał się widok na całą
dolinę Littre Missouri. Trudno jest pisać o tym wszystkim, ciągle należałoby
używać słów cudowny, wspaniały, zachwycający itd., a zdjęcie nie oddaje
niczego. Cóż kto jeździ ten ma.
SIĘ WIJE
Druga droga była pętlą i była to najwspanialsza trasa jaką
zrobiliśmy w czasie naszej dotychczasowej wycieczki po Stanach, i jedną z najpiękniejszych
z całej podróży – nazwano to Caprock Coulee i Upper Caprock Coulee. Niecałe
pięć mil idzie się z początku granią od szczytu do szczytu mając z jednej
strony widok na wielką dolinę wijącej się jak grzechotnik Little Missouri Scenic
River, a z drugiej górską dolinę o dwóch charakterach zboczy, o czym już
pisałem, widzieliśmy te skaliste od palonego słońcem południa. Achom i ochom
nie było końca, weszliśmy nawet na fragment bentonitowej warstwy. W bentonicie
grzebać się nie należy, mieszkają w nim Czarne Wdowy, najbardziej jadowite
pająki (znów zapraszamy na nasze pole minowe, 3 tym razem).
PO BENTONICIE
Po zejściu z grzbietu przekroczyliśmy dolinę aby wdrapać się po jej
drugiej stronie i iść z jednej strony szczytem górskim z widokiem na zielone
tym razem północne zbocza, a z drugiej krawędzią zielonego ukwieconego
płaskowyżu. Strach przed bizonami powoli mijał, aczkolwiek krótkie przejście
wąską ścieżką żlebu było nerwowe, śladów bizonów było pełno i nie wyobrażamy
sobie spotkania en face z jednym, nie mówiąc już o grupie rozjuszonych
potworów. A jak są wielkie przekonaliśmy się mijając jednego samochodem w
odległości dwóch metrów.
Zachwyceni i zadowoleni wróciliśmy na ostatnią noc na parkowy
camping aby wyruszyć następnego dnia rano do Watford City na zakupy i tam
zmienić kierunek na południowy, w stronę Południowej Dakoty.
Przejechaliśmy malowniczą drogą nr 22 przez Berthold Indian
Reservation, czyli rezerwat Indian, zbliżony strukturą do Złych Ziem, czyli
miejsca gdzie nikt mieszkać nie chciał, głównie takie pozostawiano Indianom we
władaniu.
I nagle przyszła refleksja - minął ponad tydzień od wyjazdu z
Minneapolis, a my nie spotkaliśmy w podróży ani jednego kolorowego człowieka,
ani żółtego, ani tym bardziej czarnego, zwanego tu afroamerykaninem (Windows
nie rozpoznaje takiej rasy – i słusznie, nazywając go po prostu murzynem).
Ciekawe jak musi być w Dakocie szczelne społeczeństwo, że nawet robotnicy na
szosie są wszyscy biali. Ale prezydenta wszystkich stanów mają szarego.
Dojechaliśmy przed wieczorem do Południowej Dakoty i koło
mieścinki Lemmon na noc zainstalowaliśmy się na campingu parku stanowego
usytuowanego zaraz koło drogi. Świetne miejsce, samoobsługowe oczywiście,
wielki trawnik, a wokół niego droga i rozchodzące się promieniście 12 stanowisk
z dostępem do prądu (12 dolarów za noc). Z naszym tylko trzy stanowiska były
zajęte, jakaś para kochanków w samochodzie osobowym combi i para emerytów w
małym, nałożonym na pickupa RV. Oczywiście natychmiast doszło do rozmowy i z
jednymi i z drugimi, Amerykanie prócz niezwykłej uprzejmości są
nieprawdopodobnie otwarci na kontakt z drugim człowiekiem, podchodzą,
przedstawiają się po imieniu, często i nazwisku, zagadują, pytają i często
zachwycają się naszą podróżą. Pan od kochanki, natychmiast podszedł i zapytał
czy nam nie będzie przeszkadzał jego trening w golfa (pewnie żonie powiedział,
że jedzie na golfa). Oczywiście nie przeszkadzał, byle tylko nie celował w
małą.
Wieczór był piękny, zachód słońca nad jeziorem, śpiewające wokół ptaki.
Nad ranem obudziła nas straszna ulewa i pioruny walące wszędzie, pozostałe
auta zniknęły, a my sterczeliśmy w samochodzie myśląc co tu zrobić z naszym
mokrym dywanem, obrusem, grillem itd. Tak myśląc dotrwaliśmy do lunchu, po
zjedzeniu którego ruszyliśmy w dalszą drogę na południe już przy pierwszych
przebijających się przez szare niebo promieniach słońca.
Teraz Beatka prowadzi walcząc z bocznym wiatrem, na który nasze RV
jest bardzo podatne, a ja piszę i patrząc przez szybę na pola ciągnące się do
horyzontu wspominam drogę z Minneapolis, kiedy to odległości między
gospodarstwami powoli rosły z 500 metrów na początku, do paru mil już w
Północnej Dakocie, a teraz to już dziesiątki mil zagospodarowanych pól bez
śladu życia (oprócz bydła tu i ówdzie). Zadziwiający jest też widok
skomplikowanej uprawy wymagającej licznej obecności człowieka i przenośnych
toalet stojących na środku pola. Jak pomyślę o polskiej wsi…
24 lipieca
Zaczynamy już rozumieć, że mając taki wielki i bogaty w naturę
kraj, mając tyle pięknych parków stanowych na te narodowe wybrano miejsca
wybitne, które szokują swoją odmiennością i unikalnością. Tak właśnie wyglądał
Badlands National Park na południu Południowej Dakoty, czyli znów Złe Ziemie,
ale jakże odmienne od tych z Theodore Roosevelt Park w Dakocie Północnej.
Ziemie te znane są między innymi z ostatniej masakry 300 Indian
Lakota (czyli Siuksów), kobiet i dzieci oraz ich wielkiego wodza Big Foot
(Wielka Stopa).
Najzabawniejsze jest to, że cały region Południowej Datokty był
kiedyś własnością Francji za czasów Ludwika XV, stąd dzisiaj spotkać tu można
bardzo wiele francuskich nazw miejscowości. Dopiero polityka Thomasa Jeffersona,
trzeciego prezydenta USA, i jego chęć ekspansji na zachód doprowadziły w 1803
roku do zakupu od Napoleona 828.000
mil kwadratowych czyli 2.120.000 kilometrów
kwadratowych czyli terenu prawie 7 razy większego od Polski. Napoleon
potrzebował pieniędzy na swoje europejskie wojenki i podobnie jak Rosja Alaskę,
tak i on stracił takie terytorium. Durak jeden i drugi (Car). Nie wspominam tu
o podobnej sprzedaży przez Francuzów stanu Luisiana.
Jadąc łagodnymi zielonymi preriami nagle dojechaliśmy do
przedziwnego pasma skalnego. Nawet trudno to opisać, krajobraz zwany
księżycowym, choć mało kto na księżycu był i mógł porównać, był tak rozległy,
że aż nienaturalny w swojej przestrzeni. Jakby dekoracja do filmu ze sztucznie
namalowaną perspektywą. Prawdziwe nieprzyjazne i nieprzejezdne złe ziemie.
PRAWDZIWE ZŁE ZIEMIE, A ZDJĘCIA JAK PORYSOWANE
Po opłacie 15 dolarów za wjazd do parku i zapłaceniu następnych 14
zainstalowaliśmy się na campingu równie innym jak świat wokół nas. Dotąd nasze
miejsca były w lesie, zasłonięte od sąsiadów, intymne. Tu znaleźliśmy się na
łysym polu z wijącą się drogę i niewielkimi poszerzeniami jako stanowiska. Dla
każdego na trawniku był też stół z daszkiem chroniącym od słońca.
Jeszcze tego samego wieczora pojechaliśmy na rowerach do
informacji turystycznej, która okazała się też mini muzeum. Dowiedzieliśmy się
tam wszystkiego o trasach, choć i tak wszystko było jasno opisane w gazetce
dodawanej do biletu.
ACHTUNG! MINEN (uważać na grzechotniki – zabawne!)
Pierwszy dzień zaczął się od krótkich wycieczek pieszych, po dobrze
przygotowanych dla masowej turystyki estakadach. Widoki zachwycały
różnorodnością form i kolorami. Po lunchu i zaśnięciu Moany wybraliśmy się po
kolei, najpierw Beata, potem ja na „trudną” trasę wspinaczkową, która miała
zająć 2 godziny. Beata wróciła po godzinie, mówiąc, że trasa jest zapewne
trudna dla ważących 200
funtów amerykanów, ale jest zachwycająca, idąc czuje się
samotność i absolutną surowość otaczającego człowieka świata.
SAMOTNA WYCIECZKA BEATY I MOJA PO NIEJ
Punktem kulminacyjnym było wejście na przełęcz skąd rozpościerał
się bajeczny widok na prerie nakrapiane skalnymi formami i oddalony kanion
White River.
W ODDALI KANION WHITE RIVER
Po przebudzeniu Moany ruszyliśmy na wycieczkę, pięciomilową pętlę
składającą się z fragmentów Medecine Root Trail i Castle Trail. Pierwsza część
prowadziła przez skalne platformy i zachwycała pojawianiem się coraz to nowych,
często dziwacznych kształtów, zmienianych erozją skał. Nie spotkaliśmy żywego
ducha i to też jest wielką zaletą takich wypraw. Droga powrotna wiodła przez
płaską jak stół krawędź prerii, dzięki czemu udało nam się zobaczyć dwa jelenie
i trzy łanie razem w grupie.
NA WYCIECZCE - MEDICINE TRAIL
Wczoraj rano pojechaliśmy na rowerach do jedynego indiańskiego
miasteczka położonego nieopodal. Interior, liczba mieszkańców 67, dwa kościoły,
szkoła, sklep i… więzienie miejskie - takie jak na filmach. Miejsce z tych,
gdzie psy szczekają dupami.
INTERIOR – POPULACJA 67, KOŚCIÓŁ I WIĘZIENIE SĄ
Po drodze minęliśmy camping z basenem, Internetem i pralnią.
Decyzja była natychmiastowa – tu wrócimy na noc wrzucić tekst na bloga i poprać
wszystko. Co więcej, w sklepiku mieli steki z bizona co nas jeszcze bardziej
zachęciło. Ponieważ wiedzieliśmy, że ten dzień będzie samochodowy, chętnie więc
spędziliśmy ranek na rowerach.
Nie spiesząc się, już po lunchu, pojechaliśmy zerknąć na wyrzutnię
rakiet z czasów zimnej wojny. Było takich wyrzutni 1000, rozsianych po różnych
zakamarkach Stanów, a zbliżenie się do obiektów niemożliwe. Dziś nowe
technologie pozwoliły na otworzenie tych miejsc publiczności i w ramach
historii pokazanie ile bezsensownych miliardów dolarów poszło w błoto. I idzie
dalej.
WYRZUTNIA PIENIĘDZY
Jadąc dalej zatrzymaliśmy się w miasteczku Wall wyglądającym jak z
westernu, tyle, że przed domami stały konie mechaniczne, a nie te co jeżdżą na
proso. Sklepy z pamiątkami i inne badziewia szybko nas wygnały w naturę.
Tą naturą była droga przez cały Badlands, z jej panoramami i
punktami widokowymi, kolorami i zachodzącym powoli słońcem. Tak trudno opisać
nasz zachwyt, że tylko parę zdjęć poniżej może pozwolić pokazać choć namiastkę
tego co widzieliśmy.
JAK FOTOMONTAŻ
BADLANDS 1 (ZŁE ZIEMIE)
BADLANDS 2
BADLANDS 3
BADLANDS 4
BADLANDS 5
Pisałem już wielokrotnie o amerykańskiej kulturze i sympatycznym
nastawieniu człowieka do człowieka. Nowym przykładem jest nasz dzisiejszy skład
drewna grillowego. Otóż, opuszczając kamping w Badlands National Park,
podjechaliśmy jeszcze opróżnić zbiorniki i nalać wody. Idąc do śmietnika
patrzymy, a koło niego leży stos drewna. Drewno do grilla kosztuje około 4,5
dolara mały zwitek, taki na jedno ognisko.
Nie dość, że ktoś pofatygował się i przyniósł do śmietnika swoją sporą
nadwyżkę drewna, którego nie chciał taszczyć ze sobą, to jeszcze na papierowym
ręczniku napisał kartkę: „free wood” czyli darmowe drewno. Dziwy panie!
Tak z ciekawości pokazuję na zdjęciu amerykańską metodę znaczenia
dróg wibratorami. Ponieważ odległości są kolosalne wszystkie drogi mają takie
przebudzeniowe wibratory, podobne do tych naklejanych na niektórych polskich
drogach, z tym że tu są po bokach i pośrodku drogi i robione dużo taniej i
łatwo specjalną maszyną, która jadąc wydrąża je w asfalcie. Ciekawostką było
też poznanie na campingu kubańczyka z naszego ukochanego Cienfuegos, który na
dodatek ukończył znaną nam szkołę hotelarską położoną koło mariny. Dał kiedyś
nogę z Kuby i teraz mieszkając w USA zwiedza kraj z żoną dziećmi i teściem.
WIBRATORY I KUBAŃCZYK Z CIENFUEGOS
Po technicznym pobycie na campingu w Interior, czyli my pranie,
pranie i internet, Moana w basenie i na placu zabaw, ruszyliśmy na południe
przez indiański rezerwat Pine Ridge. Świat zmienił się nagle jakbyśmy wjechali
do polski.
TECHNICZNA PRZERWA W PODRÓŻY
Dziurawe drogi, brudnawo, rubinki jako domki, składy wraków
samochodów podobnych do tych jeżdżących po drogach. Pierwszy raz widzieliśmy
biedne miejsca no i poczuliśmy pewien dystans do nas, czyli białych ludzi.
Rezerwaty posiadają swego rodzaju autonomię i władze stanowe niezbyt wtrącają
się do ich wewnętrznych problemów, co znaczy również, że nie inwestują
stanowych pieniędzy. Co więcej rezerwaty położone są zazwyczaj na terenach mało
atrakcyjnych, choć ten przez który jechaliśmy przypominał bardzo przedgórze
karpackie.
Do problemu Indian jeszcze wrócimy wielokrotnie, a raczej nie do
Indian tylko do Native Americans, tak ładnie ich nazywanych dzisiaj, to takie
słowotwórstwo jak Afroamerykanin.
Na przystanek obraliśmy Hot Springs, czyli gorące źródła, co jakoś
dziwnie kojarzyło nam się z górskimi kąpieliskami. Dziwnie, bo wprawdzie był
jeden basen, ale wyglądał jak komunistyczny przed remontem. Jedynie
przepływowa, lekko ciepła, woda i kamyczki na dnie basenu stanowiły względną
atrakcję. Nie przeszkadzało to jednak sinej z zimna Moanie szaleć w wodzie aż
do zamknięcia obiektu.
W MIARĘ HOT SPRINGS
Hot Springs to jednak ciepłe źródła mające swoją historię. Otóż za
czasów mamutów, kiedy przyszło już zlodowacenie w tym miejscu było niewielkie
ciepłe jeziorko, przy którym kręciły się stada przymarzniętych słoniowatych.
Próbując zbliżyć się po lodzie do jeziorka często do niego wpadały i tak
stworzyło się największe na świecie skupisko mamucich szczątków.
WYKOPALISKA
Ponieważ wykopaliska prowadzone są na bardzo niewielkiej
przestrzeni, a składy kośćca idą w dół, teren zabudowano halą i stworzono
estakady dla zwiedzających przybywających tu z całego świata. Jak zwykle
towarzysząca temu wystawa jest fantastyczna i pokazuje nawet dom Polaka z
czasów mamucich.
DOM POLAKA I POOBGRYZANE KOŚCI
Oczywiście ten dom, to znalezione na terenie Polski i Czech
fragmenty domostw ludzi prehistorycznych bez paszportów wtedy.
Miejsca na dwa noclegi przy Hot Springs tym razem nie były w
obozowiskach naszych ukochanych Lasów Państwowych tylko w dwóch obozowiskach
wojsk inżynieryjnych z Omaha położonych kilka mil na zachód jedno i milę na
północ drugie od Hot Springs. Te znów samoobsługowe miejsca (12 dolarów za noc)
wybrano pierwszorzędnej urody, duże odizolowane stanowiska dające wrażenie
samotni, grill, stół i toalety z placem zabaw dla dzieci obok. Wieczorny śpiew
ptaków przemieniający się w ciszę nocy przy zachodzącym szybko słońcu
zauroczyły nas jak i fakt braku innych kampingowiczów, którzy zapewne wolą
zatłoczone, drogie, ale za to z basenami i telewizją kablową miejsca.
NASZE RÓŻNE MIEJSCA NOCLEGOWE
Z Hot Springs kierunek jest jeden – park stanowy Custer i
zwiedzenie po drodze Wind Cave czyli wietrznej groty oraz wstąpienie do Raju
Pstrągów, który okazał się bardziej rajem dla wędkarzy, którzy te pstrągi
wyciągali w celach konsumpcyjnych. Złowiliśmy 5 sztuk, na dwie kolacje dla nas
i dla Moany, która ryby uwielbia. Zabawy przy tym było co niemiara. Jak widać.
WSZYSTKIE PSTRĄGI SĄ NASZE
Grota jak grota, tyle że przy jej odkryciu wiał z niej wiatr raz w
jedną, raz w drugą stronę, co można i dziś poczuć, jako że wejścia i wyjścia
zrobiono z hermetycznymi sasami. Jest tam kilka wycieczek do wyboru. Nasza, to
było 300 metrów
w dół i półtora kilometra przez ciekawe kształty skał i form kryształowych –
wyjazd windą. Najlepsze zapewne jest zwiedzanie przy świecach czyli jak za
dawnych lat, ale z Moaną nie było to możliwe. Warto dodać, że to jeden z
największych na świecie, a zapewne najbardziej zagmatwany w najmniejszej
kubaturze labirynt, a długość jego zbadanych korytarzy to 150 kilometrów .
PIWNICA WIND CAVE
Noc spędziliśmy na obozowisku w Parku Wind Cave. Specjalnie używam
nazwy obozowisko, bo te zarządzane przez Lasy Państwowe czyli US National
Forests, w odróżnieniu od campingów nie oferują prądu, wody (choć takowa jest,
ale nie do podłączenia się) i innych udogodnień typu internet, basen, TV
kablowa, tylko wielką przestrzeń, stół i stalowy krążek ogniskowy z grillem, no
i oczywiście naturę, bo położone są jak nazwa właściciela wskazuje – w lasach.
Custer State Park jest znany i tłumnie odwiedzany. Leży obok
miejscowości Custer nazwanej imieniem oficera, który miał zrobić porządek z
Indianami i po próbach został w końcu zabity wraz ze swoimi wszystkimi
żołnierzami przez Szalonego Konia (Crazy Horse) – symbol Indiańskiej
niezłomności.
Park prócz wspaniałych pejzaży górskich, to głównie ostoja
zwierzyny. Rzeczywiście spotkać je można wszędzie, ale dla większości
największą atrakcją są (znowu) bizony, których jest w parku 1500. Nie tylko nam
wiadomo, że bizon to też najlepsze i najzdrowsze mięso, a ponieważ ich
populację się kontroluje, to co roku park sprzedaje sporo sztuk na rzeź, można je
kupić regionalnie w postaci różnych steków i mielonego na tatara.
Z pozostałości bizonów, czyli kości i skóry Indianie robią
ozdóbki, buty, ubrania i inne atrybuty dawnego indiańskiego życia, które
notabene są bardzo piękne i finezyjne. Ponieważ jednak ich wykonanie jest
bardzo pracochłonne, a dziś już czas to pieniądz, więc cenowo te cudeńka są
jednak dla nas mało atrakcyjne. Zresztą co? Mam w pióropuszu z bębnem chodzić
po Bubu?
PIĘKNE I DZIKIE STEKI
Dla nas jednak bizon mógłby być za płotem, my lubimy dużo chodzić,
a przy spotkaniu taki bizon atrakcją wcale nie jest.
Objechaliśmy obowiązkową pętlę, omijając jej fragment - nasz RV
nie mieścił się w dwóch z 6 górskich tuneli. Nie było to jednak powodem do
rozpaczy.
Najpierw na małym parkingu rozłożyliśmy stół, krzesełka i mając
widok na prerię i chodzące po niej zwierzęta pałaszowaliśmy nasz lunch (widok z
lunchu to zdjęcie z prawej na dole).
ŻYWIZNA
Później wybraliśmy się na pierwszą wycieczkę. Udało nam się tylko
podejrzeć dwie klempy i stado bizonów z daleka, ale wycieczka warta była
widoków z Badlands widzianymi przez lornetkę daleko na horyzoncie na czele.
PIERWSZE MIEJSCE NA PODIUM ZA NIESIENIE MOANY
Po nocy na obozowisku parkowym (18 USD plus 7 za obsługę
telefoniczną - system, który mocno krytykował miejscowy Rangers) poszliśmy na
szlak zwany „Skokiem kochanków” aby dojść na szczyt, z którego tutejsi
indiańscy Romeo i Julia skoczyli aby pozostać razem na wieki. Moana
przysypiała, a my podziwialiśmy widoki poszukując na horyzoncie szpiczastych
szczytów znanych nam już ze zdjęć, a do których dojechać nie mogliśmy.
LOVERS LEAP - NIE SKOCZYLIŚMY JEDNAK, CHOĆ LOVERS JESTEŚMY
Dojście do znanych skalistych palców i szpiców było ponad nasze
Moanowe możliwości, zastąpiliśmy je inną okrężną trasą wiodącą w dół wzdłuż
strumyka wśród kolosalnych głazów. Droga ta położona była za widocznym na
zdjęciu jeziorem w rozpadlinie pomiędzy głazami i wśród nich. Na szczęście dla
nas wykuto sporo stopni i założono barierki bo skakanie ze skały na skałę z
Moaną na plecach nie należy do najbardziej rozsądnych poczynań.
COŚ ZACHWYTU NIE WIDAĆ – ALE BYŁ
Po noclegu koło Custer pojechaliśmy w Czarne Wzgórza czyli Black Hills
zobaczyć największą rzeźbę świata. Nie są to wykute głowy w Rushmoore, twarze
prezydentów USA, które wszyscy znamy. Chodzi tu o posąg Crazy Horse na koniu.
Historia rzeźby jest pasjonująca. Kiedy w 1939 wódz Siuksów, Stojący Niedźwiedź,
zobaczył głowy prezydentów kraju, którego mieszkańcy najpierw gnębili i
mordowali Indian, a później pozamykali ich w rezerwatach, a co więcej teraz
zaznaczają na dodatek swoją historię na ich świętych Black Hills postanowił
zareagować i zwrócił się z propozycją innego dzieła do rzeźbiarza Korczaka
Ziolkowskiego (urodzonego w Bostonie),
który właśnie wygrał Międzynarodowy Konkurs Rzeźbiarstwa w Nowym Jorku. Jakoś
chyba chłopcy zapałali do siebie sympatią, zapewne też dzięki swojej
osobowości, Niedźwiedź potrafił zarazić Korczaka swoją miłością do tych miejsc
i historii tutejszych Indian tak, że Korczak przeniósł się na stałe do Black
Hills. Aby pokazać, że Indianie też mają swoich bohaterów powstała postać Crazy
Hors’a, pogromiciela Custer’a, wybrana
przez wodzów. Korczak zrobił projekt jeźdźca na koniu i po zaakceptowaniu go
zaczął pracę rozbierania olbrzymiej góry, w której ukryta była przecież rzeźba
(przysłowie czeskie).
Aby wyobrazić sobie ogrom zadania trzeba tu zaznaczyć, że
wszystkie wyrzeźbione głowy prezydentów z Rushmoore mieszczą się w głowie
jeźdźca, a cały posąg będzie większy od piramidy w Gizah.
CRAZY HORSE MEMORIAL Z DALEKA
Z BLISKA WIDAĆ LUDZI
Prymitywnymi metodami, trochę dynamitem, który był dla niego za
drogi, Korczak zaczął żmudną pracę w 1948 trwającą do jego śmierci w roku 1982.
Wiele osób uwierzyło w to dzieło wykonywane tylko z datków. Korczak,
mimo prób dotowania go przez władze stanowe i państwowe zawsze odmawiał,
uważając, że jak się ma pasję to znajdzie się siłę i możliwości.
Po śmierci Korczaka jego żona Ruth i siedmioro z dziesięciorga
dzieci (kilka ma polskie imiona) wraz z założoną wcześniej fundacją
kontynuowała prace i trwa to do dziś. W pięćdziesięciolecie rozpoczęcia prac
zakończono twarz Crazy Horse’a.
Z początku traktowałem ten obowiązkowy punkt zwiedzania jako jakąś
komercyjną popierdółkę. Teraz po
zapoznaniu się z historią i Indian i Korczaka, łza mi się uroniła, a postać
Crazy Horse’a z wyciągniętą ręką i mówiącego: to jest moja ziemia, jest
przepięknym symbolem tego co ludzie robią ludziom.
PIERWSZA RZEŹBA KORCZAKA (u góry)
Prace potrwają jeszcze pewnie z 50 lat, ale idą pełną parą, milion
odwiedzających, wspaniały sklep z rękodziełem Indian, uniwersytet, i inne
pracownie dają dziś możliwości finansowe, aby marzenie Stojącego Niedźwiedzia i
wiara Korczaka w realizację celu i tylko z ludzkimi możliwościami, bez pomocy
rządu spełniają się. Ładne!
CRAZY DARU
Aby porównać dzieła pognaliśmy przez góry do Rushmore. Efekt jest,
ale mimo wysiłku ludzkiego jest to trochę słabe, choć wybrano prezydentów
ważnych dla Stanów i historii tego kraju. Niech mają.
MOUNT RUSHMORE
Po przerwie na lunch ruszyliśmy w kierunku Rapid City na przerwę
techniczną czyli naprawę generatora i przegląd samochodu, którym zrobiliśmy już
7.000 mil .
To co przeżyliśmy po drodze jest niebywałe. Nagle niebo zrobiło
się czarne, wyjeżdżaliśmy właśnie zza przełęczy, a przed nami pojawił się obraz
nędzy i rozpaczy. Wszędzie było biało, ale nie był to śnieg, ale kule lodowe
wielkości piłki do tenisa ziemnego. Przy drodze stały samochody, wszystkie
miały potłuczone przednie i tylne szyby, a niektóre nawet boczne. Ogólny
wrzask, szkło na kolanach dzieci i dorosłych. Parująca wokół ziemia i czarne
przed nami niebo dodawały grozy. Miało się wrażenie, że chmury wracają i piekło
zacznie się znowu za chwilę. Nie chcąc jechać dalej w kierunku tych chmur
stanęliśmy na poboczu. Beata w panice kazała mi zawracać tak jak zrobiły
wszystkie jadące za nami samochody. Wtedy przypomniałem sobie, że powiedziałem
kilka chwil wcześniej widząc z daleka czarne chmury: ale będzie grad.
Przeczekaliśmy z duszą na ramieniu. Spóźniliśmy się tylko parę minut. Coć raz
spóźnienie to było szczęśliwe.
GROZA, TO ZABIJA
Pobyt w Rapid City był wielopłaszczyznowy. Na rowerach
zwiedziliśmy miasto, byliśmy na lunchu w restauracji zrobionej w starej
strażnicy pożarowej, pooglądaliśmy rzeźby wszystkich prezydentów USA stojących
na każdym skrzyżowaniu, zrobiliśmy przegląd samochodu w postaci wymiany
wszystkich płynów, filtrów, klocków hamulcowych, jakiegoś sensora (zapaliła się
właśnie kontrolka wzywająca do udania się do serwisu). Całość 990 dolarów, cena
jak z hipermarketu. Smutna cena, ale cóż płacić trzeba.
Z tym przeglądem zaczęło się kiepsko, przyjechaliśmy rano umówieni
na 8:30. Zdjęliśmy rowery chcąc udać się na wycieczkę, ale na początek zobaczyć
okolicę pojechała tylko Beata z Moaną, ja czekałem na wycenę. I jakiś dupek,
pracownik zakładu, przejechał mi rower. Wycofywał i nie popatrzył do tyłu.
Dobrze, że mi nie przejechał dziecka, pomyślałem, ale mojemu wkurwieniu dałem
wyraz.
Mój stan pogorszył się jak zobaczyłem kosztorys, ale zgodzić się
musiałem, bo jak inaczej. Po chwili, tak dla osłody, pojawił się nieszczęśnik
kierowca z nowym rowerem i wielkimi przeprosinami. No!
MÓJ EX ROWER, REGAN, STRAŻACZKA, I MY, PREZYDENCI
Z generatorem sprawa miała się źle. Kiedy zobaczyłem, że pracownik
od godziny studiuje instrukcję, a potem nieudolnie próbuje rozgryźć problem
wiedziałem, że to się źle skończy. I skończyło, niby problem znaleźli lecz
naprawić nie mogą, nie maja części, a to weekend się zbliża i może w
poniedziałek zamówią jak będą pewni usterki itd. Wiedząc, że musimy jechać,
wystawili fakturę na…. 400 dolarów. Oczywiście skończyło się kłótnią, prawie
doszło do rękoczynów i wzywania szeryfa. Zapłaciłem w końcu 80 USD za
poszukiwanie usterki i zdegustowani pojechaliśmy dalej z ciągle nie działającym
generatorem.
Zatrzymaliśmy się na obozowisku lasów Sundance w Black Hills, w
okolicach Devil’s Tower. Znów piękne, puste miejsce z zapachem sosen i wieczornym
wyciem wilków. Miejsce w sam raz na naprawę pękniętej rury odpływowej, która od
wibracji pękła wzdłużnie i już nieźle ciekła. W Rapid City kupiłem co należy i
wymieniłem rurę do południa.
NOWA RURA
Z popołudniowej wycieczki nic nie wyszło, lunęło na dobre, a i
pioruny waliły, więc ja pisałem ten
tekst a Moana spała smacznie. Wieczorem słońce pojawiło się na nowo i poszliśmy
na skróconą pętlę pieszego szlaku. Wróciliśmy dumni z Moany, która sama
przeszła kilometr. Zwierząt nie spotkaliśmy, wrzask Moany, która, jak zwykle,
pochylała się nad każdym kwiatkiem odstraszał nawet niedźwiedzie. Z dala
słychać było jedynie porykiwania jeleni.
Zapowiadający się piękny wieczór, wzbogacony coraz mocniejszym
zapachem sosen i lekko wilgotnej ściółki bardzo nas cieszył, a zwłaszcza leżące
w zalewie od dnia poprzedniego żeberka wołowe, które wylądowały na grillu i
powoli odmieniały zapach lasu.
Komentarze
Prześlij komentarz