CZERWIEC 2010 - USA, KANADA
15 czerwca 2010 i wiele późniejszych dopisków
Dwa
tygodnie nam zajęło aby znaleźć się znów w podróży w naszym nowym ruchomym
domku nazwanym oczywiście Bubu 2. Jak by nie było nasza podroż nosi nazwę „Bubu
w drodze”.
Przez
ten czas mieszkaliśmy u rodziny naszej przyjaciółki Elizy, czyli u Ewy i Mirka,
ludzi nadzwyczaj ciepłych i serdecznych, którzy zadbali o nasz komfort i pełne żołądki
w sposób niedościgniony. Co więcej bardzo nam pomagali, poświęcając swój cenny
czas, w poszukiwaniu odpowiedniego dla nas samochodu-domku, zwanego tu RV
(recreation vehicule) lub motorhome albo jeszcze camper, oraz oddając nam do
dyspozycji swoje samochody aby możliwić nam przemieszczanie się. My zaś jedynie
mogliśmy zrobić zakupy, czy nalać benzyny do samochodu aby w jakiś sposób
odpłacić ich gościnność. Na dodatek było bardzo wesoło i wieczory kończyły się
późno w nocy, co powoli potęgowało zmęczenie, jako że nasi gospodarze po prostu
pracowali i wstawali rano, a nas dość wcześnie budziła Moana. Powoli z dnia na
dzień nasza zażyłość rosła i dziś mamy wrażenie, że znamy się od zawsze. Prócz
ludzi, dom i okolica były zacne, starodrzew, trawniki i przytulne wnętrze
potęgowały nasze dobre tam samopoczucie.
DOM
EWY I MIRKA
Były
to wspaniałe dwa tygodnie, choć wypełnione po brzegi poszukiwaniami i
przygotowaniami. Do dyspozycji mieliśmy dwie sypialnie, z której jedna służyła
nam jako garderoba, Moana dostała wielki materac i spała na nim na podłodze w
naszej sypialni aby w nocy nie spaść z łóżka. Co widać.
LUBIĘ
SPAĆ POD KRZESŁEM
Ja
również jako gospodarz na włościach przyjmowałem przyjaciół, kolegów, znajomych
i ich znajomych, a teraz los się odwrócił i to ja zostałem świetnie ugoszczony.
Jak mawia moja mama - mam szczęście, jak rzucę coś za siebie to znajduję później
dwa razy więcej przed sobą. W naturze
nic nie ginie, pomagając i rozdając innym, kiedyś też się dostanie. Tak właśnie
stało się tym razem.
Ważnym
elementem naszej podróży jest również to, aby mieć dostęp do świata ludzi
żyjących na miejscu, z ich uciechami i problemami, ich patrzeniem na otaczającą
rzeczywistość. Normalny turysta widzi obrazy lub to co sprzedaje mu biuro
podróży, prawdziwemu podróżnikowi nie wystarczy powierzchnia, chce też poznać
głębię. Tak więc te dwa tygodnie były bogate również dlatego, że poznaliśmy
nowych ludzi, ich rodzinę i znajomych. Chwała wam za to Ewo i Mirku i wielkie
dzięki.
Poszukiwania
motorhome trwały tydzień. Mirek i ja byliśmy kompletnymi laikami w tym temacie,
a wielorakość modeli przyprawiała o zawał serca i wcale nie ułatwiała wyboru.
Pierwszym
pomysłem była przyczepa z samochodem sprzedawana przez znajomych Pawła, syna
Ewy i Mirka. To rozwiązanie ma wielką zaletę, po przyjechaniu na camping można
przyczepę zostawić i udać się na zwiedzanie okolicy samochodem. Wadą jest to że
nie ma się dostępu do przyczepy w czasie jazdy oraz długość całości, która mnie
przeraziła. Wiedząc, że wszystko w USA jest wielkie, można wyobrazić sobie
przyczepę długości 10
metrów i wielkiego przed nią pickupa, co w całości
dawało długość tira. Wersja przyczepy została więc szybko porzucona.
Następnie
pojawiły się motorhome czyli zmotoryzowane domki. W naszym przypadku w rachubę
wchodziły klasy A i C. Klasa A to takie zagospodarowane autobusy, zabawnie się
tym jeździ, wielka przednia szyba i kierownica dość poziomo. Ta szyba to zaleta
w podziwianiu widoków, wadą jest jednak to, że nie ma dwóch gotowych łóżek,
jedno jest z tyłu, a drugie trzeba rozkładać, albo ze stołu i ławek, albo z
kanapy. My, ze względu na Moanę i dla niej niezależnym spaniem
skoncentrowaliśmy się w końcu na klasie C, czyli na zabudowanych domami
podwoziach furgonetek Chevroleta czy Forda z dodatkową sypialnią nad szoferką.
Prócz problemu spania, doszedłem do wniosku, że takie typowe furgonetki każdy
naprawi, a autobus to ma swoją specyficzną modelowi konstrukcję. O naprawach w samym
domu nie wspominam, wszystko działa prawie jak na łódce, więc w razie czego
poradzę sobie z nimi sam.
Najlepszym
sposobem szukania była Craigliste. To taki darmowy i prosty ogłoszeniowy portal,
działający w całych Stanach, podzielony na regiony i miasta. Nie mylić go z
Allegro czy e-bay. Te od początku zatraciły swoją misję i są po prostu internetową
profesjonalną sprzedażą. Craiglist to wyłącznie prywatni ludzie sprzedający swoje
używane przedmioty.
Komputer
z craiglist był włączony 24 na 24 godziny i obserwowaliśmy wszystkie
pojawiające się w okolicy okazje. Mirek dzwonił, umawiał się na oglądanie itd.
Po zobaczeniu kilku ruin nasza wiedza co do modeli, ich lat produkcji powoli
zaczęła rosnąć i segment naszego zainteresowania, w przeciwieństwie do przewidzianej
na motorhome kwoty, zaczął się zmniejszać. Kilka okazji nam uciekło, raz nawet
byliśmy umówieni jako numer jeden na spotkanie, ale mąż sprzedającej o tym nie
wiedział i sprzedał samochód zaraz przed naszym zaplanowanym spotkaniem.
Okazało się, że jest niezwykle trudno złapać okazję zaraz przed wakacjami.
Szczęście
uśmiechnęło się jednak do mnie i trafiłem na model zapisany na liście pod złą
nazwą, a na dodatek, który pojawił się kilka minut przed tym jak go
wypatrzyłem. Szybki telefon i umówiliśmy spotkanie.
Na
miejscu decyzja była natychmiastowa, kupujemy. Nie dość, że pojazd wyglądał jak
nowy tak wewnątrz jak i na zewnątrz to jeszcze był mechanicznie utrzymany bez
zarzutu. Nie dziwota, właścicielem owego
był właściciel firmy spedycyjnej. Samochód używali z kolegą na wyjazdy
myśliwskie, między panami, na co wskazywała nie używana kuchenka mikrofalowa i
piekarnik.
Kilka
danych, bo to istny ewenement taki camper. Konstrukcja na bazie furgonetki
Forda, z silnikiem 10-cio cylindrowym i pojemności 8,5 litra . O koniach nic
mi nie wiadomo, lepiej może nie myśleć. Skrzynia automatyczna jak wszystkie
tutaj. Ile pali okazało się później. W przeciwieństwie do Europy, w Stanach
podaje się ile mil samochód przejedzie z galonu benzyny, czyli z 3,79 litra . Kryzys
spowodował, że dziś sprzedawcy reklamują auta palące mało podając to jako
główny atut. Ameryka jest wielka, to raz. Dwa, wysokie są tylko centra miast
więc jak mieszka się w daleko od nich rozlanej parterowej zabudowie jeździ się
bardzo dużo. Nasz smok robi z galona około 9,5 mili (mila amerykańska
to 1,61 kilometra )
czyli z 3,79 litra
można przejechać 14,2
kilometra , co na nasze daje 28,5 litra na 100 kilometrów ! To bardzo dużo, ale przy naszej wadze 11,500 funtów czyli 5
ton może być. Ciekawe, że prawo jazdy mamy do 3,5 tony? Płacimy też drożej za
autostrady, jako że na naszej tylnej osi są cztery koła.
Benzyna
regular kosztuje w zależności od stanu około 2,7 dolara za galon czyli 100 kilometrów
kosztuje nas 25 dolarów. Przy 20 tysiącach, jakie zapewne zrobimy łatwo
obliczyć koszt.
Wnętrze
jest wygodne i przestronne, przy długości 29 stóp czyli 10 metrów mamy 25 metrów kwadratowych
powierzchni, a dodając pięterko nad szoferką, czyli łóżko Moany, to 28 m2 . Sporo. Właśnie
pomyślałem, że w Paryżu, w miejscu gdzie mieszkałem, metr kwadratowy kosztował
10 tys. euro czyli samo miejsce dla łóżka to 30 tys. euro czyli 120 tys.
złotych. Drogie łóżko.
Wszystko
w samochodzie działa na rożne sposoby. Po podłączeniu kabla schowanego podczas
jazdy w brzuchu auta do słupka na campingu wszystko jest jak w domu. W
kontaktach jest prąd, nasza świetna i duża lodówka z osobno pojemną zamrażarką
działa również, klimatyzacja rzęzi równo chłodząc całe wnętrze, telewizor ze
swoją podnoszoną i obrotową anteną na dachu daje świetny numeryczny obraz
(amerykanie nie nadają już prawie sygnału analogowego na anteny) i jest git jak
to mówi Andrzej.
Po
odłączeniu jednak zewnętrznego zasilania wszystko się zmienia. Oświetlenie
przechodzi automatycznie na 12 volt, zasilacz telewizora trzeba odłączyć i
przejść na zasilanie bezpośrednia z akumulatorów, lodówka, to ewenement:
przełącza się automatycznie na zasilanie… gazowe. Dziwy Pane! Ciepła woda
ogrzewana jest w bojlerze gazem, gaz jest też w kuchence. Jeśli jednak
chciałoby się mieć jednak normalne 120 volt, wystarczy nacisnąć guzik agregatu
umieszczonego pod autem i po chwili pojawi się wszędzie napięcie i automaty
przełączą się na zasilanie standardowe. Cuda techniki taki camper. Dodać
należy, że kiedy zrobi się zimno włącza się gazowy piec, który nadmuchuje do
pomieszczeń ciepłe powietrze, a termostat utrzymuje stałą temperaturę. Gaz jest
z butli znajdującej się pod podłogą, którą napełnia się na stacjach. Nad
bezpieczeństwem czuwają trzy czujniki, dymowy, gazowy i na tlenek węgla.
Sprawdziłem, wszystkie działają.
Będąc
w trasie nie stajemy na noc na campingach tylko na parkingach całodobowych
supermarketów Wal-mart. Jest to bardzo wygodne, są one wszędzie przy głównych
drogach, a nocą puste, oświetlone i monitorowane. Przy okazji można zrobić
zakupy. Komfort jest absolutny, mamy osobny prysznic, kibelek z umywalką,
dwukomorowy zlew. Woda jest ze zbiornika na wodę, a odchody odbiera zbiornik na
tak zwaną wodę czarną, a zużytą wodę z prysznica i zlewu drugi zbiornik na wodę
szarą. Zbiorniki opróżnia się w specjalnych punktach lub na campingach.
Lóżka
mamy dwa, oba queen size czyli 160x200, chodziło nam o to, aby nie rozkładać
kanapy na noc, a żeby Moana miała swoje niezależne miejsce. Wylądowała więc nad
szoferką po zainstalowaniu przez nas odpowiedniej siatki (tak jako ciekawostka
– jest to specjalna siatka stosowana do ogrodzeń dla psów).
Prócz
wnętrza z zewnątrz dostępne są liczne schowki w których trzymamy rozkładane
krzesła, duży stół i grilla. Na całej długości samochodu znajduje się rozwijana
na 3 metry
markiza, która chroni od deszczu i słońca drzwi wejściowe i miejsce obozowania.
Tak
więc zakupiliśmy to cacko po krótkich negocjacjach cenowych, na szczęście
sprzedający był prawdziwym biznesmenem i nie miał czasu na długie dyskusje czy
stratę czasu w oczekiwaniu na następnego, lepszego kupującego, zgodził się więc
po konsultacji z kolegą na naszą gotówkową, dużo niższą niż jego cena, ofertę.
Szasta człowiek tymi pieniędzmi aby kupić samochód marki Shasta.
OPROWADZAMY
PO WNĘTRZACH
Następnego
dnia uiściliśmy uzgodnioną kwotę i razem udaliśmy się do biura rejestracji
samochodów, z którego po 5 minutach wyszliśmy jako właściciele z tymczasowym
dowodem rejestracyjnym.
Radość
była ogromna i wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że to był dobry wybór. Już przed
domem Ewy i Mirka butelką szampana wybiliśmy przednią szybę jako chrzest
naszego nowego ruchomego domku Bubu 2.
EWA,
MIREK I NOWE BUBU 2 - KIELISZKI NA LUSTERKU
Do
wyjazdu załatwiliśmy ubezpieczenie, popraliśmy siedzenia i wykładziny używając
urządzeń naszych miłych gospodarzy, polepszyliśmy to i owo, a przy drobnym
szyciu pomógł nam kuzyn Mirka, tapicer. Dając odetchnąć gospodarzom w weekend
pojechaliśmy też do Saint Paul na zwiedzanie. Bardziej intymne od Minneapolis
jest jednak miastem amerykańskim, czyli do zobaczenia jest niewiele.
SAINT
PAUL
Zadowoleni
i szczęśliwi, po wylewnym pożegnaniu, ruszyliśmy w poniedziałek 14 czerwca o
12h30 w pierwszą pętlę naszej podróży czyli na wschód. W przeciwieństwie do
zachodu, czyli części górzystej i bogatej w parki i cuda natury, tu zwiedzać
będziemy cywilizację, czyli miasta: Chicago, Toronto, Montreal, Quebec i
Ottawę. Nie ominiemy oczywiście Niagary. Podróż ułatwiają nam liczne mapy i przewodniki
udostępnione nam przez Bernadettę, synową Ewy i Mirka, za co również jesteśmy
bardzo wdzięczni.
PIERWSZA
NOC W DRODZE PRZY WALMART
Jadąc
w stronę Chicago pierwsze dwie noce spędziliśmy na parkingach hipermarketów Wal
Mart. Robiliśmy zakupy, uzupełnialiśmy brakujące elementy, ja instalowałem
telewizor i inne pierdoły ułatwiające nam codzienne życie i chroniące nas przed
latającymi w czasie jazdy elementami. Ze względu na Moanę staramy się jechać
nie więcej niż 4 godziny dziennie. Zauważyliśmy, że lepiej jest rano kiedy to
Moana dużo podsypia, popołudniu za to bardziej się awanturuje i wrzeszczy nie
mogąc rozładować swojej nadmiernej energii. Po drodze stajemy na parkingach
przy autostradzie lub przy jakimś sklepie i jemy lunch, po czym ruszamy dalej.
W
CZASIE JAZDY ŚPI SIĘ ALBO WRZESZCZY
Po
dwóch dniach podróży dotarliśmy na camping przy Fish Lake odległy o jakieś 40 mil na północny zachód od
Chicago. Pięknie położony, nad jeziorem i z podgrzewanym basenem w cenie 35 USD
za dobę. Każde stanowisko miało podłączenia do wody i prądu, palenisko
ogniskowe, stół ławę i dywanik do wychodzenia. Dla nas ważne było to, że było
niedaleko do kolejki podmiejskiej . Znaczy relatywnie niedaleko, jakieś 10 kilometrów co
oczywiście wymagało przemieszczania się naszym autem. Okazało się, że
pozostawianie tak dużego auta w mieście na cały dzień jest skomplikowane, ale
dzięki uprzejmości szeryfa pozwolono nam pozostawiać Bubu 2 na policyjnym
parkingu skąd było 400
metrów do stacji. Byliśmy więc dobrze zorganizowani i
przygotowani na zwiedzanie Chicago. Zaplanowaliśmy to na piątek, sobotę i
niedzielę, w weekend dobrze się zwiedza, ruch na ulicach jest mały, tłum
niewielki.
Pierwszą
przygodą było spotkanie z kolejką. Jak już wspominałem, z wyjątkiem centrów miast
zabudowa jest niska i rozłożysta więc do pracy trzeba dojeżdżać z daleka.
Wszędzie przy stacjach kolejek zorganizowane są tanie parkingi (1,5 dolara za
dzień) aby ludzie korzystali z transportu podmiejskiego. Sam system opłat jest
zabawny, pieniądze wrzuca się do malutkiej szufladki z numerem miejsca
parkingowego przez dziurkę popychając monety lub banknot specjalnym, wiszącym
na drucie, płaskim kluczem. Pusta szufladka = mandat. Proste.
A
tak w ogóle w USA nam się bardzo podoba. Powodów jest wiele.
Po pierwsze: są świetnie zorganizowani
i pragmatyczni. Wszystko jest
zadbane i zrobione z myślą o człowieku i jego wygodzie. Wszędzie są podjazdy
dla niepełnosprawnych, w pociągach platformy dla wózków i na rowery. Siedzenia
na przykład mają obrotowe oparcia, można więc zawsze siedzieć do kierunku jazdy
lub naprzeciw siebie, jak kto chce. Domy stoją na działkach bez ogrodzeń, a
wielkie trawniki dają poczucie przestrzeni i estetyki.
Po drugie: są mili i bardzo uprzejmi. Przejechaliśmy już przez cztery stany, Minnesotę,
Illinois, Indianę i Michigan, i trzeba przyznać, że wszędzie ich uprzejmość i
sympatia jest powalająca. Co więcej wszędzie mówimy, że jesteśmy Polakami i
niczego to nie zmienia. Tyle tu narodów.
Po trzecie: przede wszystkim jakość. Tu zalana chińszczyzną Europa może się schować. I nie
to, żeby nie było produktów wykonanych w Chinach - są, ale jakiej jakości!
Powód jest prosty. Tu każdy może oddać do sklepu zakupiony produkt, w
zależności od towaru, po miesiącu, trzech a nawet kilku latach. Co więcej, nikt
się nie pyta o powód, a jeśli już takie pytanie padnie to z troski o klienta.
Sprzedawanie więc chłamu jest nielogiczne, każdy przecież szybko się
zorientuje, że kupił jednorazowe chińskie gówno i zaraz wróci, odda i odbierze
pieniądze jeśli płacił gotówką, lub skredytuje swoją kartę, jeśli właśnie nią
płacił. Kupiony telewizor wymieniałem trzy razy. Za pierwszym razem chciałem
pożyczyć na 5 minut jeden z wystawy aby przymierzyć go w samochodzie.
Sprzedawca postukał się w głowę, kup pan, mówi, a jak nie będzie pasował to go
pan za 5 minut oddasz. Tak też uczyniłem bo nie pasował. Za drugim razem
oddałem, bo w innym sklepie spodobał mi się inny, płaściutki i lekki, na
ledach. Oddałem mówiąc, że ten mi się już nie podoba. O jakości ubrań wspominać
nie warto, te sprzedawane w hipermarketach za grosze są jakości tych z drogich
butików w europejskich galeriach.
Nie podoba nam się jedynie to, że Amerykanie w większości są wściekle
otyli. Widać to na przykładzie zdjęcia z pociągu poniżej. Wadą i zaletą
jednocześnie jest to, że w restauracjach dania są tak wielkie, że trudno je
zjeść, ale chodzi o to aby klient miał wrażenie, że karmi się go do syta, a nie
oszczędza na nim.
KREWETKI
NA WSZYSTKIE MOŻLIWE SPOSOBY I ZA DUŻO
Trochę
to niesamowite, choć Stany przypominają w swoim charakterze kulturę europejską,
są jednak zupełnie odmienne.
Wyruszyliśmy
do centrum Chicago niby normalnym piętrowym pociągiem, przy czym piętro wygląda
jak otwarta na dolny centralny korytarz antresola, siedzenia mają spinacze na
bilety. Konduktor idzie dołem, sprzedaje bilety bez dopłaty pasażerom ze stacji
gdzie ich nie sprzedawano, wkłada je w spinacze i jest już jasne, że delikwent
zapłacił za podróż. Dla nas takie podróże są wartościowe, Moana bawi się z
dziećmi, my rozmawiamy z ich rodzicami, a to i kontakt z miejscowymi, a i Moana
nie żyje tylko w świecie dorosłych. Sama
korzyść.
KOLEJ
PODMIEJSKA Z POMYSŁAMI – ZMIENNE OPARCIA, SKRZYNKI OPŁAT
GRILUJEMY
I GRILUJEMY – WIDAĆ!
Po
przyjeździe do Chicago udaliśmy się do najwyższego do niedawna budynku na
świecie – Sears Tower czyli dziś już Willis po nowym właścicielu. Usytuowany
nieopodal dworca jest idealnym miejscem skąd można zobaczyć, że wielkie jeziora
to po prostu morza do horyzontu. Wyjście na szybę usytuowaną kilkaset metrów
nad ziemią było dziwnym uczuciem jak i pierwsze spotkanie z Amiszami, znanymi
wszystkim z filmu „Świadek”.
SEARS
(WILLIS) TOWER, BEATA NA SZYBIE (BUDYNEK PO PRAWEJ JEST WIELKOŚCI PAŁACU
KULTURY) I AMISHE
Zeszliśmy
buty chodząc po tym uroczym mieście, bogatym w parki, w piaskowe plaże i
tętniące życiem niby Manhattan. Jak każde miasto ma ono swoje „chwyty” , czyli
symbole i miejsca z nim się kojarzące. W Chicago to Navy Pierce, dawne molo
bazy wojskowej przerobione na deptak bogaty w restauracje i inne kulturalne
atrakcje. Widać z niego centrum, jakby od strony morza.
AMERYKANIZUJEMY
SIĘ, AUTOBUSY Z MIEJSCEM NA KAŻDY WÓZEK
CHICAGO
W PEŁNEJ KRASIE Z NAVY PIERCE
Idąc
daleko na północ, wzdłuż plaż, dotarliśmy do Lincoln Park, położonego między
wodą a początkami zabudowy mieszkaniowej i zajętego częściowo przez darmowe
zoo, będące chlubą Chicago. Faktem jest, że zasoby i warunki stworzone
zwierzętom są tam imponujące, a zwłaszcza bogactwo gatunków kotowatych,
zaczynając od lwów, a na gepardach, pumach i tygrysach kończąc.
Zwiedzając
pierwszego dnia zoo (wróciliśmy tam powtórnie) dopadła nas ulewa, schowaliśmy
się więc do szklanego budynku i obserwowaliśmy spływające po dachu strugi
deszczu. Ochłodziło się znacznie, postanowiliśmy więc wracać na dworzec
autobusem, z którego podziwialiśmy zawalające drogę konary drzew. Dopiero
wieczorem dowiedzieliśmy się z Internetu, że przez Chicago przeszła zawierucha
z wiatrem o prędkości 116
km/h i w budynku Sears Tower, w którym byliśmy rano,
wybiła szyby. Szczęściarze z nas.
NIELICZNE
OKRĄGŁE DOMY MIESZKALNE NA PARKINGACH I
GORSZE TYŁY
SUPER
ZOO W LINCOLN PARC
Zdziwieni
byliśmy tylko brakiem polskich akcentów w mieście będącym drugim co do
wielkości „polskim” miastem na świecie. Rzeczywiście polskiego języka nie usłyszeliśmy
dotąd nigdzie. Rosyjski i czeski tak.
Po
powrocie na camping z radością przywitaliśmy za to wszechobecne robaczki
świętojańskie, których nie widziałem od lat.
W
sobotę „dokończyliśmy” zoo i pojechaliśmy szukać Polaków do polskiej dzielnicy.
Poszukiwania zakończyliśmy w księgarni i markecie gdzie były wszelkie polskie
produkty i polska obsługa, podobnie jak napisy na tym odcinku ulicy Belmont.
Zadziwiająca była jakość zakupionych wędlin, dużo lepsza od tych w kraju – cóż,
niewielka klientela i duża konkurencja zobowiązują, brak masówki nie zabił
tutejszej swojskiej produkcji. Zapełniliśmy tymi cudami lodówkę i zamrażarkę.
Wracając
znów pociągiem na camping natknęliśmy się przy stacji na zjazd starych
samochodów, nie takich jeżdżących gruchotów jak na Kubie, ale wymuskanych przez
swoich właścicieli-kolekcjonerów cacek.
DZIWY
– KIEROWCA SILNIK WIDZI, SIEDEM CZY JEDENAŚCIE? (A TAK NAPRAWDĘ OTWARTE OD 7 DO 23)
W
niedzielę, używając biletu weekendowego (7 dolarów i dowolna ilość przejazdów
kolejką) pojechaliśmy do centrum aby porzucić Moanę. Żłobki były jednak
zamknięte i z okazji dnia ojca to ja zająłem się własną córką samodzielnie, a
Beatka udała się na musical „Billy Elliot”, do którego muzykę skomponował Elton
John, (75 dolarów). W planach mieliśmy iść oboje, ale kto w centrum otwiera
żłobki w dni wolne od pracy? W ramach rewanżu ja poszedłem z Moaną do Milenium
Park gdzie orkiestra symfoniczna grała fantastyczny koncert. Słuchałem leżąc na
trawie i obserwując Moanę zaczepiającą kogo popadnie.
MUSZLA
KLOZETOWA I KONCERT SYMFONICZNY W MILLENIUM PARK
Trzy
dni w Chicago wystarczyły aby zobaczyć to co najważniejsze i poczuć ogrom tej
aglomeracji. W poniedziałek rano opuściliśmy camping, niezbyt korzystając z
jego dobrodziejstw (ogrzewany basen 2 razy, pralki raz, plaża nad jeziorem raz)
i udaliśmy się dalej na zachód, przez Indianę i Michigan do Kanady w kierunku
Niagary.
Droga
jest nudna, autostrada z ograniczeniem prędkości do 100 km/h i drobnymi
opłatami co jakiś czas. Mając pełny zbiornik paliwa i wypróżnione zbiorniki
brudnej wody na pierwszą noc zatrzymaliśmy się przy hipermarkecie Wal Mart, a na
drugą, już w Kanadzie, na parkingu dla tirów za stacją paliw Esso. Mili
właściciele pozwolili nam stanąć inaczej niż wszyscy, tak więc drzwi nasze
wychodziły na piękny trawnik zamknięty lasem, a po ustawieniu rozkładanych
krzesełek, stołu i grilla czuliśmy się jak w samotni patrząc na hasającą ze
swoim nowym rowerkiem na trawie Moanę.
TIROWCY
Sam
przejazd przez granicę był w Detroit, przez wieki most umożliwiający
przepłynięcie pod nim statkom. Widząc ilość pieczątek w naszych paszportach urzędnik
zadawał wiele pytań, ale raczej z zainteresowania niż z obowiązku i nie mógł
się nadziwić skąd mamy pieniądze na taką wielką podróż. Nie wie co to mafia,
czy co?
Na
kemping w Niagara Falls (toż to miasto w Kanadzie, a Windows poprawia ciągle na
fallus) dotarliśmy w godzinach lunchu. Z duszą na ramieniu wjeżdżaliśmy pod
recepcję myśląc, że zaraz nas odeślą z kwitkiem z powodu braku miejsc. A tu?
300 stanowisk i 10 miejsc zajętych i to na campingu najlepiej i najbliżej usytuowanym
przy wodospadach (6 km ).
Mamy wielkie szczęście, jest środa, a wakacje szkolne zaczynają się w
najbliższy weekend i będzie piekło. Uff.
Po
lunchu nie wytrzymaliśmy i zapakowawszy Moanę do wózka poszliśmy zobaczyć ten
światowo znany wodospad. Dla mnie to już drugi wielki po Victoria Falls (znów
fallus) pomiędzy Zimbabwe i Zambią, a dla Beatki pierwszy.
ALE
WODY
Turystycznie
okrzyczany, ale warty zobaczenia cud natury - przelewająca się masa wodna jest
rzeczywiście imponująca. Jutro tam wrócimy i oczywiście zrobimy turystyczne
głupoty, czyli podpłyniemy pod niego stateczkiem, aby dać się zlać pyłem
wodnym, czy zobaczymy film o wodospadzie w 4D. Ale jak już tu jesteśmy…
NIAGARA
W CAŁEJ KRASIE
No
i warto było. Zwłaszcza podpłynąć stateczkiem pod wodospad, widziane z dołu
miliony litrów wody spadające z hukiem, wytwarzające pył wodny i wiatr robiły
niepowtarzalne wrażenie. Istny kocioł.
MOKRO!
Z
naszego campingu „King Waldorf’s” przy Stanley Ave droga do wodospadu to sześciokilometrowy spacer. Na nasze
pytanie czy da się dojść piechotą na campingu odpowiedziano nam, że to
niemożliwe, bo bardzo daleko. Amerykanie generalnie wożą dupy samochodami i nie
jest dla nich do pomyślenia aby tyle iść. My jednak lubimy chodzić i obserwować
otaczający nas świat, znaleźliśmy więc własną bardzo ciekawą drogę, którą
polecamy podobnie jak camping (droga do wodospadu: z campingu w lewo i zaraz za
mostem w prawo mało uczęszczaną asfaltową drogą około 3,5 km , potem przez główną
drogę lekko w prawo i zaraz w lewo do parku King’s Bridge Park nad wodą. W
parku w lewo skąd prowadzi już przepiękna ścieżka pieszo-rowerowa aż do
wodospadu. Leniwi mogą pozostawić w tym parku samochód na darmowym parkingu,
wszystkie następne kosztują po 15 lub więcej dolarów, a przy samym wodospadzie
jest to cena za godzinę. Można też iść Stanley ave, wtedy to tylko 4 km , ale mało atrakcyjne i
poboczem drogi).
Sam
camping jest bardzo ładnie położony wśród drzew, nad rzeką, ze wszelkimi
wygodami, basenem i placem zabaw dla dzieci. Pozwoliło nam to trochę odetchnąć
po podróży, a Moana mogła wyszaleć się na huśtawkach i w zimnej basenowej
wodzie.
CAMPING
KING WALDORF’S
28 czerwieca
Już
po Toronto. Zatrzymaliśmy się u Zbyszka, kumpla żeglarza poznanego ponad rok
temu na Carriacou. Jego dom położony jest nad jeziorem Ontario blisko centrum,
a podjazd przed nim pozwolił Bubu na spokojne parkowanie. Mimo zaproszenia
chwilowego kawalera (żona Zbyszka, Agnieszka była razem z córką w Polsce)
postanowiliśmy spać w samochodzie. Raz, że Moana ma zabezpieczone siatką
spanie, dwa, że nie musi przyzwyczajać się do nowego miejsca, resztę czasu
spędzaliśmy jednak w domu, pijąc, bawiąc się z dwoma pieskami i narzekając na
deszczową pogodę.
U
ZBYSZKA I NIEOBECNEJ AGNIESZKI
Widok
z domu był imponujący. Dodatkowo teren jest na wybrzuszeniu więc widać z niego
doskonale całe wysokie centrum czyli downtown.
WIDOK
Z OGRODU U ZBYSZKA
Nasza
podróż obfituje w niespodziewane wydarzenia, w Chicago zawierucha, tu też
zawierucha, ale polityczna. Trafiliśmy wprost na zjazd G20. Miasto pełne
policji, zadymy i palone samochody, w sam raz dla spokojnych zwiedzaczy z
dzieckiem. Nie wchodząc w drogę demonstrantom udało nam się zwiedzić
bezpiecznie co trzeba w asyście na czarno ubranych zomowców. Do centrum
pojechaliśmy tramwajem poprzez niską zabudowę przedmieść, z których co jakiś
czas wystawały wieżowce mieszkaniowe korzystające z widoku na wielką wodę. Samo
centrum jest podobne do wszystkich amerykańskich miast - wieżowce i tyle. Te,
położone nad wielkimi jeziorami mają wielką zaletę w postaci water front,
znaczy nadwodnych deptaków, przy których koncentruje się życie turystyczne i
restauracyjne. Tak było w Chicago, tak jest i w Toronto, jednakże w tym
pierwszym podobało nam się o wiele bardziej. Podobnie jak tam najwyższy był
wieżowiec, tu nad miastem dominuje wieża telewizyjna czy temu podobna. Można na
nią wjechać i patrzeć na wodę i całą okolicę. Nasyceni już takimi widokami tym
razem daliśmy spokój, zwłaszcza, że zapewne w restauracji pod szczytem jedli
lunch panowie z G20 i wstęp mógł być zakazany dla szaraków.
TORONTO
- G20, GRODZIMY SIĘ OD HOŁOTY CZYLI NAS
Położenie
nad brzegiem wody pozwala miastu na zagospodarowanie wybrzeża, stworzono więc
tu wiele portów jachtowych i białej floty, a przede wszystkim niesamowicie
długą i interesującą trasę pieszo-rowerową. Znajduje się przy niej wiele
atrakcji, parki, place zabaw dla dzieci, zoo, dom tresury psa czy kota i inne.
PO
DRODZE ATRAKCJE
Skorzystaliśmy
więc z tej trasy aby wrócić do domu. Aglomeracja Toronto jest olbrzymia i tak szliśmy
bez końca, uciekając przed szykującym się deszczem. I choć przeszliśmy 25 kilometrów , co
potwierdził GPS, różnorodność trasy nie pozwoliła czuć znużenia czy zmęczenia.
Spotkaliśmy
w drodze wielu Polaków, język polski słyszeliśmy wszędzie, w przeciwieństwie do
Chicago, gdzie może Polacy jednak są bardziej zamknięci w swoich dzielnicach i
mniej zintegrowani z miejscową populacją.
Po
powrocie zdążyliśmy jeszcze zrobić pożegnalną kolację w postaci cielęciny z
makaronem, aby dziś po lunchu wyruszyć w stronę Montrealu. Co też czynimy,
Beatka prowadzi, a ja piszę.
NA
WYCIECZCE WZDŁUŻ WODY I PIJANY POLAK W TORONTO (DLA NIEPOZNAKI Z FLAGĄ)
Rodzina będzie przyjeżdżać i będzie mówić beata załóż dziecku majtki
OdpowiedzUsuń