MAJ 2010 - KUBA, JAMAJKA
1 maja 2010
Na długo zostanie mi obraz w pamięci rybaków,
którzy swoim kutrem wyruszają na nocne połowy krewetek (ponoć tylko w nocy
krewetki wychodzą z piachu, gdzie są zakopane przez cały dzień). Otóż jakiś
czas po daniu nam w prezencie dużej ilości tych ulubionych przez nas owoców
morza wybierają kotwicę i ruszają na łowy. Moana na tle zachodzącego słońca
macha im radośnie. A oni? Oni robią natychmiastowy zwrot swoim ogromnym
statkiem i płyną prosto na nas. Podpływają na 5 metrów , może mniej, tylko
po to, żeby zamienić kilka słów, żeby zobaczyć dziecko z bliska, żeby
opowiedzieć o swoich pociechach. Bardzo miło.
KREWETKOWCY KREWETKODAWCY
Teraz wyobraźmy sobie tą samą sytuację w
Wenezueli, gdzie uroda wysp przeważa o niebo tutejsze miejsca. Ale gdyby tam
miało miejsce takie samo wydarzenie, Daru sięgałby już po broń palną, a ja
chowałabym Moanę pod pokład spanikowana ze strachu. Tam każde zbliżenie obcej
jednostki jest zagrożeniem, na taką odległość wręcz pewną śmiercią. Tutaj jest
to pełną rozkoszą bez cienia strachu. I właśnie to poczucie bezpieczeństwa
czyni, że Kuba nam się mimo wszystko podoba. Jak Fidel do tego dotarł nie
wiemy. Wiemy, że ponoć jego stałą lekturą był „Książę” Machiavelliego, skąd zapewne
zaczerpnął inspirację jak zapanować nad całym narodem tak, żeby trwał swoistego
rodzaju porządek i żeby nikt nie był w stanie (ze strachu czy też z oddania)
uczynić niczego, co mogłoby napytać mu biedy. Choć jego rządy trwają już od
ponad 50 lat nadal utrzymuje swoich obywateli w ryzach. My, jako turyści
odwiedzający jego kraj, nawet jeśli bardziej skrupulatnie i refleksyjnie niż
tacy, co przyjeżdżają tu tylko na dwutygodniowe pobyty, jesteśmy mu akurat za
to bardzo wdzięczni. Ewidentnie Chavez literatury zagranicznej nie czyta, nie
posiada też innych narzędzi do zaprowadzenia porządku w swoim ogródku (oh la la
Voltaire!), dlatego mimo piękna kraju, jakim włada, nie odwiedzimy już chyba
nigdy Wenezueli z powodu braku poczucia bezpieczeństwa właśnie. Nie mniej
jednak ani jeden ani drugi nie umie, albo nie chce dogłębnie korzystać z
turystyki wodnej, która mogłaby się okazać po odpowiednim potraktowaniu
zbawienna, lub chociaż pomocna w gospodarce krajowej.
Jednym z głównych przykładów jest utrudnianie
statkom formalności wpłynięcia i wypłynięcia na i z terytorium kraju. Wenezuela
ma rozległe wyspy, które graniczą prawie o włos z wyspami holenderskimi, ale
nie można na nich zrobić Clearence out – w tym celu trzeba się udać do
oddalonego o ponad 100 mil
Porto Cabello na kontynencie, które na domiar złego nie cieszy się dobrą
reputacją (a które miejsce się tam takową nie cieszy?). Kto przy zdrowych
zmysłach będzie to robił, szczególnie, że wiadomo z nieformalnych źródeł, że na
Bonaire nikt się nie pyta o szczegóły, oraz, że kara za taki występek jest tańsza
niż legalne dopełnienie formalności. Bezsens.
Tutaj podobnie. Od Cienfuegos po samo Santiago de
Cuba nie można nigdzie się odprawić. Prawie 700 kilometrów
odległości! My jesteśmy w połowie drogi i mamy wielki dylemat, co jest dla nas
bardziej opłacalne. A tutaj oszukać się nie da, bo w razie uchybienia
formalnościom na pewno nie będziemy już mieć wstępu do tego kraju. Zmuszeni
jesteśmy więc chyba do powrotu do Cienfuegos, po to, żeby potem przez dwie noce
płynąć na Jamajkę. Cóż paradoksy!
Od samego początku tego zapisu narzekam! Chyba
się rozbestwiłam w tym naszym pięknym, niecodziennym życiu. A przecież oprócz
tych obiektywnych ocen istnieje na co dzień tyle szczęścia i przyjemności!
Nasze poranne wzajemne uśmiechy, świergoty Moanki, smakołyki, wolność i
tyyyyyle pięknych planów na dziś, jutro, rok, kilka lat nie powinno pozwolić
nam na marudzenie. Cieszyć się i korzystać maksymalnie z tego, co jest nam dane
powinno być główną naszą przesłanką.
Mój pierworodny syn dwa dni temu ukończył 15 lat.
Piękny wiek. Szczególnie, że ciągle wydaje mi się, że jestem niewiele starsza.
Ciągle mam wyobrażenie siebie samej jako nastolatki, choć czterdziestka zbliża
się wolnym krokiem. Aż trudno mi w to uwierzyć, że teoretycznie nie jestem już
dziewczynką. To zatrzymanie w czasie pozwala mi jednak na posiadanie pewnej
niefrasobliwej perspektywy świata, na poczucie, że wszystko jest jeszcze przede
mną, na pewnego rodzaju bagatelizowanie powagi, a jednocześnie na ciągłe
utrzymywanie w sobie reakcji naiwnych, które pozwalają mi na wydobycie prawie z
każdej sytuacji jakiegoś miłego detalu, dzięki któremu jestem ciągle
szczęśliwa. A jeśli kiedykolwiek wydarzyło mi się coś przykrego tym bardziej
umiem czerpać radość z tego, co jest mi dane.
Tego życzę też Bartkowi. Jak na razie mamy bardzo
dobre porozumienie, może dlatego, że jestem prawie w jego wieku…I oby to się
nigdy nie zmieniło.
DWIE DZIEWCZYNKI
Po kilku dniach na Algodon Grande, zaczęliśmy
doceniać piękną plaże, a zwłaszcza ciągnącą się w nieskończoność płyciznę, na
której Moanka pozostawała godzinami, wchodząc i wychodząc sama z wody, co po
raz pierwszy od niepamiętnych czasów pozwoliło nam czytać nie pilnując bez
przerwy naszego stworka. Na płyciźnie krystaliczna woda, rybna drobnica, do
której co jakiś czas podpływały większe ryby siejąc popłoch. Do większych
podpływała metrowa barakuda siejąc znów popłoch u tych większych, a ponieważ
odbywało się to kilka metrów od brzegu i w nas obudził się strach czy wielka
barakuda nie zechce zakosztować Moany. Pogoniłem ją, lecz pani na włościach
oddaliła się tylko nieznacznie i dalej robiła swoje.
Dziś rano wyszliśmy z Algodon aby zatrzymać się
na noc na Cayo Manuel Gomez. Zastaliśmy tam 8 wielkich kutrów do połowu
krewetek i katamaran Ti’moun z Rafaelem i jego żoną, żeglarzy poznanych za
naszego pierwszego pobytu w Cienfuegos. Klęli na Ogrody Królowej, płyną do
Santiago aby tam zrobić wyjście i dalej popłynąć do Republiki Dominikany. Dziś
w nocy puściła im kotwica, co więcej próbując wyjść z opresji wkręcili w śrubę
sznur sieci rybackiej. Mieli serdecznie dość tych Ogrodów. A my patrząc to na
nich to na wielką czarną smugę za jednym z kutrów spuszczających właśnie szlam
ze swojego zbiornika, po wymianie kilku zdań burta w burtę, pożegnaliśmy się,
podnieśliśmy żagle i płyniemy właśnie do Cayo Cuervo, ostatniego miejsca naszej
tu podróży. Stąd już tylko droga powrotna do Cienfuegos, tam Clearence out i
żegnaj Kubo.
NA CHWILĘ NASZE PRYWATNE WYSPY I PLAŻYCZKA
Cayo Cuervo, jak sama nazwa wskazuje, okazało
się podkowiastą wielką i pustą zatoką. Zakotwiczyliśmy przy jej północnym
cypelku znów po wielu próbach i na dwóch kotwicach w końcu. Cypelek oddalony od
nas o 50 metrów
był malutką plażyczką z kryształową i płytką wodą. Do idylli zabrakło jedynie rafy, a prawie
brak benzyny nie pozwolił nam na jej poszukiwania w odleglejszych zakątkach.
Pozostało nam więc moczenie się w wodzie i plażowanie przy akompaniamencie
książek i innych rozrywek, głównie babranie się w piasku. Zamki, latarnie
morskie, rzeźby piaskowe – wszystko jest możliwe. Wystarczy wyobraźnia. Te
zabawy, czy spacery z Moaną pozwalają zawsze jednemu z nas czytać w spokoju.
Męczymy opowiadania Hłaski i już dziś zaczynam
być nimi trochę zmęczony. Wprawdzie jego zmysł obserwacji i umiejętna krytyka
komunizmu połączona ze swobodną i różnorodną narracją mogą zachwycać, jednak
zgorzknienie i w sumie monotematyczność zaczynają szybko nudzić. Toż to
opowiadania dla anonimowych alkoholików. Rozumiem ten alkoholizm, ludzi
witających z nadzieją komunizm i nowy świat i szybkie nim rozczarowanie, ludzi,
którzy, jak moja rodzina, stracili wszystko po zmianie granic i ustroju, i
którzy przybici i nie umiejący się
odnaleźć uciekali od codzienności. Pamiętam mojego dziadka, który wprawdzie nie
pił w ogóle, ale też się zamknął i uciekał w świat nadziei słuchając cały czas Radia
Wolnej Europy. Trzymała go przy życiu prawda i nadzieja, że może kiedyś… . Nie dożył tego kiedyś.
Mamy jakiegoś pecha do anomalii pogodowych.
Wieczorem drugiego dnia, już po zmierzchu znów przyszedł szkwał ponad 40 węzłów
i trzeba było się bać wpatrując się w alarm kotwiczny. Na szczęście są to
regionalne klimatyczne ruchy związane zapewnie z bardzo ciepłym wielkim i
płytkim akwenem, a wielką górzystą wyspą. Szkwał przychodzi, dmucha przez 5 –
10 minut i słabnie. Nam spada adrenalina i żyje się dalej.
Moanka idąc spać sprząta sama zabawki do swojego
plastikowego kosza. Niekiedy nawet nie proszona. Ostatnio jednak coś się
wydarzyło i poszła z Beatką na wieczorną kąpiel, a ja sprzątałem sam. Znalazłem
mojego ulubionego misia, to taki co to ma długi pysk jak prawdziwe, a nie
zwykły płaski jak u pluszowych. Patrzę, a miś ma wgnieciony pysk właśnie.
Zacząłem ciągnąć go za nos, wypychać go przez tył głowy – bez rezultatu, jak to
dziecko potrafi, pomyślałem. Po czym jak już kończyłem sprzątać, znalazłem
zdziwiony „mojego” misia o długim pysku…. Śmiesznie.
Przenieśliśmy się na granicę rafy i morza
Karaibskiego do Cayo Alcatraz Grande skąd już mieliśmy wyjść na morze w
kierunku Cienfuegos. Mimo nazwy więzienia nie było, za to laguna była
kompletnie zamknięta, a woda w niej dość przeźroczysta i jak lustro. Samo
wejście było bardziej niż ryzykowne. Na mapach nie było nic, za to nasz zły (za
to drogi – 95 USD) przewodnik mówił o tyczce, kierunku namiaru itp. Żadnej
tyczki nie było, a przy pierwszym podejściu wylądowaliśmy na rafie z zapasem 20 centymetrów pod
kilami. Wycofaliśmy się w porę. Beatka stojąc na dziobie w swoich cudownych
okularach słonecznych (polaryzacyjne!) wypatrywała jakiegoś przejścia.
Kompletny brak wiatru ratował sytuację, widać było wszystko, ale w kryształowej
wodzie trudno jest ocenić głębokość. Szliśmy wolniutko mając 30 centymetrów pod
kilami, ale trawiastego dna, tym razem. No i jakoś przeszliśmy. Jak łatwo się
domyślić redukując ryzyko wchodziliśmy do laguny w przypływie. Pływy tu są
nieznaczne, raptem 20
centymetrów , ale jak się okazało te głupie kilkanaście
centymetrów robi różnicę.
Wieczór był przepiękny, ilość gwiazd na niebie
odpowiadała tylko ich odbiciu w wodzie stojącej obok nas. Na kolację langusta
złowiona na rafie i wspomnienie dwóch barakud, niezbyt zadowolonych z naszej
obecności na i ich terenie. Nocne Polaków rozmowy w takiej atmosferze musiały
być. Przy piwie. Cały inny alkohol nam już wyparował, ani wina, ani rumu, ani
ginu.
Moana rano skakała po naszych zmaltretowanych
ciałach i głowach, dając jednak jakąś szansę na dospanie aż do jedenastej.
Słodka. Już wiedzieliśmy, że tego dnia nigdzie nie popłyniemy. Dogorywaliśmy do
poobiedniej drzemki, po czym poczuliśmy się lepiej, ale…
Wieczorem wszyscy byliśmy chorzy. Moana miała
pierwszą w życiu gorączkę 38,4, a my postanowiliśmy nawet nie jeść kolacji
zdychając wolno i pytając siebie co się mogło stać. Upał 34 stopniowy po
zachodzie słońca szybko zelżał, na niebie, daleko nad lądem, pojawiły się
wielkie cumulusy, które wypiętrzając się dały nam najpiękniejszy koncert
błyskawic jaki widzieliśmy. Błyskawice były wewnątrz chmur lub między nimi i
nie schodziły do ziemi. Wydarzenie. Powoli schładzani nabieraliśmy sił i
zaczynaliśmy rozumieć co się stało. Otóż kiedy wpłynęliśmy do laguny nasz
komputer nawigacyjny ześwirował. Zaczął nam pokazywać temperaturę wody 50
stopni. Oczywiście ubawiliśmy się, że niby jajka na twardo i tego typu słabe
żarty. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po wejściu do wody chciało się z
niej natychmiast wyjść. Była tak niekomfortowo ciepła, wręcz gorąca. Jak zbyt
gorąca kąpiel w wannie.
PRZESADA
Przez ponad półtorej godziny ja polowałem na
ryby do marynowania, a Beatka pływała dookoła z Moaną w kole, a później w
rękawkach. Pomyśleć, nasze fatalne samopoczucie to był po prostu udar cieplny.
Chęć do życia wróciła nam późno w nocy, ale skończyło się jednak na kaczce w
sosie własnym ze smażonymi na kaczym tłuszczu ziemniakami z surową cebulą i
polane octem. To taki patent mojej ciotki – polecam.
Mamy takie swoje codzienne rytuały. Jednym z
nich jest przedwieczorny drink z odrobiną orzeszków ziemnych lub popcornem,
który robimy na naszej patelni. Nie zdarza nam się zapomnieć o nim, Moana
dobrze pamięta o godzinie i zakąskach, które uwielbia i zawsze z wyprzedzeniem
nam o nich przypomina wskazując palcem na słoik z orzeszkami mówiąc: to.
Pamięta też o codziennym oglądaniu zachodu słońca, zerka co jakiś czas na jego
wysokość nad horyzontem, aby w końcu nas ponaglać do siadania i patrzenia jak
co dzień. Miłe to i kochane.
CODZIENNY RYTUAŁ
CHCĘ JUŻ MASKĘ, MÓJ POPCORN, BĘDZIEMY ŁOWIĆ,
SMAKUJE
Czwartek,
6 maja
Jesteśmy w ostatnim miejscu przed powrotem do
Cienfuegos, czyli na Cayo Blanco de Casilda, gdzie zatrzymaliśmy się też na
początku naszej wizyty w Jardines de la Reina.
Cała podróż wyglądała następująco (może są jacyś
nadgorliwi, którzy zerkają na Google Earth):
22 kwietnia wypłynęliśmy z Cienfuegos i noc
spędziliśmy na Cayo Guayo tuż obok Trinidadu. Nic ciekawego, jedynie mały wrak
w nieprzejrzystej wodzie.
Następne dwa dni przebywaliśmy właśnie tu gdzie
jesteśmy teraz, czyli na Cayo Blanco de Casilda. Tu też wrak i, o dziwo, bar
przy plaży, do którego przypływają na dzienne rozrywki turyści z Trynidadu.
Ładnie, aczkolwiek brak odpowiedniej plaży dla Moanki. Dwa ciekawe miejsca
rybkowe.
25 kwietnia przesunęliśmy się w głąb Ogrodów na
Cayo Blanco de Zaza. Latarnia, na którą wspięliśmy się po kolei, w miarę fajna
plaża, za to woda tak mętna, że nawet na głębokości 1 metra dna nie było widać.
To tam poznaliśmy naszych ulubionych rybaków, którzy zaopatrzyli nas w warzywa
(na szczęście, bo bez tego byłoby bardzo krucho) i krewetki, a jeden z nich
zapłacił za to prawdopodobnie złamanym palcem.
Po dwóch dniach pognaliśmy w poszukiwaniu
dalszych przygód, ciągle z nadzieją, że najpiękniejsze jeszcze przed nami i po
przebrnięciu prawie 50 mil
na wschód wylądowaliśmy na Cayo Cano, tam gdzie zaczęły się totalne problemy z
kotwiczeniem i gdzie rano zastała nas burza. Ani rafy, ani plaży. Same
mangrowia i ołowiane niebo. Zaczęłam prawdziwie wątpić w racjonalność naszej
wyprawy.
29 kwietnia dotarliśmy do opisanego już przeze
mnie wcześniej Cayo Algodon Grande. Po pierwszych wielkich rozczarowaniach
plaża ujęła nas jednak. Warunki dla Moany były idealne i bezpieczne, mogliśmy
spokojnie spędzać na niej czas zajmując się po trochę każdy sobą. Oczywiście wszystko
byłoby fantastyczne, gdyby nie owady gryząco-ssące. Tam też nawiązał się miły
kontakt z łowcami krewetek. Pomyślałam o Foreście Gumpie.
Ciągle jednak nasze apetyty nie były zaspokojone
i ciągle mieliśmy nadzieję, że spotkamy w końcu jakieś miejsce, które
spowodowało tak pochlebne opisy tego kubańskiego archipelagu. Przed nami było
jeszcze przecież rozsławione Cayo Cuervos, do którego dotarliśmy 2 maja. Dobrym
posunięciem było zakotwiczenie się nie tam, gdzie nakazywał przewodnik, tylko
tuż przed maleńką, aczkolwiek atrakcyjną plażą, gdzie Moanka znalazła prawdziwy
raj, a ja mogłam wydalać nadmiar energii ciągnąc aneks na plażę i z powrotem.
Dwa pełne dni wystarczyły jednak, żeby znów zapragnąć czegoś nowego
Pobyt przy Cayo Alcatraz przez ostatnie 2 dni
trochę wynagrodził nasze rafowe zapędy, no i – jak już pisał Daru –
nieprawdopodobne, ale przegrzaliśmy się w wodzie. Daru ma pamiątkę z tego
miejsca. Wczoraj, gdy po zachodzie słońca siedzieliśmy na pokładzie obserwując
z zadziwieniem wyładowania energetyczne w chmurach, które rozświetlały całą
okolicę, jakieś wredne owady strasznie pokąsały mojego lubego. Najpierw coś
ugryzło go w szyję, a przy zabiciu wydaliło jakiś kwas, który wypalił część
skóry, potem feralnie został ugryziony w łokieć. Przez co i gdzie, nie wiadomo,
ale jeśli sytuacja się nie poprawi, chyba trzeba się będzie w Cienfuegos
zgłosić na pogotowie. Łokieć jest napuchnięty okropnie, gula wielkości prawie
jabłka boli Darunia strasznie. Gorączki nie ma, ale jest ewidentnie nie w
formie, brakuje mu apetytu i nawet piwo go nie nęci, co już jest bardzo złym
sygnałem. Poleguje bezsilnie, teraz już śpi.
BANIA
Jesteśmy dzisiaj po całodniowej nawigacji. Zapasy
kończą się raptownie, alkoholu nie mamy już żadnego. Dlatego bardzo nam się
zrobiło wesoło na myśl o barze, który znajduje się na tej wysepce, do której
dopłynęliśmy późnym popołudniem, czyli na Cayo Blanco de Casilda. Nasze
oczekiwania się spełniły, dostaliśmy po drinku, zakupiliśmy dwie butelki rumu,
a w prezencie od przebywających tam opiekunów baru otrzymaliśmy sześć dorodnych
pomarańczy oraz ogromnego ananasa. Chwała im za to, owoce skończyły się nawet
wcześniej niż alkohol. Bardzo miło też rozmawiało się z nimi, Moanka jak zwykle
czarowała swoim urokiem osobistym, już lepiej się czuje, choć temperatura dalej
utrzymuje się ponad 37 stopni.
BAR NA CAYO BLANCO DE CASILDA - ALOJZ I DIWER
(uwaga : zapis fonetyczny)
Myślę, że to nadmiar ukąszeń powoduje u niej taką
obronę organizmu. Z komarami zaczęło się totalne piekło. Dzisiaj szykując
kolację zabiłam ponad 70 sztuk, a przed chwilą chyba drugie tyle. Nalot przy
zmierzchu był niesamowity mimo tego, że jesteśmy bardzo daleko od lądu, a wiatr
wieje w przeciwną stronę. Flakon po Off’ie świeci pustkami, mam nadzieję, że na
Kubie znajdę podobny produkt, bez tego marnie będziemy wyglądać. Teraz pisząc
ciągle słyszę bzykanie za uszami, ale postanowiłam uodpornić się na to
emocjonalnie, i tak nie wygram tej nierównej walki.
Wygląda na to, że dobry sezon do pływania po
wodach terytorialnych Kuby jest bardzo krótki. Zaczyna się w połowie marca,
kiedy to temperatury powoli pozwalają na schowanie głęboko kołder i zadowolenie
się cienką narzutą, a w dzień już można bez przeszkody paradować w ubraniu
Adama i Ewy, a kończy się ewidentnie już teraz. Robi się za gorąco, owady z
dnia na dzień potęgują swoją liczebność, w wodzie tu i ówdzie pojawiają się
meduzy, prawie codziennie horyzont rozświetlają ogromne pioruny. Okres
cykloniczny zbliża się nieuchronnie. Po dopłynięciu do Cienfuegos jutro
będziemy śledzić prognozę pogody, żeby znaleźć odpowiedni moment na przeskok na
Jamajkę zatrzymując się, lub nie gdzieś po drodze. Najgorsze jest to, że nawet
będąc w posiadaniu Iridium nie możemy konsultować pogody będąc na morzu, jako
że po zmianie karty okazało się, że ta nowa nie funkcjonuje w systemie SkyFile,
w związku z czym, ani o mailach, ani o ściąganiu prognozy nie ma co marzyć.
Możemy jedynie dzwonić. Ale pogodynki telefonicznej tutaj nie ma.
Wbrew temu, co pisałam o sobie ostatnio (uwaga,
wyjątek potwierdza regułę), trudno mi dopatrzeć się pozytywów w archipelagu
Jardines de la Reina. Osobiście wszelakim żeglarzom odradzam, strata czasu.
Cayo Largo jest o wiele bardzie interesujące. No chyba, że nie mieliśmy
szczęścia trafić we właściwe miejsca, ale jak to widać na poniższym zdjęciu
spenetrowaliśmy okolice dość dokładnie, a jednak bez skutku.
NASZA PĘTLA (HŁASKO) W OGRODACH KRÓLOWEJ.
PONIŻEJ DROGA Z SANTIAGO
Aczkolwiek nie powiem, że nie doceniam
fantastycznej nawigacji na tym rozlewisku, prawie zawsze bez fali, czasami z
dobrym wiatrem, lub też prawie nagminnej samotności w większości miejsc.
Fatycznie jachtów, pomimo odpowiedniego sezonu, pływa tu bardzo niewiele,
pokuszę się nawet o stwierdzenie, że nikt tu nie pływa. Spotkaliśmy w sumie dwa
katamarany i raz, dzisiaj, widzieliśmy jakieś inne żagle na horyzoncie. Poza
tym tylko mali lub więksi rybacy. Zaczynam rozumieć dlaczego…
No i miłe były niektóre momenty na plażach, gdzie
Daru dawał z siebie wszystko spełniając się ponownie jako architekt. Niestety
często dopracowane misterne budowle zostawały natychmiastowo niweczone przez
córeczkę twórcy, która znajduje niebywałą przyjemność w rozwalaniu piaskowych
budowli.
ZABAWY Z MOANĄ W 2 i 3D
Ogromną przyjemność sprawia mi też powrót do
czytania. Moanka powoli zaczyna mniej absorbować, jest już na tyle duża i
samodzielna, że nie trzeba aż tak bardzo jej pilnować jak do tej pory. Tak więc
rozdział lub dwa przeczytane w międzyczasie dopełniają przyjemności przebywania
z nią na plaży.
Tak na marginesie, zerknęłam ostatnio na etykietę
jednego z produktów stworzonych specjalnie dla prawidłowego wzrostu i rozwoju
małych dzieci, który Moanka konsumuje mniej więcej regularnie.
Jest to jogurt pitny o różnych smakach o nazwie PediaSure,
produkowany przez firmę Abbott Nutrition z USA, oczywiście zatwierdzony przez
instytut pediatryczny.
A oto skład (wersja oryginalna z etykiety):
water, sugar (sucroze), corn maltodextrin, milk
protein concentrate, high oleic sufflower oil, soy oil, soy fiber, soy protein
isolate, medium-chain triglycerides, short-chain fructooligosaccharides,
natural and artificial flavors, magnesium phosphate, potassium citrate,
potassium chloride, calcium phosphate, calcium carbonate, potassium phosphate,
sodium chloride, choline chloride, soy lecithin, monoglycerides, c.cohnii oil,
ascorbic acid, carrageenan, m-inositol, potassium hydroxide, taurine, ferrous
sulfate, dl-alfa-tocopheryl acetale, l-carnitine, zinc sulfate, calcium
pantothenate, niacinamide, manganese sulfate, thiamine chloride, hydrochloride,
pyridoxine hydrochloride, riboflavin, cupric sulfate, vitamin apalmitate, folic acid, chromium chloride, biotin,
potassiumiodide, sodium selenate, sodium molybdate, phylloquinone,
cyanocobalamin and witamin D3. Zawiera sojowe i mleczne dodatki.
Niewiarygodne, kto na to wpadł! Nie wiadomo czy
być pełnym podziwu, czy raczej się bać.
STRACH
środa, 19
maja
Od dwóch dób płyniemy z Cienfuegos na Kubie do Port Antonio
na Jamajce.
Pierwszy dzień upłynął do południa na formalnościach
wyjściowych i laniu wody kapiącej do zbiorników oraz na płynięciu do wieczora
na silniku po gładkiej jak lustro wodzie. Noc nam się jednak dała we znaki,
mocny wiatr i fala w gębę wytrzepały nas zdrowo, aby od rana znów się ciągnąć
na silniku w totalnej ciszy. Szkoda, że nie było odwrotnie, żeby tak w dzień wiało,
a w nocy wtedy by się spało spoglądając czasami na okolicę i mijające nas tankowce.
Rybaków tu nie ma. Ani innych jachtów.
Za to dzisiejsza noc była fantastyczna, fali prawie brak,
wiatr 10 węzłów z boku i od rana z uśmiechem odpływamy już od Kuby, która
właśnie znika na horyzoncie.
Wczoraj wieczór, po kolacji ze złowionego tuńczyka i
nieznanymi nam bylinami podobnymi do ziemniaków, (tych ostatnich nie dowieźli)
postanowiliśmy na pożegnanie Kuby obejrzeć film „Buena Vista Social Club”,
który znamy, ale który chcieliśmy zobaczyć po trzymiesięcznym pobycie na Kubie.
Oj jak inaczej się go dziś ogląda. Znajome widoki, piosenki o znajomych
miejscach i ta atmosfera nam tak już bliska. Trzeba powiedzieć, że oglądaliśmy
ten film ze wzruszeniem i opinią, że Kuba bardzo nam się podobała i że czuliśmy
się na niej świetnie.
Oczywiście trzeba było się jej nauczyć, jak z resztą każdego
nowego miejsca, brak języka trochę mi przeszkadzał. Beatka sobie radzi po
hiszpańsku, ale po tych trzech miesiącach nawet ja zacząłem się porozumiewać,
mówiąc wprawdzie jak mały Kaziu, poradziłem sobie jednak nawet w warsztacie
Mercedesa (jedyny w mieście Cienfuegos) mówiąc: bon dia, necessito braso
hydraulico (dzień dobry, potrzeba wysięgnik hydrauliczny). No i przynieśli! Zły
rozmiar, ale duma mnie i tak rozpierała.
Nasz pomysł zostawienia Bubu na Jamajce daje nam możliwość
powrotu na Kubę w przyszłym roku. Już wiemy, że luty to na Kubę za wcześnie,
jest za zimno na wodne szaleństwa, tak wiec po powrocie przygotujemy Bubu,
potem zwiedzimy zachodnią cześć Jamajki aby popłynąć tam znów w marcu.
Zostawiamy Bubu w miejscu bardzo cyklonicznym, wyjętą z wody
i przytwierdzoną do ziemi pasami. Dotychczas to wystarczyło i wypadków w Port
Antonio nie było. Będziemy jednak obserwować okolicę z uwagą i strachem, już
wiemy, że będzie to wybitny rok cykloniczny. Jest maj, a woda jest już bardzo
ciepła, powyżej 29 stopni, nie tak jak było w zeszłym roku. To właśnie
gwarantuje powstawanie cyklonów, no i jakaś zależność z El Niňo.
Prócz cyklonów reszta w Port Antonio jest wspaniała.
Fantastyczna mała marina z basenem i plażą dla Moany, Internet WiFi, pralnia i
czyściutkie łazienki. Dodatkowo cena pozostawienia łódki na lądzie bardzo
przystępna – 300 USD za miesiąc, co nie jest bez znaczenia jako, że zostawiamy
Bubu aż na 9 miesięcy. Do tego dochodzi łatwy z Jamajki lotniczy kontakt z
całym światem. Lotnisko jest wprawdzie daleko, bo w Kingston, a drugie jeszcze
dalej koło Montego Bay, ale na lotnisko jedzie się raz i raz z niego wraca.
Taxi stąd kosztuje 120 USD, ale jazda autobusem to kilka przesiadek, z dzieckiem
i bagażami bez sensu.
W Port Antonio pozostaniemy koło tygodnia, trzeba
przygotować Bubu do tak długiego pobytu, zdjąć wiatrak prądotwórczy, bimini,
żagle, lazy bag. Opróżnić i wysuszyć zbiorniki na wodę aby się w nich nie
zalęgła pleśń, wypłukać słodką wodą obwody chłodzenia wszystkich silników,
zabezpieczyć chemicznie odsalarkę, nalać do pełna paliwa aby nie zostało w nich
powietrze po uprzednim dodaniu do ropy środków antybakteryjnych.
Mimo tych wszystkich działań już wiemy, że zastaniemy Bubu w
opłakanym stanie. Głównie chodzi o pleśń, którą pokryte będzie zapewne
wszystko. Wilgoć jest zabójcza zwłaszcza jeśli łódka będzie zamknięta, a być
musi, no bo przecież już jest pora deszczowa i leje codziennie. Krótko, ale
intensywnie. Jedynym wyjściem jest częste wietrzenie i o to będziemy prosić
obsługę. Tak czy siak powrót to wielka dwutygodniowa praca, aby doprowadzić
znów Bubu do swojej świetności.
Przed nami sześciomiesięczna podróż camperem po Stanach i
Kanadzie, którą powoli zaczynamy żyć. Nasz blog miał być podróżą na Bubu, ale
pewnie będziemy go kontynuować, dla rodziny, dla tych co chcą dalej do niego
zaglądać, ale przede wszystkim dla nas i dla Moanki. Kiedyś, jak dorośnie
będzie miała ubaw ze swoich rodziców, a może i będzie z nich dumna? Że im się
chciało. Chciało się męczyć z dzieckiem, które płynąc trzeciego dnia na Bubu
właśnie ma kryzys i szaleje. Że nie możemy słuchać muzyki bo Moana chce tylko
tańczyć i tańczyć – co najgorsze, najlepiej we trójkę.
Na szczęście początek podróży do Stanów nie jest wyjazdem w
ciemno. Mieliśmy ją zacząć na Florydzie pozostawiając tam Bubu. Z powodu braku
wizy Moany musieliśmy zmienić plany, które jednak dzięki uprzejmości Mirka i
Ewy (już wielkie dzięki za życzliwość), rodziny naszej przyjaciółki, u których
się zatrzymamy na początek, wyglądają bardzo optymistycznie. W Minneapolis więc
rozpoczniemy naszą podróż, gdzie będziemy już w niedzielę 30 maja.
sobota, 22
maja
Ostania noc, czyli już trzecia płynięcia na Jamajkę dała nam
w kość. Prognoza pogody oczywiście się nie sprawdziła, morze, które miało być
wypłaszczone, a wiatru miało nie być, okazało się wzburzone z silnym wiatrem w
gębę. Szliśmy więc na jednym silniku bardzo ostro na wiat powoli w prawie
słusznym kierunku.
Na morzu było pusto, na niebie chmury i trochę księżyca,
który miał zajść o północy, kiedy to pojawiło się na horyzoncie światło. Na AIS
brak był sygnału, więc uznaliśmy, że to jakiś kuter rybacki lub może jakaś
jednostka wojskowa z tajną misją i nie nadają sygnału. Tajna misja to walka z handlarzami
narkotyków, które stąd dotarły już nawet na Kajmany.
Światło zbliżało się bardzo szybko, już widzieliśmy dwie
białe kule czyli to duża jednostka ponad 50 metrów . Już trochę
nerwowo sprawdzałem dlaczego nie ma sygnału identyfikacji AIS na komputerze.
Poprzedniej nocy mijały nas dwa tankowce i wszystko było ok., ale…
przypomniałem sobie, że w dzień program się zawiesił i musiałem wszystko
resetować i jakaś głupawa informacja się wtedy pokazała. Sterownik AIS padł
zapewne. Światła były już bardzo blisko i jakoś przy wzburzonym morzu i ruchu
Bubu trudno było określić czy płyną dokładnie na nas czy nie. Widzieliśmy kule
i zielone światło, ale było ono z tyłu statku więc mógł ogromnym kadłubem
zasłaniać czerwone i iść prawie na nas. Włączyliśmy radar, po 60 sekundach
rozbiegu, już dla nas nerwowych, zaczął działać i… nic. Brak na wizji
jakiejkolwiek jednostki, za to pojawił się napis o braku kontaktu ekranu z
radarem. No jak już się pieprzy to wszystko.
Światła i cień kolosa były już o kilkaset metrów, ja za
kołem gotowy byłem na każdy ucieczkowy manewr kiedy statek wykonał ruch w lewo,
przeszedł przed nami i minął o 100 metrów . Na morzu i to nocą to niezwykle
blisko. Uff. Najedliśmy się strachu, zderzyć się na pustym morzu?
Wytłumaczenie jednak jest. My w nocy co 20 minut
kontrolujemy sytuację, resztę czasu staramy się spać. Jeśli statek płynął na
nas z prędkością 20 węzłów czyli ok. 37 km na godzinę, a my 7 węzłów czyli 13 km/h , dwie dodane
prędkości dają 50 km/h .
W ciągu 20 minut zbliżamy się o 17 kilometrów . Przy wzburzonym morzu, nocą,
słabej widoczności jest trudno go dostrzec i na dodatek ocenić kierunek, ale
jeśli się już widzi światełka to pozostaje 20 minut na działanie. I dużo i
mało. Znamy takich żeglarzy co kontrolują sytuację raz na godzinę. Hm. Dowód
też na to, że elektronika pomaga, ale nie można się na nią zdać w 100%.
Dopływaliśmy już do Jamajki, przez lornetkę, w oddali, widać
było już Port Antonio, to tylko 25
mil . Jednak przy wietrze w twarz i takiej fali to droga
jak na księżyc, bo prędkość spadła do 3 węzłów czyli pozostało jakieś 8 godzin
katowania się. Jest północ, chce się spać, jesteśmy wymęczeni falą i trzydniową
podróżą, a dopłyniemy dopiero rano. Zmieniamy więc decyzję, włączamy drugi
silnik, obroty 2300 na obydwu i, ciągle na żaglach, odbijamy w stronę wyspy w
miejsce odległe o 10 mil
od Port Antonio z nadzieją na mniejszą falę i wiatr przy wyspie. Prędkość
rośnie do 7, nawet momentami 8 węzłów i szybko zbliżamy się do lądu. Beatka
zasypia, ja jestem po kryzysie pierwszego stopnia choroby morskiej (objawy to
smutek ogólny, senność, ale jeszcze nie chce się wymiotować), w czasie którego
Beata została sama, robiąc kolację dla Moany i dla nas. Przed drugą zmieniam
kurs na Port Antonio - decyzja była słuszna fala i wiatr osłabły. Snujemy się
wzdłuż brzegu, zostało tylko 8
mil , zwijam też żagle, niczemu już nie służą.
Beatka śpi do końca, budzę ją wchodząc między boje wejściowe
portu. Uff, jest 3h30 – jesteśmy w domu.
ŚPI SIĘ
W Port Antonio same niespodzianki. Wybudowali nową wielką
promenadę – pięknie, myślimy! Zbliżając się jednak bliżej widzimy, że promenada
zamienia się w dziwnie oświetlonego pływającego potwora z gwiezdnych wojen.
Stoi przy betonowym nabrzeżu en face mariny. A w marinie? Zwykle puste miejsca,
ot kilka jednostek miejscowych, dwie, trzy tranzytem, a teraz? Kompletny
kocioł. Dziesiątki wielkich jachtów, wszystkie takie same – regaty jakieś, czy
co? Na bojach nie ma miejsc, płyniemy w głąb zatoki i… o! jest jedna wolna. A
to przypadek, nasza! Tak, ta do której cumowaliśmy cztery miesiące temu. NASZA!
O 4 rano, po zacumowaniu i tradycyjnym piwku kładziemy się
spać.
Moana jest kochana. Rym i prawda, dopiero o ósmej dała znać
o sobie co pozwoliło nam się trochę zregenerować.
Pływająca bestia stoi ciągle nieopodal. Już wiemy co to i
zapraszamy do Internetu - to najszybsza jednostka floty amerykańskiej, takie
dziwo z elektrycznymi turbo silnikami i generatorami prądu co to według
specyfikacji pływa ponad 45 węzłów na godzinę, ale to już tajemnica ile więcej.
Na goglach wystarczy wstukać nazwę HSV2 SWIFT, będzie pełno wiadomości, nawet o
pobycie w Port Antonio.
PŁYWAJĄCA RAKIETA
A jachty? To wyścig dookoła świata 2009/2010 jachtów
Clipper. Różne kraje są reprezentowane, wprawdzie to wyścig, ale taki trochę
turystyczny.
Przywitano nas mile, poznano i wszystkie formalności poszły
gładko.
Szybko wróciliśmy do starych przyzwyczajeń. Zatoka będąca
cuchnącym bagnem podczas naszego ostatniego pobytu okazała się teraz przyjaznym
kąpieliskiem co pozwala na poranną kąpiel. Po prosu prąd nabrał na sile i ją
czyści. Rano idziemy na plażę mariny gdzie Moana szaleje a my na szezlongach
korzystamy z lektury zerkając tylko na małą.
W MARINIE
Potem zakupy i lunch na łódce. Po sjeście Moany, mleczku i
owocach, lądujemy w basenie mariny, do którego Moana sama wchodzi schodząc po
drabince i skacząc z niej do wody. To takie nowe odkrycie, które ją również
cieszy na Bubu. My w tym czasie zanietrzeźwiamy się rumowym punchem siedząc w
bąbelkowej części basenu. Wieczorem Moanka pije mleczko i idzie spać, a my
oglądamy film jedząc kolację.
CUDZE BUTY NAJLEPSZE
Wczoraj skorzystaliśmy z zaproszenia na regatowy bankiet.
Udekorowano pięknie zadaszone molo, zrobiono estradę i zastawiono wszystko
stołami z jedzeniem i do siedzenia. Wcześniej jednak dęta orkiestra młodzieżowa
z tańczącymi majoretkami dała swój popis, w czasie którego zauroczona Moana
siedziała w pierwszym rzędzie. Podobnie jak ona zachwycała się tańczącymi
dziewczętami, nią zachwycił się telewizyjny operator kamery. Tak więc po raz
drugi byliśmy w telewizji, ostatnio, Bubu jako tło do jakiejś dyskusji
politycznej, teraz już z bliska. Nas bardziej niż młode skaczące dziewczęta
(hmm) zainteresował bar w którym do wyboru było wszystko. Potem była część
oficjalna, ogłoszenie wyników etapu regat, jakieś nagrody i ciągle zamknięta
kuchnia. Nogi nas już bolały od chodzenia do baru, więc z wielką rozkoszą
przyjęliśmy ogłoszenie, że okienko zacznie wydawać. To co pokazano przeszło
nasze oczekiwania. Spodziewaliśmy się tego co zwykle catering proponuje, czyli
garkuchnia w eleganckim wydaniu. A tu masz, same cuda smakowe. Gulasz z kózki,
ryba marynowana w sosie escabeche w warzywach, kurczaki na rożne sposoby,
wieprzowina na ostro – specjalność kuchni jamajskiej, dodatków do tego było co
niemiara. Desery przeszły same siebie i Beatkę, która w swojej skrajności
dbania o figurę zjadła ich całą górę, co więcej zabrała pełny talerz na Bubu.
Ja dopchałem się jeszcze owocami niosąc śpiącą prawie Moanę. Na Bubu
wylądowaliśmy po 21 czyli po 22 po zmianie czasu, do którego mała się jeszcze
nie przyzwyczaiła. Życie jest piękne.
BIBKA
Jak się okazało catering nie był cateringiem tylko daniami
miejscowych wolontariuszy, którzy przygotowali je na regatową bibkę promującą
Saint Antonio, stąd właśnie te super smaki tutejszej kuchni.
NASZA TRASA
2009/2010
Porty: St. David’s (Grenada), gdzie nasza
Bubu została sama na okres wakacyjny i gdzie dokonaliśmy totalnego przeglądu
Bubu i wykonaliśmy wszelakie prace wpływające na jej doskonałe działanie i
wygląd; Marina Seru Boca – Spanish Water Curacao – tylko na 1 dzień (bez nocy)
– tam zmiana kotwicy i łańcucha kotwicznego; Santiago de Cuba – 7 dni, tam
odbiór naszych pierwszych gości 9 lutego i zwiedzanie wschodniej części Kuby
przez 3 dni; Cienfuegos – 24 dni, w tym parę dni na kotwicy, Cayo Largo – 2 dni
Kotwicowiska: St. Georges (Grenada) – 1 dzień, wyspy
wenezuelskie: Testigo Grande– 4 dni, Porlamar (Margarita) – 6 dni + 6 dni ,
Juangriego (Margarita) – 1 dzień, Blanquilla – 6 dni, Playa Caldera (Tortuga) –
3 dni, Los Palanquinos (Tortuga) – 1 dzień, Cayo Herraduro (Tortuga) – 6 dni,
Cabo Sebastopol (Los Roques) – 2 dni, Gran Roque (Los Roques) 1 dzień + 1 dzień,
Noronsquis (najpiękniejsza wysepka Los Roques) – 6 dni, Sarqui (Los Roques) – 2
dni, Carenero (Los Roques) – 2 dni, Dos Mosquisos (Los Roques) – 1 dzień,
Bequeve (Los Roques) – 3 dni, Isla Sur (Aves de Barlovento) – 3 dni, Isla Oeste
(Aves de Barlovento) – 1 dzień, Isla Palmera (Aves de Sotavento) – 2 dni,
Kralendijk (Bonaire) – 5 dni, Spanish Water (Curacao) – 27 dni, w tym Sylwester,
Port Antonio (Jamajka) – na boi 21 dni, Cayo Granada (Jardines de la Reina,
Kuba) – 1 dzień + 1 dzień na kotwicowisku no name nieopodal, Canal de los
Caballones (Jardines de la Reina) – niepełny 1 dzień, trzeba było w nocy zmykać,
Cienfuegos: 5 dni + , Cayo Guano - 1
dzień, Cayo Oro – 1 dzień, Cayo Largo – 5 dni w różnych miejscach, Cayo Rosario
Goście: 1-sza ekipa: Agnieszka i Irek
Chwastek wraz z Bartkiem Haładus – od 8 lutego do 21 lutego (A & I. Chwastek)
oraz do 28 lutego (Bartek). Razem zwiedziliśmy Kubę, w tym spędziliśmy trzy dni
w Hawanie oraz pokonaliśmy Bubu dystans 341 mil z Santiago de Cuba aż do Cienfuegos
zatrzymując się 3 razy po drodze.
2-ga ekipa: Monika Dziachan i Tadeusz Tuora – od 8 marca (z
tym, że pierwsze dwa dni spędzili sami w Hawanie) do 22 marca (ostatnia noc też
w Hawanie). Razem przepłynęliśmy 83 mile od Cienfuegos do Cayo Largo,
zatrzymując się dwa razy po drodze: na Cayo Guano i Cayo Oro
Woda brana: St. David’s, Marina Seru Boca 600 litrów – Curacao 600
litrow.
Woda z odsalarki: 85, 150, 160, 60, 550, 450, 500,
250, 610, 460, 620, 40, 100, 550, 700, 360, 615,
Paliwo: Curacao, Marguerita, Port Antonio
(Jamajka), Cienfuegos 2 razy
Gaz: St
Georges (Grenada ) 2 butle, Curacao 1 butla, Port Antonio 4 butle,
Ciśnienie: 1005 - 1021
Przeskoki: 13m, 95 m , 81m, 60m, 165m, 99m,
29m, 53m, 68m, 40m, 573m, 115m, 171m, 170 m , 83m,
Najdłuższe przeskoki: Curacao – Jamajka 573 mile w 3 doby (rekord
prędkości Bubu 205 mil
na dobę); Jamajka – Santiago de Cuba 115 mil w 22 godziny; Santiago de Cuba – Cayo
Grenada (Jardines de la Reina) – 171 mil w 30 godzin; Canal de Caballones
(Jardines de la Reina) – Cienfuegos: 120 mil w dobę
Silniki: L: 1938, P: 1892
Niezmiernie podobał mi się sposób, w jaki przedstawiliście to zagadnienie. Zwykle ludzie tylko leją wodę, a tu wszystko jak na tacy - treściwie i merytorycznie… kompletnie nie mam do czego się przyczepić.
OdpowiedzUsuńDziękujemy z miłe słowo. Czytamy dziś własny tekst z rozkoszą. Warto było pisać.
Usuń