KWIECIEŃ 2010 - KUBA, KAJMANY



Czwartek, 1 kwietnia 2010
I znów na wielkiej wodzie. Musieliśmy w pośpiechu wypłynąć dziś rano, czyli tak naprawdę wczoraj rano (jest tuż po północy) z zatoczki przy małej wysepce Cayo Campos.  
Po naszym kilkudniowym pobycie pomiędzy Cayo Rosario i Cayo Cantiles, bogatym w nowe sympatyczne znajomości i różnorakie połowy morskie, postanowiliśmy przemieścić się dalej na zachód w okolice kotwicowiska bardzo chwalonego przez innych żeglarzy, ale tylko tych z katamaranów, dla jednokadłubowców miejsce jest niedostępne z powodu zbyt małych głębokości. Decyzja ta nie była jednak słuszna, kosztowała nas wiele strachu i naraziła na utratę naszej ukochanej Bubu. Gdy dochodziliśmy do zatoki koło Cayo Campos zachmurzyło się całkowicie i nadchodziła ulewa czarna jak noc.
Wiatr wzmógł się znacznie, fala się powiększyła, a i tak była nader duża jak na takie sztuczki związane z wchodzeniem do zatoki bardzo wąskim przejściem przez rafę. Zła widoczność, stres i fałsz na naszej mapie poprowadził nas do niewłaściwego miejsca i zaczęliśmy wpływać w przesmyk nie tam gdzie należało. Postanowiliśmy zrobić w tył zwrot, ale było już za późno, przy obrocie głuchy dźwięk otarcia o skały nie pozostawiał wątpliwości. Zaczepiliśmy się jedną płozą o rafę, ale najwyraźniej nie tragicznie, bo przecieków nie było i silniki dalej swobodnie chodziły. Baliśmy się strasznie, że szarpnięcia fal pogorszą sytuację, ale nic nie mogliśmy zrobić. Łutem szczęścia w zatoce był zakotwiczony jeden katamaran, jak się potem okazało niemiecki o nazwie „Nirwana”.
Zaczął nas wzywać na VHF i ostrzegać nas, że pakujemy się na rafę i ani chybił utoniemy. My na to, że już zrozumieliśmy, bo jesteśmy zahaczeni i nie możemy wykonać żadnego ruchu, a szansa na dalsze uszkodzenia jest wielka. Raczyliśmy poprosić go, żeby podpłynął do nas swoim katamaranem i spróbował nas jakoś wyciągnąć z pułapki, byle prędzej. Dusze mieliśmy na ramieniu, w takim zagrożeniu nasz dom nie był jeszcze nigdy. Nasz niemiecki rozmówca nie wiele myśląc ruszył nam na pomoc, a przecież i dla niego było to ryzyko biorąc pod uwagę złe warunki atmosferyczne i ulewę która właśnie przyszła i pogorszyła warunki. My pewnie uczynilibyśmy to samo. Cuma rzucona, szarpnięcie, ale dość łagodne. Uff, płyniemy. Znów sprawdzam, czy kadłuby nie przeciekają, ale wygląda, że ponownie szczęście nas nie opuściło, nawet w tak beznadziejnie wyglądającej sytuacji. Niemiec poprowadził nas do prawdziwego przesmyku i za chwilę, po przejściu bariery koralowej przesmykiem położonym o 200 metrów dalej, znaleźliśmy się na wodzie spokojnej mimo szalejącego wiatru. Adrenalina powoli nas opuszczała, a wraz z nią i siły, byliśmy wykończeni tą walką. Szczególnie, że już raz tego samego dnia próbowaliśmy przejść przez rafę w miejscu niepewnym, ale tam odpuściliśmy na czas.
Kotwica chwyciła natychmiast. Szybko też piękna pogoda ponownie zawitała. Daru pognał pod wodę, żeby ocenić straty. Niewiarygodne, prawie nic, lekko uszkodzony prawy kil, ale bez żadnego zagrożenia dla dalszego pływania. Niemiec, już przy piwie, opowiedział nam potem historię kilku katamaranów, które właśnie w tym miejscu zakończyły swój żywot, nawet jeden czarterowy, którego skiper znał miejsce. Zginęła wtedy jedna osoba. Godzina Bubu wyraźnie jeszcze nie wybiła.
DROGA NA STRACENIE
Zawitaliśmy w krainie dziwów, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy. Noc przespaliśmy spokojnie pomimo faktu, że tak jak w przesmyku w Jardines de la Reina, z którego musieliśmy uciekać w nocy z Irkiem, Agą i Bartkiem, tutaj podobnie silny prąd ustawiał nas zupełnie inaczej niż wiatr, ale zjawisko to przebiegało jakoś łagodniej.
Gdy popijaliśmy poranną kawę podpłynął do nas tutejszy strażnik małp. To taka specyfika tych małych wysepek, że prawie na każdej z nich są małpy sprowadzone z różnych miejsc świata, no więc trzeba też ludzi, którzy by je pilnowali i dokarmiali. Na poprzednim kotwicowisku rolę tą wypełniali zacni twórcy i kompani wspólnego posiłku, o którym Daru pisał, tutaj rządził niejaki Melo wraz z innym kompanem, którego imienia nie pamiętam.
Melo zaczął od wydobywania od nas różnych rzeczy, udało mu się pozyskać trochę benzyny do dwusuwowego silnika oraz nasze zapewnienie, że przybędziemy na ląd w celu pooglądania karmienia małp.
Jak obiecaliśmy tak uczyniliśmy. Zawieźliśmy panom po paczce papierosów. Okazało się, że małp jeszcze nie ma, przyjdą później.
W oczekiwaniu na spektakl udaliśmy się z Melo na długi spacer wzdłuż plaż wyspy. Podobnie jak na Cayo Rosario, południowe plaże mają piękny biały piach, ale poza tym usłane są gęsto różnymi odpadami ze statków, głownie plastikowymi butelkami, butami, bidonami i wieloma innymi śmieciami wyrzuconymi na brzeg przez morze. Melo kroczył dumnie przed nami niosąc na plecach jakiś tajemniczy worek, czasami podnosił jakiś but i sprawdzał, czy mu pasuje, opowiadał to i owo o ich życiu na wyspie.
Idąc nagle podskoczył wysoko, okazało się, że prawie nadepnął na wygrzewającą się przy brzegu maluteńką płaszczkę, która z pewnością nie omieszkałaby w obronie własnej użyć swojego zatrutego ogonka. Od tej pory bardziej uważnie patrzyliśmy pod nogi jak przed siebie. Nagle Melo krzyczy „Stop, nie chodźcie dalej”, robi jakieś dziwne ruchy, podchody do czegoś, co leży na piachu. Ogląda z prawa i z lewa trzymając nas nadal w bezpiecznej odległości, zdejmuje worek z pleców, wyciąga z niego niewielkie tyczki połączone sznurkiem i oznacza terytorium, gdzie leży to coś dziwnego. Każe nam obejść to dookoła, po czym tłumaczy, że są to narkotyki. Tak, tak, okazuje się, że woda wyrzuca takie cuda rodem z Wenezueli, Jamajki, a nawet Kolumbii. Jego zadaniem jest zabezpieczenie materiału i zgłoszenie znaleziska do odpowiednich władz. Chyba ci strażnicy małp mają też jednak inne, ważniejsze role. W każdym razie wiemy już, że ma łączność z wyspą la Juventud.
MAŁPY I BUBU
Po dotarciu z powrotem do bazy zastaliśmy stado małp, które zebrały się właśnie na obiad. Moanka szalała z radości na widok tych stworzeń, które biegały, łapały łapkami pożywienie i wkładały sobie do buzi. Niektóre były na tyle oswojone, że podchodziły na wyciągnięcie ręki. Stado liczyło 46 okazów, w tym 6 mam z malutkimi małpimi dzidziusiami przyczepionymi do klatki piersiowej. A do tego rozrabiaki i złodzieje. Jedna z nich po napełnieniu brzuszka ulokowała się koło naszego aneksu przy którym grasowała Moana.
MAŁPA PORYWACZKA, W TYLE RATUNKOWY KATAMARAM
Obserwowałam ją kątem oka z ciekawości co nastąpi. Moana zaglądała wyciągając szyję w stronę małpy  i nagle trzask prask, małpa wskoczyła i porwała Moanę, która wywrócona  nie zdążyła nawet zareagować. Uciekała z naszym dzieckiem, a my staliśmy jak wryci, wiedzieliśmy jak trudno dogonić zwinną małpę. Po kilku minutach pościgu całej naszej przerażonej czwórki, znudzona zabawą Czita porzuciła swoją zdobycz i dołączyła do reszty stada. Moana ogłupiała siedziała na piachu i się uśmiechała. Zapewne podobała jej się zabawa w ucieczkę, którą już z nami uprawia na łódce. Ile najedliśmy się strachu tylko my wiemy.
PORTRETY
Żeby dopełnić opowieści należy nadmienić, że Panowie tutaj żywią się, oprócz morskich darów, zwierzątkami, które łapią do klatek, a które zwą się aguti. Sama dokładnie nie wiem jak to wygląda, przy pierwszej okazji zajrzę do Internetu, wiem, że jest to coś między kuną a zającem i szczurem. Nawet mieliśmy okazję skosztować wysuszonego mięsa tego stworka. Całkiem dobre. Małp ponoć nie jedzą.
PUŁAPKA NA AGUTI
Melo umówił się z nami na popołudnie na polowanie podwodne, obiecał nam pokazać najciekawsze miejsca w zatoce zapewniając udane łowy. Wybraliśmy się więc wszyscy koło 16.00 na rafę. Woda była mętna, tak że niewiele było widać, Darowi udało się jednak ustrzelić trzy małe rybki. Tu znowu czekała nas niespodzianka. Melo złowił dużą płaszczkę. Wymachiwał do nas z daleka chcąc pokazać, ale ostrożnie ją transportował, bo szpikulec na ogonie był dalej aktywny. Dopływał do swojej barki, żeby zrzucić towar.
Jak okazało się, krew płaszczki przyciągnęła rekina, który agresywnie zaczął się kręcić w pobliżu. Trzeba było szybko się ewakuować do aneksu, chyba jeszcze nigdy tak sprawnie do niego nie wskoczyłam jak tym razem. Grunt to motywacja.
Nasze trzy rybki nie wróżyły obżarstwa tego wieczoru, ale Melo dołożył nam w prezencie jeszcze trzy duże ryby, które on wyjął ze skrzynek-pułapek. Jemu i jego koledze wystarczy płaszczka. I ulga, że udało się uciec przed rekinem. My w zamian daliśmy mu jeszcze kilka drobnostek w podziękowaniu, w tym stare rękawiczki do nurkowania. Na pewno mu się przydadzą.
Miło było spędzić czas z tym Melo, choć cały czas mieliśmy się na baczności, żeby za wiele o sobie nie mówić. Trzeba było mieć na uwadze, że formalności wyjścia z Kuby dopełniliśmy już tydzień temu na Cayo Largo i dawno już powinniśmy ten kraj opuścić. Byliśmy tam nielegalnie. Spotkanie z wojskowymi kontrolującymi statki na Cayo Rosario już nas trochę przestraszyło, coś tam wymyśliliśmy, ale wiedzieliśmy, że nie ma co przesadzać.
Myśleliśmy, że zakończyliśmy wspólne zajęcia z Melo na ten dzień, ale nasz nowy kolega nudził się u siebie i wieczorem podpłynął do nas (dalej na wiosłach, mimo że daliśmy mu benzynę do silnika) w celach pogaduszkowych. Delikatnie wygnaliśmy go zasłaniając się Moaną, którą trzeba było kąpać i usypiać, ale zdążył wypytać się nas skąd płyniemy i dokąd, a my nie umieliśmy kłamać.
Nie wiemy czy to właśnie to, czy po prostu przypadek spowodował, że dziś rano zostaliśmy obudzeni przez wojskowych pukających w nasz kadłub. Weszli z bardzo groźnymi minami i zaczęli kontrolować papiery. Wielkie zdziwienie i niezadowolenie zawidniało na ich twarzach jak zobaczyli, że wyjście z Kuby zostało zrobione 23 marca. To co my tu jeszcze robimy. Powiedzieli nam, że kategorycznie muszą nas zabrać na posterunek w Nueva Gerona na wyspie Juventud, żebyśmy zabrali najważniejsze rzeczy i wszystko dla małej, bo nie wiadomo, czy nie będziemy aresztowani. A jeśli tak to i konfiskata jachtu wchodzi w rachubę. Wyjątkowo plątał mi się język, nie umiałam się wysłowić, byłam zaspana i zaskoczona, nie spodziewałam się aż tak skrajnego postępowania. Spojrzeliśmy na siebie z Darem, a nasze oczy wspólnie mówiły, że przypłynięcie na to Cayo Campos od początku nie było dobrym pomysłem. Na szczęście obudziła się Moanka, a trzeba przyznać, że jest najbardziej czarująca i śliczna właśnie rano. A do tego jakimś cudem powiedziała mimo woli słowo „amigo”. Traf w 10, jak zwykle serca zostały rozmiękczone. Staraliśmy się wykorzystać sytuację jak najlepiej, żeby zyskać sympatię trzech groźnych, ubranych w zielone mundury funkcjonariuszy. Mieliśmy znowu szczęście, gdyż generalnie na Kubie koledzy współpracujący ze sobą boją się takich ruchów wykonywać, ale ci oddali nam papiery i powiedzieli żebyśmy w takim razie natychmiast podnosili kotwicę i jak najszybciej zniknęli z horyzontu i wód terytorialnych Kuby.
NA KAJMANY CZY W KAJDANY – WYBÓR NALEŻAŁ DO NICH
Tak więc nasz pobyt na Kubie skończył się szybciej niż przypuszczaliśmy, ale chyba jeszcze tu wrócimy.
Dobrze, że nasz niespodziewany przeskok na Kajmany wypadł w tak idealne warunki pogodowe, jakie trwają. Noc jest bezchmurna, księżyc prawie pełny, fala niewielka, półwiatr 15 węzłów. Po falistym dniu w nocy zrobiło się bardzo spokojnie więc nareszcie pełniąc wachtę mogę nadrobić zaległości blogowe. A ręka wyszła mi z wprawy.
Wracając do pobytu Tadeusza i Moniki, fakt – jak pisał Daru, mieli oni dużo więcej szczęścia z pogodą i idyllicznymi miejscami. Cayo Largo okazało się być przystanią wartą polecenia pod każdym względem. Już nie wspominam o darmowych wyczynach w hotelu all inclusive (Daru zapomniał nadmienić, że oprócz kąpieli w basenie, picia i jedzenia, zażyłam również zmysłowego masażu wykonanego przez posągowo pięknego mulata – zapomniał, albo zazdrość mu nie pozwoliła…). Słońce towarzyszyło nam prawie cały czas, były też atrakcje wodne podczas przepraw przez morze, czyli dwa skaczące małe wieloryby wypatrzone przez Tadeusza. Tym razem morze było bardzo spokojne i nie dawało nam w kość, choć mimo tego Monika regularnie zażywała tabletki „na wszelki wypadek”. Było bardzo miło oprócz jednego spięcia, które dotyczyło zachowania się jako goście, a nie załoga, jednak zakończyło się pozytywnym oczyszczeniem. Szczególnie miły był ostatni wieczór, kiedy to urządziliśmy sobie prapremierę moich urodzin. Dostałam niespodziewanie bardzo ładny prezent od Moniki i Tadeusza, kimono, które od tej pory służy mi prawie codziennie.
Odkąd dostaliśmy od Tadeusza i dzięki wysiłkom Moniki Iridium czujemy się o wiele lepiej. Jak to dobrze móc odebrać pogodę w każdym momencie, jak to fajnie móc wysyłać i odbierać maile będąc nawet na końcu świata. Nigdy tak często nie pisywałam z moją siostrą, zawsze był skype, a teraz trzeba było zmienić zwyczaje, co jest równie przyjemne. Jedyny problem jaki mieliśmy był związany z odbieraniem rozmów. My mogliśmy dzwonić bez przeszkód, natomiast rozmowy przychodzące były jakby blokowane. Napisaliśmy więc maila do serwisu obsługi klienta i otrzymaliśmy natychmiast odpowiedź, że numer ten został zablokowany z powodu nadużywania czegoś tam przez poprzedniego użytkownika, co było nielegalne, wręcz karalne, i że był on za to ścigany. Nie mogliśmy zrozumieć czemu zablokowane były w takim przypadku tylko rozmowy przychodzące, a nie wychodzące. W każdym razie dostaliśmy nowy numer i teraz wszystko sprawnie działa. Oczywiście dostępu do Internetu nie ma, zbyt jest to wolne łącze, ale poprzez specjalną skrzynkę u operatora można wymieniać maile bez załączników i kopii poprzednich oczywiście. Koszt takich połączeń jest tak duży więc należy dbać o minimalizowanie zawartości. Nie działają też polskie znaki. 
Mamy też nową genuę załatwioną i przywiezioną przez Tadeusza i Monikę. Sprawuje się wyśmienicie. Serdecznie dziękujemy.
Do Wielkiego Kajmana pozostało 50 mil. Rano powinniśmy dopłynąć do celu. Tam znowu czeka nas zupełnie inna cywilizacja, o wiele bardziej kapitalistyczna (ha ha), o wiele bardziej bogata i rozwinięta (w sensie nowych technologii). Ciekawa jestem tego kontrastu, choć zdaję sobie sprawę, że wyspa jest malutka, a po wizycie na ogromnej Kubie wydaje się być wręcz mikroskopijna. Wiem też, że różnica jest taka, że na Kubie (na Cayo Largo) musiałam po cichu załatwiać z kelnerką w restauracji kawałek masła, suchą szynkę, czy też trochę mięty do mojito, tutaj sklepy ponoć pękają w szwach, jest wszystko czego dusza zapragnie, oczywiście jest tam bardzo drogo, Kajmany to trzecie finansowo-bankowe miejsce na świecie. A jak tak tęsknię za francuskimi serami pleśniowymi! Ponoć można też znaleźć kabanosy!
Jutro rano już powróci pewnie zasięg w komórce i zaistnieje (mam nadzieję) możliwość łącza internetowego na łódce, a więc i skype. Czuję się tak jak wtedy, gdy dopływaliśmy do cywilizowanego Bonaire po długim odcięciu od świata na pięknych wenezuelskich wyspach.
PŁYNIEMY NA KAJMANY
Czwartek, 8 kwietnia
Ok., tydzień minął, więc można ujawnić dementi a propos zapisów  z dnia 1 kwietnia.
Tak więc nieprawdą było co następuje:
„Postanowiliśmy zrobić w tył zwrot, ale było już za późno, przy obrocie głuchy dźwięk otarcia o skały nie pozostawiał wątpliwości. Zaczepiliśmy się jedną płozą o rafę, ale najwyraźniej nie tragicznie, bo przecieków nie było i silniki dalej swobodnie chodziły. Baliśmy się strasznie, że szarpnięcia fal pogorszą sytuację, ale nic nie mogliśmy zrobić.”
Oczywiście cofnęliśmy się w porę, czyli o dwa, trzy metry od realnego zagrożenia. Niczym nie zahaczyliśmy, nie było żadnego szurania po dnie, ale faktem jest, że czarna chmura i deszcz nadciągnęły tak szybko, że w momencie przejścia przez rafę musielibyśmy liczyć tylko i wyłącznie na GPS. Tego się nie robi jeśli ma się odrobinę zdrowego rozsądku i w momencie nagłej zawieruchy zawróciliśmy. Na szczęście zawierucha nadciągnęła, bo gdyby nie ona darlibyśmy dalej w przesmyk bez szans przejścia.
„Zaczął nas wzywać na VHF i ostrzegać nas, że pakujemy się na rafę i ani chybił utoniemy. My na to, że już zrozumieliśmy, bo jesteśmy zahaczeni i nie możemy wykonać żadnego ruchu, a szansa na dalsze uszkodzenia jest wielka. Raczyliśmy poprosić go, żeby podpłynął do nas swoim katamaranem i spróbował nas jakoś wyciągnąć z pułapki, byle prędzej. Dusze mieliśmy na ramieniu, w takim zagrożeniu nasz dom nie był jeszcze nigdy. Nasz niemiecki rozmówca nie wiele myśląc ruszył nam na pomoc, a przecież i dla niego było to ryzyko biorąc pod uwagę złe warunki atmosferyczne i ulewę która właśnie przyszła i pogorszyła warunki. My pewnie uczynilibyśmy to samo. Cuma rzucona, szarpnięcie, ale dość łagodne. Uff, płyniemy. Znów sprawdzam, czy płozy nie przeciekają, ale wygląda, że ponownie szczęście nas nie opuściło, nawet w tak beznadziejnie wyglądającej sytuacji. Niemiec poprowadził nas do prawdziwego przesmyku i za chwilę, po przejściu bariery koralowej przesmykiem położonym o 200 metrów dalej, znaleźliśmy się na wodzie spokojnej mimo szalejącego wiatru. Adrenalina powoli nas opuszczała, a wraz z nią i siły, byliśmy wykończeni tą walką.”
Fakt, wzywał nas Niemiec na VHF, tyle, że my stercząc na zewnątrz nie słyszeliśmy. Daru miał przeczucie i kazał mi nasłuchiwać, ale było za późno.
Jak już odpłynęliśmy od niebezpieczeństwa wezwaliśmy go sami. Odpowiedział i pomógł nam wejść do prawidłowego kanału wiodąc nas swoim aneksem. Przy tej pogodzie i tak było to wyzwaniem, fale miotały nami, a co dopiero małym (aczkolwiek dużo większym od naszego) pontonem. Faktycznie po przejściu bariery wyluzowało, ale przy braku światła słonecznego Niemiec zaprowadził nas prawie na samo kotwicowisko, przez co bardzo nam pomógł.
„Nagle Melo krzyczy „Stop, nie chodźcie dalej”, robi jakieś dziwne ruchy, podchody do czegoś, co leży na piachu. Ogląda z prawa i z lewa trzymając nas nadal w bezpiecznej odległości, zdejmuje worek z pleców, wyciąga z niego niewielkie tyczki połączone sznurkiem i oznacza terytorium, gdzie leży to coś dziwnego. Każe nam obejść to dookoła, po czym tłumaczy, że są to narkotyki.”
Zdarzenia nie było, aczkolwiek Melo wyłuszczył nam podczas spaceru, że zwraca uwagę na wszelkie odpadki i że takie historie mają miejsce. Ale akurat nie podczas naszej wycieczki.
„Moana zaglądała wyciągając szyję w stronę małpy  i nagle trzask prask, małpa wskoczyła i porwała Moanę, która wywrócona  nie zdążyła nawet zareagować. Uciekała z naszym dzieckiem, a my staliśmy jak wryci, wiedzieliśmy jak trudno dogonić zwinną małpę. Po paru minutach pościgu całej naszej przerażonej czwórki, znudzona zabawą Czita porzuciła swoją zdobycz i dołączyła do reszty stada. Moana ogłupiała siedziała na piachu i się uśmiechała. Zapewne podobała jej się zabawa w ucieczkę, którą już z nami uprawia na łódce. Ile najedliśmy się strachu tylko my wiemy.”
Umówmy się, że mała małpka, której dorosłe rozmiary ledwo sięgają poza Moany wzrost nie może porwać równej sobie istoty. Ale bawimy się. Żadna małpka nic nie porwała oprócz rozsypywanych im cząstek żywności. Czasami biły się między sobą o co smakowitszy kąsek, ale złodziejstwa nie było.
„Jak okazało się, że krew płaszczki przyciągnęła rekina, który agresywnie zaczął się kręcić w pobliżu. Trzeba było szybko się ewakuować do aneksu, chyba jeszcze nigdy tak sprawnie do niego nie wskoczyłam jak tym razem. Grunt to motywacja. „
Płaszczka faktycznie wywijała ogonem, Melo w końcu ją puścił. Rekina nie było żadnego, a jeśli był, to woda była tak mętna, że go nie widziałam.
„Nie wiemy czy to właśnie to, czy po prostu przypadek spowodował, że dziś rano zostaliśmy obudzeni przez wojskowych pukających w nasz kadłub. Weszli z bardzo groźnymi minami i zaczęli kontrolować papiery. Wielkie zdziwienie i niezadowolenie zawidniało na ich twarzach jak zobaczyli, że wyjście z Kuby zostało zrobione 23 marca. To co my tu jeszcze robimy. Powiedzieli nam, że kategorycznie muszą nas zabrać na posterunek w Nueva Gerona na wyspie Juventud, żebyśmy zabrali najważniejsze rzeczy i wszystko dla małej, bo nie wiadomo, czy nie będziemy aresztowani. A jeśli tak to i konfiskata jachtu wchodzi w rachubę. Wyjątkowo plątał mi się język, nie umiałam się wysłowić, byłam zaspana i zaskoczona, nie spodziewałam się aż tak skrajnego postępowania.”
Ranek był spokojny jak nigdy dotąd. Nikt nie pukał do drzwi, nikt nie starał się dowiedzieć czemu tu właściwie jeszcze jesteśmy. Ale to my właśnie wiedzieliśmy, że mamy doskonałą pogodę, żeby popłynąć na Kajmany. Tak więc uczyniliśmy. Zdjęcie z kłamstwa zostało wykonane na Cayo Largo podczas regularnej odprawy, nikt wówczas nie był zestresowany, Moana najmniej. Zresztą do tej pory nie wypowiedziała słowa „Amigo”.
„Już nie wspominam o darmowych wyczynach w hotelu all inclusive (Daru zapomniał nadmienić, że oprócz kąpieli w basenie, picia i jedzenia, zażyłam również zmysłowego masażu wykonanego przez posągowo pięknego mulata – zapomniał, albo zazdrość mu nie pozwoliła…).”
Cóż, marzenia….
„Napisaliśmy więc maila do serwisu obsługi klienta i otrzymaliśmy natychmiast odpowiedź, że numer ten został zablokowany z powodu nadużywania czegoś tam przez poprzedniego użytkownika, co było nielegalne, wręcz karalne, i że było on za to ścigany.”
Poprzedni użytkownik miał po prostu włączoną opcję odbioru informacji, a nie rozmów. Dostaliśmy numer telefonu, na który można dzwonić i po sprawie.
„Ponoć można też znaleźć kabanosy!”
Cóż, marzenia….
I tak od tej pory sterczymy na Kajmanach. Bogato tu, pięknie tu, spokojnie tu. I trochę nudno. Ale miło jest odpoczywać.
Czwartek, 15 kwietnia
Sama nasza podróż jest pewnego rodzaju ekstrawagancją. Jeszcze większą jest zawitanie na Kajmany, Szwajcarii Karaibów, ale największą jest udanie się tu do restauracji na kotlet z żółwia. Po iguanie, żółw się należał, choć opory natury etycznej człowiek w sobie ma, ale cóż krowa też człowiek, a jemy ją i to ze smakiem.
Zanim jednak zacznę opowieść o tym dziwnym miejscu napiszę kilka słów o wydarzeniach, które tak trzęsą Polską od paru dni czyli wypadku pod Smoleńskiem. Tak od siebie i trochę dla siebie.
Otóż uważam, że najważniejsze jest życie. Jest jednorazowe i niepowtarzalne co czyni go najwyższą wartością. Nie ma rzeczy ważniejszej na świecie i to nawet jeśli chodzi o życie kogoś nam niemiłego czy wręcz wrogiego. Dopóty dopóki nie odbiera ten ktoś życia innym wszystko jest do naprawienia i wybaczenia. Gdy jednak odbiera, pojawia się wewnętrzny konflikt moralny, dotyczący na przykład kary śmierci za morderstwo, czyli odebrania tej najwyższej wartości komuś i karze za to.
Po tym co się stało w Smoleńsku każdy Polak widzi jedno, polityka jest brudna i śmierdząca, a zakłamanie i hipokryzja w niej, nie mają granic. Nazywamy to zakłamanie często dobrym tonem, które również funkcjonuje w życiu prywatnym wszystkich - źle nie mówimy o zmarłym. Tym razem zmarłych jest wielu i nie odbieram im prawa do ich byłego życia, jedynie prawo do prawdy o nim.
W zasadzie chciałem w ogóle nie pisać na ten temat, lecz wiadomość o nadaniu Lechowi Kaczyńskiemu honorowego obywatela stolicy wyprowadziła moje wspomnienia z równowagi. Warszawiakiem nie jestem, ale Polakiem tak i do stolicy się poczuwam. W przeciwieństwie do tego Pana właśnie.
14 lipca 2004 rok, dzień święta narodowego Francji w ambasadzie tego kraju w Warszawie gdzie, jak co roku, w jego ogrodach odbywa się spotkanie wszystkich najważniejszych zaprzyjaźnionych z Francją osób, polityków, biznesmenów, osób znanych i ważnych oraz kilku mniej znanych co to na krzywy ryj chętnie i dobrego wina się napiją i mergueza z grilla zjedzą (to ja). Był na tym spotkaniu Lech Kaczyński, wtedy prezydent Warszawy.
Jest to jedna z niewielu nieformalnych okazji kiedy to można bez szpaleru ochraniarzy i sekretarzy podejść do człowieka i z nim pogadać jak równy z równym. Rozmawiając z „Panie Prezydencie” (już wtedy taki tytuł nosił) wspomniałem, że mam do niego sprawę warszawską i może to nie moment, ale inna okazja może się nie zdarzyć, a pogoda jest taka ładna i ptaszki śpiewają, a z nim jakoś nikt nie gaworzy.
Chodziło o Plac Zbawiciela (nie film) i inwestycję naprzeciw kościoła, którą jako przedstawiciel francuskiego inwestora prowadziłem. Inwestycja, po wielu latach problemów dobiegała końca i została wreszcie uznana przez niechętną jej wcześniej prasę za wydarzenie i sukces architektoniczny stolicy.  Będąc na fali i cytowany w Gazecie Wyborczej i Bankowej zapytałem Prezydenta o zrujnowane i szpecące miasto budynki en face mojej budowy, a będące własnością miasta. Zainteresowanie Prezydenta nie miało granic, rozmowa toczyła się miło i już prawie doszło do umówienia formalnego spotkania w towarzystwie odpowiednich służb kiedy to nagle przychylność Prezydenta zgasła jak świeczka na grobie lub torcie urodzinowym.
Na początku nie rozumiałem o co chodzi, naiwnie zastanawiałem się w jakim momencie popełniłem błąd, że miły i przychylny mi człowiek staje się nagle obojętny, wręcz wrogi. Odpowiedź znalazłem szybko - na pytanie Prezydenta o czas trwania takiej inwestycji  odpowiedziałem prawdziwie, że ze trzy lata minimum. Czy ktoś rozumie dlaczego to była niefortunna odpowiedź? Wyjaśniam.
Był to rok 2004 czyli rok przed wyborami prezydenckimi. Wtedy to niepewny siebie kandydat Lech Kaczyński, z desantu prezydent miasta Warszawy, potrzebował sukcesów. Nie za trzy lata, tylko teraz, natychmiast, byle przed wyborami!
A Warszawa? W dupie Warszawa! Ruina straszy do dziś i dziś też ma nowego honorowego obywatela. A spieprzaj dziadu!
Jak na mój wiek przystało na każdą sytuację mam opowiastkę.
27 listopada 1999 rok. Lot Lufthansy Frankfurt-Warszawa. Są moje 40-ste urodziny. W Warszawie czekają przyjaciele i impreza urodzinowa. Zbliżamy się do Warszawy, pilot informuje, że jest straszna mgła, a Warszawa nie ma urządzeń naprowadzających (zainstalowano je rok później) będziemy więc próbować lądować, ale bez gwarancji.
Próbujemy po kilku minutach, procedury zwykłe, pasy, wypuszczone klapy, podwozie (jako prawie pilot z tylko 50 godzinami lotu wiem niewiele, ale patrzę i widzę więcej niż zwykły pasażer), za szybami mleko. Po chwili jesteśmy już kilka metrów nad ziemią, widzę już światła pasa, tylko że… 100 metrów na prawo od nas. Silniki zaczynają wyć pełną mocą. Wolno, prawie dotykając trawy wznosimy się w powietrze. Uff.
Po chwili, już wysoko, pilot zapowiada, że polatamy 10 minut wokół Warszawy, może się mgła przewieje i spróbujemy jeszcze raz. Nie spróbowaliśmy – kierunek Frankfurt.
Lecąc już do Frankfurtu mój szkocki kolega woła stewardesę, a że będąc już lekko na bańce, stwierdza, że pilot to świnia bo to są moje 40ste urodziny i wszyscy czekają na mnie w Warszawie i może by jednak lądować, albo może dać mi spadochron i wyrzucić, żartuje.
Po paru chwilach stewardesa pojawia się znów, niesie dwie butelki szampana, czapkę z podpisami i życzeniami od całej załogi (mam ją do dziś) oraz zaproszenie do kabiny pilotów na nocne lądowanie we Frankfurcie.
Frajda to była! Taki prezent od kapitana. Podwójny, bo i życie też.
I wrócę do początku - życie jest najważniejsze i ani pycha, ani poczucie chorej ważności swojej osoby czy jej funkcji nie powinny mieć wpływu na inne, mniej ważne sprawy. W katastrofie Smoleńskiej coś zawiodło. Może czyjaś pycha właśnie, może czyjeś poczucie wyższości nad światem. Cóż, jakaś siła wyższa zawsze to koryguje, a potem inni płaczą. Tym razem tych płaczących jest zbyt wielu. Żal.
A Wawel? Cóż, we Francji jest Panteon gdzie składa się truchła największych Francuzów. Odpowiednikiem  Panteonu w Polsce jest Wawel - symbol i miejsce spoczynku wielkich Polaków. Lech Kaczyński wielkim Polakiem nie był, nawet nie wzrostem, był jednak prezydentem Polski, który zginał pełniąc swoje funkcje. To ci dopiero dylemat – chować, nie chować?
A co by było gdyby się okazało, że to jednak prezydent wymuszał lądowanie?
Nic by nie było - winny jest zawsze kapitan, który, mając na sobie odpowiedzialność za tyle osób, nie umiał na przykład powiedzieć: spieprzaj dziadu.
Ja mam jednak inny dylemat - co na to wszystko powie smok wawelski?
A CO NA TO SMOK WAWELSKI? CHYBA UCIEKŁ NA KAJMANY.
Piątek, 16 kwiecień 2010
Jestem trochę oderwana od wstrząsu polskiego i szczerze mówiąc nie mam za wiele dylematów, bo i tak będzie co będzie. Cóż z tego, że moim zdaniem Prezydent Kaczyński nie zasłużył sobie na tak znakomite miejsce na wieczny spoczynek. A to, że wczuwam się w rodziny zmarłych jest oczywiste jak wynik 2x2. I tyle, nic więcej zrobić nie mogę.  Wręcz czuję się niesfornie chcąc pisać o tym o czym chcę pisać, wiedząc, że rodacy jednak cierpią.
Przemogę się jednak, wszak cel jest jeden, mieć wspomnienie naszych przeżyć, a Kajmany mimo braku bogactwa krajobrazów dostarczyły nam tych przeżyć wiele i to bardzo pozytywnych.
Odprawa przy przypłynięciu była łatwa i szybka. Skonfiskowano nam na czas pobytu wszelkie łowcze instrumenty, tutaj łowienie z kuszą jest absolutnie zabronione. Poza tym  żadnych innych wymagań. Mogliśmy zakotwiczyć gdzie chcieliśmy mimo początkowych strachów, że na każde kotwicowisko potrzeba osobnego pozwolenia. Oczywiście cała procedura komunikacji przez VHF musiała być załatwiona, tego Kajmańczycy potrzebują dla swojej ważności, ale przynajmniej rozmawiają chętnie i przyjaźnie z każdym jachtem, próbując pomóc jak umieją.
Nie umiem opisać euforii, która się w nas wytworzyła pierwszego dnia w pierwszym napotkanym hipermarkecie, a tak się dobrze złożyło, że zakotwiczyliśmy w zatoce Governor’s Creek, z której do takowego było 3 minuty piechotą. Miałam ochotę kupić wszystko co widziałam, pomijając fakt, że byłam głodna, to tylu oferowanych produktów nie widziałam już od czasów Vreudgenhill na Curacao. Ceny hamowały jednak nasze konsumpcyjne zapędy, od takich kwot również odzwyczailiśmy się i to chyba już od czasów Sycylii.
Na więcej eskapad tego dnia nie było ani siły ani czasu. Pobiliśmy rekord płynąc do naszego kotwicowiska z miejsca odprawy aż 4 godziny pokonując jedynie 12 mil. Nikomu nie życzę tak trudnej przeprawy przez fale i wiatr prosto w twarz (fale 2-3 metry, wiatr 25 węzłów)
Następnego dnia po przypłynięciu udaliśmy się do centrum stolicy wyspy, czyli George Town. Same perfumerie i sklepy jubilerskie. Nie byliśmy zdziwieni, wszak każdego dnia przybija tutaj od 3 do 5 wielkich wycieczkowców, z których wylewają się całe miasta potencjalnej siły nabywczej. O dziwo alkohole są tu droższe niż gdziekolwiek indziej, szczególnie te o wyższych promilach. Najtańszy jest dżin i kosztuje 25 IC, czyli jakieś 30 USD!
Pospacerowaliśmy wzdłuż i wszerz czystymi i zadbanymi uliczkami, a jako, że nic więcej nie było tam do roboty udaliśmy w drogę powrotną w stronę naszej zatoki, po drodze do której wypatrzyliśmy wcześniej chińską knajpę, która bardzo nas zachęciła (chyba podświadomie, bo od tej pory jesteśmy jej stałymi gośćmi).
Okazało się, że owa restauracja była prawie u kresu naszego powrotu, czyli przemaszerowaliśmy ponad 8 kilometrów w oczekiwaniu na posiłek, ale ten wyrównał rachunki, był wyśmienity. Uznaliśmy, że wrócimy tam z pewnością.
Każdy, kto wstuka w google hasło Kajmany na pewno uzyska informację o jednej z najpiękniejszych plaż świata: Seven Mile Beach czyli, jak buty siedmiomilowe, taka też plaża. Fakt, jest nieprzeciętna, cudownie utrzymana, piasek biały i miałki, woda krystaliczna. Na dodatek w odróżnieniu od wielu krajów Europy, żaden hotel nie może przypisać sobie wyłączności do niej. Owszem szezlongi i inne urozmaicenia jak pływające stoły i kanapy w Ritzu są tylko do użytku klientów hotelu, ale sama plaża jest dostępna dla wszystkich i to z każdego miejsca głównej drogi. Co kilkadziesiąt metrów jest dróżka i wskazówka „beach acces”. I nigdzie człowiek, klient hotelu czy nie, nie czuje się intruzem.
DYSKRETNY UROK BURŻUAZJI – PLAŻA PRZY HOTELU RITZ-CARLTON
Naszym ulubionym miejscem stał się jednak odcinek plaży najbliższy nam, pomiędzy hotelem Westin a domem gubernatora. Jest tam kawałek rafy, gdzie ryby są tak przyzwyczajone do pływających eksploratorów, że same stadami przypływają i prawie ocierają się o ciało człowieka. Widać, że nikt tam na nie poluje.
Wyspa ta jest jakąś pomyłką Boga, wystaje ponad poziom morza góra jakieś 4-5 metrów. Pośrodku jest ogromna zatoka, gdzie głębokość wód utrzymuje się na poziomie 1-3 metrów, czyli niewiele trzeba, żeby całe to terytorium było lądem, niewiele też, żeby całe było podwodnym wybrzuszeniem. Na razie jest jak jest, a owa płytka zatoka oferuje turystom, no i nam przy okazji, wiele ciekawych miejsc przy rafie.
Płaszczek widzieliśmy wiele w wielu miejscach, jak dotąd najwięcej chyba na Tobago Cays. Ale tak zakolegowanych z człowiekiem jeszcze nigdy. Popłynęliśmy któregoś dnia aneksem tam, gdzie zbierają się wszystkie wycieczkowe statki i zrozumieliśmy przyczynę. Łacha piaskowa, w której stoi się tylko po pas w wodzie (na środku morza!) zaskakuje natychmiast kilkoma podwodnymi stworami, które same podpływają i muskają ciało człowieka w oczekiwaniu na coś smacznego. Po chwili okazuje się, że nie jest ich kilka, tylko kilkadziesiąt, a może i kilkaset? My nic do jedzenia nie mieliśmy, ale wmieszaliśmy się w tłum „prawdziwych” turystów wyposażonych przez organizatora wycieczki w kalmary, odpadki rybie, chleb i tym podobne i tak jak na plaży przy Ritz-Carlton czuliśmy się jak u siebie w domu, a płaszczki traktowały nas jak innych. Dzięki temu mieliśmy okazję pooglądać, podotykać, pokazać Moanie co w trawie piszczy. A piszczało, piszczeli turyści i Moanka, której płaszczki próbowały wejść do koła i ocierały się o jej nogi. Zabawa był przednia, trochę irracjonalna, bo to przecież dzikie zwierzęta, z rodziny rekinowatych na dodatek.
SPŁASZCZAMY SIĘ WŚRÓD RYB UWIELBIAJĄCYCH WIZYTY
Na naszym ulubionym skrawku plaży poznaliśmy mimochodem parę z dzieckiem w wieku podobnym do naszej Moanki. Dziewczynka taplała się z chęcią w wodzie, była komunikatywna, tak więc znalazły szybko z naszą syrenką wspólny język. Podobnie jak i my z jej rodzicami. Irlandczycy, którzy pracowali najpierw kilka lat na Bermudach, a potem po nieudanym powrocie do domu z powodu kryzysu w Irlandii i klimatu wyjechali „tyrać” na Kajmany.
Obydwoje pracują w finansowej strefie hipermarketów i czują się tutaj bardzo dobrze podobnie jak ich mała w żłobku. Kontakt zaiskrzył, spotykamy się regularnie na plaży (w dni wolne od pracy), czasami u nas, jutro, na przykład jedziemy na śniadanie do nich. Rozmowa za każdym razem klei się wyśmienicie, nawet jeśli po angielsku.
MOANA, FIONA, ERIN, SEAMUS I DARU
Są bardzo mili, ciepli, interesujący i bezinteresowni, a nasze córy bawią się razem w najlepsze. Dla nas to bezcenne umożliwić Moanie kontakty z innymi dziećmi, a nie tylko nakazywać jej żyć w świecie dorosłych.
WSZYSTKIE DZIECI SĄ NASZE
Naszym celem jest wrócić na Kubę, żeby od nowa, tym razem w lepszej aurze, przerobić Jardines de la Reina, a potem śmignąć na Jamajkę, gdzie zakończymy nasze wodne eskapady tego sezonu. Czekamy więc na okienko pogodowe na Kajmanach, a że pasaty są już nieźle ustabilizowane o tej porze roku, trudno jest znaleźć odpowiednie wiatry i falę, żeby na tę Kubę płynąć. Tak więc  będąc w oczekiwaniu zajmujemy się jak umiemy.
Część czasu spędziliśmy na kotwicy obok mariny Kaibo, przy północno-wschodnim cyplu wyspy (stąd eskapada aneksem do płaszczek). Był obok Rum Point czyli jedna z najbardziej rozsławionych plaż wyspy. Woda o temperaturze 30 stopni na sto metrów od plaży jest po uda, mała zatoczka, przepiękna i pustawa, zaopatrzona jest w darmowe szezlongi, a na dodatek miejsce ma rzadką zaletę – rozłożone jest wśród drzew dających cień. Nic tylko się wyłożyć na dnie z wystającymi ponad powierzchnię ramionami i pośladkami i tak spędzać popołudnia
MOANA KLEPIE BIEDĘ
WODA PONAD 30 STOPNI – ROZKOSZ
Teraz, od tygodnia prawie, sterczymy na południowym krańcu Governor’s Creek w malutkiej zatoczce, do której wiedzie mały i płytki kanał. Mamy stąd kilka metrów do lądu gdzie są wszystkie dogodności, jest spokojnie i ładnie. Część zatoczki otacza pole golfowe, które jest naszym, a głównie Moanki, miejscem spacerowym. 
Poniedziałek i wtorek spędziliśmy na zwiedzaniu wyspy samochodem. Na taką małą wyspę dwa dni mogą wydawać się za dużo, ale jak się chce skorzystać w pełni z odwiedzanych miejsc, trzeba się liczyć, że to będzie trwało dłużej.
Pierwszego dnia odwiedziliśmy rozsławione przez przewodniki Botanical Gardens. Daru miał odruch zawahania przed ceną biletów: 20 USD, ale cóż, jedyna atrakcja na wyspie ma swoją cenę. Było pięknie, dwukilometrowa przechadzka wśród chaszczy, tu i ówdzie kaktus (czytaj tak jak wszędzie na tych wyspach), ale różnorodność ptasich odgłosów była nieprzeciętna, nawet gołębie śpiewają tu bardziej melodyjnie. No i na każdym kroku dostojnie stoi i waruje waran, czyli iguana. Tutaj są błękitne, niespotykanie duże i niezwykle ufne. Ciągle nas fascynują, a my mimo ostrzeżeń, żeby się nie zbliżać, bo niby gryzą, wiemy, że to nie prawda, są całkowicie bezpieczne.
PIERWSZE LEKCJE PRZYRODY
Następnym przystankiem była restauracja Over the Edge obok Old man Bay. Z tarasem nad wodą, dobrym piwem i rybami no i cenami po raz pierwszy nie z księżyca. Zacnie. Popołudnie spędziliśmy na plaży przy Rum Point, o której pisałam wcześniej.
Drugi dzień wycieczki był bardziej aktywny ruchowo.
Przynajmniej z milę przepłynęliśmy w tą i z powrotem na rafę od restauracji „Lobster Pot”, gdzie konsumowaliśmy wcześniej na lunch kotlet z żółwia. I przynajmniej z 7 kilometrów przeszliśmy najbardziej znaną i najbardziej sportową trasą wyspy „Mastic Trail”. Zdążyliśmy zaliczyć jeszcze sklepy żeglarskie i żywnościowe.
I tak mija dzień za dniem, ostatnie dwa niestety są pod znakiem silnego wiatru i deszczu, wczoraj nie wyszliśmy w ogóle poza nasz mały pływający domek. Ale za to znajdujemy przyjemności w obcowaniu ze sobą i w obserwacji Moany, która z dnia na dzień szykuje nam coraz większe rozwojowe niespodzianki. Od dwóch dni nagle zaczęła regularnie i świadomie korzystać z nocnika, założenie pieluchy na noc lub do wyjścia, jest dla niej ewidentnym upokorzeniem. Rozumie wszystko co się do niej mówi z najmniejszymi niuansami, sama nie umie jeszcze nic powiedzieć, ale jej body language jest bardzo ekspresywny, mamy radość i ubaw po pachy, jest to nie kończący się i nie nudzący się spektakl.
Tak samo jak nasze codzienne wymuskane kolacyjki. Są spektakularnie pyszne. Odkrywamy nowości i radujemy się nimi jak darem natury. Przedwczoraj jagniątka, wczoraj krewetki, dziś ryba mahi-mahi, ale jak podane! Ritz-Carlton się chowa!
SQUASH – OWOC CZY WARZYWO
NASZA KOLACJA – BANAN, MARCHEWKA, SQUASH I KOTLECIKI JAGNIĘCE. MNIAM. 
I filmy. Podobnie jak kolacje, codziennie dobre, przedwczoraj polityczny, wczoraj kryminalny, dzisiaj… cóż … na faktach, czyli jak to potentaci przemysłu tytoniowego wprowadzali od lat społeczeństwo w błąd…i podtruwali dodając środki zwiększające uzależnienie. Palić, czy nie palić, oto jest pytanie…
W każdym razie wszystko wskazuje na to, że pojutrze opuścimy Kajmany ponownie w kierunku Kuby. Cel: Cienfuegos, chyba, że po drodze okaże się, że nie damy rady, to plan B: Cayo Largo. Znowu będziemy odcięci od świata przez miesiąc, aż dotrzemy do Jamajki pod koniec maja, żeby tam zadekować Bubu na dobre aż do przyszłego roku. My w tym czasie będziemy zwiedzać USA i Kanadę, a potem wrócimy do Europy aby zażyć śniegowych rozkoszy, których nam po kilku latach już trochę brakuje.  
Niedziela, 18 kwietnia
Tak, tak, jesteśmy otwarci 24 na 24 godziny, zapewniali celnicy i immigrations. Zapomnieli jednak wspomnieć, że wyjście w niedzielę i święta kosztuje. Z trudem przełknęliśmy te 80 USD dopłaty. Na dodatek był cyrk z kuszami do podwodnych polowań, zabrali je przy odprawie wejściowej, a teraz nie chcieli oddać do ręki i facet przyjechał aż do naszej zatoki, kusze oddał i czekał aż odpłyniemy. Dbają o swoje ryby i langusty.
Tak więc opuszczamy właśnie Kajmany. Nie wiem skąd się to wzięło u Beaty, ale miała jakąś obsesję mówiąc: a popłyniemy na Kajmany? Popłynęliśmy i spędziliśmy tu 18 dni. Cóż, ja też lubię miejsca zadbane, czyste i bezpieczne. Ma to jednak swoją cenę. Na Kajmanach jest wszystko, za to bardzo drogie jak przystało na miejsce dla milionerów. Jak wszędzie jednak wszystko ma swoje proporcje. Nasi nowi kumple mieszkają tu i są zachwyceni. Wynajmują fragment w szeregówce za 2 tys. kajmańskich dolarów (2,5 tys USD), mają salono-kuchnio-jadalnię, trzy sypialnie i trzy łazienki, taras z grillem, wszystko położone w zadbanych ogrodach. W ich kondominium jest plac zabaw dla dzieci, korty, dwa baseny i mają przynależne im miejsce parkingowe. Opłaty czynszowe wynoszą 700 dolarów, - ponosi je właściciel.
NA KAJMANACH NOWOCZEŚNIE – BUC, KRÓL I CHAM
Komfort ten wydaje się drogi. Jednak zakładając, że kasjerka zarabia około 1,5 tys. tutejszych dolarów, a T-bone stek kosztuje w sklepie 15 to proporcje są jakby Polskie. Wręcz jest tanio. Danie w knajpie kosztuje tu około 20 dolarów czyli, jeśli kasjerka w Polsce zarabia 1,5 tys. złotych to jednak nie zje niczego za 20 złotych w dobrej restauracji, w której, jak tu, szklanka wina kosztuje 5, a piwo 3. Czyli jeśli zachowamy proporcje 1 do 1 (a nie 1 do 3,5 po kursie wymiany)  to coś tu jednak nie gra, prawda? Wygląda na to, że Polska to drogi kraj.
Na Kajmanach było miło. Morze jest czyste i wszędzie rafa, plaże piękne, chodniki mają obniżenia dla wózków. Jedyna wada to położenie cykloniczne, w naszej zatoczce gdzie korzystaliśmy z prywatnego pomostu kondominium domów, po poznaniu się z kilkoma mieszkańcami dowiedzieliśmy się, że w czasie cyklonu Ivan pomosty zostały zmiecione, łódki były pod wodą, albo na trawnikach, a woda podniosła się do pierwszego piętra. Oczywiście Ivan był wybitny (jak to Ivan – Groźny czy Lendl), taki zdarza się raz na 50 lat, ale się jednak zdarza.
Teraz płyniemy znów do Cienfuegos na Kubie. Morze jest płaskie, wiatru prawie nie ma więc grot i genaker wspomagane są jednym silnikiem. Zapada noc, Moanka po wieczornym jajku, pójdzie do kąpieli, wypije mleko i zaśnie aby obudzić się rano. My będziemy przysypiać czuwając nad naszym bezpieczeństwem.
Każdy rodzic chciałby aby jego dziecko było najlepsze, mądre, ładne itp. Lub tak uważa z założenia, że takie jest. My staramy się być obiektywni i nie wariować. Moana jest uroczą, bystrą i prawie zawsze uśmiechniętą trochę za okrąglutką ślicznotką, jednak opóźnioną w mówieniu, choć rozumie wszystko. Nie martwimy się tym zbytnio, to standard w naszym wypadku. Moana słyszy bez przerwy tyle języków wokół siebie i z naszych ust, polski, francuski, angielski i hiszpański, że pewnie nie może zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi. Zacznie mówić późno, jak dzieci w podobnym otoczeniu.
Jednak jak każdy rodzic muszę się pochwalić, choć Beatka już o tym pisała. Moana, zapóźniona w mówieniu zrobiła nam nie lada niespodziankę. Otóż mając właśnie półtora roku pokazała nocnik, rzekła „to”, pokazując na pieluchę, a po jej zdjęciu zasiadła i zrobiła swoje pierwsze siusiu. Co więcej, od tego momentu chodzi na golasa i korzysta wyłącznie z nocnika, a wieczorne zakładanie pieluchy jest awanturą. Widział ktoś coś takiego? Na dodatek przekomarza się z nami notorycznie. Udaje, że nie umie mówić mama. Na wszystko mówi tata, na Beatę też. Ja mówię: powiedz mama, a ona na to: tata. No chyba, że się zapomni i powie mama, ale szybko wtedy poprawia na tata i tak zostaje. Zabawa.
NASZE SZCZĘŚCIE
Moana i jej urok to też nasza tarcza. Najbardziej srodzy celnicy i wopiści rozpływają się na jej przesyłane im całusy i mamy spokój. Najważniejsza jest jednak rola Beatki. To właśnie dzięki niej Moana jest zdrowa jak ryba, nie miała nawet kataru, nie mówiąc o innych dziecięcych, choćby gastrycznych przypadłościach. Beata pucuje codziennie dwa razy całą podłogę na Bubu. Dzięki temu Moana może się po niej walać bez zagrożeń. Inną sprawa, że w wilgoci i na morzu żyje się prawie bez kurzu.
Przemieszczając się z miejsca na miejsce pozwalamy wszędzie brać ludziom Moanę na ręce, całować i budować w ten sposób jej immunologiczny system. Nie bez znaczenia jest też jedzenie, Moana je wszystko, bardzo chętnie ryby, które jemy bardzo często, a które tak rzadko są obecne na polskich stołach.
Beatka mówi też, że Moana jest reinkarnacją Ubu. Fakt, że ma z nią aż tyle wspólnych cech charakteru napawa nas zdumieniem. Po pierwsze jest bulimiczna, po wtóre jest niezależna, znaczy jak ma ochotę to buzi da, a jak nie to można prosić i nic z tego, po trzecie jest uparta i dopiero huknięcie przywołuje ją do porządku. Po czwarte jest kochana i przyjazna dla wszystkich. To ci heca.
poniedziałek, 19 kwietnia 2010
Już 1.00 w nocy nowego dnia, którego zakończenie zobaczymy z pewnością już na Kubie. Płynie się niezwykle spokojnie, wiatru nie ma w ogóle, a morze jest płaskie jak jezioro. Jedyne, co przeszkadza to hałas silnika, ale bez niego stalibyśmy w miejscu.
Nie żałuję naszej eskapady na Kajmany, w sumie bardzo mi się podobało i mimo wysokich cen, czasami taki wypad w bogactwo i estetykę jest wskazany dla zdrowia duszy. A potem, no cóż, potem wraca się z tym większą przyjemnością do miejsc ciekawych inaczej, ale tak naprawdę to ciekawszych. Przez historię, miejsca i ludzi. Rdzennych Kajmańczyków (o ile na tych wszystkich wyspach istnieją rdzenni mieszkańcy) za wielu nie ma, dominuje wszędzie kolor biały. Oprócz szczęścia, jakie mieliśmy spotykając Seamusa i Fionę (którzy lokalni są tylko tymczasowo, na okres umowy o pracę), nie spodziewam się, żeby zaistniał jakikolwiek kontakt z lokalnymi ludźmi.
U FIONY I SEAMUSA ZABAWY MOANY Z ERIN
Wszyscy inni też byli uprzejmi, ale nie wyczuwało się w nich tego bijącego ciepła, które wyrywa się z oczu większości Kubańczyków. Poziom bezpieczeństwa oceniam jednak najwyżej w całym regionie karaibskim, no chyba, że na równi z Kubą
Niedziela, 24 kwietnia 2010
Niespodziewanie, jak zwykle niezgodnie z prognozą, płynąc z Kajmanów na Kubę zaczął wiać wiatr i zamiast o północy, jak zakładaliśmy, o zachodzie słońca rzuciliśmy kotwicę przed mariną Cienfuegos. Miłe jest takie pływanie, fali prawie brak, wiatr pcha łódkę, która szybko połyka mile. Samo pływanie na żaglach jest jedną wielką negacją. Jak morze jest przyjemne i płaskie to nie ma przecież wiatru, jak już jest ten wiatr wystarczający aby się przemieszczać to wiąże się to natychmiast z falą, która sama w sobie jest nieprzyjemna i nie ułatwia życia. Jednakże przemieszczanie się własnym domem jest niedoścignionym ideałem podróżowania.
Nieustająco zachwyca mnie i zadziwia fakt, jak człowiek potrafił sobie zorganizować wokół siebie świat aby mu się żyło wygodnie. Na naszej Bubu mamy słodką wodę produkowaną przez nas samych z morskiej, na dodatek ciepłą dzięki silnikom lub elektrycznemu bojlerowi. Mamy oświetlenie i 220 volt, dzięki czemu żyjemy komfortowo słuchając muzyki czy oglądając filmy. Mamy oczywiście gaz w butlach zapewniających nam smażone czy gotowane posiłki z produktów wziętych z lodówki i małej zamrażarki. Mamy też elektroniczną nawigację oraz nocny alarm kotwiczny, jak gdyby coś się wydarzyło z kotwicą. Autopilot zapewnia nam komfort nie sterczenia za kołem sterowym cały czas, a nasz szybki aneks pozwala na penetrację okolicznych ciekawostek i kontakt z lądem. Zabawny jest taki przemieszczający się własny domek.
Zawitaliśmy do Cienfuegos z wielką przyjemnością, bardzo lubimy to miejsce, tym większą jednak, ponieważ okazało się, że przed nami stoi Ad Hoc, zaprzyjaźnieni z nami Francuzi, z którymi rozstaliśmy się na Curacao parę miesięcy temu.
Jakaż to była radość i zaraz wspólne spacery po mieście i jego urokliwych zakątkach. Philippe i Eliane właśnie przypłynęli i to był ich pierwszy dzień na Kubie. Powoli wprowadzaliśmy ich w tajniki kubańskiego życia, w dwie waluty, targ warzywny, sklepy o dwóch obliczach oraz w najlepsze restauracje.
ELIANE, PHILIPPE I DZIECI W NASZYM ULUBIONYM PARKU
Szybko spotkaliśmy też Olka, którego łódka stoi w marinie i z którym tym razem relacje okazały się ciepłe i serdeczne. Jego kubańska żona śpiewa w zespole grającym świetny jazz na bazie salsy. Bardzo mi się podobały ich kompozycje i będziemy ruszać polskie kontakty aby zagrali i w Polsce.
CIENFUEGOS Z MASZTU – NA CYPLU NASZ ULUBIONY SKWER I NAJLEPSZE MOJITO
Dla nas jednak Cienfuegos było tylko przystankiem zaopatrzeniowym. Po „plastikowych” i drogich warzywach na Kajmanach wreszcie zęby nasze wbiły się w aromatyczne pomidory i ogórki, a nawet ziemniaki, które są chrupkie i mają smak. Cóż, nasza cywilizacja wydajności i ceny zabiła smaki, a chcąc je uzyskać płaci się dodatkowo za tak zwane produkty naturalne, bio. Znaczy pozostałe są nienaturalne. To tak jak z obywatelstwem francuskim, którego otrzymanie nazywa się w tym języku naturalizacją. Czyli człowiek zostając Francuzem staje się naturalny, bo wcześniej nim nie był. To tak jak marchewka jest lepsza rosnąc na gównie, a nie na fosfatach.  He, he.
Zaopatrzyliśmy się więc we wszystko co było możliwe i opuściliśmy naszych miłych znajomych, którzy jak my nie tak dawno temu, czekają na przyjazd kumpli via Hawana.
Dla mnie dodatkowo był to przystanek naprawczy. I tu lubię komunę, choć raz właśnie. W komunie nie ma zbędnych przedmiotów, wszystko się przydaje i naprawia, a nie wyrzuca, jak zepsuty nowy jednorazowy chiński produkt. Nasza cywilizacja jest cywilizacją śmieci, a komunistyczna cywilizacją odzysku. Tak się złożyło, że moje dwie pary okularów trafił przysłowiowy szlag. Jednej pękły śrubki, nie przewidziane do słonej wody, drugie, druciane, okrągłe i stare jak świat, złamały się po prostu przy nosku ze starości właśnie. Tragedia.
Wizyta u optyka skończyła się obietnicą nowej pary za… miesiąc. I to zwykłych szkieł, a nie fotochromów, które zapewniają mi niebywały komfort w tym klimacie. Przy śrubkach już majstrowałem i udało mi się je rozwiercić z zamiarem włożenia w otwory nitów czy drutu aby móc je używać. Na razie taśma klejąca, nie mająca wiele wspólnego z estetyką, spełniała to zadanie. Drugi optyk, był jakby mniej państwowy, szybko znalazł śrubki z nakrętkami i po paru minutach okulary (dzięki przygotowanym przez ze mnie dziurkom) wyglądały jak nowe, patrząc na drugie rozłożył jednak ręce. Nie dałem jednak za wygraną. Pierwszy jubiler skierował nas do innego, profesjonalisty. Tam dobrze chyba trafiliśmy, jubiler naprawiał właśnie wisiorek lutując go złotem na maleńkim palniku. Po odczekaniu swojej kolejki, spojrzał na okulary, na mnie i wziął się do roboty. Wyjął szkła zaznaczając za moją namową osie, i wziął się do lutowania. Po lutowaniu oszlifował całość kamieniem, a potem na zrobionej z pralkowego silnika (Windows nie przyjmuje słowa pralkowego – dowód to na moje powyższe słowa, pralkowe już nic nie może być, pralka po zepsuciu idzie na śmietnik, a nie na części do odzysku) polerce doprowadził całość do świetności jaką pamiętał tylko Georgio Armani. Gdyby wiedział, że po dwudziestu latach…. Po założeniu szkieł założyłem nowe piękne okulary Pana Kleksa, bo tak zawsze mi mówiono gdy w nich chodziłem. Cud? No nie, komuna po prostu. Obie naprawy kosztowały 5 CUC czyli 15 złotych.        
Wypłynęliśmy w piątek. Postanowiliśmy jednak spenetrować Ogrody Królowej, wielki archipelag wysp położony na południowy wschód od Cienfuegos. Tym bardziej, że nasz wcześniejszy „przejazd” przez ten region był mało udany ze względu na temperaturę, wiatr i mętną wodę.
Tym razem jest już lato, woda ma 27 stopni, a powietrze 30. Stając naszym pływającym domkiem tu i ówdzie napawamy się krystaliczną wodą. To są znów momenty zachwytu, zachodzące wczoraj słońce koloru płynnego złota zachodziło nienaturalnie bliżej niż horyzont, Bubu zawieszona nad dnem i ta kompletna cisza. A w niej cichutki tupot nóżek Moany na pokładzie. Aż łza się kręci ze szczęścia.
I znów jemy upolowane przez mnie ryby. Bardzo dobre są squirellfish. Są czerwone, mają wielkie czarne, lekko podkrążone oczy, są dość łatwe do upolowania bo ciekawskie i nigdy długo nie chowają się pod skałą, zaraz wychodzą zobaczyć co się dzieje. Cóż, ciekawskiemu łeb urwali. Nigdy nie lubiłem ich czyścić, mają bardzo ostre kolce na płetwie grzbietowej i drobną, ściśle przylegającą łuskę jak u okonia. Mam jednak nowe rękawiczki zakupione przez Agnieszkę i Irka, dzięki którym brak zakrwawionych rąk zmienił mój stosunek do tych zacnych w smaku i o jędrnym mięsie ryb. Na dodatek generalnie nie są zarażone ciguaterią. Rozkosz.
Jemy też conche, które jak się okazuje zbite młotkiem przed gotowaniem (nie robiliśmy tego wcześniej) stają się miękkie, a zrobione na sposób kubańskich rybaków przepyszne. I tak właśnie żyjemy. Natura, plaża, woda i kolorowy podwodny świat. Samo płynięcie jest upierdem, ale to cena płacona za przemieszczanie się własnym domem.
Czytam właśnie Hłaskę. Jakoś go zawsze pozostawiałem na później, coś tam przeczytałem w Polsce za komuny, coś tam we Francji z wydanych tam rzeczy. Zachłyśnięcie się nim zawsze mnie odpychało od jego twórczości, wychowany na Gombrowiczu uznałem, że Polski James Dean jest stworzony tylko na miarę kiepskich proporcji w jakich tworzy się mity w Hollywood i komunie. Choć wiele o nim wiedziałem dopiero teraz postanowiłem sprawdzić ten samorodny geniusz. Oczywiście jeszcze nie mam wiele do powiedzenia, nawet opinii o tym co czytam. Zacząłem od wielkiego tomiszcza skróconego do małego, pierwszego opowiadania, ”Baza Sokołowska”.
I od razu odkrycie, może tylko moje, starego rozwiązywacza krzyżówek z „Przekroju”. Autor, kierowca wtedy, opisuje wydarzenia z perspektywy innego ja, narratora, i celowo nie łączy imienia i nazwiska Michała Kosewskiego, jednego z głównych bohaterów, aby nie ułatwić czytającemu zadania. Nazywa go Michałem czy Kosewskim, a wystarczy przeczytać Michał Kosewski i odwrócić trzy ostatnie i pierwsze liter. No chyba nie jestem pierwszym odkrywcą? Nie spotkałem się wprawdzie z wcześniejszym takim połączeniem, ale czyżbym był pierwszy? Wątpię, ale zawsze to jakiś mały sukces własny, choć naiwny.
MICHAŁ KOSEWSKI
A propos Sokołowskiej, choć nie Warszawiak dobrze znam to miejsce. Było ono zaraz obok moich ex teściów, no i też bazą zakupów wina w pobliskim Polmosie, na Sokołowskiej właśnie. Z teściem rozmawiałem niedawno, bardzo go lubię, dzwonię więc jak jest jakaś okazja. Ostatnio dzwoniłem z okazji świąt wielkanocnych.
- co słychać? pytam,
- po staremu, słyszę.
- co u Zbyszków?
- po staremu, bez większych zmian.
A co u ciebie? Nie znudziło ci się jeszcze to pływanie?
Myślałem, że umrę ze śmiechu. Jak pomyślę, że mogłem odpowiedzieć: po staremu!
Od wyjazdu z Polski w październiku i wypłynięciu z Grenady, spędziliśmy kilka miesięcy na wyspach Wenezueli, potem jakiś czas na Bonaire i Curacao, miesiąc na Jamajce, trzy na Kubie, zahaczając dwa tygodnie o Kajmany, a inni mogą tylko powiedzieć: po staremu. Szczyńściosz ze mnie, choć pewnie wielu woli „po staremu”.
Czwartek, 28 kwietnia
No nie podoba nam się zbytnio w tej części archipelagu. Wyspy są nieciekawe, zarośnięte głównie mangrowcami, a jedyną ich atrakcją są komary i jeszcze od nich gorsze gryzące muszki meszki. Tych ostatnich nawet tępić się nie da, są praktycznie niewidoczne. Widoczne są natomiast i na dodatek bardzo swędzące ich ugryzienia.
Cayo Guano, Cayo Blanco de Casilda były tylko nocnymi przystankami bez wartości. Cayo Blanco de Zaza przypominało już bardziej wyspę. Plaża była w miarę atrakcyjna, automatyczna latarnia morska do wdrapania się. Zakotwiczyliśmy przy plaży niezbyt chronieni od fali, ale cóż to za fale, na tym prawie odciętym od morza wielkim akwenie. Rano pojawili się rybacy próbując nam sprzedać langusty za 8 CUC. Wyśmialiśmy ich pokazując kuszę i wędki. Nic nie potrzebowaliśmy.
Następni pojawili się po południu, znów zaproponowali langusty i niewielkiego tuńczyka. Za ile? Jak to za ile? za darmo. Dostali po dwa piwa, o dziwo obaj nie palili, co było zaskoczeniem, skończyło się na długiej rozmowie.  Pod wieczór w drodze do swojej wioski pojawili się znowu. Chcieli nam pokazać rekina młota, którego złowili.  
MŁOT
Znów piwo i zaczęliśmy rozumieć o co chodzi z tymi langustami. Otóż nie wolno im ich oficjalnie sprzedawać na targu, mogą je łowić tylko do użytku własnego, rozdają je więc rodzinie, znajomym i nam bo mili jesteśmy i jeszcze mamy śmieszne dziecko. Zadziwiające. Rozmowa była nadzwyczaj miła, nawet trochę o polityce, cóż obcych nie było, a oni to dwaj bracia, Osbani wygadany, 36 lat, a starszy w moim wieku, milczący.. Ponieważ nawiązaliśmy wspólną nić porozumienia, poprosiliśmy ich o kupienie nam warzyw, pomidorów, ogórków i cebuli. Pieniądze daliśmy oczywiście z góry i umówiliśmy się na dzień następny w południe.
Langusty były pyszne, jak zwykle, z tym że dwie takie duże to aż zanadto. Nadwyżka zjedzona została  w południowej sałacie. Nasi rybacy nie pojawili się, dzień więc spędziliśmy na plaży aby Moana mogła pobawić się w piasku. Trochę pospacerowaliśmy, zobaczyliśmy kwitnące kaktusy, weszliśmy na latarnię popatrzeć na Bubu i wyspę z góry. Był też wrak statku wibrobetonu. Była kiedyś moda na takie konstrukcje.
CAYO BIANCO DE ZAZA
Pod wieczór fala zrobiła się duża i nieprzyjemna i kiedy już nic nie zapowiadało wizyty, zza wyspy pojawiła się terkocząca łódeczka naszych rybaków. Przepraszali, ale silnik im się zepsuł i nie mogli odpalić, przypłynęli tylko nam dać produkty. A było tego z trzy kilo pomidorów, tyleż ogórków i wielki warkocz cebuli. Jako dodatek ogórki kiszone w zgrzewce z folii -  cóż za niespodzianka, no i druga, worek krewetek, na dwie kolacje. Kochani!
Dostaliśmy ich adres, tak na przyszłość, zabiorą nas nawet z Cienfuegos, mają starego Chevroleta z 1956 roku.
Gdy daliśmy naszego maila nagle krzyk brata z łódki przerwał plany. Próbował odbić dziób przywiązanej do Bubu łódki i jakoś się omsknął i uderzenie rozwaliło mu cały kciuk, z którego krew lała się ciurkiem. Szybko wyciągnęliśmy co trzeba z apteczki, wodę utlenioną, bandaże i ręka wylądowała na temblaku. Czy palec złamany? Nie wiadomo. Umówiliśmy się jeszcze na 8 rano, przywiozą nam chleb i paprykę i już pognali w stronę odległego o 2 mile lądu. Nadchodziła noc.
Smutno nam było, tacy mili, przyjechali z warzywami, a taki głupi wypadek zepsuł wszystko. Zobaczymy rano.
Dla nas zaczęła się złota passa kulinarna. Po langustach dnia poprzedniego, wieczorem Beata zrobiła rybne spaghetti. Ja byłem tym razem tylko pomagierem od obierania i krojenia. Wyszedł istny cud świata, najlepsze jakie jadłem w życiu. Niebo w gębie. Zajadaliśmy tak, że nawet zapomnieliśmy o winie stojącym w kieliszkach.
Następnego dnia passa trwała dalej, na kolację były krewety w oleju z czosnkiem i pietruszką. Znów najlepsze jakie jadłem. Ale ubaw, nie trzeba restauracji, żeby jeść takie cuda pierwszej świeżości.
Wczoraj kontynuowaliśmy, znów Beatka przeszła samą siebie i kolacyjne ragout jagnięce wyniosło nas na najwyższe smakowe poziomy. Cuda!
Rano czekaliśmy na wieści, umówiliśmy się wcześnie, nasi rybacy chcieli płynąć na połów, a my dalej. Na próżno wypatrywaliśmy łódeczki i wsłuchiwaliśmy się w ciszę szukając uchem znanego nam terkotu.
Z żalem o jedenastej podnieśliśmy kotwicę i odpływając w dal spoglądaliśmy w lornetkę czy pojawi się od strony lądu mały punkcik. Gotowi byliśmy zawrócić. Punkcik nie pojawił się, za to w naszych głowach myśl o szpitalu, gipsie i tym podobnych przykrościach. Cóż, zadzwonimy z Cienfuegos, na szczęście mamy numer telefonu do ich matki.  
Całodzienne płyniecie z prędkością 6 węzłów przypominało jeziorne wspaniałe pływanie bez fali, z tą jedną różnicą, że od momentu kiedy rano ustawiliśmy autopilota to koła sterowego dotknęliśmy po raz pierwszy chwilę przed wrzuceniem kotwicy w archipelagu Ana Maria. Napawaliśmy się tym żeglowaniem i tylko (lub aż) zerwany genaker, nowy i wielki trochę zepsuł nam humory, a mnie prawą rękę, którą usiłowałem przytrzymać szot. Przesuwająca się lina uciekającego w naturę żagla spaliła mi wnętrze dłoni pozostawiając zapach spalenizny i bąble.
Żagiel uratowaliśmy i da się go naprawić. Winny jest twórca - Wawer Sail, do żagla, dobrze uszytego, nota bene, zastosowano złą linę sztagową, nie dość, że była słaba, dolny zaczep z kałszą przypomina szczotkę do zamiatania ulic, to na dodatek była zbyt rozciągliwa. Już po założeniu wyglądało to nie najlepiej, a po otworzeniu żagla z rolera żagiel przypominał bardziej spinakera niż genakera. Da się jednak tę linę wymienić.
Pod wieczór zaczęliśmy kotwiczyć. Bez końca. Kotwica jeździła po dnie jak po maśle, a jej wyczyny obserwowała Beatka z wody. Ja biegałem od windy do silników wykonując mało skoordynowane działania. Co jest do cholery, jakiś drobny pył na dnie nie daje oporu kotwicy. Beatka wyszła, otworzyliśmy wściekli po piwie - możemy zostawić leżeć sprawę dorzucając łańcucha, byliśmy tak chronieni od fali i wiatru, pogoda była taka piękna, niebo czyste, nic się stać nie mogło. Nauczeni jednak doświadczeniem wiemy, że bezpieczeństwa się nie odpuszcza. Wyciągnęliśmy więc drugą kotwicę, kawał łańcucha do niej, oczywiście gdzieś zapodziały się szekle, w końcu jednak cały majdan wylądował w wodzie i … dalej to samo. Znów Beatka poszła do wody, nurkowała poprawiając kąt natarcia kotwic, aż wreszcie złapało, 2 tys. obrotów na wstecznym i stoimy. Uff. Cała zabawa trwała ponad godzinę przy słońcu dotykającym horyzontu czyli zanikającej w wodzie widoczności.
Rano niebo było przepołowione, od północy czarne, od południa bezchmurne. Wiatr był południowy, uznaliśmy, że idzie lepsze, a zagrożenie pozostanie nad Kubą. Zrobiliśmy po kawie kiedy przyszedł on, znany wszystkim z opowieści – biały szkwał. Z niewielkiego południowego wietrzyku zrobił się w kilka sekund zachodni wiatr o sile 40 węzłów zrywający szczyty powstałych równie szybko fal. Widoczność spadła do zera. Zamknięci w salonie patrzyliśmy jak sroki w kość czyli w nasz GPS i na alarm kotwiczny. Będzie nas ciągnęło czy nie? Za nami była rafa. W wypadku ruchu jedynym wyjściem byłoby włączyć silniki i stojąc dziobami do wiatru walczyć w ulewie o stałą pozycję. Staliśmy jednak, dwie kotwice trzymały.
Ulewa, która przyszła po chwili pozostała, mimo, że wiatr dość szybko zmniejszył swą siłę. Porozstawialiśmy wiadra, pralkę i duży zbiornik, aby po chwili mieć dość wody na pranie i pierwsze płukanie. Nie ma tego złego…             
Czwartek, 29 kwietnia
Jardines de la Reina stanowczo mnie zawodzą jako okrzyknięte piękno samo w sobie (według przewodników). Raz po raz stajemy na coraz to innych kotwicowiskach, a widoki są takie same. Mangrowia, mangrowia, mangrowia. Czasami zamigocze w oddali piach, cieszymy się więc, że jest kawałek plaży, ale dopływając widzimy już, że koloru piasku można by się może doszukać tu i ówdzie, ale generalnie jest to błoto, w którym prawdopodobnie jest duża szansa jedynie na spotkanie krokodyla. Moanka przez kilka dni nie opuszczała pokładu, a to z powodu płynięcia przez cały dzień, a to z powodu ulewy bez końca, albo też z powodu braku możliwości wyjścia na ląd gdziekolwiek. Jestem po stokroć rozczarowana i wątpię, żeby cokolwiek było w stanie to uczucie wyplenić, już wiem, że nie ma tu nic odstającego od tego standardu.
Dzisiaj dopłynęliśmy do Cayo Algodon Grande. Niemcy, których spotkaliśmy na Cayo Campos (pamiętacie moją opowieść primaaprilisową – to ci, co nas uratowali) poradzili nam właśnie tę wyspę jako najpiękniejszą na archipelagu. Z wielką nadzieją dopływaliśmy więc dzisiaj do jej wybrzeży, które z daleka wyglądały dość zachęcająco.
Dotarłszy na kotwicowisko załkałam ze zniecierpliwieniem. Mangrowia, tym razem na dodatek całkiem uschnięte, dno mulisto-trawiaste. Znów, podobnie jak na poprzednim kotwicowisku gdzieś na wysepkach zatoki Ana Maria, rzucaliśmy kotwicę kilka razy, a ta sunęła po dnie jak po maśle nie gwarantując nam żadnego trzymania. Byłam gotowa nakłonić Dara do natychmiastowego opuszczenia tego parszywego miejsca, gdyby nie wizja plaży, o której opowiadali nam Niemcy, że jest najładniejsza na całym archipelagu. Rzekomo dociera się na nią kanałem wśród mangrowi na drugą stronę wyspy. Miała tam być też rafa. Po szóstej próbie udało nam się przy pomocy drugiej kotwicy uchwycić dna na tyle, żeby było bezpiecznie. Woda czarna jak węgiel, meduzy wyrwane z dna przez szurające kotwice, okropność.
Dopływając widzieliśmy, że na miejscu jest też inny katamaran, byliśmy zdziwieni, bo jak do tej pory wszędzie byliśmy samotni i oprócz odwiedzających nas sympatycznych rybaków nic nie zakłócało naszej nagości na pokładzie, tym razem trzeba będzie zadbać o jakieś okrycie. Nawet nie bardzo się zdziwiłam, jak okazało się, że jest to statek „naszych” Niemców, którzy tak nam tą wyspę zachwalali, spodziewałam się, że właśnie ich tu spotkamy. Był też duży kuter rybacki.
Po uporaniu się z kotwiczeniem wybraliśmy się więc na plażę, o której tyle słyszeliśmy. Jedzie się (w zasadzie płynie) aneksem faktycznie wyrąbanym kanałem wśród mangrowi szurając prawie o denne porosty i dociera się do błotnistego miejsca, gdzie ewentualnie można wysiąść na brzeg. Pod warunkiem, że ma się wysokie gumiaki, bo noga po stąpnięciu na „brzegu” zanurza się w błocie po kolana. Moje obrzydzenie pogrążało się równie szybko jak moja stopa w tymże błocie. Udało się nam jednak wytarabanić z całym towarem, czyli płetwami, zabawkami i kołem Moanki, torbą plażową, żeby po 100 metrach dotrzeć na plażę. Docierając przeszliśmy przez ruiny planowanego onegdaj w tym miejscu ośrodka turystycznego. Po błocie, które pokonaliśmy na wejściu, odpadki murów nie były już tak straszne, jednak dalekie od wymarzonej egzotyki, o jakiej marzyliśmy. W ruinach dwa fotele i nasi Niemcy, tonący w zachwycie nad tym miejscem. Ok., nie każdy ma te same oczekiwania.
Plaża faktycznie atrakcyjna, dość długa i w miarę czysty piasek. Woda nareszcie krystaliczna, choć na trzysta metrów w głąb sięga jedynie po pas. Gdzieś w oddali zarysowuje się kolor koralowy. Po krótkiej pogaduszce z Niemcami, kto co i jak odwiedził od naszego ostatniego spotkania, lądujemy z Moaną w kole w wodzie i odważamy się dopłynąć do rafy z nadzieją na jakąś kolację rybną. Oczywiście rafa marna, kilka rybek, i nawet jeśli udałoby się ustrzelić jakąś jedną małą, to nie sposób z nią wrócić na kuszy pokonując taką odległość, żeby zaraz wrócić po następną. Miło się pływało, szczególnie, że prawie w każdym miejscu można było stanąć na dnie, woda ciepła i przejrzysta (już ponad 28,5 stopnia), ale bez żadnych rewelacji. Może gdyby się stało jachtem od tej strony plaży i można by było dopłynąć aneksem na pola rafowe, miało by to jakiś większy sens. Postanawiamy, że jutro spróbujemy tak zrobić, ponoć wiatr (według prognozy zdobytej przez Andrzeja G.) ma być znikomy, możemy zaryzykować.
Po wyjściu z wody Moana pobawiła się trochę przy brzegu, my pogadaliśmy jeszcze z naszymi znajomymi, ale długo nie dało się wytrzymać, zaczęły atakować gryzące insekty. Są tutaj w dużej ilości mikroskopijne muszki, które gryzą bardziej niż same komary (których prawie nie ma). Problem w tym, że w odróżnieniu od komarów muszek tych nie da się wytropić i wytępić przed snem – ani ich nie widać, ani nie słychać, bąble natomiast są bardzo widoczne i bardzo swędzące. To też zniechęca mnie już bardzo do tych całych „ogrodów”.
Po powrocie śmierdzącym, błotnistym kanałem na Bubu dostaliśmy gestowne zaproszenie na kuter rybacki. Zadziwiająco duży kuter z rozłożonymi na boki wysięgnikami z sieciami, wyglądający z daleka jak skrzydlica. Daru popłynął sam i po półgodzinnym pobycie u rybaków przywiózł w prezencie od nich pół wiadra krewetek. Ale jakich! Ogromnych, królewskich chciałam rzec, tym razem naprawdę, nie tak jak te Ogrody. Znowu mamy zapewnione ze trzy kolacje, dziś spróbowaliśmy upiec krewety na grillu. Palce lizać po raz kolejny.
MNIAM Z GRILLA

  

   

Komentarze

  1. Jaki kraj możesz polecić najbardziej jeśli chodzi o Wyspy Karaibskie? Bo ja czytałam na http://wyspykaraibskie.pl/ o tym, jak tam są piękne te wszystkie miejsca i powiem szczerze nie wiem już co wybrać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć Klaudia. Pytanie, wbrew pozorom, jest bardzo skomplikowane. Znamy wszystkie wyspy Karaibów, ale spędzanie na nich czasu i ich docenienie zależy od tego co chce się robić. Czy wycieczki górskie, czy zwiedzanie miast, czy leżenie na plaży pod palmą. Nasz blog jest zapewne odpowiedzią na twoje pytanie, poskacz po nim to znajdziesz odpowiedź, z zaznaczeniem, że my poruszaliśmy się jachtem, ale wypożyczaliśmy prawie zawsze samochody. Za względu na specyfikę szeroko pojętą, Kuba jest warta grzechu. Francuskie wyspy są cywilizowane więc zatraca się na nich inność świata. Ze względu na wycieczki lubiliśmy Saint Vincent, ciekawe było Puerto Rico. Niezbyt polubiliśmy Republikę Dominikanę, lepsze, dzikie i puste plaże były na Bahamas, ale to już tylko łódką. Pozdrawiamy.

      Usuń

Prześlij komentarz