KWIECIEŃ 2010 - KUBA, KAJMANY
Czwartek, 1 kwietnia
2010
I znów na wielkiej wodzie. Musieliśmy w pośpiechu
wypłynąć dziś rano, czyli tak naprawdę wczoraj rano (jest tuż po północy) z
zatoczki przy małej wysepce Cayo Campos.
Po naszym kilkudniowym pobycie pomiędzy Cayo Rosario
i Cayo Cantiles, bogatym w nowe sympatyczne znajomości i różnorakie połowy
morskie, postanowiliśmy przemieścić się dalej na zachód w okolice kotwicowiska
bardzo chwalonego przez innych żeglarzy, ale tylko tych z katamaranów, dla
jednokadłubowców miejsce jest niedostępne z powodu zbyt małych głębokości.
Decyzja ta nie była jednak słuszna, kosztowała nas wiele strachu i naraziła na
utratę naszej ukochanej Bubu. Gdy dochodziliśmy do zatoki koło Cayo Campos
zachmurzyło się całkowicie i nadchodziła ulewa czarna jak noc.
Wiatr wzmógł się znacznie, fala się powiększyła,
a i tak była nader duża jak na takie sztuczki związane z wchodzeniem do zatoki bardzo
wąskim przejściem przez rafę. Zła widoczność, stres i fałsz na naszej mapie
poprowadził nas do niewłaściwego miejsca i zaczęliśmy wpływać w przesmyk nie
tam gdzie należało. Postanowiliśmy zrobić w tył zwrot, ale było już za późno,
przy obrocie głuchy dźwięk otarcia o skały nie pozostawiał wątpliwości.
Zaczepiliśmy się jedną płozą o rafę, ale najwyraźniej nie tragicznie, bo
przecieków nie było i silniki dalej swobodnie chodziły. Baliśmy się strasznie,
że szarpnięcia fal pogorszą sytuację, ale nic nie mogliśmy zrobić. Łutem
szczęścia w zatoce był zakotwiczony jeden katamaran, jak się potem okazało
niemiecki o nazwie „Nirwana”.
Zaczął nas wzywać na VHF i ostrzegać nas, że
pakujemy się na rafę i ani chybił utoniemy. My na to, że już zrozumieliśmy, bo
jesteśmy zahaczeni i nie możemy wykonać żadnego ruchu, a szansa na dalsze
uszkodzenia jest wielka. Raczyliśmy poprosić go, żeby podpłynął do nas swoim
katamaranem i spróbował nas jakoś wyciągnąć z pułapki, byle prędzej. Dusze
mieliśmy na ramieniu, w takim zagrożeniu nasz dom nie był jeszcze nigdy. Nasz
niemiecki rozmówca nie wiele myśląc ruszył nam na pomoc, a przecież i dla niego
było to ryzyko biorąc pod uwagę złe warunki atmosferyczne i ulewę która właśnie
przyszła i pogorszyła warunki. My pewnie uczynilibyśmy to samo. Cuma rzucona,
szarpnięcie, ale dość łagodne. Uff, płyniemy. Znów sprawdzam, czy kadłuby nie
przeciekają, ale wygląda, że ponownie szczęście nas nie opuściło, nawet w tak
beznadziejnie wyglądającej sytuacji. Niemiec poprowadził nas do prawdziwego
przesmyku i za chwilę, po przejściu bariery koralowej przesmykiem położonym o 200 metrów dalej,
znaleźliśmy się na wodzie spokojnej mimo szalejącego wiatru. Adrenalina powoli
nas opuszczała, a wraz z nią i siły, byliśmy wykończeni tą walką. Szczególnie,
że już raz tego samego dnia próbowaliśmy przejść przez rafę w miejscu
niepewnym, ale tam odpuściliśmy na czas.
Kotwica chwyciła natychmiast. Szybko też piękna pogoda
ponownie zawitała. Daru pognał pod wodę, żeby ocenić straty. Niewiarygodne,
prawie nic, lekko uszkodzony prawy kil, ale bez żadnego zagrożenia dla dalszego
pływania. Niemiec, już przy piwie, opowiedział nam potem historię kilku
katamaranów, które właśnie w tym miejscu zakończyły swój żywot, nawet jeden
czarterowy, którego skiper znał miejsce. Zginęła wtedy jedna osoba. Godzina
Bubu wyraźnie jeszcze nie wybiła.
DROGA NA STRACENIE
Zawitaliśmy w krainie dziwów, o czym jeszcze nie
wiedzieliśmy. Noc przespaliśmy spokojnie pomimo faktu, że tak jak w przesmyku w
Jardines de la Reina, z którego musieliśmy uciekać w nocy z Irkiem, Agą i
Bartkiem, tutaj podobnie silny prąd ustawiał nas zupełnie inaczej niż wiatr,
ale zjawisko to przebiegało jakoś łagodniej.
Gdy popijaliśmy poranną kawę podpłynął do nas
tutejszy strażnik małp. To taka specyfika tych małych wysepek, że prawie na
każdej z nich są małpy sprowadzone z różnych miejsc świata, no więc trzeba też
ludzi, którzy by je pilnowali i dokarmiali. Na poprzednim kotwicowisku rolę tą
wypełniali zacni twórcy i kompani wspólnego posiłku, o którym Daru pisał, tutaj
rządził niejaki Melo wraz z innym kompanem, którego imienia nie pamiętam.
Melo zaczął od wydobywania od nas różnych rzeczy,
udało mu się pozyskać trochę benzyny do dwusuwowego silnika oraz nasze
zapewnienie, że przybędziemy na ląd w celu pooglądania karmienia małp.
Jak obiecaliśmy tak uczyniliśmy. Zawieźliśmy
panom po paczce papierosów. Okazało się, że małp jeszcze nie ma, przyjdą
później.
W oczekiwaniu na spektakl udaliśmy się z Melo na
długi spacer wzdłuż plaż wyspy. Podobnie jak na Cayo Rosario, południowe plaże
mają piękny biały piach, ale poza tym usłane są gęsto różnymi odpadami ze
statków, głownie plastikowymi butelkami, butami, bidonami i wieloma innymi
śmieciami wyrzuconymi na brzeg przez morze. Melo kroczył dumnie przed nami
niosąc na plecach jakiś tajemniczy worek, czasami podnosił jakiś but i
sprawdzał, czy mu pasuje, opowiadał to i owo o ich życiu na wyspie.
Idąc nagle podskoczył wysoko, okazało się, że
prawie nadepnął na wygrzewającą się przy brzegu maluteńką płaszczkę, która z
pewnością nie omieszkałaby w obronie własnej użyć swojego zatrutego ogonka. Od
tej pory bardziej uważnie patrzyliśmy pod nogi jak przed siebie. Nagle Melo
krzyczy „Stop, nie chodźcie dalej”, robi jakieś dziwne ruchy, podchody do
czegoś, co leży na piachu. Ogląda z prawa i z lewa trzymając nas nadal w
bezpiecznej odległości, zdejmuje worek z pleców, wyciąga z niego niewielkie
tyczki połączone sznurkiem i oznacza terytorium, gdzie leży to coś dziwnego.
Każe nam obejść to dookoła, po czym tłumaczy, że są to narkotyki. Tak, tak,
okazuje się, że woda wyrzuca takie cuda rodem z Wenezueli, Jamajki, a nawet
Kolumbii. Jego zadaniem jest zabezpieczenie materiału i zgłoszenie znaleziska
do odpowiednich władz. Chyba ci strażnicy małp mają też jednak inne, ważniejsze
role. W każdym razie wiemy już, że ma łączność z wyspą la Juventud.
MAŁPY I BUBU
Po dotarciu z powrotem do bazy zastaliśmy stado
małp, które zebrały się właśnie na obiad. Moanka szalała z radości na widok
tych stworzeń, które biegały, łapały łapkami pożywienie i wkładały sobie do
buzi. Niektóre były na tyle oswojone, że podchodziły na wyciągnięcie ręki.
Stado liczyło 46 okazów, w tym 6 mam z malutkimi małpimi dzidziusiami
przyczepionymi do klatki piersiowej. A do tego rozrabiaki i złodzieje. Jedna z
nich po napełnieniu brzuszka ulokowała się koło naszego aneksu przy którym
grasowała Moana.
MAŁPA PORYWACZKA, W TYLE RATUNKOWY KATAMARAM
Obserwowałam ją kątem oka z ciekawości co
nastąpi. Moana zaglądała wyciągając szyję w stronę małpy i nagle trzask prask, małpa wskoczyła i
porwała Moanę, która wywrócona nie
zdążyła nawet zareagować. Uciekała z naszym dzieckiem, a my staliśmy jak wryci,
wiedzieliśmy jak trudno dogonić zwinną małpę. Po kilku minutach pościgu całej
naszej przerażonej czwórki, znudzona zabawą Czita porzuciła swoją zdobycz i
dołączyła do reszty stada. Moana ogłupiała siedziała na piachu i się
uśmiechała. Zapewne podobała jej się zabawa w ucieczkę, którą już z nami
uprawia na łódce. Ile najedliśmy się strachu tylko my wiemy.
PORTRETY
Żeby dopełnić opowieści należy nadmienić, że
Panowie tutaj żywią się, oprócz morskich darów, zwierzątkami, które łapią do
klatek, a które zwą się aguti. Sama dokładnie nie wiem jak to wygląda, przy
pierwszej okazji zajrzę do Internetu, wiem, że jest to coś między kuną a
zającem i szczurem. Nawet mieliśmy okazję skosztować wysuszonego mięsa tego
stworka. Całkiem dobre. Małp ponoć nie jedzą.
PUŁAPKA NA AGUTI
Melo umówił się z nami na popołudnie na polowanie
podwodne, obiecał nam pokazać najciekawsze miejsca w zatoce zapewniając udane
łowy. Wybraliśmy się więc wszyscy koło 16.00 na rafę. Woda była mętna, tak że
niewiele było widać, Darowi udało się jednak ustrzelić trzy małe rybki. Tu
znowu czekała nas niespodzianka. Melo złowił dużą płaszczkę. Wymachiwał do nas
z daleka chcąc pokazać, ale ostrożnie ją transportował, bo szpikulec na ogonie był
dalej aktywny. Dopływał do swojej barki, żeby zrzucić towar.
Jak okazało się, krew płaszczki przyciągnęła
rekina, który agresywnie zaczął się kręcić w pobliżu. Trzeba było szybko się
ewakuować do aneksu, chyba jeszcze nigdy tak sprawnie do niego nie wskoczyłam
jak tym razem. Grunt to motywacja.
Nasze trzy rybki nie wróżyły obżarstwa tego
wieczoru, ale Melo dołożył nam w prezencie jeszcze trzy duże ryby, które on
wyjął ze skrzynek-pułapek. Jemu i jego koledze wystarczy płaszczka. I ulga, że
udało się uciec przed rekinem. My w zamian daliśmy mu jeszcze kilka drobnostek
w podziękowaniu, w tym stare rękawiczki do nurkowania. Na pewno mu się
przydadzą.
Miło było spędzić czas z tym Melo, choć cały czas
mieliśmy się na baczności, żeby za wiele o sobie nie mówić. Trzeba było mieć na
uwadze, że formalności wyjścia z Kuby dopełniliśmy już tydzień temu na Cayo
Largo i dawno już powinniśmy ten kraj opuścić. Byliśmy tam nielegalnie.
Spotkanie z wojskowymi kontrolującymi statki na Cayo Rosario już nas trochę
przestraszyło, coś tam wymyśliliśmy, ale wiedzieliśmy, że nie ma co przesadzać.
Myśleliśmy, że zakończyliśmy wspólne zajęcia z
Melo na ten dzień, ale nasz nowy kolega nudził się u siebie i wieczorem
podpłynął do nas (dalej na wiosłach, mimo że daliśmy mu benzynę do silnika) w
celach pogaduszkowych. Delikatnie wygnaliśmy go zasłaniając się Moaną, którą
trzeba było kąpać i usypiać, ale zdążył wypytać się nas skąd płyniemy i dokąd,
a my nie umieliśmy kłamać.
Nie wiemy czy to właśnie to, czy po prostu
przypadek spowodował, że dziś rano zostaliśmy obudzeni przez wojskowych pukających
w nasz kadłub. Weszli z bardzo groźnymi minami i zaczęli kontrolować papiery.
Wielkie zdziwienie i niezadowolenie zawidniało na ich twarzach jak zobaczyli,
że wyjście z Kuby zostało zrobione 23 marca. To co my tu jeszcze robimy.
Powiedzieli nam, że kategorycznie muszą nas zabrać na posterunek w Nueva Gerona
na wyspie Juventud, żebyśmy zabrali najważniejsze rzeczy i wszystko dla małej,
bo nie wiadomo, czy nie będziemy aresztowani. A jeśli tak to i konfiskata
jachtu wchodzi w rachubę. Wyjątkowo plątał mi się język, nie umiałam się
wysłowić, byłam zaspana i zaskoczona, nie spodziewałam się aż tak skrajnego
postępowania. Spojrzeliśmy na siebie z Darem, a nasze oczy wspólnie mówiły, że
przypłynięcie na to Cayo Campos od początku nie było dobrym pomysłem. Na
szczęście obudziła się Moanka, a trzeba przyznać, że jest najbardziej czarująca
i śliczna właśnie rano. A do tego jakimś cudem powiedziała mimo woli słowo „amigo”.
Traf w 10, jak zwykle serca zostały rozmiękczone. Staraliśmy się wykorzystać
sytuację jak najlepiej, żeby zyskać sympatię trzech groźnych, ubranych w
zielone mundury funkcjonariuszy. Mieliśmy znowu szczęście, gdyż generalnie na
Kubie koledzy współpracujący ze sobą boją się takich ruchów wykonywać, ale ci
oddali nam papiery i powiedzieli żebyśmy w takim razie natychmiast podnosili
kotwicę i jak najszybciej zniknęli z horyzontu i wód terytorialnych Kuby.
NA KAJMANY CZY W KAJDANY – WYBÓR NALEŻAŁ DO NICH
Tak więc nasz pobyt na Kubie skończył się
szybciej niż przypuszczaliśmy, ale chyba jeszcze tu wrócimy.
Dobrze, że nasz niespodziewany przeskok na
Kajmany wypadł w tak idealne warunki pogodowe, jakie trwają. Noc jest
bezchmurna, księżyc prawie pełny, fala niewielka, półwiatr 15 węzłów. Po
falistym dniu w nocy zrobiło się bardzo spokojnie więc nareszcie pełniąc wachtę
mogę nadrobić zaległości blogowe. A ręka wyszła mi z wprawy.
Wracając do pobytu Tadeusza i Moniki, fakt – jak
pisał Daru, mieli oni dużo więcej szczęścia z pogodą i idyllicznymi miejscami.
Cayo Largo okazało się być przystanią wartą polecenia pod każdym względem. Już
nie wspominam o darmowych wyczynach w hotelu all inclusive (Daru zapomniał
nadmienić, że oprócz kąpieli w basenie, picia i jedzenia, zażyłam również
zmysłowego masażu wykonanego przez posągowo pięknego mulata – zapomniał, albo
zazdrość mu nie pozwoliła…). Słońce towarzyszyło nam prawie cały czas, były też
atrakcje wodne podczas przepraw przez morze, czyli dwa skaczące małe wieloryby
wypatrzone przez Tadeusza. Tym razem morze było bardzo spokojne i nie dawało
nam w kość, choć mimo tego Monika regularnie zażywała tabletki „na wszelki
wypadek”. Było bardzo miło oprócz jednego spięcia, które dotyczyło zachowania
się jako goście, a nie załoga, jednak zakończyło się pozytywnym oczyszczeniem.
Szczególnie miły był ostatni wieczór, kiedy to urządziliśmy sobie prapremierę
moich urodzin. Dostałam niespodziewanie bardzo ładny prezent od Moniki i Tadeusza,
kimono, które od tej pory służy mi prawie codziennie.
Odkąd dostaliśmy od Tadeusza i dzięki wysiłkom
Moniki Iridium czujemy się o wiele lepiej. Jak to dobrze móc odebrać pogodę w
każdym momencie, jak to fajnie móc wysyłać i odbierać maile będąc nawet na
końcu świata. Nigdy tak często nie pisywałam z moją siostrą, zawsze był skype,
a teraz trzeba było zmienić zwyczaje, co jest równie przyjemne. Jedyny problem
jaki mieliśmy był związany z odbieraniem rozmów. My mogliśmy dzwonić bez
przeszkód, natomiast rozmowy przychodzące były jakby blokowane. Napisaliśmy
więc maila do serwisu obsługi klienta i otrzymaliśmy natychmiast odpowiedź, że
numer ten został zablokowany z powodu nadużywania czegoś tam przez poprzedniego
użytkownika, co było nielegalne, wręcz karalne, i że był on za to ścigany. Nie
mogliśmy zrozumieć czemu zablokowane były w takim przypadku tylko rozmowy
przychodzące, a nie wychodzące. W każdym razie dostaliśmy nowy numer i teraz
wszystko sprawnie działa. Oczywiście dostępu do Internetu nie ma, zbyt jest to
wolne łącze, ale poprzez specjalną skrzynkę u operatora można wymieniać maile
bez załączników i kopii poprzednich oczywiście. Koszt takich połączeń jest tak
duży więc należy dbać o minimalizowanie zawartości. Nie działają też polskie
znaki.
Mamy też nową genuę załatwioną i przywiezioną
przez Tadeusza i Monikę. Sprawuje się wyśmienicie. Serdecznie dziękujemy.
Do Wielkiego Kajmana pozostało 50 mil . Rano powinniśmy
dopłynąć do celu. Tam znowu czeka nas zupełnie inna cywilizacja, o wiele
bardziej kapitalistyczna (ha ha), o wiele bardziej bogata i rozwinięta (w
sensie nowych technologii). Ciekawa jestem tego kontrastu, choć zdaję sobie sprawę,
że wyspa jest malutka, a po wizycie na ogromnej Kubie wydaje się być wręcz
mikroskopijna. Wiem też, że różnica jest taka, że na Kubie (na Cayo Largo)
musiałam po cichu załatwiać z kelnerką w restauracji kawałek masła, suchą
szynkę, czy też trochę mięty do mojito, tutaj sklepy ponoć pękają w szwach,
jest wszystko czego dusza zapragnie, oczywiście jest tam bardzo drogo, Kajmany
to trzecie finansowo-bankowe miejsce na świecie. A jak tak tęsknię za francuskimi
serami pleśniowymi! Ponoć można też znaleźć kabanosy!
Jutro rano już powróci pewnie zasięg w komórce i
zaistnieje (mam nadzieję) możliwość łącza internetowego na łódce, a więc i
skype. Czuję się tak jak wtedy, gdy dopływaliśmy do cywilizowanego Bonaire po
długim odcięciu od świata na pięknych wenezuelskich wyspach.
PŁYNIEMY NA KAJMANY
Czwartek,
8 kwietnia
Ok., tydzień minął, więc można ujawnić dementi a
propos zapisów z dnia 1 kwietnia.
Tak więc nieprawdą było co następuje:
„Postanowiliśmy zrobić w tył zwrot, ale było
już za późno, przy obrocie głuchy dźwięk otarcia o skały nie pozostawiał
wątpliwości. Zaczepiliśmy się jedną płozą o rafę, ale najwyraźniej nie
tragicznie, bo przecieków nie było i silniki dalej swobodnie chodziły. Baliśmy
się strasznie, że szarpnięcia fal pogorszą sytuację, ale nic nie mogliśmy
zrobić.”
Oczywiście cofnęliśmy się w porę, czyli o dwa,
trzy metry od realnego zagrożenia. Niczym nie zahaczyliśmy, nie było żadnego
szurania po dnie, ale faktem jest, że czarna chmura i deszcz nadciągnęły tak
szybko, że w momencie przejścia przez rafę musielibyśmy liczyć tylko i wyłącznie
na GPS. Tego się nie robi jeśli ma się odrobinę zdrowego rozsądku i w momencie
nagłej zawieruchy zawróciliśmy. Na szczęście zawierucha nadciągnęła, bo gdyby
nie ona darlibyśmy dalej w przesmyk bez szans przejścia.
„Zaczął nas wzywać na VHF i ostrzegać nas, że
pakujemy się na rafę i ani chybił utoniemy. My na to, że już zrozumieliśmy, bo
jesteśmy zahaczeni i nie możemy wykonać żadnego ruchu, a szansa na dalsze
uszkodzenia jest wielka. Raczyliśmy poprosić go, żeby podpłynął do nas swoim
katamaranem i spróbował nas jakoś wyciągnąć z pułapki, byle prędzej. Dusze
mieliśmy na ramieniu, w takim zagrożeniu nasz dom nie był jeszcze nigdy. Nasz
niemiecki rozmówca nie wiele myśląc ruszył nam na pomoc, a przecież i dla niego
było to ryzyko biorąc pod uwagę złe warunki atmosferyczne i ulewę która właśnie
przyszła i pogorszyła warunki. My pewnie uczynilibyśmy to samo. Cuma rzucona,
szarpnięcie, ale dość łagodne. Uff, płyniemy. Znów sprawdzam, czy płozy nie
przeciekają, ale wygląda, że ponownie szczęście nas nie opuściło, nawet w tak
beznadziejnie wyglądającej sytuacji. Niemiec poprowadził nas do prawdziwego
przesmyku i za chwilę, po przejściu bariery koralowej przesmykiem położonym o 200 metrów dalej,
znaleźliśmy się na wodzie spokojnej mimo szalejącego wiatru. Adrenalina powoli
nas opuszczała, a wraz z nią i siły, byliśmy wykończeni tą walką.”
Fakt, wzywał nas Niemiec na VHF, tyle, że my
stercząc na zewnątrz nie słyszeliśmy. Daru miał przeczucie i kazał mi
nasłuchiwać, ale było za późno.
Jak już odpłynęliśmy od niebezpieczeństwa
wezwaliśmy go sami. Odpowiedział i pomógł nam wejść do prawidłowego kanału
wiodąc nas swoim aneksem. Przy tej pogodzie i tak było to wyzwaniem, fale
miotały nami, a co dopiero małym (aczkolwiek dużo większym od naszego)
pontonem. Faktycznie po przejściu bariery wyluzowało, ale przy braku światła
słonecznego Niemiec zaprowadził nas prawie na samo kotwicowisko, przez co
bardzo nam pomógł.
„Nagle Melo krzyczy „Stop, nie chodźcie
dalej”, robi jakieś dziwne ruchy, podchody do czegoś, co leży na piachu. Ogląda
z prawa i z lewa trzymając nas nadal w bezpiecznej odległości, zdejmuje worek z
pleców, wyciąga z niego niewielkie tyczki połączone sznurkiem i oznacza
terytorium, gdzie leży to coś dziwnego. Każe nam obejść to dookoła, po czym
tłumaczy, że są to narkotyki.”
Zdarzenia nie było, aczkolwiek Melo wyłuszczył
nam podczas spaceru, że zwraca uwagę na wszelkie odpadki i że takie historie
mają miejsce. Ale akurat nie podczas naszej wycieczki.
„Moana zaglądała wyciągając szyję w stronę
małpy i nagle trzask prask, małpa
wskoczyła i porwała Moanę, która wywrócona
nie zdążyła nawet zareagować. Uciekała z naszym dzieckiem, a my staliśmy
jak wryci, wiedzieliśmy jak trudno dogonić zwinną małpę. Po paru minutach
pościgu całej naszej przerażonej czwórki, znudzona zabawą Czita porzuciła swoją
zdobycz i dołączyła do reszty stada. Moana ogłupiała siedziała na piachu i się
uśmiechała. Zapewne podobała jej się zabawa w ucieczkę, którą już z nami
uprawia na łódce. Ile najedliśmy się strachu tylko my wiemy.”
Umówmy się, że mała małpka, której dorosłe
rozmiary ledwo sięgają poza Moany wzrost nie może porwać równej sobie istoty.
Ale bawimy się. Żadna małpka nic nie porwała oprócz rozsypywanych im cząstek żywności.
Czasami biły się między sobą o co smakowitszy kąsek, ale złodziejstwa nie było.
„Jak okazało się, że krew płaszczki
przyciągnęła rekina, który agresywnie zaczął się kręcić w pobliżu. Trzeba było
szybko się ewakuować do aneksu, chyba jeszcze nigdy tak sprawnie do niego nie
wskoczyłam jak tym razem. Grunt to motywacja. „
Płaszczka faktycznie wywijała ogonem, Melo w
końcu ją puścił. Rekina nie było żadnego, a jeśli był, to woda była tak mętna,
że go nie widziałam.
„Nie wiemy czy to właśnie to, czy po prostu
przypadek spowodował, że dziś rano zostaliśmy obudzeni przez wojskowych
pukających w nasz kadłub. Weszli z bardzo groźnymi minami i zaczęli kontrolować
papiery. Wielkie zdziwienie i niezadowolenie zawidniało na ich twarzach jak
zobaczyli, że wyjście z Kuby zostało zrobione 23 marca. To co my tu jeszcze
robimy. Powiedzieli nam, że kategorycznie muszą nas zabrać na posterunek w
Nueva Gerona na wyspie Juventud, żebyśmy zabrali najważniejsze rzeczy i
wszystko dla małej, bo nie wiadomo, czy nie będziemy aresztowani. A jeśli tak
to i konfiskata jachtu wchodzi w rachubę. Wyjątkowo plątał mi się język, nie
umiałam się wysłowić, byłam zaspana i zaskoczona, nie spodziewałam się aż tak
skrajnego postępowania.”
Ranek był spokojny jak nigdy dotąd. Nikt nie
pukał do drzwi, nikt nie starał się dowiedzieć czemu tu właściwie jeszcze
jesteśmy. Ale to my właśnie wiedzieliśmy, że mamy doskonałą pogodę, żeby
popłynąć na Kajmany. Tak więc uczyniliśmy. Zdjęcie z kłamstwa zostało wykonane
na Cayo Largo podczas regularnej odprawy, nikt wówczas nie był zestresowany,
Moana najmniej. Zresztą do tej pory nie wypowiedziała słowa „Amigo”.
„Już nie wspominam o darmowych wyczynach w
hotelu all inclusive (Daru zapomniał nadmienić, że oprócz kąpieli w basenie,
picia i jedzenia, zażyłam również zmysłowego masażu wykonanego przez posągowo
pięknego mulata – zapomniał, albo zazdrość mu nie pozwoliła…).”
Cóż, marzenia….
„Napisaliśmy więc maila do serwisu obsługi
klienta i otrzymaliśmy natychmiast odpowiedź, że numer ten został zablokowany z
powodu nadużywania czegoś tam przez poprzedniego użytkownika, co było
nielegalne, wręcz karalne, i że było on za to ścigany.”
Poprzedni użytkownik miał po prostu włączoną
opcję odbioru informacji, a nie rozmów. Dostaliśmy numer telefonu, na który
można dzwonić i po sprawie.
„Ponoć można też znaleźć kabanosy!”
Cóż, marzenia….
I tak od tej pory sterczymy na Kajmanach. Bogato
tu, pięknie tu, spokojnie tu. I trochę nudno. Ale miło jest odpoczywać.
Czwartek,
15 kwietnia
Sama nasza podróż jest pewnego rodzaju
ekstrawagancją. Jeszcze większą jest zawitanie na Kajmany, Szwajcarii Karaibów,
ale największą jest udanie się tu do restauracji na kotlet z żółwia. Po iguanie,
żółw się należał, choć opory natury etycznej człowiek w sobie ma, ale cóż krowa
też człowiek, a jemy ją i to ze smakiem.
Zanim jednak zacznę opowieść o tym dziwnym
miejscu napiszę kilka słów o wydarzeniach, które tak trzęsą Polską od paru dni
czyli wypadku pod Smoleńskiem. Tak od siebie i trochę dla siebie.
Otóż uważam, że najważniejsze jest życie. Jest
jednorazowe i niepowtarzalne co czyni go najwyższą wartością. Nie ma rzeczy
ważniejszej na świecie i to nawet jeśli chodzi o życie kogoś nam niemiłego czy
wręcz wrogiego. Dopóty dopóki nie odbiera ten ktoś życia innym wszystko jest do
naprawienia i wybaczenia. Gdy jednak odbiera, pojawia się wewnętrzny konflikt
moralny, dotyczący na przykład kary śmierci za morderstwo, czyli odebrania tej
najwyższej wartości komuś i karze za to.
Po tym co się stało w Smoleńsku każdy Polak
widzi jedno, polityka jest brudna i śmierdząca, a zakłamanie i hipokryzja w
niej, nie mają granic. Nazywamy to zakłamanie często dobrym tonem, które
również funkcjonuje w życiu prywatnym wszystkich - źle nie mówimy o zmarłym.
Tym razem zmarłych jest wielu i nie odbieram im prawa do ich byłego życia,
jedynie prawo do prawdy o nim.
W zasadzie chciałem w ogóle nie pisać na ten
temat, lecz wiadomość o nadaniu Lechowi Kaczyńskiemu honorowego obywatela
stolicy wyprowadziła moje wspomnienia z równowagi. Warszawiakiem nie jestem,
ale Polakiem tak i do stolicy się poczuwam. W przeciwieństwie do tego Pana
właśnie.
14 lipca 2004 rok, dzień święta narodowego
Francji w ambasadzie tego kraju w Warszawie gdzie, jak co roku, w jego ogrodach
odbywa się spotkanie wszystkich najważniejszych zaprzyjaźnionych z Francją
osób, polityków, biznesmenów, osób znanych i ważnych oraz kilku mniej znanych
co to na krzywy ryj chętnie i dobrego wina się napiją i mergueza z grilla
zjedzą (to ja). Był na tym spotkaniu Lech Kaczyński, wtedy prezydent Warszawy.
Jest to jedna z niewielu nieformalnych okazji kiedy
to można bez szpaleru ochraniarzy i sekretarzy podejść do człowieka i z nim
pogadać jak równy z równym. Rozmawiając z „Panie Prezydencie” (już wtedy taki
tytuł nosił) wspomniałem, że mam do niego sprawę warszawską i może to nie
moment, ale inna okazja może się nie zdarzyć, a pogoda jest taka ładna i
ptaszki śpiewają, a z nim jakoś nikt nie gaworzy.
Chodziło o Plac Zbawiciela (nie film) i
inwestycję naprzeciw kościoła, którą jako przedstawiciel francuskiego inwestora
prowadziłem. Inwestycja, po wielu latach problemów dobiegała końca i została wreszcie
uznana przez niechętną jej wcześniej prasę za wydarzenie i sukces
architektoniczny stolicy. Będąc na fali
i cytowany w Gazecie Wyborczej i Bankowej zapytałem Prezydenta o zrujnowane i
szpecące miasto budynki en face mojej budowy, a będące własnością miasta.
Zainteresowanie Prezydenta nie miało granic, rozmowa toczyła się miło i już
prawie doszło do umówienia formalnego spotkania w towarzystwie odpowiednich
służb kiedy to nagle przychylność Prezydenta zgasła jak świeczka na grobie lub
torcie urodzinowym.
Na początku nie rozumiałem o co chodzi, naiwnie
zastanawiałem się w jakim momencie popełniłem błąd, że miły i przychylny mi
człowiek staje się nagle obojętny, wręcz wrogi. Odpowiedź znalazłem szybko - na
pytanie Prezydenta o czas trwania takiej inwestycji odpowiedziałem prawdziwie, że ze trzy lata
minimum. Czy ktoś rozumie dlaczego to była niefortunna odpowiedź? Wyjaśniam.
Był to rok 2004 czyli rok przed wyborami
prezydenckimi. Wtedy to niepewny siebie kandydat Lech Kaczyński, z desantu
prezydent miasta Warszawy, potrzebował sukcesów. Nie za trzy lata, tylko teraz,
natychmiast, byle przed wyborami!
A Warszawa? W dupie Warszawa! Ruina straszy do
dziś i dziś też ma nowego honorowego obywatela. A spieprzaj dziadu!
Jak na mój wiek przystało na każdą sytuację mam
opowiastkę.
27 listopada 1999 rok. Lot Lufthansy
Frankfurt-Warszawa. Są moje 40-ste urodziny. W Warszawie czekają przyjaciele i
impreza urodzinowa. Zbliżamy się do Warszawy, pilot informuje, że jest straszna
mgła, a Warszawa nie ma urządzeń naprowadzających (zainstalowano je rok
później) będziemy więc próbować lądować, ale bez gwarancji.
Próbujemy po kilku minutach, procedury zwykłe,
pasy, wypuszczone klapy, podwozie (jako prawie pilot z tylko 50 godzinami lotu
wiem niewiele, ale patrzę i widzę więcej niż zwykły pasażer), za szybami mleko.
Po chwili jesteśmy już kilka metrów nad ziemią, widzę już światła pasa, tylko
że… 100 metrów
na prawo od nas. Silniki zaczynają wyć pełną mocą. Wolno, prawie dotykając trawy
wznosimy się w powietrze. Uff.
Po chwili, już wysoko, pilot zapowiada, że
polatamy 10 minut wokół Warszawy, może się mgła przewieje i spróbujemy jeszcze
raz. Nie spróbowaliśmy – kierunek Frankfurt.
Lecąc już do Frankfurtu mój szkocki kolega woła
stewardesę, a że będąc już lekko na bańce, stwierdza, że pilot to świnia bo to
są moje 40ste urodziny i wszyscy czekają na mnie w Warszawie i może by jednak
lądować, albo może dać mi spadochron i wyrzucić, żartuje.
Po paru chwilach stewardesa pojawia się znów,
niesie dwie butelki szampana, czapkę z podpisami i życzeniami od całej załogi
(mam ją do dziś) oraz zaproszenie do kabiny pilotów na nocne lądowanie we
Frankfurcie.
Frajda to była! Taki prezent od kapitana. Podwójny,
bo i życie też.
I wrócę do początku - życie jest najważniejsze i
ani pycha, ani poczucie chorej ważności swojej osoby czy jej funkcji nie
powinny mieć wpływu na inne, mniej ważne sprawy. W katastrofie Smoleńskiej coś
zawiodło. Może czyjaś pycha właśnie, może czyjeś poczucie wyższości nad światem.
Cóż, jakaś siła wyższa zawsze to koryguje, a potem inni płaczą. Tym razem tych
płaczących jest zbyt wielu. Żal.
A Wawel? Cóż, we Francji jest Panteon gdzie
składa się truchła największych Francuzów. Odpowiednikiem Panteonu w Polsce jest Wawel - symbol i
miejsce spoczynku wielkich Polaków. Lech Kaczyński wielkim Polakiem nie był,
nawet nie wzrostem, był jednak prezydentem Polski, który zginał pełniąc swoje
funkcje. To ci dopiero dylemat – chować, nie chować?
A co by było gdyby się okazało, że to jednak
prezydent wymuszał lądowanie?
Nic by nie było - winny jest zawsze kapitan,
który, mając na sobie odpowiedzialność za tyle osób, nie umiał na przykład
powiedzieć: spieprzaj dziadu.
Ja mam jednak inny dylemat - co na to wszystko
powie smok wawelski?
A CO NA TO SMOK WAWELSKI? CHYBA UCIEKŁ NA
KAJMANY.
Piątek, 16 kwiecień
2010
Jestem trochę oderwana od wstrząsu polskiego i szczerze
mówiąc nie mam za wiele dylematów, bo i tak będzie co będzie. Cóż z tego, że
moim zdaniem Prezydent Kaczyński nie zasłużył sobie na tak znakomite miejsce na
wieczny spoczynek. A to, że wczuwam się w rodziny zmarłych jest oczywiste jak
wynik 2x2. I tyle, nic więcej zrobić nie mogę.
Wręcz czuję się niesfornie chcąc pisać o tym o czym chcę pisać, wiedząc,
że rodacy jednak cierpią.
Przemogę się jednak, wszak cel jest jeden, mieć
wspomnienie naszych przeżyć, a Kajmany mimo braku bogactwa krajobrazów
dostarczyły nam tych przeżyć wiele i to bardzo pozytywnych.
Odprawa przy przypłynięciu była łatwa i szybka.
Skonfiskowano nam na czas pobytu wszelkie łowcze instrumenty, tutaj łowienie z
kuszą jest absolutnie zabronione. Poza tym
żadnych innych wymagań. Mogliśmy zakotwiczyć gdzie chcieliśmy mimo
początkowych strachów, że na każde kotwicowisko potrzeba osobnego pozwolenia.
Oczywiście cała procedura komunikacji przez VHF musiała być załatwiona, tego
Kajmańczycy potrzebują dla swojej ważności, ale przynajmniej rozmawiają chętnie
i przyjaźnie z każdym jachtem, próbując pomóc jak umieją.
Nie umiem opisać euforii, która się w nas
wytworzyła pierwszego dnia w pierwszym napotkanym hipermarkecie, a tak się
dobrze złożyło, że zakotwiczyliśmy w zatoce Governor’s Creek, z której do
takowego było 3 minuty piechotą. Miałam ochotę kupić wszystko co widziałam,
pomijając fakt, że byłam głodna, to tylu oferowanych produktów nie widziałam
już od czasów Vreudgenhill na Curacao. Ceny hamowały jednak nasze konsumpcyjne
zapędy, od takich kwot również odzwyczailiśmy się i to chyba już od czasów
Sycylii.
Na więcej eskapad tego dnia nie było ani siły ani
czasu. Pobiliśmy rekord płynąc do naszego kotwicowiska z miejsca odprawy aż 4
godziny pokonując jedynie 12
mil . Nikomu nie życzę tak trudnej przeprawy przez fale i
wiatr prosto w twarz (fale 2-3
metry , wiatr 25 węzłów)
Następnego dnia po przypłynięciu udaliśmy się do
centrum stolicy wyspy, czyli George Town. Same perfumerie i sklepy jubilerskie.
Nie byliśmy zdziwieni, wszak każdego dnia przybija tutaj od 3 do 5 wielkich wycieczkowców,
z których wylewają się całe miasta potencjalnej siły nabywczej. O dziwo
alkohole są tu droższe niż gdziekolwiek indziej, szczególnie te o wyższych
promilach. Najtańszy jest dżin i kosztuje 25 IC, czyli jakieś 30 USD!
Pospacerowaliśmy wzdłuż i wszerz czystymi i
zadbanymi uliczkami, a jako, że nic więcej nie było tam do roboty udaliśmy w drogę
powrotną w stronę naszej zatoki, po drodze do której wypatrzyliśmy wcześniej
chińską knajpę, która bardzo nas zachęciła (chyba podświadomie, bo od tej pory
jesteśmy jej stałymi gośćmi).
Okazało się, że owa restauracja była prawie u
kresu naszego powrotu, czyli przemaszerowaliśmy ponad 8 kilometrów w
oczekiwaniu na posiłek, ale ten wyrównał rachunki, był wyśmienity. Uznaliśmy,
że wrócimy tam z pewnością.
Każdy, kto wstuka w google hasło Kajmany na pewno
uzyska informację o jednej z najpiękniejszych plaż świata: Seven Mile Beach
czyli, jak buty siedmiomilowe, taka też plaża. Fakt, jest nieprzeciętna,
cudownie utrzymana, piasek biały i miałki, woda krystaliczna. Na dodatek w
odróżnieniu od wielu krajów Europy, żaden hotel nie może przypisać sobie
wyłączności do niej. Owszem szezlongi i inne urozmaicenia jak pływające stoły i
kanapy w Ritzu są tylko do użytku klientów hotelu, ale sama plaża jest dostępna
dla wszystkich i to z każdego miejsca głównej drogi. Co kilkadziesiąt metrów
jest dróżka i wskazówka „beach acces”. I nigdzie człowiek, klient hotelu czy
nie, nie czuje się intruzem.
DYSKRETNY UROK BURŻUAZJI – PLAŻA PRZY HOTELU
RITZ-CARLTON
Naszym ulubionym miejscem stał się jednak odcinek
plaży najbliższy nam, pomiędzy hotelem Westin a domem gubernatora. Jest tam
kawałek rafy, gdzie ryby są tak przyzwyczajone do pływających eksploratorów, że
same stadami przypływają i prawie ocierają się o ciało człowieka. Widać, że
nikt tam na nie poluje.
Wyspa ta jest jakąś pomyłką Boga, wystaje ponad
poziom morza góra jakieś 4-5
metrów . Pośrodku jest ogromna zatoka, gdzie głębokość
wód utrzymuje się na poziomie 1-3 metrów , czyli niewiele trzeba, żeby całe to
terytorium było lądem, niewiele też, żeby całe było podwodnym wybrzuszeniem. Na
razie jest jak jest, a owa płytka zatoka oferuje turystom, no i nam przy okazji,
wiele ciekawych miejsc przy rafie.
Płaszczek widzieliśmy wiele w wielu miejscach,
jak dotąd najwięcej chyba na Tobago Cays. Ale tak zakolegowanych z człowiekiem
jeszcze nigdy. Popłynęliśmy któregoś dnia aneksem tam, gdzie zbierają się
wszystkie wycieczkowe statki i zrozumieliśmy przyczynę. Łacha piaskowa, w
której stoi się tylko po pas w wodzie (na środku morza!) zaskakuje natychmiast
kilkoma podwodnymi stworami, które same podpływają i muskają ciało człowieka w
oczekiwaniu na coś smacznego. Po chwili okazuje się, że nie jest ich kilka,
tylko kilkadziesiąt, a może i kilkaset? My nic do jedzenia nie mieliśmy, ale
wmieszaliśmy się w tłum „prawdziwych” turystów wyposażonych przez organizatora
wycieczki w kalmary, odpadki rybie, chleb i tym podobne i tak jak na plaży przy
Ritz-Carlton czuliśmy się jak u siebie w domu, a płaszczki traktowały nas jak
innych. Dzięki temu mieliśmy okazję pooglądać, podotykać, pokazać Moanie co w
trawie piszczy. A piszczało, piszczeli turyści i Moanka, której płaszczki
próbowały wejść do koła i ocierały się o jej nogi. Zabawa był przednia, trochę
irracjonalna, bo to przecież dzikie zwierzęta, z rodziny rekinowatych na
dodatek.
SPŁASZCZAMY SIĘ WŚRÓD RYB UWIELBIAJĄCYCH WIZYTY
Na naszym ulubionym skrawku plaży poznaliśmy
mimochodem parę z dzieckiem w wieku podobnym do naszej Moanki. Dziewczynka
taplała się z chęcią w wodzie, była komunikatywna, tak więc znalazły szybko z
naszą syrenką wspólny język. Podobnie jak i my z jej rodzicami. Irlandczycy, którzy
pracowali najpierw kilka lat na Bermudach, a potem po nieudanym powrocie do
domu z powodu kryzysu w Irlandii i klimatu wyjechali „tyrać” na Kajmany.
Obydwoje pracują w finansowej strefie hipermarketów
i czują się tutaj bardzo dobrze podobnie jak ich mała w żłobku. Kontakt
zaiskrzył, spotykamy się regularnie na plaży (w dni wolne od pracy), czasami u
nas, jutro, na przykład jedziemy na śniadanie do nich. Rozmowa za każdym razem
klei się wyśmienicie, nawet jeśli po angielsku.
MOANA, FIONA, ERIN, SEAMUS I DARU
Są bardzo mili, ciepli, interesujący i
bezinteresowni, a nasze córy bawią się razem w najlepsze. Dla nas to bezcenne
umożliwić Moanie kontakty z innymi dziećmi, a nie tylko nakazywać jej żyć w
świecie dorosłych.
WSZYSTKIE DZIECI SĄ NASZE
Naszym celem jest wrócić na Kubę, żeby od nowa,
tym razem w lepszej aurze, przerobić Jardines de la Reina, a potem śmignąć na
Jamajkę, gdzie zakończymy nasze wodne eskapady tego sezonu. Czekamy więc na
okienko pogodowe na Kajmanach, a że pasaty są już nieźle ustabilizowane o tej
porze roku, trudno jest znaleźć odpowiednie wiatry i falę, żeby na tę Kubę
płynąć. Tak więc będąc w oczekiwaniu zajmujemy
się jak umiemy.
Część czasu spędziliśmy na kotwicy obok mariny
Kaibo, przy północno-wschodnim cyplu wyspy (stąd eskapada aneksem do
płaszczek). Był obok Rum Point czyli jedna z najbardziej rozsławionych plaż
wyspy. Woda o temperaturze 30 stopni na sto metrów od plaży jest po uda, mała zatoczka,
przepiękna i pustawa, zaopatrzona jest w darmowe szezlongi, a na dodatek miejsce
ma rzadką zaletę – rozłożone jest wśród drzew dających cień. Nic tylko się
wyłożyć na dnie z wystającymi ponad powierzchnię ramionami i pośladkami i tak
spędzać popołudnia
MOANA KLEPIE BIEDĘ
WODA PONAD 30 STOPNI – ROZKOSZ
Teraz, od tygodnia prawie, sterczymy na południowym
krańcu Governor’s Creek w malutkiej zatoczce, do której wiedzie mały i płytki
kanał. Mamy stąd kilka metrów do lądu gdzie są wszystkie dogodności, jest
spokojnie i ładnie. Część zatoczki otacza pole golfowe, które jest naszym, a
głównie Moanki, miejscem spacerowym.
Poniedziałek i wtorek spędziliśmy na zwiedzaniu
wyspy samochodem. Na taką małą wyspę dwa dni mogą wydawać się za dużo, ale jak
się chce skorzystać w pełni z odwiedzanych miejsc, trzeba się liczyć, że to
będzie trwało dłużej.
Pierwszego dnia odwiedziliśmy rozsławione przez
przewodniki Botanical Gardens. Daru miał odruch zawahania przed ceną biletów: 20
USD, ale cóż, jedyna atrakcja na wyspie ma swoją cenę. Było pięknie,
dwukilometrowa przechadzka wśród chaszczy, tu i ówdzie kaktus (czytaj tak jak
wszędzie na tych wyspach), ale różnorodność ptasich odgłosów była
nieprzeciętna, nawet gołębie śpiewają tu bardziej melodyjnie. No i na każdym
kroku dostojnie stoi i waruje waran, czyli iguana. Tutaj są błękitne,
niespotykanie duże i niezwykle ufne. Ciągle nas fascynują, a my mimo ostrzeżeń,
żeby się nie zbliżać, bo niby gryzą, wiemy, że to nie prawda, są całkowicie
bezpieczne.
PIERWSZE LEKCJE PRZYRODY
Następnym przystankiem była restauracja Over the
Edge obok Old man Bay. Z tarasem nad wodą, dobrym piwem i rybami no i cenami po
raz pierwszy nie z księżyca. Zacnie. Popołudnie spędziliśmy na plaży przy Rum
Point, o której pisałam wcześniej.
Drugi dzień wycieczki był bardziej aktywny
ruchowo.
Przynajmniej z milę przepłynęliśmy w tą i z
powrotem na rafę od restauracji „Lobster Pot”, gdzie konsumowaliśmy wcześniej na
lunch kotlet z żółwia. I przynajmniej z 7 kilometrów
przeszliśmy najbardziej znaną i najbardziej sportową trasą wyspy „Mastic
Trail”. Zdążyliśmy zaliczyć jeszcze sklepy żeglarskie i żywnościowe.
I tak mija dzień za dniem, ostatnie dwa niestety
są pod znakiem silnego wiatru i deszczu, wczoraj nie wyszliśmy w ogóle poza
nasz mały pływający domek. Ale za to znajdujemy przyjemności w obcowaniu ze
sobą i w obserwacji Moany, która z dnia na dzień szykuje nam coraz większe
rozwojowe niespodzianki. Od dwóch dni nagle zaczęła regularnie i świadomie
korzystać z nocnika, założenie pieluchy na noc lub do wyjścia, jest dla niej
ewidentnym upokorzeniem. Rozumie wszystko co się do niej mówi z najmniejszymi
niuansami, sama nie umie jeszcze nic powiedzieć, ale jej body language jest
bardzo ekspresywny, mamy radość i ubaw po pachy, jest to nie kończący się i nie
nudzący się spektakl.
Tak samo jak nasze codzienne wymuskane kolacyjki.
Są spektakularnie pyszne. Odkrywamy nowości i radujemy się nimi jak darem
natury. Przedwczoraj jagniątka, wczoraj krewetki, dziś ryba mahi-mahi, ale jak
podane! Ritz-Carlton się chowa!
SQUASH – OWOC CZY WARZYWO
NASZA KOLACJA – BANAN, MARCHEWKA, SQUASH I
KOTLECIKI JAGNIĘCE. MNIAM.
I filmy. Podobnie jak kolacje, codziennie dobre,
przedwczoraj polityczny, wczoraj kryminalny, dzisiaj… cóż … na faktach, czyli
jak to potentaci przemysłu tytoniowego wprowadzali od lat społeczeństwo w błąd…i
podtruwali dodając środki zwiększające uzależnienie. Palić, czy nie palić, oto
jest pytanie…
W każdym razie wszystko wskazuje na to, że
pojutrze opuścimy Kajmany ponownie w kierunku Kuby. Cel: Cienfuegos, chyba, że
po drodze okaże się, że nie damy rady, to plan B: Cayo Largo. Znowu będziemy
odcięci od świata przez miesiąc, aż dotrzemy do Jamajki pod koniec maja, żeby
tam zadekować Bubu na dobre aż do przyszłego roku. My w tym czasie będziemy
zwiedzać USA i Kanadę, a potem wrócimy do Europy aby zażyć śniegowych rozkoszy,
których nam po kilku latach już trochę brakuje.
Niedziela, 18 kwietnia
Tak, tak, jesteśmy otwarci 24 na 24 godziny,
zapewniali celnicy i immigrations. Zapomnieli jednak wspomnieć, że wyjście w
niedzielę i święta kosztuje. Z trudem przełknęliśmy te 80 USD dopłaty. Na
dodatek był cyrk z kuszami do podwodnych polowań, zabrali je przy odprawie
wejściowej, a teraz nie chcieli oddać do ręki i facet przyjechał aż do naszej
zatoki, kusze oddał i czekał aż odpłyniemy. Dbają o swoje ryby i langusty.
Tak więc opuszczamy właśnie Kajmany. Nie wiem
skąd się to wzięło u Beaty, ale miała jakąś obsesję mówiąc: a popłyniemy na
Kajmany? Popłynęliśmy i spędziliśmy tu 18 dni. Cóż, ja też lubię miejsca
zadbane, czyste i bezpieczne. Ma to jednak swoją cenę. Na Kajmanach jest
wszystko, za to bardzo drogie jak przystało na miejsce dla milionerów. Jak
wszędzie jednak wszystko ma swoje proporcje. Nasi nowi kumple mieszkają tu i są
zachwyceni. Wynajmują fragment w szeregówce za 2 tys. kajmańskich dolarów (2,5
tys USD), mają salono-kuchnio-jadalnię, trzy sypialnie i trzy łazienki, taras z
grillem, wszystko położone w zadbanych ogrodach. W ich kondominium jest plac
zabaw dla dzieci, korty, dwa baseny i mają przynależne im miejsce parkingowe. Opłaty
czynszowe wynoszą 700 dolarów, - ponosi je właściciel.
NA KAJMANACH NOWOCZEŚNIE – BUC, KRÓL I CHAM
Komfort ten wydaje się drogi. Jednak zakładając,
że kasjerka zarabia około 1,5 tys. tutejszych dolarów, a T-bone stek kosztuje w
sklepie 15 to proporcje są jakby Polskie. Wręcz jest tanio. Danie w knajpie
kosztuje tu około 20 dolarów czyli, jeśli kasjerka w Polsce zarabia 1,5 tys.
złotych to jednak nie zje niczego za 20 złotych w dobrej restauracji, w której,
jak tu, szklanka wina kosztuje 5,
a piwo 3. Czyli jeśli zachowamy proporcje 1 do 1 (a nie
1 do 3,5 po kursie wymiany) to coś tu
jednak nie gra, prawda? Wygląda na to, że Polska to drogi kraj.
Na Kajmanach było miło. Morze jest czyste i
wszędzie rafa, plaże piękne, chodniki mają obniżenia dla wózków. Jedyna wada to
położenie cykloniczne, w naszej zatoczce gdzie korzystaliśmy z prywatnego
pomostu kondominium domów, po poznaniu się z kilkoma mieszkańcami
dowiedzieliśmy się, że w czasie cyklonu Ivan pomosty zostały zmiecione, łódki
były pod wodą, albo na trawnikach, a woda podniosła się do pierwszego piętra.
Oczywiście Ivan był wybitny (jak to Ivan – Groźny czy Lendl), taki zdarza się
raz na 50 lat, ale się jednak zdarza.
Teraz płyniemy znów do Cienfuegos na Kubie.
Morze jest płaskie, wiatru prawie nie ma więc grot i genaker wspomagane są
jednym silnikiem. Zapada noc, Moanka po wieczornym jajku, pójdzie do kąpieli,
wypije mleko i zaśnie aby obudzić się rano. My będziemy przysypiać czuwając nad
naszym bezpieczeństwem.
Każdy rodzic chciałby aby jego dziecko było
najlepsze, mądre, ładne itp. Lub tak uważa z założenia, że takie jest. My
staramy się być obiektywni i nie wariować. Moana jest uroczą, bystrą i prawie
zawsze uśmiechniętą trochę za okrąglutką ślicznotką, jednak opóźnioną w
mówieniu, choć rozumie wszystko. Nie martwimy się tym zbytnio, to standard w
naszym wypadku. Moana słyszy bez przerwy tyle języków wokół siebie i z naszych
ust, polski, francuski, angielski i hiszpański, że pewnie nie może zrozumieć o
co w tym wszystkim chodzi. Zacznie mówić późno, jak dzieci w podobnym
otoczeniu.
Jednak jak każdy rodzic muszę się pochwalić,
choć Beatka już o tym pisała. Moana, zapóźniona w mówieniu zrobiła nam nie lada
niespodziankę. Otóż mając właśnie półtora roku pokazała nocnik, rzekła „to”,
pokazując na pieluchę, a po jej zdjęciu zasiadła i zrobiła swoje pierwsze
siusiu. Co więcej, od tego momentu chodzi na golasa i korzysta wyłącznie z
nocnika, a wieczorne zakładanie pieluchy jest awanturą. Widział ktoś coś
takiego? Na dodatek przekomarza się z nami notorycznie. Udaje, że nie umie
mówić mama. Na wszystko mówi tata, na Beatę też. Ja mówię: powiedz mama, a ona
na to: tata. No chyba, że się zapomni i powie mama, ale szybko wtedy poprawia na
tata i tak zostaje. Zabawa.
NASZE SZCZĘŚCIE
Moana i jej urok to też nasza tarcza.
Najbardziej srodzy celnicy i wopiści rozpływają się na jej przesyłane im całusy
i mamy spokój. Najważniejsza jest jednak rola Beatki. To właśnie dzięki niej
Moana jest zdrowa jak ryba, nie miała nawet kataru, nie mówiąc o innych
dziecięcych, choćby gastrycznych przypadłościach. Beata pucuje codziennie dwa
razy całą podłogę na Bubu. Dzięki temu Moana może się po niej walać bez
zagrożeń. Inną sprawa, że w wilgoci i na morzu żyje się prawie bez kurzu.
Przemieszczając się z miejsca na miejsce
pozwalamy wszędzie brać ludziom Moanę na ręce, całować i budować w ten sposób
jej immunologiczny system. Nie bez znaczenia jest też jedzenie, Moana je
wszystko, bardzo chętnie ryby, które jemy bardzo często, a które tak rzadko są
obecne na polskich stołach.
Beatka mówi też, że Moana jest reinkarnacją Ubu.
Fakt, że ma z nią aż tyle wspólnych cech charakteru napawa nas zdumieniem. Po
pierwsze jest bulimiczna, po wtóre jest niezależna, znaczy jak ma ochotę to
buzi da, a jak nie to można prosić i nic z tego, po trzecie jest uparta i
dopiero huknięcie przywołuje ją do porządku. Po czwarte jest kochana i
przyjazna dla wszystkich. To ci heca.
poniedziałek,
19 kwietnia 2010
Już 1.00 w nocy nowego dnia, którego zakończenie
zobaczymy z pewnością już na Kubie. Płynie się niezwykle spokojnie, wiatru nie
ma w ogóle, a morze jest płaskie jak jezioro. Jedyne, co przeszkadza to hałas
silnika, ale bez niego stalibyśmy w miejscu.
Nie żałuję naszej eskapady na Kajmany, w sumie
bardzo mi się podobało i mimo wysokich cen, czasami taki wypad w bogactwo i
estetykę jest wskazany dla zdrowia duszy. A potem, no cóż, potem wraca się z
tym większą przyjemnością do miejsc ciekawych inaczej, ale tak naprawdę to
ciekawszych. Przez historię, miejsca i ludzi. Rdzennych Kajmańczyków (o ile na
tych wszystkich wyspach istnieją rdzenni mieszkańcy) za wielu nie ma, dominuje
wszędzie kolor biały. Oprócz szczęścia, jakie mieliśmy spotykając Seamusa i
Fionę (którzy lokalni są tylko tymczasowo, na okres umowy o pracę), nie
spodziewam się, żeby zaistniał jakikolwiek kontakt z lokalnymi ludźmi.
U FIONY I SEAMUSA ZABAWY MOANY Z ERIN
Wszyscy inni też byli uprzejmi, ale nie wyczuwało
się w nich tego bijącego ciepła, które wyrywa się z oczu większości
Kubańczyków. Poziom bezpieczeństwa oceniam jednak najwyżej w całym regionie
karaibskim, no chyba, że na równi z Kubą
Niedziela,
24 kwietnia 2010
Niespodziewanie, jak zwykle niezgodnie z
prognozą, płynąc z Kajmanów na Kubę zaczął wiać wiatr i zamiast o północy, jak
zakładaliśmy, o zachodzie słońca rzuciliśmy kotwicę przed mariną Cienfuegos.
Miłe jest takie pływanie, fali prawie brak, wiatr pcha łódkę, która szybko
połyka mile. Samo pływanie na żaglach jest jedną wielką negacją. Jak morze jest
przyjemne i płaskie to nie ma przecież wiatru, jak już jest ten wiatr
wystarczający aby się przemieszczać to wiąże się to natychmiast z falą, która
sama w sobie jest nieprzyjemna i nie ułatwia życia. Jednakże przemieszczanie
się własnym domem jest niedoścignionym ideałem podróżowania.
Nieustająco zachwyca mnie i zadziwia fakt, jak
człowiek potrafił sobie zorganizować wokół siebie świat aby mu się żyło
wygodnie. Na naszej Bubu mamy słodką wodę produkowaną przez nas samych z
morskiej, na dodatek ciepłą dzięki silnikom lub elektrycznemu bojlerowi. Mamy
oświetlenie i 220 volt, dzięki czemu żyjemy komfortowo słuchając muzyki czy oglądając
filmy. Mamy oczywiście gaz w butlach zapewniających nam smażone czy gotowane
posiłki z produktów wziętych z lodówki i małej zamrażarki. Mamy też
elektroniczną nawigację oraz nocny alarm kotwiczny, jak gdyby coś się wydarzyło
z kotwicą. Autopilot zapewnia nam komfort nie sterczenia za kołem sterowym cały
czas, a nasz szybki aneks pozwala na penetrację okolicznych ciekawostek i kontakt
z lądem. Zabawny jest taki przemieszczający się własny domek.
Zawitaliśmy do Cienfuegos z wielką
przyjemnością, bardzo lubimy to miejsce, tym większą jednak, ponieważ okazało
się, że przed nami stoi Ad Hoc, zaprzyjaźnieni z nami Francuzi, z którymi
rozstaliśmy się na Curacao parę miesięcy temu.
Jakaż to była radość i zaraz wspólne spacery po
mieście i jego urokliwych zakątkach. Philippe i Eliane właśnie przypłynęli i to
był ich pierwszy dzień na Kubie. Powoli wprowadzaliśmy ich w tajniki
kubańskiego życia, w dwie waluty, targ warzywny, sklepy o dwóch obliczach oraz
w najlepsze restauracje.
ELIANE, PHILIPPE I DZIECI W NASZYM ULUBIONYM
PARKU
Szybko spotkaliśmy też Olka, którego łódka stoi
w marinie i z którym tym razem relacje okazały się ciepłe i serdeczne. Jego
kubańska żona śpiewa w zespole grającym świetny jazz na bazie salsy. Bardzo mi
się podobały ich kompozycje i będziemy ruszać polskie kontakty aby zagrali i w
Polsce.
CIENFUEGOS Z MASZTU – NA CYPLU NASZ ULUBIONY
SKWER I NAJLEPSZE MOJITO
Dla nas jednak Cienfuegos było tylko
przystankiem zaopatrzeniowym. Po „plastikowych” i drogich warzywach na
Kajmanach wreszcie zęby nasze wbiły się w aromatyczne pomidory i ogórki, a
nawet ziemniaki, które są chrupkie i mają smak. Cóż, nasza cywilizacja
wydajności i ceny zabiła smaki, a chcąc je uzyskać płaci się dodatkowo za tak
zwane produkty naturalne, bio. Znaczy pozostałe są nienaturalne. To tak jak z
obywatelstwem francuskim, którego otrzymanie nazywa się w tym języku
naturalizacją. Czyli człowiek zostając Francuzem staje się naturalny, bo
wcześniej nim nie był. To tak jak marchewka jest lepsza rosnąc na gównie, a nie
na fosfatach. He, he.
Zaopatrzyliśmy się więc we wszystko co było
możliwe i opuściliśmy naszych miłych znajomych, którzy jak my nie tak dawno
temu, czekają na przyjazd kumpli via Hawana.
Dla mnie dodatkowo był to przystanek naprawczy.
I tu lubię komunę, choć raz właśnie. W komunie nie ma zbędnych przedmiotów,
wszystko się przydaje i naprawia, a nie wyrzuca, jak zepsuty nowy jednorazowy
chiński produkt. Nasza cywilizacja jest cywilizacją śmieci, a komunistyczna
cywilizacją odzysku. Tak się złożyło, że moje dwie pary okularów trafił przysłowiowy
szlag. Jednej pękły śrubki, nie przewidziane do słonej wody, drugie, druciane,
okrągłe i stare jak świat, złamały się po prostu przy nosku ze starości
właśnie. Tragedia.
Wizyta u optyka skończyła się obietnicą nowej
pary za… miesiąc. I to zwykłych szkieł, a nie fotochromów, które zapewniają mi
niebywały komfort w tym klimacie. Przy śrubkach już majstrowałem i udało mi się
je rozwiercić z zamiarem włożenia w otwory nitów czy drutu aby móc je używać.
Na razie taśma klejąca, nie mająca wiele wspólnego z estetyką, spełniała to
zadanie. Drugi optyk, był jakby mniej państwowy, szybko znalazł śrubki z
nakrętkami i po paru minutach okulary (dzięki przygotowanym przez ze mnie
dziurkom) wyglądały jak nowe, patrząc na drugie rozłożył jednak ręce. Nie dałem
jednak za wygraną. Pierwszy jubiler skierował nas do innego, profesjonalisty.
Tam dobrze chyba trafiliśmy, jubiler naprawiał właśnie wisiorek lutując go
złotem na maleńkim palniku. Po odczekaniu swojej kolejki, spojrzał na okulary,
na mnie i wziął się do roboty. Wyjął szkła zaznaczając za moją namową osie, i
wziął się do lutowania. Po lutowaniu oszlifował całość kamieniem, a potem na
zrobionej z pralkowego silnika (Windows nie przyjmuje słowa pralkowego – dowód
to na moje powyższe słowa, pralkowe już nic nie może być, pralka po zepsuciu
idzie na śmietnik, a nie na części do odzysku) polerce doprowadził całość do
świetności jaką pamiętał tylko Georgio Armani. Gdyby wiedział, że po dwudziestu
latach…. Po założeniu szkieł założyłem nowe piękne okulary Pana Kleksa, bo tak
zawsze mi mówiono gdy w nich chodziłem. Cud? No nie, komuna po prostu. Obie
naprawy kosztowały 5 CUC czyli 15 złotych.
Wypłynęliśmy w piątek. Postanowiliśmy jednak
spenetrować Ogrody Królowej, wielki archipelag wysp położony na południowy wschód
od Cienfuegos. Tym bardziej, że nasz wcześniejszy „przejazd” przez ten region
był mało udany ze względu na temperaturę, wiatr i mętną wodę.
Tym razem jest już lato, woda ma 27 stopni, a
powietrze 30. Stając naszym pływającym domkiem tu i ówdzie napawamy się
krystaliczną wodą. To są znów momenty zachwytu, zachodzące wczoraj słońce
koloru płynnego złota zachodziło nienaturalnie bliżej niż horyzont, Bubu zawieszona
nad dnem i ta kompletna cisza. A w niej cichutki tupot nóżek Moany na
pokładzie. Aż łza się kręci ze szczęścia.
I znów jemy upolowane przez mnie ryby. Bardzo
dobre są squirellfish. Są czerwone, mają wielkie czarne, lekko podkrążone oczy,
są dość łatwe do upolowania bo ciekawskie i nigdy długo nie chowają się pod
skałą, zaraz wychodzą zobaczyć co się dzieje. Cóż, ciekawskiemu łeb urwali. Nigdy
nie lubiłem ich czyścić, mają bardzo ostre kolce na płetwie grzbietowej i
drobną, ściśle przylegającą łuskę jak u okonia. Mam jednak nowe rękawiczki
zakupione przez Agnieszkę i Irka, dzięki którym brak zakrwawionych rąk zmienił
mój stosunek do tych zacnych w smaku i o jędrnym mięsie ryb. Na dodatek
generalnie nie są zarażone ciguaterią. Rozkosz.
Jemy też conche, które jak się okazuje zbite
młotkiem przed gotowaniem (nie robiliśmy tego wcześniej) stają się miękkie, a zrobione
na sposób kubańskich rybaków przepyszne. I tak właśnie żyjemy. Natura, plaża,
woda i kolorowy podwodny świat. Samo płynięcie jest upierdem, ale to cena
płacona za przemieszczanie się własnym domem.
Czytam właśnie Hłaskę. Jakoś go zawsze pozostawiałem
na później, coś tam przeczytałem w Polsce za komuny, coś tam we Francji z
wydanych tam rzeczy. Zachłyśnięcie się nim zawsze mnie odpychało od jego
twórczości, wychowany na Gombrowiczu uznałem, że Polski James Dean jest
stworzony tylko na miarę kiepskich proporcji w jakich tworzy się mity w
Hollywood i komunie. Choć wiele o nim wiedziałem dopiero teraz postanowiłem
sprawdzić ten samorodny geniusz. Oczywiście jeszcze nie mam wiele do
powiedzenia, nawet opinii o tym co czytam. Zacząłem od wielkiego tomiszcza
skróconego do małego, pierwszego opowiadania, ”Baza Sokołowska”.
I od razu odkrycie, może tylko moje, starego
rozwiązywacza krzyżówek z „Przekroju”. Autor, kierowca wtedy, opisuje
wydarzenia z perspektywy innego ja, narratora, i celowo nie łączy imienia i
nazwiska Michała Kosewskiego, jednego z głównych bohaterów, aby nie ułatwić
czytającemu zadania. Nazywa go Michałem czy Kosewskim, a wystarczy przeczytać
Michał Kosewski i odwrócić trzy ostatnie i pierwsze liter. No chyba nie
jestem pierwszym odkrywcą? Nie spotkałem się wprawdzie z wcześniejszym takim
połączeniem, ale czyżbym był pierwszy? Wątpię, ale zawsze to jakiś mały sukces
własny, choć naiwny.
MICHAŁ KOSEWSKI
A propos Sokołowskiej, choć nie Warszawiak
dobrze znam to miejsce. Było ono zaraz obok moich ex teściów, no i też bazą
zakupów wina w pobliskim Polmosie, na Sokołowskiej właśnie. Z teściem
rozmawiałem niedawno, bardzo go lubię, dzwonię więc jak jest jakaś okazja.
Ostatnio dzwoniłem z okazji świąt wielkanocnych.
- co słychać? pytam,
- po staremu, słyszę.
- co u Zbyszków?
- po staremu, bez większych zmian.
A co u ciebie? Nie znudziło ci się jeszcze to
pływanie?
Myślałem, że umrę ze śmiechu. Jak pomyślę, że
mogłem odpowiedzieć: po staremu!
Od wyjazdu z Polski w październiku i wypłynięciu
z Grenady, spędziliśmy kilka miesięcy na wyspach Wenezueli, potem jakiś czas na
Bonaire i Curacao, miesiąc na Jamajce, trzy na Kubie, zahaczając dwa tygodnie o
Kajmany, a inni mogą tylko powiedzieć: po staremu. Szczyńściosz ze mnie, choć
pewnie wielu woli „po staremu”.
Czwartek,
28 kwietnia
No nie podoba nam się zbytnio w tej części
archipelagu. Wyspy są nieciekawe, zarośnięte głównie mangrowcami, a jedyną ich
atrakcją są komary i jeszcze od nich gorsze gryzące muszki meszki. Tych
ostatnich nawet tępić się nie da, są praktycznie niewidoczne. Widoczne są
natomiast i na dodatek bardzo swędzące ich ugryzienia.
Cayo Guano, Cayo Blanco de Casilda były tylko
nocnymi przystankami bez wartości. Cayo Blanco de Zaza przypominało już
bardziej wyspę. Plaża była w miarę atrakcyjna, automatyczna latarnia morska do
wdrapania się. Zakotwiczyliśmy przy plaży niezbyt chronieni od fali, ale cóż to
za fale, na tym prawie odciętym od morza wielkim akwenie. Rano pojawili się
rybacy próbując nam sprzedać langusty za 8 CUC. Wyśmialiśmy ich pokazując kuszę
i wędki. Nic nie potrzebowaliśmy.
Następni pojawili się po południu, znów
zaproponowali langusty i niewielkiego tuńczyka. Za ile? Jak to za ile? za
darmo. Dostali po dwa piwa, o dziwo obaj nie palili, co było zaskoczeniem, skończyło
się na długiej rozmowie. Pod wieczór w
drodze do swojej wioski pojawili się znowu. Chcieli nam pokazać rekina młota,
którego złowili.
MŁOT
Znów piwo i zaczęliśmy rozumieć o co chodzi z
tymi langustami. Otóż nie wolno im ich oficjalnie sprzedawać na targu, mogą je
łowić tylko do użytku własnego, rozdają je więc rodzinie, znajomym i nam bo
mili jesteśmy i jeszcze mamy śmieszne dziecko. Zadziwiające. Rozmowa była
nadzwyczaj miła, nawet trochę o polityce, cóż obcych nie było, a oni to dwaj
bracia, Osbani wygadany, 36 lat, a starszy w moim wieku, milczący.. Ponieważ
nawiązaliśmy wspólną nić porozumienia, poprosiliśmy ich o kupienie nam warzyw, pomidorów,
ogórków i cebuli. Pieniądze daliśmy oczywiście z góry i umówiliśmy się na dzień
następny w południe.
Langusty były pyszne, jak zwykle, z tym że dwie
takie duże to aż zanadto. Nadwyżka zjedzona została w południowej sałacie. Nasi rybacy nie
pojawili się, dzień więc spędziliśmy na plaży aby Moana mogła pobawić się w
piasku. Trochę pospacerowaliśmy, zobaczyliśmy kwitnące kaktusy, weszliśmy na
latarnię popatrzeć na Bubu i wyspę z góry. Był też wrak statku wibrobetonu.
Była kiedyś moda na takie konstrukcje.
CAYO BIANCO DE ZAZA
Pod wieczór fala zrobiła się duża i nieprzyjemna
i kiedy już nic nie zapowiadało wizyty, zza wyspy pojawiła się terkocząca
łódeczka naszych rybaków. Przepraszali, ale silnik im się zepsuł i nie mogli
odpalić, przypłynęli tylko nam dać produkty. A było tego z trzy kilo pomidorów,
tyleż ogórków i wielki warkocz cebuli. Jako dodatek ogórki kiszone w zgrzewce z
folii - cóż za niespodzianka, no i
druga, worek krewetek, na dwie kolacje. Kochani!
Dostaliśmy ich adres, tak na przyszłość, zabiorą
nas nawet z Cienfuegos, mają starego Chevroleta z 1956 roku.
Gdy daliśmy naszego maila nagle krzyk brata z
łódki przerwał plany. Próbował odbić dziób przywiązanej do Bubu łódki i jakoś
się omsknął i uderzenie rozwaliło mu cały kciuk, z którego krew lała się
ciurkiem. Szybko wyciągnęliśmy co trzeba z apteczki, wodę utlenioną, bandaże i
ręka wylądowała na temblaku. Czy palec złamany? Nie wiadomo. Umówiliśmy się
jeszcze na 8 rano, przywiozą nam chleb i paprykę i już pognali w stronę
odległego o 2 mile
lądu. Nadchodziła noc.
Smutno nam było, tacy mili, przyjechali z
warzywami, a taki głupi wypadek zepsuł wszystko. Zobaczymy rano.
Dla nas zaczęła się złota passa kulinarna. Po
langustach dnia poprzedniego, wieczorem Beata zrobiła rybne spaghetti. Ja byłem
tym razem tylko pomagierem od obierania i krojenia. Wyszedł istny cud świata,
najlepsze jakie jadłem w życiu. Niebo w gębie. Zajadaliśmy tak, że nawet
zapomnieliśmy o winie stojącym w kieliszkach.
Następnego dnia passa trwała dalej, na kolację
były krewety w oleju z czosnkiem i pietruszką. Znów najlepsze jakie jadłem. Ale
ubaw, nie trzeba restauracji, żeby jeść takie cuda pierwszej świeżości.
Wczoraj kontynuowaliśmy, znów Beatka przeszła
samą siebie i kolacyjne ragout jagnięce wyniosło nas na najwyższe smakowe
poziomy. Cuda!
Rano czekaliśmy na wieści, umówiliśmy się
wcześnie, nasi rybacy chcieli płynąć na połów, a my dalej. Na próżno
wypatrywaliśmy łódeczki i wsłuchiwaliśmy się w ciszę szukając uchem znanego nam
terkotu.
Z żalem o jedenastej podnieśliśmy kotwicę i
odpływając w dal spoglądaliśmy w lornetkę czy pojawi się od strony lądu mały
punkcik. Gotowi byliśmy zawrócić. Punkcik nie pojawił się, za to w naszych
głowach myśl o szpitalu, gipsie i tym podobnych przykrościach. Cóż, zadzwonimy
z Cienfuegos, na szczęście mamy numer telefonu do ich matki.
Całodzienne płyniecie z prędkością 6 węzłów
przypominało jeziorne wspaniałe pływanie bez fali, z tą jedną różnicą, że od
momentu kiedy rano ustawiliśmy autopilota to koła sterowego dotknęliśmy po raz
pierwszy chwilę przed wrzuceniem kotwicy w archipelagu Ana Maria. Napawaliśmy
się tym żeglowaniem i tylko (lub aż) zerwany genaker, nowy i wielki trochę
zepsuł nam humory, a mnie prawą rękę, którą usiłowałem przytrzymać szot.
Przesuwająca się lina uciekającego w naturę żagla spaliła mi wnętrze dłoni
pozostawiając zapach spalenizny i bąble.
Żagiel uratowaliśmy i da się go naprawić. Winny
jest twórca - Wawer Sail, do żagla, dobrze uszytego, nota bene, zastosowano złą
linę sztagową, nie dość, że była słaba, dolny zaczep z kałszą przypomina
szczotkę do zamiatania ulic, to na dodatek była zbyt rozciągliwa. Już po
założeniu wyglądało to nie najlepiej, a po otworzeniu żagla z rolera żagiel
przypominał bardziej spinakera niż genakera. Da się jednak tę linę wymienić.
Pod wieczór zaczęliśmy kotwiczyć. Bez końca.
Kotwica jeździła po dnie jak po maśle, a jej wyczyny obserwowała Beatka z wody.
Ja biegałem od windy do silników wykonując mało skoordynowane działania. Co
jest do cholery, jakiś drobny pył na dnie nie daje oporu kotwicy. Beatka
wyszła, otworzyliśmy wściekli po piwie - możemy zostawić leżeć sprawę
dorzucając łańcucha, byliśmy tak chronieni od fali i wiatru, pogoda była taka
piękna, niebo czyste, nic się stać nie mogło. Nauczeni jednak doświadczeniem
wiemy, że bezpieczeństwa się nie odpuszcza. Wyciągnęliśmy więc drugą kotwicę,
kawał łańcucha do niej, oczywiście gdzieś zapodziały się szekle, w końcu jednak
cały majdan wylądował w wodzie i … dalej to samo. Znów Beatka poszła do wody,
nurkowała poprawiając kąt natarcia kotwic, aż wreszcie złapało, 2 tys. obrotów
na wstecznym i stoimy. Uff. Cała zabawa trwała ponad godzinę przy słońcu
dotykającym horyzontu czyli zanikającej w wodzie widoczności.
Rano niebo było przepołowione, od północy
czarne, od południa bezchmurne. Wiatr był południowy, uznaliśmy, że idzie
lepsze, a zagrożenie pozostanie nad Kubą. Zrobiliśmy po kawie kiedy przyszedł
on, znany wszystkim z opowieści – biały szkwał. Z niewielkiego południowego
wietrzyku zrobił się w kilka sekund zachodni wiatr o sile 40 węzłów zrywający
szczyty powstałych równie szybko fal. Widoczność spadła do zera. Zamknięci w salonie
patrzyliśmy jak sroki w kość czyli w nasz GPS i na alarm kotwiczny. Będzie nas
ciągnęło czy nie? Za nami była rafa. W wypadku ruchu jedynym wyjściem byłoby
włączyć silniki i stojąc dziobami do wiatru walczyć w ulewie o stałą pozycję. Staliśmy
jednak, dwie kotwice trzymały.
Ulewa, która przyszła po chwili pozostała, mimo,
że wiatr dość szybko zmniejszył swą siłę. Porozstawialiśmy wiadra, pralkę i
duży zbiornik, aby po chwili mieć dość wody na pranie i pierwsze płukanie. Nie
ma tego złego…
Czwartek,
29 kwietnia
Jardines de la Reina stanowczo mnie zawodzą jako
okrzyknięte piękno samo w sobie (według przewodników). Raz po raz stajemy na
coraz to innych kotwicowiskach, a widoki są takie same. Mangrowia, mangrowia,
mangrowia. Czasami zamigocze w oddali piach, cieszymy się więc, że jest kawałek
plaży, ale dopływając widzimy już, że koloru piasku można by się może doszukać
tu i ówdzie, ale generalnie jest to błoto, w którym prawdopodobnie jest duża
szansa jedynie na spotkanie krokodyla. Moanka przez kilka dni nie opuszczała
pokładu, a to z powodu płynięcia przez cały dzień, a to z powodu ulewy bez
końca, albo też z powodu braku możliwości wyjścia na ląd gdziekolwiek. Jestem
po stokroć rozczarowana i wątpię, żeby cokolwiek było w stanie to uczucie
wyplenić, już wiem, że nie ma tu nic odstającego od tego standardu.
Dzisiaj dopłynęliśmy do Cayo Algodon Grande.
Niemcy, których spotkaliśmy na Cayo Campos (pamiętacie moją opowieść
primaaprilisową – to ci, co nas uratowali) poradzili nam właśnie tę wyspę jako
najpiękniejszą na archipelagu. Z wielką nadzieją dopływaliśmy więc dzisiaj do
jej wybrzeży, które z daleka wyglądały dość zachęcająco.
Dotarłszy na kotwicowisko załkałam ze
zniecierpliwieniem. Mangrowia, tym razem na dodatek całkiem uschnięte, dno
mulisto-trawiaste. Znów, podobnie jak na poprzednim kotwicowisku gdzieś na
wysepkach zatoki Ana Maria, rzucaliśmy kotwicę kilka razy, a ta sunęła po dnie
jak po maśle nie gwarantując nam żadnego trzymania. Byłam gotowa nakłonić Dara
do natychmiastowego opuszczenia tego parszywego miejsca, gdyby nie wizja plaży,
o której opowiadali nam Niemcy, że jest najładniejsza na całym archipelagu.
Rzekomo dociera się na nią kanałem wśród mangrowi na drugą stronę wyspy. Miała
tam być też rafa. Po szóstej próbie udało nam się przy pomocy drugiej kotwicy
uchwycić dna na tyle, żeby było bezpiecznie. Woda czarna jak węgiel, meduzy
wyrwane z dna przez szurające kotwice, okropność.
Dopływając widzieliśmy, że na miejscu jest też
inny katamaran, byliśmy zdziwieni, bo jak do tej pory wszędzie byliśmy samotni
i oprócz odwiedzających nas sympatycznych rybaków nic nie zakłócało naszej
nagości na pokładzie, tym razem trzeba będzie zadbać o jakieś okrycie. Nawet
nie bardzo się zdziwiłam, jak okazało się, że jest to statek „naszych” Niemców,
którzy tak nam tą wyspę zachwalali, spodziewałam się, że właśnie ich tu
spotkamy. Był też duży kuter rybacki.
Po uporaniu się z kotwiczeniem wybraliśmy się
więc na plażę, o której tyle słyszeliśmy. Jedzie się (w zasadzie płynie)
aneksem faktycznie wyrąbanym kanałem wśród mangrowi szurając prawie o denne
porosty i dociera się do błotnistego miejsca, gdzie ewentualnie można wysiąść
na brzeg. Pod warunkiem, że ma się wysokie gumiaki, bo noga po stąpnięciu na
„brzegu” zanurza się w błocie po kolana. Moje obrzydzenie pogrążało się równie
szybko jak moja stopa w tymże błocie. Udało się nam jednak wytarabanić z całym
towarem, czyli płetwami, zabawkami i kołem Moanki, torbą plażową, żeby po 100 metrach dotrzeć na
plażę. Docierając przeszliśmy przez ruiny planowanego onegdaj w tym miejscu
ośrodka turystycznego. Po błocie, które pokonaliśmy na wejściu, odpadki murów
nie były już tak straszne, jednak dalekie od wymarzonej egzotyki, o jakiej
marzyliśmy. W ruinach dwa fotele i nasi Niemcy, tonący w zachwycie nad tym
miejscem. Ok., nie każdy ma te same oczekiwania.
Plaża faktycznie atrakcyjna, dość długa i w miarę
czysty piasek. Woda nareszcie krystaliczna, choć na trzysta metrów w głąb sięga
jedynie po pas. Gdzieś w oddali zarysowuje się kolor koralowy. Po krótkiej
pogaduszce z Niemcami, kto co i jak odwiedził od naszego ostatniego spotkania,
lądujemy z Moaną w kole w wodzie i odważamy się dopłynąć do rafy z nadzieją na
jakąś kolację rybną. Oczywiście rafa marna, kilka rybek, i nawet jeśli udałoby
się ustrzelić jakąś jedną małą, to nie sposób z nią wrócić na kuszy pokonując
taką odległość, żeby zaraz wrócić po następną. Miło się pływało, szczególnie,
że prawie w każdym miejscu można było stanąć na dnie, woda ciepła i przejrzysta
(już ponad 28,5 stopnia), ale bez żadnych rewelacji. Może gdyby się stało
jachtem od tej strony plaży i można by było dopłynąć aneksem na pola rafowe,
miało by to jakiś większy sens. Postanawiamy, że jutro spróbujemy tak zrobić,
ponoć wiatr (według prognozy zdobytej przez Andrzeja G.) ma być znikomy, możemy
zaryzykować.
Po wyjściu z wody Moana pobawiła się trochę przy
brzegu, my pogadaliśmy jeszcze z naszymi znajomymi, ale długo nie dało się
wytrzymać, zaczęły atakować gryzące insekty. Są tutaj w dużej ilości
mikroskopijne muszki, które gryzą bardziej niż same komary (których prawie nie
ma). Problem w tym, że w odróżnieniu od komarów muszek tych nie da się wytropić
i wytępić przed snem – ani ich nie widać, ani nie słychać, bąble natomiast są
bardzo widoczne i bardzo swędzące. To też zniechęca mnie już bardzo do tych całych
„ogrodów”.
Po powrocie śmierdzącym, błotnistym kanałem na
Bubu dostaliśmy gestowne zaproszenie na kuter rybacki. Zadziwiająco duży kuter
z rozłożonymi na boki wysięgnikami z sieciami, wyglądający z daleka jak
skrzydlica. Daru popłynął sam i po półgodzinnym pobycie u rybaków przywiózł w
prezencie od nich pół wiadra krewetek. Ale jakich! Ogromnych, królewskich
chciałam rzec, tym razem naprawdę, nie tak jak te Ogrody. Znowu mamy zapewnione
ze trzy kolacje, dziś spróbowaliśmy upiec krewety na grillu. Palce lizać po raz
kolejny.
MNIAM Z GRILLA
Jaki kraj możesz polecić najbardziej jeśli chodzi o Wyspy Karaibskie? Bo ja czytałam na http://wyspykaraibskie.pl/ o tym, jak tam są piękne te wszystkie miejsca i powiem szczerze nie wiem już co wybrać!
OdpowiedzUsuńCześć Klaudia. Pytanie, wbrew pozorom, jest bardzo skomplikowane. Znamy wszystkie wyspy Karaibów, ale spędzanie na nich czasu i ich docenienie zależy od tego co chce się robić. Czy wycieczki górskie, czy zwiedzanie miast, czy leżenie na plaży pod palmą. Nasz blog jest zapewne odpowiedzią na twoje pytanie, poskacz po nim to znajdziesz odpowiedź, z zaznaczeniem, że my poruszaliśmy się jachtem, ale wypożyczaliśmy prawie zawsze samochody. Za względu na specyfikę szeroko pojętą, Kuba jest warta grzechu. Francuskie wyspy są cywilizowane więc zatraca się na nich inność świata. Ze względu na wycieczki lubiliśmy Saint Vincent, ciekawe było Puerto Rico. Niezbyt polubiliśmy Republikę Dominikanę, lepsze, dzikie i puste plaże były na Bahamas, ale to już tylko łódką. Pozdrawiamy.
Usuń