LIPIEC 2010 - KANADA USA



1 lipca 2010
Zakończyliśmy właśnie podróż na wschód i jedziemy na zachód, kierunek który będzie nam przyświecał jeszcze przez długie tygodnie. Wprawdzie pociąga nas Nowa Funlandia, czytaliśmy przecież „Dzienniki portowe”, ale odległość, zimno i inne plany nie pozwalają jednak na zobaczenie wszystkiego. Naszym głównym celem są przecież parki narodowe USA, a Kanada i jej miasta były tylko na rozkręcenie się, sprawdzenie samochodu i tego stylu życia. Jesteśmy bardzo z tej podróży zadowoleni, samochodowe życie podobne jest do łódczanego, z tym, że jadąc samochodem można zatrzymać się w każdej chwili, a łódką nie. Posiadanie własnego żółwiowego domku ma wiele zalet, można kiedy ma się na to ochotę stanąć przy drodze na specjalnych parkingach lub na parkingach sklepów, czy stacji paliw i zjeść śniadanie z własnej lodówki, można prawie wszędzie stanąć na noc, nawet niekoniecznie w miejscach atrakcyjnych i komfortowych, za stacją benzynową czy przy hipermarkecie. Ta niezależność jest wielką zaletą, nie mówiąc już o nie pakowaniu walizek czy taszczeniu ich w przypadku takiej podróży normalnym samochodem i spaniu w hotelach. Wielkość pojazdu zajmującego dwa miejsca parkingowe nie jest zaletą, ale przy odrobinie doświadczenia, którego już nabraliśmy zawsze znaleźć można jakąś kombinacje i auto pozostawić blisko centrum zwiedzanego miasta. Poza nimi jest to jeszcze prostsze.   
Po pobycie w Toronto dojechaliśmy do Montrealu czyli zmieniliśmy prowincję Ontario na francuski Quebec, a przy okazji język angielski na francuski. Francuski tu trochę inny niż ten europejski, akcent mają dość zabawny i niekiedy trudno zrozumieć co mówią, ale przy odrobinie wysiłku wszystko jest proste. Śmiesznie też nazywają inaczej różne rzeczy, na przykład bar laitier, który chciało by się rozumieć jako bar mleczny, znaczy po prostu: lody.
Zmieniając prowincję czuje się też zasadniczą zmianę kulturową, pojawia się europejska architektura, w postaci starych dzielnic wybudowanych kiedyś na podobę tych ze starego kontynentu. Poczuliśmy się dobrze w tej ludzkiej skali ulic czy czując bruk pod stopami.
W Montrealu samochód pozostawiliśmy na parkingu Walmart-u skąd pojechaliśmy  metrem do centrum. Za zaparkowanie naszego samochodu w centrum zapłacilibyśmy około 30 dolarów za dzień (dwa miejsca), a podróż metrem to zawsze dodatkowa atrakcja i nowe doświadczenie - choć metro to metro, aje jednak wszędzie jest trochę inne. Od razu czuje się różnicę z USA. Tam wszystko przewidziano dla niepełnosprawnych i z wózkiem dziecięcym łatwo się poruszać. W Kanadzie jakby o nich zapomniano, a może to brak wojen nie zwiększył ich liczby na tyle aby brać ich pod uwagę? Dla nas w USA prawie wszyscy są niepełnosprawni ze względu na tuszę - stąd może taka tam o nich dbałość, nawet w supermarketach są elektryczne wózki na zakup,y na które się siada i siedząc kupuje. Jest nawet taka zabawna teoria, że Amerykanie nie powinni uprawiać sportu – po wysiłku buduje się w nich poczucie, że mają prawo zjeść wtedy więcej i jeszcze bardziej tyją! Hehe.
Katowaliśmy się więc z wózkiem na wszystkich możliwych schodach metra aby dotrzeć do starego miasta, położonego przy nabrzeżu rzeki Świętego Wawrzyńca. Miły to był widok, wybrukowana ulica, kamieniczki rodem z Paryża.
MONTREAL
Miasto wybudowano w drugiej linii, pierwszą zajmowało kiedyś handlowe nabrzeże będące wielkim portem tranzytowym. Stąd do oceanu jest już kilkanaście mil, rzeka zmienia się tam w wielką podłużną zatokę. Po porcie w tym miejscu pozostały tylko wielkie silosy zbożowe i młyny. Dziś nabrzeże zagospodarowano jako deptak, wychodzące w wodę mola to wielopoziomowe parkingi, a niektóre z nich zajęte zostały przez inne obiekty dla ludu, na przykład przez muzeum nauki i techniki.
TAK NAS W WIEKU 75 LAT WIDZI ELEKTRONICZNA WRÓŻKA – BRAWO!
Tak się składa, że pogodę mamy kiepską. Codziennie rano jest ładnie, potem do popołudnia pada deszcz, a pod wieczór znów jest ciepło i bezchmurnie. Będąc w chińskiej dzielnicy musieliśmy uciekać przed deszczem, schroniliśmy się więc najpierw w malutkiej chińskiej restauracji, gdzie delektowaliśmy się pierożkami na parze, a potem we wspomnianym muzeum. Zabawa był przednia i dziwy techniki całkiem interesujące, choć niekiedy rozczarowujące jak wizja naszej starości. W zachwycie podziwialiśmy też osiedla mieszkaniowe po drugiej stronie rzeki (na szczęście daleko), twory architektów ze schizofrenią, Parkinsonem i Gaudią.
KLOCKI LEGO W WYKONANIU MOANY
Jak wspominałem, zawsze coś nam się wydarza, a to zawierucha w Chicago, G20 w Toronto, tak i tu nie dość, że z wizytą była królowa „darmozjad” angielska, to na dodatek zaczął się właśnie międzynarodowy festiwal jazzowy. Nie omieszkaliśmy i na nim zaistnieć i posłuchać trochę dobrej muzyki, pierwszy raz od czasu naszego pobytu na Kubie. Moanka tańczyła i grała na fortepianie w rytmach jazzopodobnych.                    
JAZZUJEMY
Dla ciekawskich powiem, że zdjęcie jest w skali 1:1 i nie jest to fotograficzny trick. Moanka stoi na rzeczywistej wielkiej klawiaturze fortepianu wydającej dźwięki w czasie chodzenia po klawiszach.
JAZZ W MONTREALU
Charakterystycznym punktem miasta nie jest jak w Chicago czy Toronto dzieło człowieka, choć i tu widać zewsząd piękną wieżę stadionu olimpijskiego, lecz wzgórze parkowe dominujące nad miastem ze ścieżkami dla pieszych i rowerzystów. Rozpościera się z niego piękna panorama na miasto i rzekę. Oczywiście nie omieszkaliśmy wdrapać się na szczyt idąc z wózkiem drogą rowerową aby dotrzeć do Chalet, dziwnej halowej budowli z wymalowaną wewnątrz u powały historią Kanady. Właśnie przed Chalet (pałacyk) znajduje się esplanada, z której widać całe miasto.
NA MONT ROYAL (MONTREAL?) 
Ledwo pożegnaliśmy się z miłym Montrealem, jak tuż po spokojnej nocy spędzonej obok tirów na stacji benzynowej wylądowaliśmy w mieście o nazwie prowincji czyli Quebec. Znów uniknęliśmy płatnego parkingu stając za darmo o kilometr od starówki na małym parkingu przy wielkiej rzece. Tak lubimy, bo podwójna to korzyść, nie dość, że finansowa, a i po jeździe miło jest się trochę przejść. Trochę – pojęcie względne, codziennie robimy 10-15 kilometrów piechotą.
Z POGODĄ KIEPSKO, ALE CUDA SIĘ WIDZI
Quebec jest zachwycający. Wbrew zaleceniom Zbyszka z Toronto, który nam odradzał jazdę na zachód uważając, że jak się jest z Europy nie warto oglądać tutejszych podróbek, pojechaliśmy i nie żałujemy przejechanych 1500 dodatkowych kilometrów. I Montreal i Quebec warte są wizyty. Każde miasto ma inną historię, swoją strukturę przestrzenną i inne geograficzne położenie. Razem daje to unikalną atmosferę każdemu z nich i tak się składa, że ze wszystkich widzianych najmniej podobało nam się właśnie Toronto.
EUROPEJSKI QUEBEC
Quebec położony jest na szczycie skarpy nad rzeką Świętego Wawrzyńca. Miejsce wybrano kiedyś ze względu na wybitne położenie strategiczno-obronne. Otoczone jest murem obronnym ze stanowiskami dział, dodatkowo bezpieczeństwa strzegła olbrzymia cytadela i cztery dodatkowo wybudowane wieże.
MURY, KTÓRE NIE RUNĄ
Sama starówka rzeczywiście podobna jest do tych znanych nam z Europy, ale niektóre budowle zapierają dech w piersiach. Nawet nowe dzielnice są w skali człowieka, a niewielka ilość wieżowców dodają smaku, zwłaszcza, że sąsiadują z parkami i willami o bardzo interesujących formach.
MIESZKANIÓWKA?
Na zakończenie pozostawiliśmy sobie łąki Abrahama, płaskowyż na skarpie, pomiędzy miastem a rzeką, gdzie stworzono przepiękny park z wszechobecnymi tu ścieżkami rowerowymi i krajoznawczymi.
KONTRASTY
Tak idąc przez te kilka kilometrów i patrząc, myślałem sobie jaka to wielka szkoda, że tak wiele miast w Polsce, które były zaniedbane i nie rozwinięte za komuny przez co mogłyby dziś rozwijać się w dobrym kierunku, straciły raz na zawsze swoje szanse. Często są rządzone przez ludzi niekompetentnych, niedokształtów, którzy nic o świecie nie wiedza i przede wszystkim go nie znają. Nie mając właśnie tych intelektualnych instrumentów nie mogli mieć wizji przyszłości tych miast, którymi zarządzali, co więcej, często nie mieli nawet uczuć względem nich, jako że rządzili nimi z politycznego zrzutu. Zacietrzewieni politycznie z jednej strony, zaangażowani w rozgrywki finansowo-korupcyjne związane z szaloną i bezwzględną deweloperką z drugiej, nie próbowali nawet stworzyć koncepcji nowego miasta.
Najznamienitszym przykładem jest Warszawa, którą od lat rządzą ludzie absolutnie nie potrafiący stworzyć planu dla nowoczesnej przebudowy i rozwoju tego miasta. Tak się składa, że akurat Warszawa po wojnie rozwinęła się bardzo poprawnie. Szerokie arterie, duże place, wiele pięknych parków i oddech, którego pozazdrościć mogło jej wiele europejskich miast. Zrozumiał to już król Francji kiedy kazał Haussmanowi przebić przez miasto wielkie arterie, a ten ostatni nauczony wcześniej w Szczecinie, poleciał po formie gwiazdy tworząc jedno z najpiękniejszych miast świata.
Patrząc tak na rzekę i park w Quebec, a wcześniej na nabrzeża w Montrealu i Toronto pomyślałem sobie o Wiśle o możliwościach jakie były aby stworzyć od Łomianek aż po Wilanów parkowy ciąg ścieżek pieszo-rowerowych przeplatany placami zabaw dla dzieci (a tych tu pełno), małymi koncertowymi arenami czy ogródkami z piwem i muzyką. Te ostatnie powstały dobre parę lat temu i były pierwszym zalążkiem żyjącego nabrzeża Wisły, ale ze złością zamknął je ex prezydent miasta, kraju i świętej pamięci. Wielkim kosztem wszystkich schowano do podziemia drogę szybkiego ruchu (szkoda, że na tak krótkim odcinku), aby potem umożliwić prywatnym promotorom zabudowę najbardziej atrakcyjnych miejsc stolicy. Fuj!
Jako architekt trochę nad tym boleję, ale tylko trochę, bo jakoś nie wybieram się tam mieszkać, a i ludzi mi nie żal, sami sobie wybierają Marcinkiewiczów, Kaczyńskich czy Walców co to mówią językami zamiast nimi władać. Są na świecie miejsca gdzie rządzi głupota i pazerność - należy do nich i mój kraj.
SKĄD MY TO ZNAMY?
Tak odpędzałem te myśli napawając się pięknem krajobrazu oraz przede wszystkim powalającą z nóg estetyką i dbałością o szczegół.
Do samochodu doszliśmy pod wieczór w pełni zachodzącego słońca, kurtki sztormowe już wyschły, Moana, po paru klapsach przy próbach ucieczek we wszystkie kierunki, uspokoiła się i mogliśmy wyruszyć w stronę Ottawy, ostatniego dużego miasta Kanady przed wjechaniem w Kanadę, tę pachnącą żywicą.
To, że mogę spokojnie pisać zawdzięczam Beacie i Moanie. Jedna prowadzi dzielnie naszą  wielgaśną kobyłę, a druga śpi w najlepsze i mi nie przeszkadza. Przyznam, że prowadzi się to auto rewelacyjnie, jednak manewry i promień skrętu zmuszają do nadzwyczajnej uwagi aby nie wjechać w miejsce przeznaczone dla osobówek, wtedy manewry tyłem są jeszcze śmieszniejsze. Trzeba czasem walczyć z siłą przyzwyczajenia.
JA PISZĘ
3 lipca
Dziś mija trzecia rocznica naszego wyjazdu w podróż. Jak ten czas leci!
Najpierw o szoku. Wiele rzeczy nas w Ameryce północnej zadziwiło, niewiele rozczarowało, ale w szoku jesteśmy po raz pierwszy. I to totalnym.
Otóż po wyjeździe z Ottawy, o której później, skłóceni lekko niemożnością znalezienia odpowiadającego nam na nocleg miejsca jechaliśmy i jechaliśmy znów przez prowincję Quebec. Aż tu nagle w miasteczku Shawville pojawiła się przed nami wskazówka: camping w prawo. Według naszych przewodników i naszych map żadnego campingu tu nie powinno być. Skręciliśmy i pewnie przejechalibyśmy obok, ale dwa stojące w miejskim parku campery zwróciły naszą uwagę. Zawróciliśmy i przeczytaliśmy tablicę informacyjną: Zakaz pozostawania na noc, pomiędzy 10pm a 8 am… i niby wszystko grało, ale pod spodem był dopisek: z wyjątkiem camperów. ???
Zjechaliśmy do parku i jakież było nasze zdziwienie kiedy okazało się, że nie dość, że w parku jest rzeczka z mostkiem, małym kołem z młyna, stoliki piknikowe, toalety i miejsce do spuszczania zużytej wody, piękny plac zabaw dla dzieci, to przygotowane są miejsca dla camperów, ze słupkami zaopatrzonymi w wodę i energię elektryczną. Największym szokiem było jednak  to, że przygotowana infrastruktura była za darmo!
Zapewne zarządcy miasta uznali, że zwykle w miasteczku nikt się nie zatrzymuje i w ramach promocji miejsca umożliwili tranzytowcom spokojny nocleg i zwiedzenie okolic. Jakież to inne myślenie. A pieniądze? O jakich mówimy - jedna miejska lampa pochłania ich więcej niż wszystkie zatrzymujące się tam samochody. Dla przyzwoitości postawiono jednak skarbonkę, z napisem: co łaska. Nie omieszkamy zostawić w niej kilka dolarów jako pochwałę za pomysł i zdrowe myślenie.
Postanowiliśmy zostać tu dwie noce, Moana poszaleje na placu zabaw, a my odsapniemy od drogi i miast.
SZAŁ W SHAWVILLE
Ottawa. Opuściliśmy Quebec i jadąc w stronę Ottawy spędziliśmy noc na parkingu Mc Donalda. Tu są duże i łatwo można znaleźć miejsce na uboczu, a całodobowa ich działalność zapewnia bezpieczeństwo. Na drogach ruch był wzmożony. Pierwszy lipca to święto narodowe Kanady, a na dodatek narodowy dzień przeprowadzek. Wszyscy ci, którzy przymuszeni są zmianą miejsca zamieszkania, robią to właśnie pierwszego lipca.
Do Ottawy dotarliśmy pod wieczór i choć znaleźliśmy miejsce na parkingu całodobowego fast foodu to zbytnie zbliżenie do centrum i duży ruch niezbyt nam odpowiadały. Uznając obopólnie błąd wyboru, wróciliśmy na autostradę i oddaliliśmy się od miasta o 15 kilometrów do widzianej wcześniej stacji paliw położonej wśród lasów. Kulturalnie zapytaliśmy tam czy możemy spędzić u nich noc i otrzymaliśmy następującą odpowiedź: No problem, thank you for asking (oczywiście, dziękuję, że pan pyta) – szok, jeszcze dziękują! Inna to kultura, a tak się Polacy nabijają z Amerykanów niewykształconych przygłupów. Uczyć się k…
TA NOC NA STACJI PALIW
Miejsce było zacne, stanęliśmy bokiem do wielkiego zamkniętego lasem  przystrzyżonego trawnika co pozwoliło nam piknikować i grać w piłkę kopaną jako że ku temu jest właśnie południowoafrykański sezon.
Rano w Ottawie zaparkowaliśmy niedaleko centrum na parkingu dużego marketu i udaliśmy się w tango ze stolicą Kanady. Sztucznie wybrane kiedyś przez królową brytyjską miejsce leży na granicy dwóch kultur, brytyjskiej i francuskiej. Kontrowersyjny wtedy wybór miał potwierdzić dwoistość tego kraju i tak z małej osady handlu drewnem i futrami powstało piękne miasto położone na wzgórzach nad rzeką. Po wyborze miejsca dowcipkowano nawet, że nikt nigdy nie zaatakuje Kanady, bo nie będzie mógł znaleźć stolicy położonej nigdzie.
PO DRUGIEJ STRONIE NOWOCZESNE ADMINISTRACYJNE GATINEAU
Ottawa jest liczebnie wielkości Krakowa, ale jest stolicą więc i administracyjnie bardziej rozwiniętą. Część budynków administracyjnych znajduje się po stronie „francuskiej”, która, choć położona po drugiej stronie rzeki, o dziwo nie nazywa się Ottawa, tylko Gatineau. Zadziwiające tym bardziej, że w Ottawie wszystkie napisy są w dwóch językach, a po francuskojęzycznej w jednym. Na ten przykład ulice w Ottawie nazywają się: rue Cośtam street, a w Gatineau tylko rue Cośtam.
OTTAWA
Głównym elementem miasta jest dziewiętnastowieczna grupa budynków parlamentu, wokół którego rozrosło się miasto, ni stare ni nowe.
PARA MEND (PARLAMENT)  W CAŁEJ KRASIE
Wielką atrakcją jest zespół siedmiu śluz ręcznie otwieranych, następujących jedna po drugiej, łączących kanał z Ottawa river. Cóż, miasto połączone jest wodną siecią kanałowo-rzeczno-jeziorną z obydwoma oceanami.
KIEDYŚ WYCZYN, A DZIŚ ATRAKCJA - 7 ŚLUZ ZARZĄDZANYCH SIŁĄ MĘŚNI
Miły był ten spacer po mieście, niezbyt rozległym, ale wystarczająco monumentalnym aby czuć jego ważność i wielkość. I tu, jak w Montrealu miał miejsce festiwal jazzowy, a i nazwisko Tomasza Stańki pojawiło się na afiszu.
JA I OSCAR PETERSON LUB ODWROTNIE (pomnik odsłonięty trzy dni temu przez Królową Brytyjską)
Podobała nam się Ottawa, jej nadrzeczne parki i bogate życie kulturalne. Jak w innych miastach lunch zjedliśmy w malutkiej chińskiej dzielnicy, jako że potrawy z grilla i hamburgery zostawiamy sobie na nasz własny wieczorny ruszt przy Bubu 2.
NAD WODĄ
Ciekawostką i świetnym pomysłem jest przestrzenny plan miasta stojący co jakiś czas i ułatwiający turystom odnalezienie się w zabudowie.
OTTAWA - PRZESTRZENNY PLAN MIASTA         
5 lipieca
Idąc lasem czytamy:
„W wyjątkowo rzadkich przypadkach Niedźwiedź Czarny atakuje ludzi z zamiarem by zabić. Niedźwiedzie drapieżne rzadko fukają albo wydają pafnięcia, ani też nie uderzają w grunt swoimi przednimi łapami czy blefują atak jak to czasami robią niedźwiedzie defensywne. Zamiast tego, cicho skradają się, bliżej i bliżej do ich zamierzonej zdobyczy, widocznie szacując czy atak będzie dla nich bezpieczny.”
I dalej gdy się już zdarzy:
„Opuść miejsce na swoim canoe albo samochodem, ale nigdy nie odwracaj się do niedźwiedzia plecami i nie biegnij.
Jeśli nie możesz opuścić miejsca, najważniejsza jest konfrontacja z niedźwiedziem. Zrób wszystko aby niedźwiedź zastanowił się dwa razy zanim ciebie zaatakuje. Bądź agresywny, krzycz, rzucaj w niego kamieniami, dźgaj go kijem, użyj gwizdka lub sprayu na niedźwiedzie.
Jeśli drapieżny niedźwiedź znajdzie się już w kontakcie z tobą nie udawaj trupa. Walcz wycofując się, to najlepsza droga aby przekonać niedźwiedzia do zaniechania ataku.”
Tak zaczęło się nasze zwiedzanie kanadyjskiego parku stanowego stanu Ontario – Algonquin.
PONT MARCHAND W MANSFIELD
Po opuszczeniu naszego miłego campingu w Shawville, zobaczeniu po drodze starego drewnianego zadaszonego mostu i przejechaniu przez pierwszą polską osadę - Wilno (o czym skrupulatnie informowały odpowiednie tablice), dotarliśmy późnym popołudniem do bramy wjazdowej do parku, przez którego mały fragment wiedzie droga 60, przy której zorganizowano całą infrastrukturę turystyczną. W obsłudze turystycznej otrzymaliśmy wszelkie informacje, co warto zobaczyć, gdzie najlepiej się zatrzymać, a campingów na terenie jest wiele, razem 2000 miejsc campingowych, oraz 140 km tras turystycznych. Park Algonquin, o powierzchni 7.630 km2, powstał w 1893 roku na terenie lasów i jezior o bardzo urozmaiconej skalistej i pofałdowanej strukturze. Jadąc w głąb pomyśleliśmy sobie, że cieszymy się z naszych Mazur, ale co to jest pojezierze to my nie wiemy. Wszędzie woda i lasy i na odwrót.
Za radą wybraliśmy camping Rock Lake, ale jakoś nam na nim od początku nie szło. Przydzielone miejsce, które trudno było znaleźć z powodu złego oznakowania było zajęte, na nowe nie mogliśmy wjechać naszym samochodem, a po zainstalowaniu się na trzecim okazało się, że na nie przyciętych gałęziach urwaliśmy jeden uchwyt zgiętego przez to relingu na dachu. Zrobiłem awanturę i ktoś z dyrekcji miał pojawić się wieczorem. Samo miejsce było ładne, przy samej wodzie, krąg ogniskowy i stół są wszędzie standardem, jednak pylasty brudny piasek pod nogami był bardzo nieprzyjemny, Moana natychmiast ufajdała się, a i właził wszędzie. W końcu za 40-46 dolarów powinno otrzymać się coś więcej. Jakoś się zorganizowaliśmy, a ja, jeszcze przed zmrokiem, zająłem się relingiem po uprzednim zrobieniu zdjęcia. Nie mogłem zostawić dziur po śrubach w dachu z wiadomych względów. Rurkę wygiąłem ręką, uchwytowi nadałem poprzednią formę za pomocą kowalskich narzędzi czyli dwóch kamieni i całość zamontowałem od nowa pokrywając miejsce silikonem kupionym w innym celu. Tuż przed kolacją zjawiła się pani, przepraszała i pytała co zamierzam zrobić? No z ubezpieczalnią nic, franszyza jest zbyt wysoka i że już naprawiłem. Po obejrzeniu zdjęcia doszła do wniosku, że zrobi protokół szkody, bo to ich wina i …. No właśnie, co się stanie nie wiem. Protokół zrobiła i poszła, a my pałaszując rybę w pomidorach (receptura: na folii aluminiowej robimy łoże z plastrów cebuli, kładziemy białą przyprawioną rybę, na nią pomidory w koskę pocięte lub przetarte, poszatkowaną pietruszkę i całość zamykamy tak aby się nie rozlało i kładziemy na grilla na 15 minut – palce lizać) obserwując brykające wiewiórki, rozkoszowaliśmy się ciszą i dalekim wyciem wilków. Moana spała twardo.
Postanowiliśmy zrobić dwie wycieczki po ponad 5 kilometrów każda i jechać dalej pod wieczór. Pierwsza to Booth’s Rock, przez las i górki na szczyt wielkiego skalnego urwiska skąd roztaczał się widok na całą okolicę. Bardzo to było miłe i świetnie przygotowane.
PARK ALGONQUIN
Otóż wyznaczone trasy to pętle, aby się nie nudziło wracając tą samą drogą, na wejściu do których stoi zadaszona budka z planem trasy, półeczkami i skarbonką. Na półeczkach leżą przewodniki przygotowane w wersji angielskiej i francuskiej, dla każdej trasy inne. Uprasza się o zwrot przewodnika przy wyjściu lub o wrzucenie do skarbonki 50 centów, jeśli chce się takowy zatrzymać. Świetne, zwłaszcza że przewodnik jest taką skarbnicą wiadomości o rzeczach na które nie zwrócilibyśmy uwagi idąc. Każdy rozdział ma swój numer odpowiadający numerowi na słupku przy trasie – podobnie jak przy drodze krzyżowej.
PRZEWODNIKI, SKRZYNKI DO ZWROTU LUB SKARBONKA
Jednak szansa spotkania żywizny (jak mawiają w Leźnie) jest znikoma. Leśne stwory przemieszczają się zazwyczaj wcześnie rano lub późno wieczorem. Z wielką więc radością pooglądaliśmy wiewiórki ziemne, rodzaj koszetniczek czy przemykającą kunę. Czasem dziwny dźwięk przypomniał nam o obecności niedźwiedzi, traciliśmy wtedy pewność siebie, zwłaszcza po przeczytaniu tekstu z początku. Jednak brak fauny i przewodnik w ręce pozwoliły nam skoncentrować się na florze i dowiedzieć wielu ciekawostek. I kiedy tak siedzieliśmy na ławce zrobionej na wysokim punkcie obserwacyjnym zobaczyliśmy w dole czarnego niedźwiedzia polującego na ryby w płytkiej wodzie. Na szczęście był on bardzo, bardzo daleko!
TRASA 2
Pod wieczór ruszyliśmy dalej w drogę, zadowoleni, choć Beatka była trochę zmęczona niesieniem Moany. I znów jakoś nie mogliśmy znaleźć miejsca na nocleg. Jechaliśmy i jechaliśmy aż dotarliśmy do malutkiego miasteczka Rosseau, które nas zachwyciło urodą i czystością no i oczywiście miejskim parkiem nad jeziorem z toaletami, zjeżdżalnią do wody dla łódek i dużym parkingiem dla długich samochodów z przyczepami i dla nas. Było pięknie, pysznie i jedynie odlatujący hydroplan zakłócił na chwilę ciszę tego miejsca wieczorową porą. Taka mieścinka, 4,5 tys. mieszkańców i takie miejsce, że nie mogliśmy wyjść z podziwu.
Po kawie ruszyliśmy dalej, na północ, drogą 69 w stronę jeziora Superior czyli Górnego i stanu Michigan, już w USA. Według GPS jedziemy bezdrożem, ale cóż Kanadyjczycy w przeciwieństwie do Polaków szybciej budują autostrady niż drukują mapy. Po drodze zjemy lunch i pojedziemy dalej aby jak najdalej dotrzeć w kierunku  celu etapu – Pictured Rocks National Lakeshore, właśnie nad jeziorem Superior.
Wieczorem znów jesteśmy zadziwieni. Jadąc, już po przekroczeniu granicy Kanada/USA i jak zwykle po odpowiedzeniu na setki pytań, rozglądaliśmy się za miejscem na nocleg. Nagle pojawiła się tablica: State Forest Campground (Obozowisko Lasów  Stanowych). Skręciliśmy w las jadąc ciągle asfaltową drogą aby po kilku kilometrach dotrzeć do bramy. I jakież było nasze zdziwienie kiedy wyczytaliśmy na tablicy, że należy wjechać, znaleźć wolne miejsce na przygotowanych wokół leśnego jeziorka wielkich stanowiskach (trawka, stół i miejsce ogniskowe), po czym wrócić do bramy, wziąć ze schowka ołówek i kopertę, na kopercie wypisać co trzeba, oderwać jej część i powiesić na słupku przy stanowisku aby wiadomo było, że jest zajęte jak się je chwilowo opuści, i po włożeniu odpowiedniej kwoty do koperty (13 USD za noc) zakleić ją i wrzucić do skarbonki. Nikogo do pilnowania interesu nie było, z 40 stanowisk trzy były zajęte, cisza, środek lasu i natura wokół. Ciekawe co na taki pomysł powiedziały by polskie Lasy Państwowe? Nawet gdyby zareagowałyby pozytywnie to skarbonki znikałyby pewnie codziennie. Co kraj to obyczaj.
PAŃSTWOWY CAMPING?
Ku radości Moany rozpaliliśmy nasze pierwsze w podróży ognisko, ale wieczór spędziliśmy jednak w środku, bo po ulewie było mokro i nieprzyjemnie. Rano, z Moanką zbieraliśmy czarne jagody, które jak się okazało rosły przeplatane z borówkami, które są granatowe i z matowym osadem, a jagody czarne i błyszczące. Zrozumiałem wreszcie różnicę.
Jadąc przesmykiem pomiędzy jeziorem Superior i Michigan pomyślałem, że po drugiej stronie tego drugiego leży Chicago, jakieś… 400 kilometrów. Jak z Warszawy do Zakopanego, takie to są wielkości.
Nad jezioro Superior dotarliśmy w południe. Zainstalowaliśmy się na campingu wybierając najdroższe stanowisko bo z widokiem na jezioro za 24 dolary (bez widoku były za 23 więc co za różnica?). Stanowiska mniejsze niż w lasach, też stół i krąg ogniskowy, ale i woda, prąd i … telewizja kablowa. Po wypożyczeniu kabla podłączyłem zewnętrzne gniazdko naszego campera do słupka i szybko w telewizorze pojawiło się 60 programów. Pojawił się też i sportowy co pozwoliło mi z niesmakiem patrzeć jak Hiszpanie ogrywają zmęczonych Niemców. Jaki to był wielki błąd trenera Niemiec, aby tak w eliminacjach wyeksploatować swoich najlepszych piłkarzy, że w meczu o wszystko w ogóle ich nie było widać. Szkoda, bo podobała mi się ich wcześniejsza gra.
MORSKI ZACHÓD
Jezioro Superior jest największym ze wszystkich wielkich jezior, (przez co i największym na świecie), najgłębszym i najzimniejszym. Mówi się, że można by wodą z niego pokryć całe Stany na wysokość 1,5 metra. Tak w ogóle wielkie jeziora fascynują swoją wielkością, kanałami, olbrzymimi śluzami dla wielkich pełnomorskich statków, zadziwiającymi wysokimi mostami aby te statki mogły swobodnie pod nimi przepływać i innymi dziwnymi konstrukcjami jak podnoszone mosty kolejowe, ale nie w sposób łamany, tylko całe, równolegle do wody. Trudno zresztą mówić o nich jako o jeziorach, są zapewne wielkości Bałtyku, a jedynie słodka woda daje im prawo do takiej nazwy, a nie miana morza.
PIERWSZY KONTAKT Z SUPERIOR
Popołudnie na campingu spędziliśmy na planowaniu naszych wycieczek, brykaniu Moany i odpoczynku po przebytej drodze. Wybraliśmy się też na piękną piaskową plażę i wydmy. Picture Rocks National Lakeshore, jest zadziwiającym parkiem obejmującym fragment południowego wybrzeża jeziora Superior. Zadziwiającym z powodu zmienności krajobrazu i jakby nieprzystającym jezioru formom.
Pierwszego dnia wycieczkę zaczęliśmy od Log Slide. Chodzi o zjeżdżalnię dla belek drewna, które w tym miejscu spuszczało się do wody, aby je potem spławić do tartaku położonego nieopodal, w Grand Marais gdzie był nasz camping.
WYDMY NAD SUPERIOR
Nie sama jednak zjeżdżalnia była ewenementem, tylko to, że będąc u jej szczytu staliśmy na wydmach o wysokości ponad 100 metrów czyli na dachu Pałacu Kultury. Co silniejsi w gębie schodzili bardzo stromym położonym pod 70° kontem piachem zjeżdżalni w dół aby potem wyzionąć ducha wracając pod górę i robiąc przy dwóch krokach do przodu jeden do tyłu na zsuwającym się piasku. Ruszyliśmy dalej wydmami zarośniętymi już lasem aby dotrzeć do starej latarni morskiej,  przy której zjedliśmy przyniesiony lunch.
Latarnię wybudowano, jako że zatonięć statków w tym miejscu było bardzo wiele, daleko idące w wodę (a chciałoby się napisać w morze) wypłycenie, częste mgły o niespodziewanych porach czy sztormy temu sprzyjały. Sami zdziwiliśmy się, kiedy w południe, przy bezchmurnym niebie pojawiła się nagle mgła i spowiła wszystko, spotkało to zapewne marynarzy, których wraki statków leżą do dzisiaj w wielu miejscach na plaży.
WRAKI I LATARNIA JEZIORNA
Wzdłuż całego wybrzeża wiedzie trasa, którą można pokonać zatrzymując się co jakiś czas w 13-stu leśnych pół-dzikich obozowiskach, w których prócz ogniskowego kręgu znajduje się maszt do zawieszania żywności na odpowiedniej wysokości, lub skrzynia z atestem „animal proof”. Misie bardzo lubią dobierać się do koszyków turystów co pięknie opisuje serial Yogi & Bubu. Do tej trasy dochodzą co jakiś czas drogi co umożliwia dziennym turystom robienie pętli od przygotowanych tu i tam parkingów.
W DRODZE
Szliśmy raz lasem, raz plażą podziwiając pozostawione za nami oświetlone słońcem kolorowe wydmy, aby dotrzeć do Hurricane River, leśnego campingu, który ze względu za zamkniętą drogę tranzytową wyglądał na opuszczony. Zdecydowaliśmy się wrócić po samochód asfaltową drogą przez las przechodząc przez budowę nowego jej odcinka i mostu. Szliśmy długo, nawet Moana znudzona już siedzeniem w nosidełku szła przez kilometrowy odcinek.
Następnego dnia, czyli wczoraj rano opuściliśmy camping i pojechaliśmy zobaczyć najpiękniejszą część nadjeziornej trasy – kolorowe skalne klify. Przed nami było 17 kilometrów, które zapewne wydłużyły się o następne 3 jako, że trzeba było omijać kałuże i strumyki podczas przejść przez podmokłe odcinki. Gdy po przejściu 5 kilometrów od parkingu dotarliśmy do brzegu jeziora, przysłowiowa szczęka nam opadła. Już wcześniej zaskoczył nas spory wodospad Chapel Falls położony w lesie, ale takich widoków się nie spodziewaliśmy.
DZIWY
Wcześniej wielkie wydmy, a tu nagle niesamowite twory skalne na bardzo wysokim klifie brzegowym. Istne cuda. Warto zwrócić uwagę na to, że drzewo stojące na szczycie „grzyba” żyje dzięki wiszącemu korzeniowi biegnącemu na ląd.
NA KLIFIE
Szliśmy szczytem klifowego brzegu co jakiś czas wychodząc nad urwisko i podziwiając z jednej strony minione rzeźby skalne, a z drugiej te, do których mieliśmy niebawem dojść.
RÓŻNORODNIE
Lunch zjedliśmy przy stoliku jakiegoś obozowiska, którego mieszkańcy gdzieś wybyli. Tu zabawna historyjka, pamiętacie tytuł książki, o której pisałem w czasie podróży po Kanadzie? – „Dzienniki portowe”, właśnie ta książka leżała na stole obozowiska.
WESOŁO MI
Do samochodu doszliśmy pod wieczór przez różnorakie mokradła leśne bardzo umorusani, ale i nad wyraz zadowoleni, rozmawiając o tym co w ciągu mijających trzech lat naszej podróży najbardziej nam się podobało. Wtedy też postanowiliśmy zrobić listę siedmiu cudów podróży.
CUDZE POLE NAMIOTOWE
Tymczasem jednak dojeżdżamy do Minneapolis, Beatka po zmianie znów prowadzi, a ja mogę zrobić rachunek naszej pierwszej, wschodniej, części podróży.
W cztery tygodnie zrobiliśmy 3.470 mil czyli 5.580 kilometrów. To dystans już nieeuropejski (z Warszawy do Paryża jest 1.550 km). Za paliwo zapłaciliśmy 652 CAD i 489 USD, a za propan brany dwa razy 30 CAD (dolary kanadyjskie). Spaliśmy 11 nocy na campingach płatnych, 2 na darmowym w Shawville, 3 u Zbyszka w Toronto, a resztę na dziko, przy stacjach paliw czy na parkingach hipermarketów czyli większość. Można więc wyobrazić sobie koszt takiej zabawy zakładając, że koszt życia zbliżony jest do tego w Polsce, a w restauracjach byliśmy raptem kilka razy na lunchu.
ZNÓW NOC NA STACJI PALIW
That’s all folks - po kilku dniach u Ewy i Mirka, spotkaniu z Endriu co to z Polski przybył (może kabanosy przywiózł?) pojedziemy dalej na wschód w Góry Skaliste do Winnetou itd.

21 lipca
Trzeba przyznać, że nie lubimy odwiedzać Ewy i Mirka. Nadwyrężone wątroby, zarwane noce, notoryczne przejedzenie, a na dodatek był tam Endriu, co to kabanosów nie przywiózł, za to whisky owszem.
Jakoś jednak przeżyliśmy te kilka dni, Endriu z torbami zakupów wrócił do Polski, a my zostaliśmy trzy dni dłużej niż zamierzaliśmy, co właśnie jest dowodem na to jak bardzo nie lubimy tam być! Oczywiście znów było cudownie, zrobiliśmy nawet wspólną wycieczkę na nowo zakupionych rowerach do położonego nieopodal wielkiego parku. Park istne cudo - ścieżki rowerowe, kąpielisko z falami i zjeżdżalniami, place zabaw dla dzieci i miejsca do biwakowania, a wszystko w idealnym stanie, bardzo zadbane. Dodatkowo wokół parku wyrosły osiedla domków z pięknymi trawnikami dającymi wrażenie bycia jego integralną częścią.
OJCIEC MIREK I GRUCHOT, SYN I SYNOWA, ENDRIU I EWA MATKA
„Wymęczeni” uprzejmością i serdecznością gospodarzy ruszyliśmy w deszczu dalej na zachód. Zwykle w Minneapolis pogodę mieliśmy dość kiepską i kiedy tylko wyruszyliśmy stamtąd nagle zrobiło się słonecznie i przy bezchmurnym zachodzie słońca zainstalowaliśmy się na tranzytową noc w Bismarck (stolica Północnej Dakoty) na parkingu Wal-Martu przy trawniku przygotowanym jakby dla camperów, których było razem 4.           
Na lunch dotarliśmy do pierwszego celu naszej podróży po parkach narodowych USA - Theodore Roosevelt National Park. Park położony jest w południowo wschodniej części Północnej Dakoty, tuż przy granicy z Montaną. Są to zadziwiające góry w … dół.
Jadąc przez Północną Dakotę doszedłem do wniosku, że nikt mi nie powie, że ziemia jest okrągła - była płaska aż do horyzontu. Dopiero w zachodniej części stanu teren zaczął się fałdować aby nagle stać się olbrzymią rozpadliną wytworzoną kiedyś przez lodowce.
Park składa się z południowej i północnej części, zaczęliśmy od pierwszej wjeżdżając do parku w miejscowości Medora (pass za 10 USD od samochodu 7 dni ważny w obu częściach) i instalując się na campingu wewnątrz parku. Przyświecała nam idea znalezienia się na nim w południe, bo to i weekend się zbliżał, a i pod wieczór jest trudniej o miejsce.
NA CAMPINGU OD I DO RV
Tak jak już spotkaliśmy się z tym wcześniej ten camping też był samoobsługowy, wybiera się wolne, numerowane miejsce, notuje na kopercie do której wkłada pieniążki, a dowód zaczepia na słupku przy miejscu zaopatrzonym w stół i grilla.
Po lunchu i drzemce Moany pognaliśmy na rowerach zobaczyć kilka miejsc, które miały nam pomóc zaplanować wycieczki piesze. Zafascynowani już miejscem podczas przejazdu do campingu coraz bardziej ulegaliśmy zachwycającym pejzażom i niespotykanym wcześniej widokom. Wewnątrz tej części parku biegnie świetna droga, którą te urokliwe miejsca zwiedzają z samochodu niepełnosprawni fizycznie i umysłowo. Dla pozostałych co jakiś czas wybudowano przy drodze parkingi z których można udać się na wycieczki piesze o różnej długości i trudności. Część z nich to szlaki edukacyjne, na wejściu bierze się broszurkę, a idąc czyta poszczególne ponumerowane rozdziały, które odpowiadają numerom na słupkach przy trasie. Ciekawe to i dające dodatkową wiedzę. Szkoda tylko, że jednym punktem takiej broszurki był napis, że należy szczególną uwagę zwrócić na grzechotniki! To tak jakby napisali: „Zapraszamy na nasze pole minowe”.
LITTLE MISS NORTH DAKOTA I NORTH DAKOTA
Jak na popołudniowe chwile wycieczka rowerowa była wspaniała, przy świetle zachodzącego słońca i poszczekiwaniach piesków preriowych, których miasteczka rozpościerały się tu i ówdzie przy drodze. Bardzo są zabawne i ciekawe do oglądania.
PIERWSZY KONTAKT
Kiedy dojeżdżaliśmy już prawie do campingu zauważyliśmy na drodze coś leżącego, jakby jasna opona, po zbliżeniu okazało się, że to podsypia sobie, wygrzewając się na gorącym asfalcie, zwyczajny dwumetrowy grzechotnik. Podniósł łeb i ogon z grzechotką, wyprężył się wyginając cielsko, więc szybko wycofaliśmy się zwłaszcza, że nie są to moje ulubione stwory (rodzaj małej fobii). Zrobiłem mu zdjęcie z daleka kiedy odpełzał, ale ciekawość wzięła górę nad strachem i podjechałem od tyłu aby mu się przyjrzeć i zrobić zdjęcia z bliższej odległości. Strach nie pozwolił jednak na zatrzymanie i zdjęcia wyszły poruszone i źle skadrowane. Szkoda. Grzechotnik poszedł w trawę, my na zapełniony już camping i na wieczorne grillowanie i piwko.
WIDAĆ GRZECHOTKĘ I JEGO ŚNIADANIE, OBIAD I KOLACJĘ
Teren parku to rzeczywiście wielka dziura, ale będąc już w niej czuje się człowiek jak w sporych górach, dołem płynie rzeka – Little Missouri, a warstwowo ułożone, kolorowe stoki są łyse od południa bo spalone słońcem, a zakrzewione i zielone od północy.
WIELKA DZIURA I NASZE RV
ZIELONO MI
Na objazd parku ruszyliśmy rano naszym camperem czyli zwanym skrótowo po amerykańsku RV ( od recreation vehicle – słownie: erwi), jedyne nowe słowo jakie Moana wypowiada, za to z wybitnie amerykańskim akcentem (aby go uzyskać należy mieć w buzi: gumę do żucia, kluskę śląską, a przy mówieniu wykrzywić gębę na jedną stronę).
RV prowadzi się nieźle, nawet w górach, cóż 10 cylindrów i 8,5 litra silnik pomagają tej masie w przemieszczaniu. Widoki były nie do opisania i oglądaliśmy je z rozdziawionymi buziami, ponieważ nie przypominały niczego co znamy, nie mogliśmy jedynie odżałować, że zdjęcia nie oddadzą kolorów i trójwymiarowości tej wielkiej przestrzeni, a choć dużo większy od tatrzańskiego, ten park jest najmniejszym w Stanach.
MOANA TEŻ WĘDRUJE
Śmiejemy się, że wszystko w Ameryce jest proporcjonalne do wielkości kraju i kontynentu. Czereśnie są olbrzymie, podobnie jak truskawki i że na przykład Amerykanin po przyjeździe do Europy chodząc po targu i wskazując truskawki powie zapewne: jakie wielkie poziomki tu macie! Ta wielkość jest widoczna wszędzie, lodówki, kuchenki, pralki, sklepy i parkingi wszystko jest dużo większe niż my znamy. Jest jasne, że taki sposób podróżowania jaki wybraliśmy jest trudny w Europie. Tu wszędzie przygotowane są miejsca dla RV i to większych od naszego. Na campingach większość miejsc to właśnie miejsca dla RV, są zlewnie ścieków, miejsca z wodą pitną do napełniania zbiorników, spotkać je można nawet niekiedy na stacjach paliw czy w przydrożnych miasteczkach. To jest ewidentnie amerykański sposób podróżowania – z własnym domem w przyczepie, naczepie (to taki model założony na pickupa), autobusie lub takim jak nasz modelu. Nowe modele mają wysuwane na boki ściany przez co robią się z nich prawdziwe mieszkania z kanapami, satelitarną telewizją i wielkimi, king size, łóżkami. Cóż Ameryka jest wielka i zróżnicowana, mają co zwiedzać u siebie i jedyne co może ich interesować w Europie to nasze stare rupiecie. Tego jedynie nam zazdroszczą.
Tak chodząc zachwyceni scenerią dopadliśmy dmuchawiec, oczywiście trzy razy większy od znanego nam.
DMUCHAWIEC MADE IN USA
Czytaliśmy informacje z ulotki i patrzyliśmy ze zdwojonym zainteresowaniem na warstwowe pokłady wszechobecnego bentonitu, zmodyfikowanego chemicznie pyłu wulkanicznego wykorzystywanego dzisiaj w ponad 1000 produktach. Zatrzymywaliśmy się, robiliśmy krótkie wycieczki piesze i jechaliśmy dalej. Zjedliśmy lunch mając przecież dom ze sobą i tylko brak zwierząt nas trochę rozczarowywał.
WIDAĆ SZARY BENTONIT
Zbliżał się wieczór, zobaczyliśmy wreszcie jednego bizona, kilka jeleni i dzikie mustangi, kiedy wreszcie przeżyliśmy na żywo to co mnie tak zachwyciło w filmie „Tańczący z wilkiem”. Pamiętacie scenę kiedy Costner i Indianie podkradają się na wzgórze, a gdy zza niego wyglądają widzą setki bizonów na krągłościach wielkiej zielonej prerii. Robiąc ostatnią wycieczkę wyszliśmy właśnie na grzbiet pasma górek, a wtedy przed nami ukazał się, podobny do tego w filmie, niewyobrażalny widok. Zakole rzeki, w niej bizonice z małymi, a powyżej, wśród traw, setki pasących się bizonów, a jeszcze wyżej idące w kłębach kurzu całe stado.
BISON VODKA
Po przeciwnej stronie zakola grupa pasących się jeleni dopełniała całości.
JELENIE NA RYKOWISKU
Jak raduje się serce kiedy się widzi, że są jeszcze miejsca na ziemi gdzie żyją takie ilości zwierząt, i że mądrym ludziom udało się stworzyć dla nich rezerwaty, gdzie ingerencja człowieka jest minimalna. Takie same wrażenia miałem jedynie w Afryce widząc setki zebr, antylop, dziesiątki słoni czy żyraf, choć i tam już dziczyzna żyje w ograniczonych przez człowieka miejscach – na szczęście chciało by się powiedzieć, bo jest to jej jedyna szansa aby przetrwać.
Napawaliśmy się tym widokiem i odgłosami porykiwań tych dziwnych istot żubro podobnych, które przecież były niedawno o włos od zniknięcia z naszej planety. Cudne to było.
RÓŻNE OBLICZA NATURY
Następnego dnia pojechaliśmy na rowerach do jedynego cywilizowanego miejsca w parku, stadniny koni, skąd urządza się wycieczki w siodle. Nas to jednak nie interesowało ze względu na Moanę, zostawiliśmy tam jedynie rowery i ruszyliśmy na wycieczkę, która miała być pętlą. Na początek doszliśmy do rzeki i okazało się, że zaznaczony szlak wprawdzie wiedzie przez nią, ale mostu brak. Cóż było robić, ja w spodniach bez majtek, padło więc na Beatę, która na próbę dzielnie przekraczała bród w celach zagwarantowania Moanie (i mi) szczęśliwej przeprawy.
Kiedy byliśmy w połowie wody pojawiły się dwa dzikie konie i zaczęły przeprawiać się nieopodal. Po założeniu butów ruszyliśmy dalej w ich towarzystwie co trochę napędzało strachu Beacie, która cały czas zasłaniała się niby bezpieczeństwem dziecka.
MOANA NA PŁASKOWYŻU ŚPI NA WSZYSTKIE SPOSOBY
Na rozstaju dróg konie wybrały inną opcję do naszej i już sami zaczęliśmy wspinać się aby dotrzeć do celu naszej wycieczki, nazwy szlaku, Big Plateau (Wielki Płaskowyż). Po wejściu na szczyt okazało się, że rzeczywiście przed nami rozpościera się równy jak stół, zielony, okwiecony, olbrzymi płaskowyż. Przeszliśmy przez niego nie spotykając na szczęście bizonów, jedynie pieski preriowe, które z ciekawością wyglądały ze swoich zakończonych kopczykami norek.
Po drugiej stronie płaskowyżu nie znaleźliśmy jednak szlaku powrotnego naszej pętli, cóż bizony rozprawiają się bezwzględnie z tyczkami znakującymi szlaki, już wcześniej widzieliśmy ich wiele połamanych i poprzewracanych, leżących w trawach.
Wróciliśmy więc tą samą drogą, śpiesząc się na wieczorny spektakl.
Otóż zafundowaliśmy sobie musical, turystyczną atrakcję Medory, miasteczka założonego przez francuskiego markiza de Mores i nazwanego imieniem jego żony, Medory właśnie. Historia miasteczka jest ciekawa i choć o de Mores mówi się wiele, to główną postacią okolicy jest jednak Theodore Roosevelt, któremu wprawdzie nie udały się tu hodowlane pomysły, ale wysławił to miejsce będąc już prezydentem zjednoczonych stanów, na dodatek najmłodszym bo 42-letnim. Jego imieniem nazwano tu wiele rzeczy i park oczywiście.
Wieczorne wyjście na musical było dla nas nie lada atrakcją, jedyną taką możliwością ze względu na wiek Moany. Zapewniono nas w kasie, że dzieci będzie bardzo wiele, amfiteatr jest otwarty, że możemy mieć wózek i w razie czego położyć Moanę spać.  Zaczęło się piosenką i zaproszeniem wszystkich dzieci na estradę, poszła więc i Beata z Moaną, która wróciła zachwycona z mikrofonem-zabawką w ręce.
Następnie odśpiewano hymn amerykański, obowiązkowo z ręką na sercu i zaczęła się śpiewana opowieść historii Medory i Złych Ziem. Tak właśnie nazywali ten teren (jak i niektóre inne) Indianie i późniejsi osiedleńcy. I nie dziwota, można sobie wyobrazić idący na zachód przez łagodne prerie tabor osadników, który stanął przed takim widokiem jak pokazuje zdjęcie poniżej.
ZŁE ZIEMIE NR 1
Nie dość że musical był niezły, to amfiteatr położony na zboczu góry zapewniał wspaniały widok na odległy fantastyczny pejzaż jak i pobliskie pagórki, które wykorzystywano do scen spektaklu jeżdżąc po nich konno.
MUSICAL Z PANORAMĄ
Moana wylądowała w końcu w wózku, ale tylko aby z wygodniejszej, półleżącej, pozycji obserwować wydarzenia na scenie. A wydarzenia z Medory przeplatano z tymi z historii Ameryki aby zakończyć „Boże coś Polskę…” czyli „God save America…”
BOŻE ZACHOWAJ AMERYKĘ, POLSKĘ – COŚ ZA DUŻO NA JEDNEGO BOGA
Po zmroku wróciliśmy do parku, trochę z duszą na ramieniu czy aby nie trąci nas jakiś bizon.
Przejazd do północnej, odległej o 50 mil, części parku był tylko formalnością, szybko zajęliśmy miejsce na campingu i wróciliśmy do bramy wjazdowej, do informacji turystycznej po poradę jakie wycieczki piesze i rowerowe wybrać. Już jadąc zadziwiła nas spora liczba pałętających się w pobliżu drogi bizonów, widok jednego leżącego w miejscu piknikowym, a i stojącego na drodze i nie ustępującego drogi samochodom.
SĄ WSZĘDZIE, KIEDYŚ KANCIASTY SŁUPEK, DZIŚ WYOKRĄGLONY PRZEZ BIZONY
Na nasze pytanie o trasy piesze pan (przystojny wg Beaty) powiedział, że są i owszem, podobnie jak i rowerowe, ale jest właśnie okres godowy bizonów i są niezwykle agresywne i niebezpieczne. Czyli witamy na naszym polu minowym 2.
Wróciliśmy na camping z masą informacji i poszliśmy na mały wieczorny spacer trasą przyrodniczo-edukacyjną położoną obok. Wszystko było by zacnie, gdyby nie para bizonów ewidentnie zajęta sprawami sercowymi, która pojawiła się na drodze. Wywołało to w Beacie szał niekontrolowanego strachu, a chowanie się za mnie utwierdzało mnie jedynie w przekonaniu, że ona wie najlepiej jak wielkie mam rogi abym mógł stawić czoła rogatej z natury bestii.
SPACEROWICZE I OKULARNICY
Skończyło się jednak obejściem zakochanych i szybkim powrotem do campera, gdzie wsłuchiwaliśmy się do późna w nocy w pobliskie porykiwania,  snując wątpliwości co do dnia następnego i naszych wycieczek.
Jednak poszliśmy. Pierwsza trasa była krótka, płaskowyżem do punktu z którego  otwierał się widok na całą dolinę Littre Missouri. Trudno jest pisać o tym wszystkim, ciągle należałoby używać słów cudowny, wspaniały, zachwycający itd., a zdjęcie nie oddaje niczego. Cóż kto jeździ ten ma.
SIĘ WIJE
Druga droga była pętlą i była to najwspanialsza trasa jaką zrobiliśmy w czasie naszej dotychczasowej wycieczki po Stanach, i jedną z najpiękniejszych z całej podróży – nazwano to Caprock Coulee i Upper Caprock Coulee. Niecałe pięć mil idzie się z początku granią od szczytu do szczytu mając z jednej strony widok na wielką dolinę wijącej się jak grzechotnik Little Missouri Scenic River, a z drugiej górską dolinę o dwóch charakterach zboczy, o czym już pisałem, widzieliśmy te skaliste od palonego słońcem południa. Achom i ochom nie było końca, weszliśmy nawet na fragment bentonitowej warstwy. W bentonicie grzebać się nie należy, mieszkają w nim Czarne Wdowy, najbardziej jadowite pająki (znów zapraszamy na nasze pole minowe, 3 tym razem).
PO BENTONICIE
Po zejściu z grzbietu przekroczyliśmy dolinę aby wdrapać się po jej drugiej stronie i iść z jednej strony szczytem górskim z widokiem na zielone tym razem północne zbocza, a z drugiej krawędzią zielonego ukwieconego płaskowyżu. Strach przed bizonami powoli mijał, aczkolwiek krótkie przejście wąską ścieżką żlebu było nerwowe, śladów bizonów było pełno i nie wyobrażamy sobie spotkania en face z jednym, nie mówiąc już o grupie rozjuszonych potworów. A jak są wielkie przekonaliśmy się mijając jednego samochodem w odległości dwóch metrów.
Zachwyceni i zadowoleni wróciliśmy na ostatnią noc na parkowy camping aby wyruszyć następnego dnia rano do Watford City na zakupy i tam zmienić kierunek na południowy, w stronę Południowej Dakoty.
Przejechaliśmy malowniczą drogą nr 22 przez Berthold Indian Reservation, czyli rezerwat Indian, zbliżony strukturą do Złych Ziem, czyli miejsca gdzie nikt mieszkać nie chciał, głównie takie pozostawiano Indianom we władaniu.
I nagle przyszła refleksja - minął ponad tydzień od wyjazdu z Minneapolis, a my nie spotkaliśmy w podróży ani jednego kolorowego człowieka, ani żółtego, ani tym bardziej czarnego, zwanego tu afroamerykaninem (Windows nie rozpoznaje takiej rasy – i słusznie, nazywając go po prostu murzynem). Ciekawe jak musi być w Dakocie szczelne społeczeństwo, że nawet robotnicy na szosie są wszyscy biali. Ale prezydenta wszystkich stanów mają szarego.
Dojechaliśmy przed wieczorem do Południowej Dakoty i koło mieścinki Lemmon na noc zainstalowaliśmy się na campingu parku stanowego usytuowanego zaraz koło drogi. Świetne miejsce, samoobsługowe oczywiście, wielki trawnik, a wokół niego droga i rozchodzące się promieniście 12 stanowisk z dostępem do prądu (12 dolarów za noc). Z naszym tylko trzy stanowiska były zajęte, jakaś para kochanków w samochodzie osobowym combi i para emerytów w małym, nałożonym na pickupa RV. Oczywiście natychmiast doszło do rozmowy i z jednymi i z drugimi, Amerykanie prócz niezwykłej uprzejmości są nieprawdopodobnie otwarci na kontakt z drugim człowiekiem, podchodzą, przedstawiają się po imieniu, często i nazwisku, zagadują, pytają i często zachwycają się naszą podróżą. Pan od kochanki, natychmiast podszedł i zapytał czy nam nie będzie przeszkadzał jego trening w golfa (pewnie żonie powiedział, że jedzie na golfa). Oczywiście nie przeszkadzał, byle tylko nie celował w małą.
Wieczór był piękny, zachód słońca nad jeziorem, śpiewające wokół ptaki.
Nad ranem obudziła nas straszna ulewa i pioruny walące wszędzie, pozostałe auta zniknęły, a my sterczeliśmy w samochodzie myśląc co tu zrobić z naszym mokrym dywanem, obrusem, grillem itd. Tak myśląc dotrwaliśmy do lunchu, po zjedzeniu którego ruszyliśmy w dalszą drogę na południe już przy pierwszych przebijających się przez szare niebo promieniach słońca.
Teraz Beatka prowadzi walcząc z bocznym wiatrem, na który nasze RV jest bardzo podatne, a ja piszę i patrząc przez szybę na pola ciągnące się do horyzontu wspominam drogę z Minneapolis, kiedy to odległości między gospodarstwami powoli rosły z 500 metrów na początku, do paru mil już w Północnej Dakocie, a teraz to już dziesiątki mil zagospodarowanych pól bez śladu życia (oprócz bydła tu i ówdzie). Zadziwiający jest też widok skomplikowanej uprawy wymagającej licznej obecności człowieka i przenośnych toalet stojących na środku pola. Jak pomyślę o polskiej wsi…
24 lipieca
Zaczynamy już rozumieć, że mając taki wielki i bogaty w naturę kraj, mając tyle pięknych parków stanowych na te narodowe wybrano miejsca wybitne, które szokują swoją odmiennością i unikalnością. Tak właśnie wyglądał Badlands National Park na południu Południowej Dakoty, czyli znów Złe Ziemie, ale jakże odmienne od tych z Theodore Roosevelt Park w Dakocie Północnej.
Ziemie te znane są między innymi z ostatniej masakry 300 Indian Lakota (czyli Siuksów), kobiet i dzieci oraz ich wielkiego wodza Big Foot (Wielka Stopa).          
Najzabawniejsze jest to, że cały region Południowej Datokty był kiedyś własnością Francji za czasów Ludwika XV, stąd dzisiaj spotkać tu można bardzo wiele francuskich nazw miejscowości. Dopiero polityka Thomasa Jeffersona, trzeciego prezydenta USA, i jego chęć ekspansji na zachód doprowadziły w 1803 roku do zakupu od Napoleona 828.000 mil kwadratowych czyli 2.120.000 kilometrów kwadratowych czyli terenu prawie 7 razy większego od Polski. Napoleon potrzebował pieniędzy na swoje europejskie wojenki i podobnie jak Rosja Alaskę, tak i on stracił takie terytorium. Durak jeden i drugi (Car). Nie wspominam tu o podobnej sprzedaży przez Francuzów stanu Luisiana.
Jadąc łagodnymi zielonymi preriami nagle dojechaliśmy do przedziwnego pasma skalnego. Nawet trudno to opisać, krajobraz zwany księżycowym, choć mało kto na księżycu był i mógł porównać, był tak rozległy, że aż nienaturalny w swojej przestrzeni. Jakby dekoracja do filmu ze sztucznie namalowaną perspektywą. Prawdziwe nieprzyjazne i nieprzejezdne złe ziemie.
PRAWDZIWE ZŁE ZIEMIE, A ZDJĘCIA JAK PORYSOWANE
Po opłacie 15 dolarów za wjazd do parku i zapłaceniu następnych 14 zainstalowaliśmy się na campingu równie innym jak świat wokół nas. Dotąd nasze miejsca były w lesie, zasłonięte od sąsiadów, intymne. Tu znaleźliśmy się na łysym polu z wijącą się drogę i niewielkimi poszerzeniami jako stanowiska. Dla każdego na trawniku był też stół z daszkiem chroniącym od słońca.
Jeszcze tego samego wieczora pojechaliśmy na rowerach do informacji turystycznej, która okazała się też mini muzeum. Dowiedzieliśmy się tam wszystkiego o trasach, choć i tak wszystko było jasno opisane w gazetce dodawanej do biletu.
ACHTUNG! MINEN (uważać na grzechotniki – zabawne!)
Pierwszy dzień zaczął się od krótkich wycieczek pieszych, po dobrze przygotowanych dla masowej turystyki estakadach. Widoki zachwycały różnorodnością form i kolorami. Po lunchu i zaśnięciu Moany wybraliśmy się po kolei, najpierw Beata, potem ja na „trudną” trasę wspinaczkową, która miała zająć 2 godziny. Beata wróciła po godzinie, mówiąc, że trasa jest zapewne trudna dla ważących 200 funtów amerykanów, ale jest zachwycająca, idąc czuje się samotność i absolutną surowość otaczającego człowieka świata.
SAMOTNA WYCIECZKA BEATY I MOJA PO NIEJ
Punktem kulminacyjnym było wejście na przełęcz skąd rozpościerał się bajeczny widok na prerie nakrapiane skalnymi formami i oddalony kanion White River.
W ODDALI KANION WHITE RIVER
Po przebudzeniu Moany ruszyliśmy na wycieczkę, pięciomilową pętlę składającą się z fragmentów Medecine Root Trail i Castle Trail. Pierwsza część prowadziła przez skalne platformy i zachwycała pojawianiem się coraz to nowych, często dziwacznych kształtów, zmienianych erozją skał. Nie spotkaliśmy żywego ducha i to też jest wielką zaletą takich wypraw. Droga powrotna wiodła przez płaską jak stół krawędź prerii, dzięki czemu udało nam się zobaczyć dwa jelenie i trzy łanie razem w grupie.
NA WYCIECZCE - MEDICINE TRAIL
Wczoraj rano pojechaliśmy na rowerach do jedynego indiańskiego miasteczka położonego nieopodal. Interior, liczba mieszkańców 67, dwa kościoły, szkoła, sklep i… więzienie miejskie - takie jak na filmach. Miejsce z tych, gdzie psy szczekają dupami.
INTERIOR – POPULACJA 67, KOŚCIÓŁ I WIĘZIENIE SĄ
Po drodze minęliśmy camping z basenem, Internetem i pralnią. Decyzja była natychmiastowa – tu wrócimy na noc wrzucić tekst na bloga i poprać wszystko. Co więcej, w sklepiku mieli steki z bizona co nas jeszcze bardziej zachęciło. Ponieważ wiedzieliśmy, że ten dzień będzie samochodowy, chętnie więc spędziliśmy ranek na rowerach.
Nie spiesząc się, już po lunchu, pojechaliśmy zerknąć na wyrzutnię rakiet z czasów zimnej wojny. Było takich wyrzutni 1000, rozsianych po różnych zakamarkach Stanów, a zbliżenie się do obiektów niemożliwe. Dziś nowe technologie pozwoliły na otworzenie tych miejsc publiczności i w ramach historii pokazanie ile bezsensownych miliardów dolarów poszło w błoto. I idzie dalej.
WYRZUTNIA PIENIĘDZY
Jadąc dalej zatrzymaliśmy się w miasteczku Wall wyglądającym jak z westernu, tyle, że przed domami stały konie mechaniczne, a nie te co jeżdżą na proso. Sklepy z pamiątkami i inne badziewia szybko nas wygnały w naturę.
Tą naturą była droga przez cały Badlands, z jej panoramami i punktami widokowymi, kolorami i zachodzącym powoli słońcem. Tak trudno opisać nasz zachwyt, że tylko parę zdjęć poniżej może pozwolić pokazać choć namiastkę tego co widzieliśmy.
JAK FOTOMONTAŻ
BADLANDS 1 (ZŁE ZIEMIE)
BADLANDS 2
BADLANDS 3
BADLANDS 4
BADLANDS 5
Pisałem już wielokrotnie o amerykańskiej kulturze i sympatycznym nastawieniu człowieka do człowieka. Nowym przykładem jest nasz dzisiejszy skład drewna grillowego. Otóż, opuszczając kamping w Badlands National Park, podjechaliśmy jeszcze opróżnić zbiorniki i nalać wody. Idąc do śmietnika patrzymy, a koło niego leży stos drewna. Drewno do grilla kosztuje około 4,5 dolara mały zwitek, taki na jedno ognisko.  Nie dość, że ktoś pofatygował się i przyniósł do śmietnika swoją sporą nadwyżkę drewna, którego nie chciał taszczyć ze sobą, to jeszcze na papierowym ręczniku napisał kartkę: „free wood” czyli darmowe drewno. Dziwy panie!
Tak z ciekawości pokazuję na zdjęciu amerykańską metodę znaczenia dróg wibratorami. Ponieważ odległości są kolosalne wszystkie drogi mają takie przebudzeniowe wibratory, podobne do tych naklejanych na niektórych polskich drogach, z tym że tu są po bokach i pośrodku drogi i robione dużo taniej i łatwo specjalną maszyną, która jadąc wydrąża je w asfalcie. Ciekawostką było też poznanie na campingu kubańczyka z naszego ukochanego Cienfuegos, który na dodatek ukończył znaną nam szkołę hotelarską położoną koło mariny. Dał kiedyś nogę z Kuby i teraz mieszkając w USA zwiedza kraj z żoną dziećmi i teściem.
WIBRATORY I KUBAŃCZYK Z CIENFUEGOS
Po technicznym pobycie na campingu w Interior, czyli my pranie, pranie i internet, Moana w basenie i na placu zabaw, ruszyliśmy na południe przez indiański rezerwat Pine Ridge. Świat zmienił się nagle jakbyśmy wjechali do polski.
TECHNICZNA PRZERWA W PODRÓŻY
Dziurawe drogi, brudnawo, rubinki jako domki, składy wraków samochodów podobnych do tych jeżdżących po drogach. Pierwszy raz widzieliśmy biedne miejsca no i poczuliśmy pewien dystans do nas, czyli białych ludzi. Rezerwaty posiadają swego rodzaju autonomię i władze stanowe niezbyt wtrącają się do ich wewnętrznych problemów, co znaczy również, że nie inwestują stanowych pieniędzy. Co więcej rezerwaty położone są zazwyczaj na terenach mało atrakcyjnych, choć ten przez który jechaliśmy przypominał bardzo przedgórze karpackie.
Do problemu Indian jeszcze wrócimy wielokrotnie, a raczej nie do Indian tylko do Native Americans, tak ładnie ich nazywanych dzisiaj, to takie słowotwórstwo jak Afroamerykanin.
Na przystanek obraliśmy Hot Springs, czyli gorące źródła, co jakoś dziwnie kojarzyło nam się z górskimi kąpieliskami. Dziwnie, bo wprawdzie był jeden basen, ale wyglądał jak komunistyczny przed remontem. Jedynie przepływowa, lekko ciepła, woda i kamyczki na dnie basenu stanowiły względną atrakcję. Nie przeszkadzało to jednak sinej z zimna Moanie szaleć w wodzie aż do zamknięcia obiektu.
W MIARĘ HOT SPRINGS
Hot Springs to jednak ciepłe źródła mające swoją historię. Otóż za czasów mamutów, kiedy przyszło już zlodowacenie w tym miejscu było niewielkie ciepłe jeziorko, przy którym kręciły się stada przymarzniętych słoniowatych. Próbując zbliżyć się po lodzie do jeziorka często do niego wpadały i tak stworzyło się największe na świecie skupisko mamucich szczątków.
WYKOPALISKA
Ponieważ wykopaliska prowadzone są na bardzo niewielkiej przestrzeni, a składy kośćca idą w dół, teren zabudowano halą i stworzono estakady dla zwiedzających przybywających tu z całego świata. Jak zwykle towarzysząca temu wystawa jest fantastyczna i pokazuje nawet dom Polaka z czasów mamucich.
DOM POLAKA I POOBGRYZANE KOŚCI
Oczywiście ten dom, to znalezione na terenie Polski i Czech fragmenty domostw ludzi prehistorycznych bez paszportów wtedy.
Miejsca na dwa noclegi przy Hot Springs tym razem nie były w obozowiskach naszych ukochanych Lasów Państwowych tylko w dwóch obozowiskach wojsk inżynieryjnych z Omaha położonych kilka mil na zachód jedno i milę na północ drugie od Hot Springs. Te znów samoobsługowe miejsca (12 dolarów za noc) wybrano pierwszorzędnej urody, duże odizolowane stanowiska dające wrażenie samotni, grill, stół i toalety z placem zabaw dla dzieci obok. Wieczorny śpiew ptaków przemieniający się w ciszę nocy przy zachodzącym szybko słońcu zauroczyły nas jak i fakt braku innych kampingowiczów, którzy zapewne wolą zatłoczone, drogie, ale za to z basenami i telewizją kablową miejsca.  
NASZE RÓŻNE MIEJSCA NOCLEGOWE
Z Hot Springs kierunek jest jeden – park stanowy Custer i zwiedzenie po drodze Wind Cave czyli wietrznej groty oraz wstąpienie do Raju Pstrągów, który okazał się bardziej rajem dla wędkarzy, którzy te pstrągi wyciągali w celach konsumpcyjnych. Złowiliśmy 5 sztuk, na dwie kolacje dla nas i dla Moany, która ryby uwielbia. Zabawy przy tym było co niemiara. Jak widać.
WSZYSTKIE PSTRĄGI SĄ NASZE
Grota jak grota, tyle że przy jej odkryciu wiał z niej wiatr raz w jedną, raz w drugą stronę, co można i dziś poczuć, jako że wejścia i wyjścia zrobiono z hermetycznymi sasami. Jest tam kilka wycieczek do wyboru. Nasza, to było 300 metrów w dół i półtora kilometra przez ciekawe kształty skał i form kryształowych – wyjazd windą. Najlepsze zapewne jest zwiedzanie przy świecach czyli jak za dawnych lat, ale z Moaną nie było to możliwe. Warto dodać, że to jeden z największych na świecie, a zapewne najbardziej zagmatwany w najmniejszej kubaturze labirynt, a długość jego zbadanych korytarzy to 150 kilometrów.
PIWNICA WIND CAVE
Noc spędziliśmy na obozowisku w Parku Wind Cave. Specjalnie używam nazwy obozowisko, bo te zarządzane przez Lasy Państwowe czyli US National Forests, w odróżnieniu od campingów nie oferują prądu, wody (choć takowa jest, ale nie do podłączenia się) i innych udogodnień typu internet, basen, TV kablowa, tylko wielką przestrzeń, stół i stalowy krążek ogniskowy z grillem, no i oczywiście naturę, bo położone są jak nazwa właściciela wskazuje – w lasach.
Custer State Park jest znany i tłumnie odwiedzany. Leży obok miejscowości Custer nazwanej imieniem oficera, który miał zrobić porządek z Indianami i po próbach został w końcu zabity wraz ze swoimi wszystkimi żołnierzami przez Szalonego Konia (Crazy Horse) – symbol Indiańskiej niezłomności.
Park prócz wspaniałych pejzaży górskich, to głównie ostoja zwierzyny. Rzeczywiście spotkać je można wszędzie, ale dla większości największą atrakcją są (znowu) bizony, których jest w parku 1500. Nie tylko nam wiadomo, że bizon to też najlepsze i najzdrowsze mięso, a ponieważ ich populację się kontroluje, to co roku park sprzedaje sporo sztuk na rzeź, można je kupić regionalnie w postaci różnych steków i mielonego na tatara.
Z pozostałości bizonów, czyli kości i skóry Indianie robią ozdóbki, buty, ubrania i inne atrybuty dawnego indiańskiego życia, które notabene są bardzo piękne i finezyjne. Ponieważ jednak ich wykonanie jest bardzo pracochłonne, a dziś już czas to pieniądz, więc cenowo te cudeńka są jednak dla nas mało atrakcyjne. Zresztą co? Mam w pióropuszu z bębnem chodzić po Bubu?
PIĘKNE I DZIKIE STEKI
Dla nas jednak bizon mógłby być za płotem, my lubimy dużo chodzić, a przy spotkaniu taki bizon atrakcją wcale nie jest.
Objechaliśmy obowiązkową pętlę, omijając jej fragment - nasz RV nie mieścił się w dwóch z 6 górskich tuneli. Nie było to jednak powodem do rozpaczy.
Najpierw na małym parkingu rozłożyliśmy stół, krzesełka i mając widok na prerię i chodzące po niej zwierzęta pałaszowaliśmy nasz lunch (widok z lunchu to zdjęcie z prawej na dole).
ŻYWIZNA
Później wybraliśmy się na pierwszą wycieczkę. Udało nam się tylko podejrzeć dwie klempy i stado bizonów z daleka, ale wycieczka warta była widoków z Badlands widzianymi przez lornetkę daleko na horyzoncie na czele.
PIERWSZE MIEJSCE NA PODIUM ZA NIESIENIE MOANY
Po nocy na obozowisku parkowym (18 USD plus 7 za obsługę telefoniczną - system, który mocno krytykował miejscowy Rangers) poszliśmy na szlak zwany „Skokiem kochanków” aby dojść na szczyt, z którego tutejsi indiańscy Romeo i Julia skoczyli aby pozostać razem na wieki. Moana przysypiała, a my podziwialiśmy widoki poszukując na horyzoncie szpiczastych szczytów znanych nam już ze zdjęć, a do których dojechać nie mogliśmy.
LOVERS LEAP - NIE SKOCZYLIŚMY JEDNAK, CHOĆ LOVERS JESTEŚMY
Dojście do znanych skalistych palców i szpiców było ponad nasze Moanowe możliwości, zastąpiliśmy je inną okrężną trasą wiodącą w dół wzdłuż strumyka wśród kolosalnych głazów. Droga ta położona była za widocznym na zdjęciu jeziorem w rozpadlinie pomiędzy głazami i wśród nich. Na szczęście dla nas wykuto sporo stopni i założono barierki bo skakanie ze skały na skałę z Moaną na plecach nie należy do najbardziej rozsądnych poczynań. 
COŚ ZACHWYTU NIE WIDAĆ – ALE BYŁ
Po noclegu koło Custer pojechaliśmy w Czarne Wzgórza czyli Black Hills zobaczyć największą rzeźbę świata. Nie są to wykute głowy w Rushmoore, twarze prezydentów USA, które wszyscy znamy. Chodzi tu o posąg Crazy Horse na koniu. Historia rzeźby jest pasjonująca. Kiedy w 1939 wódz Siuksów, Stojący Niedźwiedź, zobaczył głowy prezydentów kraju, którego mieszkańcy najpierw gnębili i mordowali Indian, a później pozamykali ich w rezerwatach, a co więcej teraz zaznaczają na dodatek swoją historię na ich świętych Black Hills postanowił zareagować i zwrócił się z propozycją innego dzieła do rzeźbiarza Korczaka Ziolkowskiego (urodzonego w  Bostonie), który właśnie wygrał Międzynarodowy Konkurs Rzeźbiarstwa w Nowym Jorku. Jakoś chyba chłopcy zapałali do siebie sympatią, zapewne też dzięki swojej osobowości, Niedźwiedź potrafił zarazić Korczaka swoją miłością do tych miejsc i historii tutejszych Indian tak, że Korczak przeniósł się na stałe do Black Hills. Aby pokazać, że Indianie też mają swoich bohaterów powstała postać Crazy Hors’a, pogromiciela Custer’a,  wybrana przez wodzów. Korczak zrobił projekt jeźdźca na koniu i po zaakceptowaniu go zaczął pracę rozbierania olbrzymiej góry, w której ukryta była przecież rzeźba (przysłowie czeskie).
Aby wyobrazić sobie ogrom zadania trzeba tu zaznaczyć, że wszystkie wyrzeźbione głowy prezydentów z Rushmoore mieszczą się w głowie jeźdźca, a cały posąg będzie większy od piramidy w Gizah. 
CRAZY HORSE MEMORIAL Z  DALEKA
Z BLISKA WIDAĆ LUDZI
Prymitywnymi metodami, trochę dynamitem, który był dla niego za drogi, Korczak zaczął żmudną pracę w 1948  trwającą do jego śmierci w roku 1982.
Wiele osób uwierzyło w to dzieło wykonywane tylko z datków. Korczak, mimo prób dotowania go przez władze stanowe i państwowe zawsze odmawiał, uważając, że jak się ma pasję to znajdzie się siłę i możliwości.              
Po śmierci Korczaka jego żona Ruth i siedmioro z dziesięciorga dzieci (kilka ma polskie imiona) wraz z założoną wcześniej fundacją kontynuowała prace i trwa to do dziś. W pięćdziesięciolecie rozpoczęcia prac zakończono twarz Crazy Horse’a.
Z początku traktowałem ten obowiązkowy punkt zwiedzania jako jakąś komercyjną  popierdółkę. Teraz po zapoznaniu się z historią i Indian i Korczaka, łza mi się uroniła, a postać Crazy Horse’a z wyciągniętą ręką i mówiącego: to jest moja ziemia, jest przepięknym symbolem tego co ludzie robią ludziom.
PIERWSZA RZEŹBA KORCZAKA (u góry)
Prace potrwają jeszcze pewnie z 50 lat, ale idą pełną parą, milion odwiedzających, wspaniały sklep z rękodziełem Indian, uniwersytet, i inne pracownie dają dziś możliwości finansowe, aby marzenie Stojącego Niedźwiedzia i wiara Korczaka w realizację celu i tylko z ludzkimi możliwościami, bez pomocy rządu spełniają się. Ładne!
CRAZY DARU
Aby porównać dzieła pognaliśmy przez góry do Rushmore. Efekt jest, ale mimo wysiłku ludzkiego jest to trochę słabe, choć wybrano prezydentów ważnych dla Stanów i historii tego kraju. Niech mają.
MOUNT RUSHMORE
Po przerwie na lunch ruszyliśmy w kierunku Rapid City na przerwę techniczną czyli naprawę generatora i przegląd samochodu, którym zrobiliśmy już 7.000 mil.
To co przeżyliśmy po drodze jest niebywałe. Nagle niebo zrobiło się czarne, wyjeżdżaliśmy właśnie zza przełęczy, a przed nami pojawił się obraz nędzy i rozpaczy. Wszędzie było biało, ale nie był to śnieg, ale kule lodowe wielkości piłki do tenisa ziemnego. Przy drodze stały samochody, wszystkie miały potłuczone przednie i tylne szyby, a niektóre nawet boczne. Ogólny wrzask, szkło na kolanach dzieci i dorosłych. Parująca wokół ziemia i czarne przed nami niebo dodawały grozy. Miało się wrażenie, że chmury wracają i piekło zacznie się znowu za chwilę. Nie chcąc jechać dalej w kierunku tych chmur stanęliśmy na poboczu. Beata w panice kazała mi zawracać tak jak zrobiły wszystkie jadące za nami samochody. Wtedy przypomniałem sobie, że powiedziałem kilka chwil wcześniej widząc z daleka czarne chmury: ale będzie grad. Przeczekaliśmy z duszą na ramieniu. Spóźniliśmy się tylko parę minut. Coć raz spóźnienie to było szczęśliwe.           
GROZA, TO ZABIJA
Pobyt w Rapid City był wielopłaszczyznowy. Na rowerach zwiedziliśmy miasto, byliśmy na lunchu w restauracji zrobionej w starej strażnicy pożarowej, pooglądaliśmy rzeźby wszystkich prezydentów USA stojących na każdym skrzyżowaniu, zrobiliśmy przegląd samochodu w postaci wymiany wszystkich płynów, filtrów, klocków hamulcowych, jakiegoś sensora (zapaliła się właśnie kontrolka wzywająca do udania się do serwisu). Całość 990 dolarów, cena jak z hipermarketu. Smutna cena, ale cóż płacić trzeba.
Z tym przeglądem zaczęło się kiepsko, przyjechaliśmy rano umówieni na 8:30. Zdjęliśmy rowery chcąc udać się na wycieczkę, ale na początek zobaczyć okolicę pojechała tylko Beata z Moaną, ja czekałem na wycenę. I jakiś dupek, pracownik zakładu, przejechał mi rower. Wycofywał i nie popatrzył do tyłu. Dobrze, że mi nie przejechał dziecka, pomyślałem, ale mojemu wkurwieniu dałem wyraz.
Mój stan pogorszył się jak zobaczyłem kosztorys, ale zgodzić się musiałem, bo jak inaczej. Po chwili, tak dla osłody, pojawił się nieszczęśnik kierowca z nowym rowerem i wielkimi przeprosinami. No!        
MÓJ EX ROWER, REGAN, STRAŻACZKA, I MY, PREZYDENCI
Z generatorem sprawa miała się źle. Kiedy zobaczyłem, że pracownik od godziny studiuje instrukcję, a potem nieudolnie próbuje rozgryźć problem wiedziałem, że to się źle skończy. I skończyło, niby problem znaleźli lecz naprawić nie mogą, nie maja części, a to weekend się zbliża i może w poniedziałek zamówią jak będą pewni usterki itd. Wiedząc, że musimy jechać, wystawili fakturę na…. 400 dolarów. Oczywiście skończyło się kłótnią, prawie doszło do rękoczynów i wzywania szeryfa. Zapłaciłem w końcu 80 USD za poszukiwanie usterki i zdegustowani pojechaliśmy dalej z ciągle nie działającym generatorem.
Zatrzymaliśmy się na obozowisku lasów Sundance w Black Hills, w okolicach Devil’s Tower. Znów piękne, puste miejsce z zapachem sosen i wieczornym wyciem wilków. Miejsce w sam raz na naprawę pękniętej rury odpływowej, która od wibracji pękła wzdłużnie i już nieźle ciekła. W Rapid City kupiłem co należy i wymieniłem rurę do południa.
NOWA RURA
Z popołudniowej wycieczki nic nie wyszło, lunęło na dobre, a i pioruny waliły,  więc ja pisałem ten tekst a Moana spała smacznie. Wieczorem słońce pojawiło się na nowo i poszliśmy na skróconą pętlę pieszego szlaku. Wróciliśmy dumni z Moany, która sama przeszła kilometr. Zwierząt nie spotkaliśmy, wrzask Moany, która, jak zwykle, pochylała się nad każdym kwiatkiem odstraszał nawet niedźwiedzie. Z dala słychać było jedynie porykiwania jeleni.
Zapowiadający się piękny wieczór, wzbogacony coraz mocniejszym zapachem sosen i lekko wilgotnej ściółki bardzo nas cieszył, a zwłaszcza leżące w zalewie od dnia poprzedniego żeberka wołowe, które wylądowały na grillu i powoli odmieniały zapach lasu.

Komentarze