MARZEC 2010 - KUBA
Wtorek, 02 marca 2010,
Znowu jesteśmy w naszym małym trójkowym składzie,
czyli mama, tata i Moana. Bartek opuścił nas w niedzielę, a mi ciągle wydaje
się, że gdzieś tu jest i zaraz się pokaże.
O mały włos byłoby to prawdą, bo były duże
szanse, że jego pobyt wydłuży się niechcący o kilka dni. Odwieźliśmy Go na
lotnisko w niedzielę o porze odpowiedniej, czyli na dwie godziny przed odlotem,
sprawdzamy tablicę informacyjną i co widzimy? – lot do Paryża o 17.30 odwołany!
Na początku myślałam, że to jakaś pomyłka, albo źle interpretuję słowo
„cancelled”. Okazało się jednak, że pomyłki nie ma, samolot nie wystartował z
Paryża z powodu strasznych zawieruch, które już od kilku dni nękają Europę, i że
nie wiadomo, kiedy będzie można skorzystać z następnego lotu – nazajutrz, za
dwa, trzy lub więcej dni. Wskazano nam kolejkę do okienka Air France (kolejka
jak za mięsem w dobrych komunistycznych krajach – czytaj na Kubie), gdzie jedna
Pani próbowała pomóc jakoś setkom zdenerwowanym niedoszłym pasażerom.
Stanęliśmy więc, ale widząc długość ogonka i prędkość z jaką malała (jedna
osoba na 40 mn) już widzieliśmy się stojących tam nadal następnego dnia o tej
samej porze. Zaczęliśmy radzić co tu poradzić, jak uzyskać pomoc poza kolejką.
Byliśmy zdezorientowani i mieliśmy mieszane uczucia, ja nawet trochę się w duchu
cieszyłam, że zbieg okoliczności pozwoli mi na zatrzymanie Bartka na trochę
dłużej przy sobie, ale jednocześnie zdawałam sobie sprawę z komplikacji jakie
to za sobą niesie. Oczywiście od razu zrozumiałam, że musiało tak być, wszak
wytworzyła się już reguła – rodzina, kto nas odwiedza na Bubu zawsze ma kłopoty
z powrotem. Tak było z Elą i Andrzejem, którzy po pobycie u nas na Korsyce nie
mogli przez tydzień wrócić do domu z powodu awarii samochodu. Tak było z
Mamami, które po wizycie na Kanarach utkwiły na dwa dni w Londynie też z
powodów pogodowych. A teraz Bartek. Klątwa? Wszyscy inni wracają bez problemów.
W pewnym momencie usłyszałam łamaną
francuszczyznę łysego brodacza pięknie przyodzianego w mundur Air France, który
wyłapywał z tłumu rodziny podróżujące z dziećmi, dając im pierwszeństwo i
najbardziej dogodne rozwiązania. Chodziło o najbliższy lot linią Martin Air do
Amsterdamu. Oczywiście złapałam go za klapy i wyłuszczyłam, że my to dopiero
musimy mieć pierwszeństwo, bo chodzi o dziecko (sorry Bartek) podróżujące
CAŁKIEM SAMO! Zadziałało. Zabrał paszport Bartka wraz z wydrukiem rezerwacji i
zniknął. Pojawiał się w międzyczasie, ale ciągle nie miał mi nic do
powiedzenia. Okazało się, że Air France nie może się zgodzić w przypadku
samotnego małoletniego pasażera na oddanie go innej linii. Musieliśmy więc
czekać aż pojawi się szansa na kolejny lot Air France. Był ten, którym tydzień
wcześniej lecieli Aga i Irek, tyle że z 20.30 przesunięty na 00.30, natomiast
widok dzikiego tłumu przydzielonego na ten lot wątpiliśmy w realność tej
szansy. Niesłusznie. Łysy brodacz ewidentnie się postarał i Bartek został
przyjęty. Uff, lepiej być nie mogło. Tyle, że była 20.00, w kolejce staliśmy 4
godziny z dzielnie znoszącą wszystko Moaną, a teraz trzeba było przenieść się
do drugiej, tej do odprawy samolotu. Tam kłębił się dziki tłum, a kolejka znowu
była na trzy godziny.
Tym razem Daru, mocno już zjeżony, poszedł gdzieś
i jak wrócił okazało się, że przyjmą Bartka poza kolejką. Odprawa bagażowa
trwała króciutko, potem Bartek przeszedł kontrolę paszportową i dalej nie
mogliśmy już mu towarzyszyć, poza tym był najwyższy czas, żeby Moana poszła
spać. Został więc bidula sam na lotnisku z wizją kilku godzin do przeczekania,
a ja nie mogłam oderwać swoich myśli od niego, czy wszystko odbywa się zgodnie
z planem i czy w ogóle dojdzie do odlotu, no i jak będzie wyglądała przesiadka
w Paryżu. Żegnając się czule, Moanka jakby podświadomie wiedziała o co chodzi i
wyjątkowo tuliła się do brata całując go z miłością. Ja cały czas miałam łzy w
oczach. Dozo kochanie!
POŻEGNANIE
Tak więc Bartek już w domu, opowie mam nadzieję
wszystkim jak to tu wygląda, że z dzwonieniem jest kłopot, bo skype nie działa,
działają tylko smsy, a kupiona za 10 dolarów karta telefoniczna wystarczyła
zaledwie na półminutową rozmowę z moją mamą. Przekaże też może jak przydały się
prezenty, jak czajnik hulał cały czas ledwo wyrabiając (jest idealny), jak
przydała się niespodziewanie nowa kurteczka dla Moany (zima!) oraz inne ubranka,
jak często wysłuchujemy „z popielnika na Wojtusia” z ust laleczki śpiewającej.
Skopiuje zdjęcia dla mam i nie tylko, zmontuje film, co nie było możliwe na
miejscu z powodu szwankującego komputera i rozda płytki, no i przede wszystkim
wyściska wszystkich od nas bardzo, bardzo ciepło.
Wizyta naszych pierwszych tegorocznych gości nie
była niestety tak udana jakbym sobie tego życzyła. Pogoda zrobiła nam psikusa i
zniweczyła większość planów. Oczywiście udało się dogłębnie zwiedzić kraj, ale
część wodna zupełnie się nie powiodła. Temperatura powietrza osiągnęła raz
rekordową niskość 12 stopni! Tego jeszcze nie było. Wyciągnęliśmy koce do
przykrycia, nie starczało ciepłych ubranek dla malej, która przecież do tej
pory chodziła głównie na golasa. Woda w morzu taka sama jak w Bałtyku (no
prawie, 23). No cóż, nie mamy nad tym kontroli, a może nie mieliśmy
wystarczająco informacji o klimacie Kuby planując ten termin ich wizyty. Mam
nadzieję, że mimo wszystko wspomnienia będą miłe dla naszych przyjaciół, którzy
włożyli tyle serca i starań do tego przyjazdu, za co serdecznie dziękujemy.
W DRODZE
Cienfuegos od początku bardzo nam się spodobało,
miasto z goła różne od Santiago, o wiele bardziej zadbane, kolorowe, mniej
zniszczonych budynków i zasadniczo mniej napisów wychwalających rewolucję. Nie
bez kozery nazywane jest „Perłą Południa”.
OKOLICE MARINY W CIENFUEGOS (u góry po lewej nasz ulubiony
lokal, Club Cienfuegos)
Dopłynęliśmy na miejsce w czwartek późnym
wieczorem, a od piątku, zaraz po dopełnieniu formalności odebraliśmy
zarezerwowany samochód i rozpoczęliśmy zwiedzanie tej części kraju (Kuba
centralna). Oczywiście musieliśmy mieć sporo sił, więc zaczęliśmy od
wyśmienitego posiłku w fantastycznej budowli nieopodal mariny, którą wybudował
onegdaj jakiś bogaty Hiszpan na podobieństwo cudu architektonicznego jakim jest
Alhambra. Budynek zachowany w wyśmienitym stanie, tu i ówdzie odnowiony, na
parterze ogromna, wielosalowa restauracja z miejscem na przygrywające klientom
pianino, piętra puste, ale otwarte do wizyt. Wyczytałam, że kiedyś był to „dom
uciech”…
PRAWIE ALHAMBRA
Z pełnymi żołądkami i w doskonałych humorach
pognaliśmy do odległego o 80
km na wschód kolonialnego miasteczka Trinidad.
Klimatyczna, niewielka mieścina wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO
uraczyła nas swoimi zabytkami i rozbrzmiewającą w ich cieniu kubańską muzyką.
Niektórych nęciły sklepy z pamiątkami, innych bary z wyśmienitym mojito.
TRINIDAD
Wieczorem, po powrocie na Bubu dopełniliśmy
wrażeń w przepięknym klubie Cienfuegos (na zdjęciu u góry po lewej) słuchając
bardzo dobrej muzyki, tym razem jazzującej. Koncert nie trwał długo z powodu
awarii nagłośnienia, ale zdążyliśmy zakumplować się z mężem czarnej wokalistki,
czyli naszym rodakiem Olkiem, który tak naprawdę ma paszport szwedzki, a na
Kubie mieszka od 6 lat. Trochę nam opowiedział o tym jak to życie tutaj
faktycznie wygląda, jak to system trzyma lud za mordę, że nawet ojciec syna
przed policją wydaje ze strachu, że podejrzenie padnie na niego. Ale nie był
nader wylewny, rozumiemy – nigdy nie wiadomo, gdzie ukryte są uszy.
Następny dzień był pod znakiem wyprowadzki Agi i
Irka z Bubu, wyruszaliśmy na podbój Hawany, gdzie mieliśmy spędzić noc i skąd
wylatywali z powrotem do Polski następnego dnia, czyli w niedzielę po południu.
Dojeżdżając do miasta zatrzymaliśmy się w
lokalnym San Francisco słynącym z tego, że onegdaj słynny Ernest Hemingway
mieszkał tutaj w swojej posiadłości na wzgórzu, z którego rozlega się widok na
całą Hawanę. Wizyta polega na zaglądaniu przez otwarte drzwi i okna do wnętrz
pisarza (do środka wejść nie można), przez które można podziwiać wszystkie jego
osobiste rzeczy: biurka, łóżka, ksiązki oraz cały zbiór dzieł sztuki, a w nich
między innymi obraz Miro i robótkę Picassa z okresu jego zachwytu bykami. Hawana
w ogóle szczyci się bardzo miłością, jaką darzył to miejsce ów sławny pisarz. W
mieście można podziwiać również jego pokój w hotelu Ambos Mundos oraz wypić
podwójne Daiquiri (jeden z lokalnych drinków, równie znanych jak Mojito, czy
Cuba libre) w restauracji la Floridita, tak samo jak czynił to Ernest (nie
Guevara). Organizowane są nawet całe wycieczki śladami autora „Starego
człowieka i Morze”.
Po południu zrzuciliśmy nasze bagaże w
zarezerwowanym wcześniej przez Agę hotelu Plaza.
NASZ HOTEL
PLAZA W HAWANIE (1909), BIUROWIEC BACARDI I CAPITOL
Pokoje były duże i wygodne z łazienkami gdzie
woda więcej niż kapała, co więcej, była ciepła. Moanka dostała nawet bez
dopłaty dziecięce łóżeczko, tak że nie musiałam martwić się o jej ewentualny
spadek z łóżka. Wybiegliśmy na dach, z którego rozciągały się widoki na
wszystkie strony miasta. Mniej lub bardziej zachwycające, wszystkie natomiast
zadziwiające. Gdzieniegdzie wyłaniały się odnowione budynki z pięknymi
fasadami, których szczegóły i precyzyjność wykonania nie ma sobie równych,
większość jednak dachów straszyła szarością i zniszczeniem. Jak po wojnie.
PRAWDA
CZASU PRAWDA EKRANU
Pierwszy spacer po starym mieście ukazał nam
ślady minionej świetności. Każdy, ale to każdy budynek był kiedyś z pewnością
prawdziwą perełką. Dominacja hiszpańskiej, a wręcz mauretańskiej architektury,
która charakteryzuje się misternymi i wyszukanymi dekoracjami fasad, podcieniami,
arkadami, wypustkami okiennymi, balkonami zamkniętymi ażurem pobudzała naszą
wyobraźnię i z pewnością każdy z nas starał sobie wyobrazić to miasto za czasów
świetności. Dziś w większości zniszczone, obdrapane domy, wręcz ruiny, w
których ludzie jednak nadal mieszkają. Jak to mówi Daru „vestiges”. I nagle
wychodzi się na plac, gdzie dookoła budynki zostały odnowione – oczywiście
przez UNESCO. Piękne, kolorowe fasady, a przy nich zdjęcia, jak wyglądało to
przed renowacją. Faktycznie różnica. Tyle, że często renowacja obejmuje tylko
fasady, za nimi jest pusto, tak jakby były to sztuczne domy stworzone dla potrzeb
filmu.
ODNOWIONE
JAK W WESTERNIE
Takich miejsc jest oczywiście wiele, głównie przy
zabytkach takich jak Katedra, czy forty, które stanowiły onegdaj ochronę portu
i miasta lub były siedzibami gubernatorów, tak jak Pałac de la Real Fuerza.
FORT REAL FUERZA JAKO SIEDZIBA GUBERNATORA, ZWANY
PAŁACEM
Ale ledwo minie się te wyjęte z rzeczywistości
zakamarki jak już ukazuje się prawdziwe oblicze miasta.
NA TYŁACH
Agnieszka dzielnie radziła sobie z rolą
przewodnika, wszak leżąc z chorobą morską podczas naszych wodnych, długich
przepraw miała dużo czasu, żeby od A do Z przestudiować wszystkie mądre książki
na temat Kuby. Wiodła więc nas wybranymi trasami, tak żebyśmy maksymalnie
skorzystali z tych dwóch dni przeznaczonych na stolicę wyspy.
Hawana jest wielkim miastem, to 2,3 mln
mieszkańców i jak każdy taki moloch, jest miastem kontrastów. Stara Hawana z
wyjątkiem kilku odnowionych uliczek jest ruiną nie do opisania. Serce pęka na
widok pięknych kamienic zupełnie zdewastowanych, których jedynie fragmenty
dekoracji czy wnętrza klatek schodowych przypominają o ich świetności. Cała
starówka jest taka, a odnowione fragmenty jedynie dają wyobrażenie o pięknie
tego miasta kiedyś. Próby restaurowania przez państwo spełzają na niczym, idą
tak wolno, że nawet rusztowania im zarastają. Jedynie prace pod egidą UNESCO
wyglądają nieźle, ale to kropla w morzu.
NA PRĘDKOŚĆ PRAC WSKAZUJE ZAROŚNIĘTE RUSZTOWANIE
Jedyną wspólną cechą dziś z kiedyś są puste,
wolne od aut, ulice. Samochodów na Kubie jest niewiele, nowe to te z czarnymi
tablicami – rent a car dla turystów czy taksówki Cubataxi, pozostałe to
produkty minionej epoki czyli Łady, Moskwicze, polskie maluchy oraz tej bardzo
minionej, czyli amerykańskie sprzed rewolucji. Nie jest do pomyślenia aby w tak
wielkim mieście nie mieć żadnych problemów z parkowaniem czy korkami. Są ulice
na których nie stoi żaden samochód, to bardzo przyjemne dla posiadacza auta. Za
to wspólną cechą wszystkich tych samochodów jest pełny bagażnik… czyli skład
części zamiennych i podręczny warsztat. Biorąc prywatną „amerykańską” taksówkę
trzeba się liczyć z brakiem miejsca na bagaż, bagażnik na pewno będzie już
pełny.
USA, ZSRR I
PL NAWET – KAŻDY SWÓJ WARSZTAT WOZI
Samochody ciężarowe to zazwyczaj Ziły i Kamazy,
czasami trafia się też stary amerykański. Wszystkie razem wzięte są w stanie
rozpadu i często ręka w nich służy jako kierunkowskaz, ale tylko w lewo, nikt
nie ma takich długich rąk aby pokazać na prawo. Transport publiczny, czyli
autobusy w Hawanie funkcjonują, poza nią jest kiepsko. Wygodne autobusy dla
turystów kontrastują z ciężarówkami z paką, do których dospawano schody dla
miejscowych. Przykry to obraz stojących wszędzie godzinami ludzi oczekujących z
banknotem w dłoni na płatną okazję. Tych jednak jest niewiele, ruch na drogach
jest przecież tak niewielki, wręcz zanikający w prowincjach wschodnich. To
upodlenie znane nam jest skądinąd – lepiej ludziom utrudnić przemieszczanie się
i kontaktowanie z innymi.
STARA SZARA HAWANA
Jednakże ten szary smutny obraz nie jest do końca
Orwellowski, zmieniają go Kubańczycy, weseli, usłużni i nadzwyczaj mili dla
obcych. Kiedy zwiedzaliśmy wschodnie prowincje wydawało się, że tam czas się
zatrzymał i nic już tego nie zmieni, czym dalej na zachód widać jednak, że
system nie jest w stanie podołać sile ewolucji, wolnej wprawdzie, ale
postępującej widocznie nawet dla nas. Wszechobecne telefony komórkowe sieci
państwowej i bez reomingu międzynarodowego oczywiście, powoli zaburzają obraz
kontroli państwa nad wszystkim i wszystkimi, oficjalna podwójna waluta tym bardziej,
nie mówiąc już o bardzo drogim, acz możliwym dostępem do Internetu.
Snuliśmy się tak po mieście przysiadając, a to na piwie, a
to na lunchu, raz nawet późnym wieczorem trafiła nam się rozróba, którą policja
przy pomocy pałek i samochodów bud szybko rozładowała, a raczej załadowała.
BYWA
KOLOROWO
Generalnie głównym środkiem transportu są ryksze i podobne
do nich ryksze zmotoryzowane, rodzaj skuterów. Czym dalej od stolicy koń
nabiera większego znaczenia i środkiem transportu są wozy na których siedzi się
bokiem do kierunku jazdy. Są one zadaszone i często używane przez miejscowych w
ich podmiejskich podróżach. Wozem takim łatwo jest dostać nocą w mordę, jako że rzadko są one oświetlone.
Kubańczycy, prócz tego że są bardzo mili nie są nachalni. Po
poprzednich zwiedzanych wyspach zmęczeni już byliśmy ciągłymi zaczepkami
sprzedawców i serwisantów wszelkiej maści. Tu z tym jest spokój. Miłe.
W Hawanie turyści żyją dobrze, mają dużo muzyki w knajpkach,
których jest wiele. Ceny są podobne do tych w Polsce, no może jest odrobinę
drożej. Dla oszczędnych turystów istnieje możliwość taniego życia w
restauracjach dla miejscowych, w których płaci się normalnymi peso. Koszty
życia są wtedy niewielkie, zwłaszcza jak śpi się w hotelach sieci Islazul lub w
pokojach dla turystów w prywatnych apartamentach, gdzie i zjeść można za
grosze.
Tanie restauracje znaleźć jest trudno, trzeba być poza
miejscami turystycznymi. Wtedy danie kosztuje 1 euro lub mniej. Znaleźliśmy się
w takiej knajpce we trójkę z Bartkiem na obiedzie. O dziwo ze stołów szybko
zniknęły menu, aby po zjedzeniu pojawił się rachunek podejrzanie wysoki. W
komunie każdy kelner dorabiał na oszustwach, jak bywałem w Rumunii, na rachunku
widniała zawsze pozycja „uda się”. Na pytanie co to jest?, kelner zawsze
odpowiadał z uśmiechem wykreślając pozycję, mówiąc: no nie uda się. Tu było
podobnie, na hasło spadaj pan z tym rachunkiem (270 peso) kelner wrócił z nowym
na 130 peso (5 euro). No nie uda się, trafił na Polaka z komuny, głupek jeden.
I UROCZO
Najbardziej znanym miejscem jest nadbrzeżny bulwar Malecon.
To przez jego mur przewalają się fale przy północnym wietrze. Widać to dobrze
na filmie Buena Vista… Każdy go zna. I nam się taki wiatr trafił, ale te fale
to jedyna atrakcja, jako, że kamieniczki przy bulwarze są ruiną.
Gdzieniegdzie widać też nazwy wykreślone już z Polskiego
słownika nazw, Marks i Lenin śmiesznie wyglądają na tablicach tak kiedyś
obecnych w naszym kraju.
LENIN JAK FIDEL, WIECZNIE ŻYWY
Bardzo szybko minęły te dwa tygodnie w miłej kompanii naszych
przyjaciół. Trzeba było się rozstać obiecując sobie jednak następne wspólne
przygody. Pożegnanie na lotnisku było łzawe, a my po nim wsiedliśmy do
samochodu i wróciliśmy do naszego już Cienfuegos, gdzie Bubu, nasz ukochany
domek, czekała w marinie.
POŻEGNANIA
Bardzo lubimy Cienfuegos. Bywa, że człowiek nagle znajduje
się w jakimś nowym miejscu i od razu dobrze się w nim czuje. Tak właśnie było
tutaj. Cienfuegos jest pięknym, stutysięcznym,
miasteczkiem zbudowanym z przestrzenią i rozmachem. W przeciwieństwie do
innych miast nie ma tylko ładnego, często odnowionego rynku, z którego odchodzą
zrujnowane uliczki, ma wspaniałą główną ulicę z podcieniami przechodzącą w
nadmorski bulwar oraz wiele innych zadziwiających architektonicznych
konstrukcji. Jest czyste i zadbane, jakoś inaczej niż w innych miejscach.
Dla nas ma też jedną podstawową zaletę – marina leży prawie
w mieście i można udać się do centrum na piechotę, co często czynimy. W
pozostałych miejscach jak Santiago, czy Hawana mariny usytuowane są daleko poza
miastem, jakby chcąc oddzielić zachód od miejscowych.
Zresztą podróżowanie po Kubie łódką nie jest proste.
Obowiązuje nakaz zatrzymywania się w międzynarodowych marinach gdzie celnicy i
inne służby wiodą prym i kontrolują każde wejście i wyjście, a jeśli już ktoś
musi stanąć na noc w jakiejś zatoce to ma kategoryczny zakaz schodzenia na ląd.
No chyba, że jest to wyspa bezludna jakich tu wiele. Cóż, na łódce najprościej
przemycić kogoś za granicę, to fakt.
W naszej marinie w Cienfuegos za każdym razem kiedy
wychodzimy lub wracamy z miasta, dopada nas celniczka w mini i w rajstopach w
duże dziury (taka moda) i żąda pokazania toreb i plecaków. Oczywiście jest to
gra pozorów, my pokazujemy bagaże, ona do nich zagląda pobieżnie i wszystko
gra. Taka zabawa dużych dzieci.
Mamy też w marinie sklep, zwany żeglarskim. Z żeglarstwem ma
tyle wspólnego, że sprzedaje alkohol. Jest też bar z piwem z beczki (0,5 l za 1 CUC = 0,8 euro)
gdzie robią świetne mojito (2,50 CUC).
Wielką wadą mariny jest jednak to, że jest otwarta na wielką
zamkniętą zatokę, wielkości Śniardw. Kiedy zaczyna wiać, krótka i wysoka fala
miota łódkami waląc nimi o beton i wyrywając cumy. Po nieprzespanej nocy,
zerwanych cumach i uratowaną Bubu obudziliśmy Bartka, a ten trąc oczy
powiedział: coś podobnego? Ach ten młody sen.
Środa, 3
marca 2010
Od odlotu Bartka sterczymy na kotwicy obok portu.
Kazano nam się ewakuować z powodu powrotu floty jachtów czarterowych na zamianę
załóg i nie było już miejsca na tranzytowe jachty jak nasza Bubu. Wypadło to
wyśmienicie, bo zaraz przed nadejściem kolejnego wietrznego zimnego frontu, a
po poprzednim doświadczeniu walki przy nabrzeżu uznaliśmy, że na kotwicy będzie
o wiele bardziej komfortowo. I było. Jedyne, co nas męczyło, to kac po
poprzednim wieczorze spędzonym w marinie z całą resztą jachtów francuskich (a
tych jest zawsze i wszędzie najwięcej) i śpiewającym urzędnikiem kubańskim,
który dał taki koncert, jakiego jeszcze nie mieliśmy w żadnym z tutejszych
rozsławionych klubów.
RĘCE KTÓRE LECZĄ (KACA)
Tak więc nie opuściliśmy portu Cienfuegos ani na
krok od czasu wpłynięcia do niego z Agą i Irkiem, choć plany były z goła inne.
Mieliśmy wykorzystać ostatni tydzień z Bartkiem na popłynięcie na Cayo Largo i
okoliczne wysepki i nadrobić braki w pływaniu z maską i fajką po przecudnych
rafach Kuby.
Po odwiezieniu Agi i Irka na lotnisko wróciliśmy
na Bubu. Był wieczór i niczego już nie można było załatwić, odłożyliśmy więc
formalności, zakupy i sprawdzenie pogody na poniedziałek, uznając, że jeśli
wypłyniemy we wtorek, to i tak czasu będzie wiele na rozkoszowanie się urokami
morza. Poniedziałek od rana przywitał nas zimą, szarością, deszczem i
błyskawicami, których na Karaibach nie spotkaliśmy jeszcze nigdy. Nie
wyściubiliśmy nosów poza łódkę, nic się nie dało zrobić. Dzień wycięty z
życiorysu.
Wtorek łaskawiej się rozpoczął dając promyki
słońca na prawo i lewo, można było pomyśleć o wyjściu na ląd. Zajrzeliśmy
wychodząc do kapitanatu chcąc złożyć prośbę o wieczorną odprawę. I tu pierwsze
zderzenie z prawdą Pani Natury – dowiedzieliśmy się, że nadchodzi kolejny zimny
front, tym razem z wiatrem osiągającym 40 węzłów i to wiejącym z kierunku
uniemożliwiającym odpowiednie schowanie się za wysepkami będącymi naszym celem.
Jeszcze z nadzieją, że coś się zmieni wyruszyliśmy na miasto w celach
zakupowych, obiadowych i poznawczych.
Po przemaszerowaniu całego nadmorskiego bulwaru
znaleźliśmy odpowiedni, w miarę lokalny lokal. Zaczęliśmy więc od obiadu, który
okazał się być rewelacją. Ja jak zwykle owoce morze, natomiast panowie odkryli
najlepszą pizzę świata, kto by się tego spodziewał na Kubie? Potem ulice,
piesze uliczki, plac Josego Marti (największy bohater narodowy obok Cespedesa z
czasów wyzwolenia od władz hiszpańskich). Ewidentnie najładniejsze miasto,
jakie do tej pory widzieliśmy na Kubie.
NASZE JUŻ
CIENFUEGOS
Znaleźliśmy miejski targ, na którym za grosze
można kupić prawie wszystkie owoce i warzywa, a na głównej poczcie Internet
szalał jak nigdzie indziej, tak że można było wsadzić część napisanego już
bloga i wysłać maile do najbliższych.
Zaliczyliśmy też najbardziej okazały hotel w
mieście, gdzie przy łykach naszych ulubionych napojów (każdy ma swój – Daru
piwo, ja mojito, Bartek lokalne wyroby colo, fanto, spritowato-podobne)
napawaliśmy się widokiem bladych turystów korzystających z hotelowego basenu,
żeby potem wrócić długim spacerem po uliczkach bardziej oddalonych od centrum,
gdzie ruchu samochodowego brak. Już wiedzieliśmy po wcześniejszym sprawdzeniu
meteo, że szans na wypłynięcie brak. Nikt normalny nie będzie się pchał w
sztorm tylko po to, żeby zrealizować wymyślony wcześniej program. Siła wyższa.
PUSTE
ULICE, ALEJA PIESZA I HOTEL UNION
Tak więc byliśmy skazani na Cienfuegos. Widziałam
rozczarowanie na twarzy Bartka, który wyobrażał sobie cuda przed przyjazdem na
Kubę, upały, rafę, ciągłe kąpiele, a tu nic z tego. Widziałam też otwarte serce
Dara, który jakoś próbował ratować sytuację i szybko przedstawił kolorowy obraz
sytuacji: wynajmiemy wcześniej samochód na kilka dni i jeszcze pozwiedzamy.
Pojedziemy nawet do Varadero, tam są piękne plaże, rafa, tak że może przez
jeden dzień uda nam się skorzystać z bogactw naturalnych wyspy. I z tym miłym
akcentem zakończył się dzień, co nastawiło nas tak pozytywnie do życia, że
byliśmy w stanie do 2.00 w nocy oglądać Czas Honoru (humoru lub horroru, jak
mawiał Daru „zachwalając” poziom filmu) aż do ostatniego odcinka.
Następny dzień był koszmarem, od rana zaczęły się
cuda pogodowe, niebo groziło końcem świata, fale miotały naszą Bubu coraz
bardziej. Strach było zostawić ją samą w porcie, wszak sytuacja stawała się
gorsza z godziny na godzinę. Sterczeliśmy więc na pokładzie, było nerwowo, Daru
złapał wirus niemocy (ja go miałam dzień wcześniej – chęć na wymioty, bóle
mięśni i śpiączka), kolacja nie wyszła, nie dało się obejrzeć filmu, było
nieznośnie. Kolejny dzień na straty.
Prawie, bo przynajmniej miałam wieczór, żeby sam
na sam pogadać sobie z Bartkiem o tym i o owym, a takiego obcowania z nim w
zasadzie najbardziej mi było brak.
Potem ta noc, o której już pisał Daru. Od 1.00 do
3.00 warowaliśmy na pokładzie przekładając i dokładając cumy, dokładnie tak jak
ponad dwa lata wcześniej w Benalmadenie, Nie ma nic gorszego jak sztormowa noc
przy betonowym nabrzeżu. Ale udało się, jedyne, co straciliśmy to dwie cumy,
które pękły, jak zwykłe nici przy naporze ogromnych sił tarcia i naprężenia na
miotających falach.
Mimo resztek wzburzonego morza, postanowiliśmy w
czwartek rano zrobić coś jednak z tym fantem, wsiedliśmy do taksówki i
pognaliśmy do ogrodów botanicznych, ponoć największych na Karaibach.
OGRÓD
BOTANICZNY 20 KM
OD CIENFUEGOS
Jak widać na zdjęciach niebo było łaskawsze i
ukazywało duże połacie błękitu, choć temperatury nie pozwalały na zbytnie
obnażanie ciał.
Ogród botaniczny piękny. Przede wszystkim byliśmy
tam prawie sami, napawaliśmy się roślinnością bez skazy innych człekopodobnych
stworów (patrz hałasujący turyści). Wiele gatunków bambusa, kilkanaście
gatunków palm i to faktycznie takich, jakich jeszcze nawet tacy Karaibowicze
jak my nie widzieliśmy, drogi polne i trawniki bez wytyczonych alejek.
RÓŻNOŚCI
Trochę to wszystko było jakby dzikie, ale efekt
był o tysiąckroć lepszy niż w wybetonowanych ogrodzonych parkach, jakie do tej
pory mieliśmy okazję zwiedzić. Trochę tak jak w przypadku tego muzeum
samochodowego nieopodal Bacanao, tak jak tam można było te samochody-rekwizyty
dotykać, otwierać, wchodzić do nich, tak i tutaj czuliśmy się w pełni wolni,
żeby oglądane okazy macać, wąchać, a nawet zbierać niektórym pięknie kwitnące
kwiaty i owoce.
ŁADNE
KWIATKI
Dobre humory powróciły, jakże mogłoby być inaczej
w takim dekorze. Powróciła też ładna pogoda, korzystaliśmy więc z promieni
słońca grzejąc się na trawie między egzotyczną roślinnością. Bartek znalazł
piękny wazon prawie gotowy do użycia z prawdziwego bambusa – wspaniała
pamiątka. Sprawdziliśmy – nie przecieka.
MY W
OGRODZIE
W drodze powrotnej postanowiliśmy zrobić wspólnie, jak to
kiedyś na łódce bywało, ruskie pierogi. Ser zrobimy sami z jogurtu, ziemniaki
się znajdzie, cebula była, brak nam było tylko mąki na ciasto. Wytłumaczyliśmy
kierowcy o co chodzi i pojechaliśmy do sklepu…jednego, drugiego, itd. Mąki ze
zboża w sprzedaży nie ma. Towar importowany, jest tylko kukurydziana.
Jak to? Cholera, wieź pan do piekarni. Polaka nie znasz?
Omijam sklep z pieczywem i wchodzę na zaplecze. Pachnie
pieczonymi bułeczkami, a że w sprzedaży były białe, nie były one z mąki kukurydzianej.
Widząc turystę na środku hali, chłopcy zdębieli i spojrzeli
na jednego człowieka. I o to mi chodziło, szefa, pomyślałem. Podchodzę do gościa
i mówię, a dialog był krótki:
Ja: harina de trigo (mąka pszenna)
On: cuanto?(Ile?)
Ja: dos livres (dwa funty)
On: tu już niewiele zrozumiałem, ale sens był taki: wynocha
stąd, tu nie można wchodzić.
Ruch ręki wskazywał, że ta wynocha nie ma być jednak
ostateczna. Wyszedłem na zewnątrz i stanąłem w pobliżu. Po chwili szef ukazał
się i jakby mnie nie widząc poszedł na drugą stronę ulicy po rower, z którym
wrócił do środka. Po kilku minutach w drzwiach pojawiło się oko, czyli
obserwator ulicy. Oko machnął do środka i znów pojawił się nasz szef z rowerem,
ale poszedł w kierunku przeciwnym do mojego. Podążyłem z nim. Minęliśmy
przecznicę, szef skręcił i zaparkował rower przy pustym sklepie dla
miejscowych, wyjmując uprzednio biały worek z plastikowej skrzynki na
bagażniku. Wszedłem za nim do sklepu. I znów dialog był krótki: Ile? 2 CUC,
Gracias. Wyszedłem ze sklepu trzymając z 1,5 kilo mąki w woreczku, na odchodnym
szef pokazał abym już nie przechodził przed piekarnią. Obszedłem więc kwartał i
dumny wsiadłem do taksówki. Polak potrafi – będą pierogi. I były wyśmienite.
Od piątku mieliśmy wynajęty samochód,
obmyśliliśmy więc strategię maksymalnego z niego skorzystania, a plan był
następujący.
Santa Clara – miasto, w którym w 1958 roku Che
odniósł zwycięstwo nad wojskiem Batisty. Złamał przy tym rękę (biedny), co
zostało uwiecznione na panującym nad miastem pomniku. Che jest ewidentnie
największym herosem wysławianym na Kubie, choć jak wszyscy wiedzą Kubańczykiem
nie był i w zasadzie to interesowały go tylko te kraje, gdzie wrzało coś, co
mogłoby się przerodzić w rewolucję, którą On by poprowadził. Tutaj jednak najbardziej
wrósł korzeniami znajdując przez dłuższy czas swoje miejsce w rządzie już za
czasów El Commendante Fidela. Czci się go jak Boga, a przynajmniej tak jak u
nas Jana Pawła II (nota bene w Santa Clara jest też ponoć pomnik naszego
Papieża, ale go nie znaleźliśmy).
Pomnik Ernesta Guevary wielkości King Konga
strzeże miasta i nakazuje mu być dumnym ze swojej historycznej przeszłości.
WSZYSCY CHCEMY
BYĆ JAK CHE powiedział Fidel. CZYLI MARTWI?
Pod pomnikiem głęboko schowane mauzoleum. Nie
wolno tam wchodzić z torbami (strach przed bombami?), nie wolno tam robić
zdjęć, czego Bartek oczywiście nie przestrzegał, ciemne i ponure wnętrze,
strzeżone wiecznie płonącym płomieniem (westalki nie widziałam) ukazuje nam
nazwiska i oblicza w postaci płaskorzeźb pochowanych razem z Wielkim Wodzem
innych rewolucjonistów. Obok muzeum przedstawiające życie Che od najmłodszych
lat aż po ostatnie chwile w boliwijskim buszu, gdzie znalazł śmierć co muzeum
skrzętnie pomineło. Bohater jak bohater, też człowiek.
Poza tym monumentem, Santa Clara była jednym z
najohydniejszych miast, jakie mieliśmy przyjemność zobaczyć na Kubie.
Oczywiście Parque Central, czyli jak w każdym mieście i miasteczku plac, tym
razem bardzo duży, jest miejscem reprezentacyjnym, gdzie o wszystko się dba,
bardzo nam się podobał, szczególnie, że trafiliśmy na dzień kiermaszu książek
(uwaga, Santa Clara posiada drugi co do wielkości Uniwersytet na Kubie),
któremu towarzyszyły różnorakie przedstawienia taneczno-ekspresyjne lokalnej
młodzieży.
SANTA CLARA
Byliśmy bardzo zadziwieni, że na tym placu była
nawet czynna fontanna. Z reguły w fontannach był brak wody (nie dziwota, skoro
w kranach i ubikacjach również). Reszta miasta była ruiną.
POMNIK
STANU GOSPODARKI KUBY
Przyszedł czas na pożegnanie Bartka z Bubu, w
sobotę wyruszaliśmy więc na północną stronę wyspy z przewidzianym spaniem w
hotelu gdzieś tam po drodze.
W planach sobotnich mieliśmy Varadero. Najbardziej
znane chyba miejsce wśród typowych zagranicznych turystów, czyli plaże, piasek
i hotele na 20 kilometrowej wypustce podobnej do naszego Helu. Choć nie są to
nasze rejestry musieliśmy to zobaczyć, żeby wiedzieć o czym się mówi w
towarzystwie. No i mieliśmy nadzieję na kilka minut na plaży, a może nieśmiało
nawet i w wodzie. Z Cienfuegos wyjeżdżaliśmy przy błękitnym niebie i letniej
temperaturze, na miejsce dotarliśmy przy kapuśniaczku, zasnutym niebie i
temperaturze polskiej nie złotej jesieni. Postanowiliśmy przeczekać w knajpce
na lepszą pogodę, która się niestety wręcz pogorszyła, ale przynajmniej
mieliśmy przyjemność zjeść pyszne posiłki przy muzyce lokalnego
gitarzysty-śpiewaka, który o dziwo tym razem nawet Dara nie drażnił swoją
twórczością.
Odważnie wyszliśmy na plażę. Bartek z nadzieją w
oczach patrzył na szare niebo snując się po kolana w wodzie. Widziałam jak
bardzo łaknął kontaktu z morzem, był prawie gotowy iść pływać nawet w taką
pogodę, tylko po co? Deszcz się wzmagał, uciekliśmy prędko do samochodu.
Objechaliśmy całe Varadero, tylko po to, żeby się utwierdzić w przekonaniu, że
szkoda tych wszystkich plaż na bycie w ekskluzywnym posiadaniu ekskluzywnych
(mniej lub bardziej) hoteli. Niczego innego poza tym tam nie ma.
Wyjechaliśmy więc w kierunku Hawany mając w
planach przejechanie przez Matanzas, kolejne miasto kubańskie, którego chwała
już przebrzmiała. Najgorsze było to, że dokładnie w momencie wyjazdu z Varadero
(około 16.30) niebo nagle znów zrobiło się błękitne. Co za pech!
Mijane po drodze miasta nie były jednak
atrakcyjne, jedynie pola naftowe nas zainteresowały.
Do Hawany dotarliśmy o zmroku. Nie mieliśmy
zarezerwowanego hotelu, więc rozpoczęliśmy od szukania legowiska. Wiedzieliśmy
już, że najtaniej, aczkolwiek najlepiej lokalizacyjnie jest mieszkać w hotelach
sieci Islazul. W centrum Hawany jest kilka takich hoteli: Lincoln, Carribean,
Lido,… Tylko w Lido były wolne pokoje i był to z pewnością najbardziej obskurny
hotel sieci, ale cóż… połowa ceny niż w naszym byłym hotelu Plaza. Lepiej wydać
pieniądze na przyjemności życia jak picie i kolacje niż po prostu spanie w
ekskluzywnych warunkach, których i tak się nie widzi, bo się śpi.
Wieczór spędziliśmy w mieście wszyscy razem.
Postanowiliśmy Moanę wykąpać, nakarmić, przyodziać w ciepłe śpiochy, wsadzić do
rozłożonego wózka, opatulić i gnać z nią między ulicami i uliczkami w
poszukiwaniu uciech naszych żołądków. Tak też uczyniliśmy i nie żałowaliśmy,
znaleźliśmy idealną restaurację, żeby móc spokojnie i dobrze zjeść zapewniając
jednocześnie dziewczynce spokojny sen. Pseudo-chińską, ale godną polecenia (w
bocznej uliczce zaraz obok hotelu Ambos Mundos).
Została nam tylko niedziela, żeby jeszcze
wspólnie z Bartkiem cieszyć się urokami stolicy. Malecon, czyli główna
nadmorska aleja, dostarczyła nam pierwszej atrakcji. Z powodu wiejącego od
północy wiatru (dość silnego) fale były duże na tym wybrzeżu i rozbijały się o
wzmocnienia promenady spektakularnie zalewając czasami całą ulicę. Ja
przemoczyłam buty.
MALECON
Stare miasto już znaliśmy na wylot, nęcił nas
fort po drugiej stronie wejścia do portu, do którego przy ostatniej wizycie nie
dotarliśmy, bo nie było możliwości – tylko tunel podziemny dla samochodów
wiedzie do niego.
Tym razem postanowiliśmy go zdobyć. I znów
byliśmy prawie sami, jakie to przyjemne!
Fort był jednym z największych i najlepiej
zachowanych z tych, które zwiedziliśmy na całym świecie. Podobnie pewnie jak
ten w Santiago, który tylko obejrzeliśmy od góry z braku czasu na dogłębne
zwiedzenie.
FORT
Zapytaliśmy się czy można wejść na latarnię
morską, która tak dumnie dominuje nad wszystkimi murami obronnymi. Nie!
Renowacja. Szkoda.
Będąc w okolicach latarni Daru zniknął mi z oczu.
Jako, że nie obawiam się o kochanki, od razu pomyślałam, że pewnie
przekombinował coś z ową latarnią. Moana na ręce, Bartek za rękę i idziemy na
poszukiwania. Wejście do latarni było otwarte, podążyliśmy więc krętymi
schodami w górę i w górę z nadzieją na nagrodę. A tu koniec i zamknięte
drzwiczki. Nawet okien brak, żeby móc skorzystać z widoku. Co jest grane? A
gdzie Daru w takim razie? Znając Go szarpnęłam mocniej za niby zamknięte drzwi,
które stanęły przed nami otworem. Kilka stopni stromo w górę i znalazłam
ukochanego. Gaworzył z latarnikiem, który pokazywał mu misterny sposób
działania latarni oraz widoki z przeszklonego dookoła (jak to na latarni)
pomieszczenia. Oczywiście nielegalnie, ale 1 CUC sprawił i nam i latarnikowi
przyjemność.
Latarnik dumnie wytłumaczył mi, że urządzenia
latarni są francuskie i pochodzą z 1845 roku i działają bez zarzutu do dzisiaj.
Raz dziennie o 5 rano kręci się korbą podnosząc wiszący na stalowej linie
odważnik znajdujący się w niszy ściany latarni. Odważnik unosi się do samej
góry, aby później bardzo powoli schodząc w dół obracał soczewkami lampy. Lampy,
którą zmieniono już wielokrotnie i dziś jest halogenowa. Bardzo to było
pouczające.
NA LATARNI
– HABANA PORT CONTROL
Bądź co bądź, widoki ze szczytu latarni były
piękne, cała Hawana u naszych stóp oraz morze, które pieści ją, czasami mocno,
swoimi falami.
HAWANA Z
LATARNI
Za tą samą cenę mogliśmy odwiedzić wieżę
kontrolną i pozować do zdjęcia przy radiu VHF służącej do kontaktu ze
wszystkimi statkami wpływającymi do portu. Poudawaliśmy, że to dla nas nowość,
żeby sprawić dowodzącemu przyjemność, dopiero wychodząc zdradziliśmy, że też
jesteśmy maści żeglarskiej i VHF używamy często.
Następnym gwoździem programu była dzielnica
„nowoczesna” widziana do tej pory z daleka z Maleconu od strony starej części
miasta. Wysokie wieżowce, pomnik rewolucji no i najlepszy ponoć hotel w Hawanie
– Hotel Nacional. Naszym celem było wtargnąć do środka w celu admiracji jego
architektury, a wszystko pod pozorem wypicia tam napojów odświeżających (jak
zwykle każdy swój ulubiony). I znów przy hotelowym basenie obserwowaliśmy
blade, aczkolwiek roznegliżowane turystki, żeby po nabraniu sił udać się na
długi spacer nowoczesnymi ulicami Hawany.
HOTEL
NACIONAL
W tej części miasto wygląda jak każde inne na
świecie, wieżowce, szkoły, biurowce, jedyne, co nas zdziwiło to siedziba
Ministerstwa…Cukru. Tego u nas nie ma.
Dotarliśmy do Placu Rewolucji, żeby z daleka
pooglądać różne ciekawostki: Pomnik Rewolucji z Josem Marti u stóp, niestety
bez możliwości zbliżenia się do niego (ciekawe jak moglibyśmy zaszkodzić
pomnikowi), za nim rządowe budynki, gdzie teoretycznie przebywa teoretycznie
żywy jeszcze Fidel w towarzystwie brata (ojej znowu zbieżność z Polską), oraz
dominujące trzy budynki – jeden z wizerunkiem Che – ministerstwo Przemysłu i
Spraw Wewnętrznych, drugi z wizerunkiem Fidela – ministerstwo Komunikacji, no i
ogromna Biblioteka. Plac ogromny, trzy razy większy niż plac defilad w
Warszawie, ale nie można się do niczego zbliżyć, a tym bardziej zaparkować
gdzieś samochodu. Ten na koniu poniżej pewnie też szukał miejsca do
zaparkowania konia, aż tak bardzo wychudł.
WIELCY
TWÓRCY – BEN LADEN I TEN W BERECIE – EFEKT: GOŚĆ NA KONIU
Wrażeń było dość, czas odwiezienia Bartka na
lotnisko zbliżał się w szybkim tempie. Starczyło nam zaledwie czasu na posiłek
w knajpie, gdzie próbowano, jak to już opisał Daru, oszukać nas na kilka
lokalnych peso. Ale my cwani, nie zwykli turyści, nie daliśmy się.
Historię tego, co działo się na lotnisku też już
przedstawiłam.
Cóż, pora na szare zajęcia na Bubu w celu godnego
przyjęcia następnych gości. Sprzątanie, pranie (tutaj, takie pranie to cały
dzień). Jest co robić. Nieopodal mamy hotel, gdzie jest Internet. Chodzi bardzo
wolno, ale jakoś tam udaje się wejść na pocztę i na bloga, także piszcie
kochani, na pewno w miarę możliwości nie pozostaniemy dłużni.
Jutro musimy udać się do centrum w celu
przedłużenia naszych kubańskich wiz. Minął już prawie miesiąc jak wpłynęliśmy
na terytorium Kuby. Jeszcze jeden i chyba to będzie na tyle. Co dalej, jeszcze
nie wiemy.
Poniedziałek,
8 marca 2010
Sterczymy w Cienfuegos w oczekiwaniu na Tadeusza
i Monikę, którzy dziś przylatują do Hawany gdzie zabawią dwa, trzy dni, a potem
zjawią się u nas.
Ponieważ nie mamy samochodu, a zimnica trwa
nadal czyli w dzień 27, a
w nocy i rano 12, to chodzimy na spacery po mieście. Ponieważ już dawno
spenetrowaliśmy centrum zaczynamy zapuszczać się w dzielnice willowe i mniej
willowe, czyli okoliczne osiedla.
Dzielnice willowe są, wypisz wymaluj, jak
przeniesione z Polski komunistycznej za czasów rozkwitu centralnego sposobu
zarządzania gospodarką.
Zabawne jest to, jak na każdym kroku widać, że
Kuba jak piękna kochanka nie mogąca dać wiele więcej niż swojej urody,
utrzymywana była kiedyś przez Związek Sowiecki. Dziś, mimo embarga, utrzymywana
jest przez USA. Paradoks? No nie do końca.
Za dawnych czasów imperializm sowiecki, jak
każdy ustrój irracjonalny, wymagał działań niezgodnych z zasadami ekonomii. Aby
utrzymać swoje wpływy i swoją obecność po tej stronie globu, a na dodatek na
złość amerykanom, Związek pakował masę pieniędzy w kraj, który nie miał
potencjału aby funkcjonować odizolowany od pieniędzy USA. W Cienfuegos widać
rozmach tamtych, minionych, czasów. Wielki stadion i hotele dla sportowców, olbrzymią
akademię medyczną z miasteczkiem studenckim, aleje i parki z zadziwiającymi i
bez sensu konstrukcjami, bloki, no i właśnie wille. Część obiektów wybudowano
pewnie na wielki zlot młodzieży w roku chyba 1980.
Wszędzie widać pomoc sowiecką, sprzedawano tu
samochody Łady, Wołgi, Moskwicze i wszechobecne małe polskie Fiaty 126, a nawet czasami 125.
Kuba za tą nowoczesną technologię płaciła cukrem i bananami, nic więcej nie
miała przecież do zaoferowania, znaczy miała, miejsce na bazy wojskowe. Do dziś
jadąc autostradą jakiej w Polsce nie uświadczysz, bo 2 razy trzy pasy, w wielu
miejscach widać długie wielokilometrowe proste z wyasfaltowanym środkiem,
mające służyć jako lądowiska dla wojskowych samolotów, a przy nich jakieś
dziwaczne konstrukcje wentylacyjne zdradzające podziemną infrastrukturę. Na to
pieniądze były zawsze.
Wszystkie te działania i rozmach podpierany
niekończącym się sowieckim zastrzykiem finansowym zostały przerwane jak nożem
uciął po raptownym upadku komuny. W akademii medycznej straszy wielka żelbetowa
konstrukcja nowego, nigdy nie skończonego budynku, przy stadionie
niezamieszkały, bo nieskończony hotel, a sam stadion świeci pustkami, nikomu
już się nie chce urządzać wielkich imprez czy wieców, nie ma zresztą na to
pieniędzy. Ma się wrażenie, ze czas się zatrzymał w 1990 roku. Widać to też na
przykładzie ciągle jeżdżących wszędzie, już trzydziestoletnich post
komunistycznych samochodów, sypiących się bloków i właśnie willi. Na
przykładzie willi, w których zatrzymano kiedyś raptownie ich rozbudowy, a dziś
próbuje utrzymać się je w stanie używalności. Z powodu niemożności kupienia
farb, cementu i innych podstawowych materiałów ludzi stać tylko na jedno –
utrzymanie wszystkiego w nienagannej czystości. To jest miłe, nigdzie nie leżą
papiery i śmiecie, ludzie zamiatają swoje podwórka i ulice przed domem,
wszędzie jest naprawdę czysto.
Tak więc brak sowieckiej pomocy zakończył raptownie
okres świetności, a dzisiejsze amerykańskie embargo dobija ten biedny kraj. Nie
jest to jednak prawdą do końca. Powyżej pisałem nie o tym, że nie ma farb czy
cementu, pisałem o niemożności ich kupienia ze względu na cenę. Bo jest to
embargo na technologię, bardziej jednak oficjalne niż prawdziwe. W państwowym
sklepie kupiłem śmietankę do kawy z dumnym dużym napisem Made in USA, jest też
w nim do kupienia Coca-cola (produkowana w Meksyku), choć lokalne podróbki,
Tucola, czy inne przypominające Sprite czy Fantę są równie dobre jak nie lepsze
od amerykańskiego oryginału.
Dziś utrzymują Kubę przy życiu kubańczycy z USA,
rządzący o tym wiedzą i robią wszystko aby tę pomoc z zewnątrz promować, wiedzą
też, że bez niej szybko wylecieli by w powietrze z powodu biedy i bankructwa
gospodarczego. W USA mieszka milion Kubańczyków, głównie na odległej o 200 kilometrów Florydzie.
Jak na 12 milionów Kubańczykow na Kubie, jest to wielki procent populacji. Stworzono
więc drugą, równoległą walutę i wielką sieć punktów wymiany dewiz na peso,
dewiz na peso wymienialne (CUC) gdzie też można peso wymienialne wymienić na
normalne i odwrotnie, wszystko w legalny i oficjalny sposób. Oczywiście państwo
socjalne dba o swoich biednych obywateli, biednych znaczy tych nie mających dostępu
do zagranicznych pieniędzy i są sklepy na zeszyciki i listy mieszkańców, w
których można kupić podstawowe towary za ceny odpowiadające oficjalnym
zarobkom. Nam w tych sklepach kupować nie wolno, nie ma nas na listach, ani nie
mamy karnecików. Za zwykłe peso udaje nam się jedynie kupić trochę warzyw czy
owoców. Ostatnio kupiłem na przyjazd gości i nasze wypłyniecie pięć kilo
ziemniaków za 13 peso normalne. Aby zrozumieć zależność przy zarobkach równych
30 dolarów miesięcznie należy:
1 USD = 0,80 Peso Convertible czyli wymienialne
(CUC). 1 CUC = 25 Peso normalne, czyli 13 podzielone przez 25 daje 0,52 CUC czyli
0,65 USD czyli 1,95 PLN za 5 kilo ziemniaków. Uff.
W sklepach dla normalnych ludzi jajko kosztuje
0,13 peso, my, w sklepie w marinie, za jedno jajko płacimy 0,15 CUC czyli 26
razy więcej. W sklepach dla bogatych jajek nie ma, jest to produkt pierwszej potrzeby
i z przydziału. Dlatego, mimo, że sklepów dla bogatych jest dużo więcej niż
tych dziwnych komunistycznych, jajek w nich się nie sprzedaje (jedynie w
marinie). Tak więc następnym paradoksem jest to, że bogaty człowiek może kupić
telewizor LCD i komputer, za to nie może kupić reglamentowanego nowego auta,
ani zjeść więcej jajek niż państwo mu na to pozwoli. Hehe.
Wszędzie widać, że kraj ten kręci się dzięki
pomocy rodzin zamieszkujących w kraju wielkiego Sama. Państwo to wykorzystuje i
sprowadza produkty z zagranicy oraz sprzedaje część kubańskich w innych niż te
sprzedające towary reglamentowane, sklepach. Tych ostatnich jest dużo więcej.
Działania te drenują rynek z tak potrzebnych na funkcjonowanie państwa dewiz,
trzeba przecież kupować choćby ropę. Stąd też zbliżenie dziś z Wenezuelą,
krajem bogatszym lecz o podobnym dyktatorskim stosunku do obywateli.
Tak więc niektóre wille są w niezłym stanie, to
tych co mają rodzinę i otrzymują pomoc. I wszystko by grało gdyby nie ceny w
tych sklepach, jedno piwo w puszce kosztuje 1 CUC czyli 1,20 dolara, a pół
kostki masła, 0,75 CUC czyli 0,80 dolara. Drogo. Jest to więc duży wysiłek dla
rodzin z USA aby kogoś tu było stać na normalność.
I widać, że nie wszystkich stać na te sklepy, przed
taniutką restauracją, typu komunistyczny bar z okienkiem, stała dziś wielka
kolejka, za to obok w knajpie w której zasiedliśmy my nie było nikogo. Ceny w
tej knajpie nie były dla nas wygórowane, 3,50 CUC za wielką pyszną pizze i tyle
samo za krewetki w sosie place lizać, to przecież 12 złotych za danie.
Głównym zajęciem młodzieży jest gra w baseball,
Grają na skwerach, ulicach, jako, że przejeżdżających samochodów jest niewiele.
To jest stara gra wywodząca się właśnie od indian zamieszkujących te rewiry
przed Kolumbem jeszcze. A propos, dla tych co nie wiedzą, Kolumb po hiszpańsku
to Colon, czyli słowo kolonia czy kolonizator wywodzą się właśnie od jego
nazwiska. Młodzi grają więc w baseball,
a starzy grzebią nieustająco w samochodach, aby ty jeżdżące trupy
utrzymać przy życiu.
Od grudnia kubańczyk może wynająć wreszcie
samochód w wypożyczalni dla turystów, tych jest bez liku, ale ceny są wysokie i
w CUC oczywiście. Co zabawne, kubańczyk płaci wtedy mandat też w CUC.
Jedną ze wspólnych cech komuny bez względu na
jej geograficzne położenie są zasyfione kible. Kuba nie odbiega i w tym. Siedzą
w nich babcie klozetowe, ale zajmują się głównie pobieraniem opłaty, a nie
dbaniem o czystość. O braku papieru nie wspominam, to też zawsze był standard.
Poniedziałek,
już 22 marca
Goście, goście i już po. Wczoraj wieczorem
Monika i Tadeusz polecieli do Hawany, aby dziś, po zwiedzeniu domu Hemingwaya
polecieć do Europy. A my? Ano pierzemy od rana, a jest już 16h00. W naszej
Frani mieści się tylko jeden wielki ręcznik plażowy, więc pierzemy i pierzemy.
Znaczy ja, a Beatka przenosi nas do naszej sypialni zmieniając przy okazji
pościel, z którą męczę się ja w towarzystwie Frani. I tak nam schodzi.
O początku pobytu Moniki i Tadeusza nie ma co
wspominać, okolice Cienfuegos i Trynidad były stałymi punktami, o których już
pisaliśmy wielokrotnie. No może jedynie nowa była wyprawa do fortu strzegącego
wejścia do tej olbrzymiej laguny Cienfuegos.
Wyruszyliśmy z myślą zjedzenia tam lunchu.
Oczywiście przewodniki kłamią, w forcie nie było żadnej restauracji, która
miała być jedyną atrakcją tego miejsca. Dotarliśmy więc do małej przystani z
hotelikiem i restauracją w parterze. Po wejściu do przybytku Ci z nas co
jeszcze nie mieli przypadłości żołądkowych mogli w sposób naturalny natychmiast
przeczyścić sobie żołądki. Smród był nie do wytrzymania podobnie jak lepkość
miejsca. No i pojawił się kłopot, Moana właśnie zasnęła, a to właśnie jest
jedyny spokojny czas na spożycie posiłku.
Łamaliśmy się długo, ale w końcu zachęceni przez
kelnerkę ideą wystawienia stołu na taras zasiedliśmy przy piwie z morską bryzą
odpędzającą smród ze środka i pięknym napisem „Bienvenido en Cuba Socialista” w
tle.
WITAMY…
Moja próba pójścia umycia rąk okazała się
niepowodzeniem. Zostałem zaprowadzony do kuchni gdzie jeszcze bardziej odeszła
mi ochota na jedzenie. Mają tu Sanepid?
Dziewczyny były w jeszcze gorszej sytuacji,
potrzebowały nie tylko umyć ręce. Zaprowadzono nas więc do hoteliku na górę, do
pokoi hotelowych. Tam toalety były czyste, i owszem, nawet ze spłuczkami, ale szybko
zrozumieliśmy po co stoi wiadro pod każdym prysznicem.
Raz kozie śmierć, zdecydowaliśmy się jednak na
jedzenie, bardziej przymuszeni głodem niż ochotą, choć idea świeżej ryby
podobała nam się znacznie. Byliśmy w końcu w porciku rybackim. Po rybę zapewne
dopiero popłynięto, a my sączyliśmy piwo spoglądając w morze. Po chwili
pojawiła się pokątna sprzedawczyni proponując nam ryby lub langusty. Za jedyne 25 CUC sprzedała nam 10 dużych
langust w sam raz na dwie kolacje. Pomyśleć, że są miejsca gdzie za jedną płaci
się dwa razy tyle.
Ryby pojawiły się w końcu na stole wraz z
sałatkami oraz ryżem mieszanym z fasolką. A nam? Aż się uszy trzęsły, takie
było wszystko dobre. I zapomnieliśmy nawet o lepkim stole i kuchni, z której te
smakołyki wyniesiono.
Drugim, ale na pewno najciekawszym punktem
programu była udana sowiecka inwestycja na Kubie. Zobaczyliśmy opuszczone
instytuty badawcze, puste bloki osiedli wybudowanych dla niedoszłych
pracowników wielkiej atomowej elektrowni w budowie. Podobnie jak każdy komunistyczny
cyrk - zawsze jest w budowie.
Inwestycja pochłonęła 2,1 miliarda dolarów i
padła wraz z blokiem, a raczej jego finansującą wszystko potęgą. Dziś straszy,
choć z daleka przypomina przepiękny kościół św. Zofii w Istambule, ale tu
jedynym minaretem jest zardzewiały słup elektryczny bez kabli.
BAZYLIKA ŚW. POTĘGI
Mimo, że pisząc o Kubie używam notorycznie
sarkastycznego tonu to jednak czytelnik się zdziwi. Uważam, że kubańskie
doświadczenie z komuną było udane, nie żeby coś osiągnęli i zrobili lepiej, co
to, to nie. Jednak w swoich porównawczych ocenach mamy tendencję patrzenia na
biedę przez pryzmat świata bogatego, do którego i my Polacy powoli zaczynamy
się też zaliczać.
DZIWY KUBY - AUTO W DOMU, PIES? I WSZĘDOBYLSKIE
RUINY
Jednakowoż spoglądając obiektywnie na pozostałe
kraje Ameryki Środkowej czy Południowej skolonizowane kiedyś przez białego
człowieka, to Kuba wygląda zupełnie nieźle. Niewielki analfabetyzm, brak nędzy
i głodu, wszyscy są objęci opieką zdrowotną, no i przede wszystkim
bezpieczeństwo. To ostatnie jest przypadkiem niewielu krajów na świecie, a już
zupełnie nie jest charakterystyczne dla tego regionu świata. Tak więc Kuba
wyszła z epoki kolonialnej i choć zrównanie, jak zawsze w komunizmie, było w
dół, to jednak nie na dno. Paradoksem jest to, że dziś turyści walą na Kubę aby
zobaczyć właśnie ten skansen – ostatni bastion komunizmu. Ten ich dzisiejszy
pęd utrzymuje przy życiu reżym, który nie ma już za sobą potężnego finansisty, a
który i tak potrzebuje dewiz na utrzymanie się u władzy. A Amerykańskie
embargo, o którym mówi świat, nie jest embargiem na technologie, nikt tu nie ma
pieniędzy na takowe, jest embargiem na amerykańskie pieniądze w postaci
inwestycji turystycznych i amerykańskich turystów, których tu nie ma. Głównymi więc
partnerami Kuby są Hiszpanie, Niemcy, Włosi i Kanadyjczycy, a nawet Francuzi po
upadku turystyki na Gwadelupie i Martynice. Turystów jest jednak za mało aby
wpływ do budżetu był znaczny i rozwijał ten kraj, może go tylko trzymać przy
życiu.
Któregoś dnia, otworzą się granice i się
zacznie. Jednak jak się skończy, tego nikt nie wie. Oby tylko władza nie oddała
wszystkiego i liberalizowała ekonomię powoli, po chińsku, inaczej pożre ich
kubańska mafia z Miami, a na walkę z nią Kubańczycy z wyspy są za słabi.
26 marca,
jakiś dzień tygodnia, ale urodziny Beatki
Nie dało rady zrobić prezentu, więc w ramach
rekompensaty zmieniliśmy kotwicowisko i popłynęliśmy na urodziny za wyspę. A tu
idylla. Przed nami bezkresne gładkie morze o kolorze jasnego błękitu, który
jedynie widzi się wokół słońca w bezchmurny dzień. Za nami cieniutki biały
paseczek odległej o kilometr plaży.
GDZIE NIEBO, GDZIE WODA? - TO SĄ URODZINY!
Stoimy na środku wielkiej wody nad ciemną plamą
naszego podwodnego sklepu – to głowa rafy koralowej ze swoimi langustami,
rybami i straszącymi nas barakudami.
Urodziny zawsze muszą być choć trochę specjalnym
dniem, tym razem zapewnił to kadr wokół nas. Lekko bujała nas oceaniczna
okrągła fala, zachód słońca ocieplał kolory, a my przygotowywaliśmy wieczorną
urodzinową kolację „zakupioną” w sklepie pod nami. Jak to zwykle w biedzie i na
morzu nie było co do garnka włożyć:
Na początek – mojito, ulubiony drink Beaty
Potem toast urodzinowy i życzenia – w
towarzystwie Szampana brut de brut (znalazł się jednak) i marynowanych morskich
ślimaków zebranych wczoraj na przybrzeżnych skałach.
Danie główne – langusta i po jednej rybie na
osobę w sosie z oleju i czosnku przy akompaniamencie serc karczochów i wina.
URODZINOWE SMAKOŁYKI
Wokół cisza i tylko muzyka Wish you were here
Pink Folydów pięć razy powtarzana dodawała do tego niezapomnianego wieczoru smak
wspomnień i aromat cywilizacji. Jak to mówię: bieda Panie!
Już po urodzinach, jednak do nich minęło sporo
czasu od ostatniego wpisu i wiele się też przed nimi działo.
Na nieszczęście jednych, a na szczęście drugich
naszych gości zawitało lato i nie dość, że wieczory zrobiły się ciepłe to
jeszcze temperatura wody w widoczny na naszej sondzie sposób zaczęła szybko
rosnąć. Beatka była rozżalona trochę nieudanym pogodowo pobytem Bartka jednak
żyje się dalej i opuściliśmy zadowoleni Cienfuegos kierując się do Cayo Largo.
Aby nie napinać czasu na morzu po drodze zatrzymaliśmy się przy malutkiej
wysepce El Guano, składającej się głównie z wielkiej latarni morskiej. Wejście
na latarnię nie powiodło się, latarnik wyrażając swoją szczerą na to chęć
stwierdził, że ma robotników remontowych i do ich wyjazdu nie może na to
pozwalać, bo go ktoś zakapuje. Jeśli poczekamy do wtorku…
Nie poczekaliśmy, noc była zbyt falująca i nawet
zapewnienie o obecności conchów i langust nie wystarczyło jako powód zostania i
po porannej kawie szybko podnieśliśmy kotwicę aby popłynąć w stronę Cayo Largo
skąd do Hawany za kilka dni mięli odlecieć Monika z Tadeuszem.
Już z dala widać było, że znany z opowieści raj
jest prawdziwy - biały piasek na bezkresnych plażach, za nimi palmy. Udaliśmy
przed władzami, że nas nie ma i nie meldując się w marinie zakotwiczyliśmy w
zatoczce nieopodal.
Już pierwszy spacer po plaży zadowolił
wszystkich niezmiernie, prócz mnie. Ja pozostałem na łódce w celach naprawczych
– nasza winda kotwiczna odmówiła posłuszeństwa, a i postanowiłem zainstalować
wreszcie przywiezioną raz już przez poprzedników i zamienioną na dobrą
przetwornicę prądu. Dla laików notka, przetwornica to takie urządzenie, które z
prądu akumulatorów, czyli 12 volt, wytwarza 220 volt potrzebne do ładowarek,
czajników czy pralki. Nasza stara sprawowała się świetnie jednak jej moc
uniemożliwiała używanie elektrycznej patelni czy podgrzewacza wody. Nowa o mocy
2000 watt już działa wyśmienicie.
Na łódce trzeba znać języki i być otwartym na
kontakty z innymi. Bywają one czasami uciążliwe jednak masa informacji jaką
można zdobyć od bywalców czy przebywających dłużej w danym miejscu żeglarzy
jest skarbnicą. Szybko dowiedzieliśmy się gdzie jest rafa do nurkowania, gdzie
są bary, jakie jest zaopatrzenie w jedynym sklepie oraz gdzie można zjeść za
darmo. Tak za darmo! W komunistycznym kraju wszystkim według potrzeb.
W pierwszym rzędzie poszliśmy na długi spacer.
Znaczy w jedną stronę pojechaliśmy znaną wszystkim z europejskich miast
ciuchcią do hotelu all inclusive.
CIUCHCIĄ DO RAJU ALL INCLUSIVE
Hotele położone są na południowej stronie wyspy,
gdzie plaż nie ma więc takie ciuchcie wożą turystów na piękne plaże położone na
zachodzie. Na Cayo Largo nie ma mieszkańców, są tylko hotele i kilku żeglarzy
na krzyż. Hotele nie dbają wiec o jakieś opaski czy kontrolę gości i każdy
wchodzący może pić i jeść do woli. Etyczny problem nas nie dotyczył, jedyny
sklep zionął pustkami, a jeść trzeba. I pić.
Zasiedliśmy więc w barze, popijając i podjadając
frytki postanowiliśmy wrócić tu w porze lunchu i na basen. Kradzież nie tuczy,
ale jest karalna, lecz jedynie ukarany został Tadeusz, który przypłacił wyskok
odciskami, których nabawił się w drodze powrotnej na plażę.
Kiedy doszliśmy do plażowego, płatnego!, baru
pracownicy właśnie opuszczali miejsce, zaserwowali nam jeszcze po mojito i
popłynęli Zostaliśmy sami z dwoma ochraniarzami-sprzątaczami. Poszliśmy na
pomost gdzie zwykle zostawialiśmy aneks, a po którego jednej stronie stworzono
delfinarium. Dwa tresowane delfiny zapewniały za jedyne 70 euro uciechę
turystom z all inclusive w postaci podnoszenia tych ostatnich nad wodę.
Słońce zachodziło, sprzątacze gdzieś zniknęli, a
my zostaliśmy sami z delfinami. Przeżycie! Z początku podejrzliwe, po chwili
już dawały się głaskać i brały z ręki trawkę, którą po chwili wypluwały z wodą
na nas. Nieprawdopodobne jakie były w tym delikatne. Mała trawka, ich wielkie
zębate paszcze i nasza ręka obok. I nic. Cud natury. A sapały przy tym swoim
górnym wlotem powietrza!
GŁASKLANIE SSAKA
Pobawiliśmy się z nimi i zachwyceni wróciliśmy
na Bubu. Dobrze być turystą inaczej.
Drugi wyskok do hotelu był łatwiejszy. Obeznani już
w złodziejstwie wylądowaliśmy w restauracji gdzie podjedliśmy do syta i
opiliśmy się czerwonym dobrym winem aby później, rozłożeni już na szezlongach,
delektować się basem z wodnym barem gdzie również serwowano Wyborową co
napełniło nas dumą i alkoholem. Wróciliśmy taksówką więc i Tadeusz jakoś nie
cierpiał wiele. Beatka miała cały czas wyrzuty sumienia, które jednak zmalały
po spotkaniu znajomych żeglarzy, którzy właśnie szli na „darmowy” obiad. Sam
nie wiem co myśleć o takim postępowaniu, więc nie myślę. Gdzieś kiedyś
słyszałem, że jak kradnie się jedzenie to nie kradzież. I niech tak zostanie.
ZAJĘCIA W ALL INCLUSIVE
Spotykamy często naszych wielkich wschodnich
sąsiadów, głównie bogatych. Panowie świata zachowują się głośno i kategorycznie
nadużywają alkoholu. Raz w barze, gdzie jedliśmy obiad, po wysłuchaniu szósty
raz zamówionej przez siebie piosenki o commendante Che Gevara, pewna pani z
towarzystwa wstała i bardzo chwiejnym krokiem udała się w stronę plaży niosąc
dumnie torebkę od Gucciego i niedokończonego drinka Cuba Libre. Nie dotarła
jednak nigdzie, padła nieopodal martwa. Wszystko by grało gdyby nie pełne
południowe słońce. Po upodobnieniu się jej do świni (przepraszam świnie), czyli
zaróżowieniu się truchła, Tadeusz nie wytrzymał i ruszył w kierunku
rozbawionego stołu i przyklejonych do niego muzyków. Żeńszczyna wam umierajet
towariszci. Pognali do niej i zataszczyli nieprzytomne ciało do wody w celach
ocuceniowych. No comments.
NO COMMENTS
Popłynęliśmy też na pobliską rafę gdzie
zostaliśmy na noc. Rafa odwiedzana w dzień przez czarterowe łódki wszelkiej
maści, z których poubierani w kapoki turyści hotelowi skakali hałaśliwie do
wody zamierała po południu. Wtedy my ruszaliśmy w toń aby oglądać niezwykłe
bogactwo podwodnego świata. Bogactwo było głównie w postaci rekina młota
wielkości ok. 3 metrów
przepływającego obok mnie i Tadeusza. Tadeusz miał głowę na powierzchni i go
nie zauważył, co może i lepiej, bo szansa na zanieczyszczenie wody byłaby
znaczna. Ja nawet nie zdążyłem się przestraszyć, rekin zignorował naszą obecność
i płynął swoim z dołu (no bo nie z góry) upatrzonym trajektorium i po kilku
sekundach zniknął. W tym samym czasie Beatka z Moaną w kole widziała małego 1,5 m rekina rafowego.
Czas nam płynął mile, plaża, pływanie, mojito,
aż do odlotu. Moana o dziwo, jakaś z dystansem do poprzednich gości, tym razem już
chyba przyzwyczajona, bardzo miło traktowała Tadeusz i Monikę. Bawiła się z
nimi chętnie, posyłała buziaki i dawała brać się na ręce, a i Monika czy
Tadeusz nie odmawiali zabawy z nią.
ZABAWY
Nie mając już powodu sterczeć w marinie, w
której zaparkowaliśmy się na wyprowadzanie walizek, postanowiliśmy płynąć
dalej, ale po zrobieniu „wyjścia” międzynarodowego aby nie wracać już na Cayo
Largo. W ten sposób wyszliśmy z legalności snując się dalej po terytorium Kuby.
Decyzję ułatwił nam fakt, że dotąd nie widzieliśmy żadnej łodzi patrolowej czy
śladów kontroli jachtów. Kuby już pewnie na to nie stać, a może też dając
szybkie łodzie chłopaki by im pouciekały?
Jakież było nasze zdziwienie kiedy rano po
urodzinach Beaty popłynęliśmy na piękną plażę gdzie obok stał kuter rybacki, na
którym, jak się okazało są również funkcjonariusze ochrony wybrzeża. No i
zaczęli nas wypytywać, czy mamy papiery w porządku, dokąd płyniemy. Z początku
gubiliśmy się w zeznaniach, pokazując ręką, że tam na zachód płyniemy, ale
spodziewając się, że może zawitają kontrolnie na Bubu i wszystko się wyda
powiedzieliśmy, że się snujemy wzdłuż wysp bo nie ma wiatru, ale płyniemy na
Kajmany. A oni na to, że to nie tak, po zrobieniu „wyjścia” trzeba natychmiast
opuścić terytorium Kuby. Naprawdę? Udajemy idiotów, ale nie ma wiatru? Jak
tylko się pojawi to spadamy. Ok., no problem, mówią i sympatycznie dają nam
spokój.
Tak więc, po nocy spędzonej obok mariny
popłynęliśmy oficjalnie na Kajmany, a nieoficjalnie na Cayo del Rosario odległe
o 20 mil .
Olbrzymia zatoka chroniona rafą,
kotwicowisko na 2 metrach
głębokości i brak komarów. Pięknie.
Pierwszy wyskok na rafę wybałuszył nam gały. Nie
wzięliśmy sprzętu do polowania, jako że zaplanowane i rozmrożone udka kurze
czekały na smażenie, a tu wszędzie było pełno ryb i langusty jak słonie.
Niedouwierzablement pas. Wróciliśmy na łódkę z postanowieniem o porannym
polowaniu.
Jak się okazuje elektryczna patelnia zdaje w
100% egzamin. Dania na niej są beztłuszczowe, łatwo odparować wodę, a termostat
zapewnia regulację chcianej temperatury. Robimy w niej ryby, langusty, kotlety,
kury, hamburgery. Co więcej, mając ją na stole można dobierać jedzenie po
trochę, zawsze gorące. Dzięki Agnieszko! To będzie nasz pierwszy zakup po
powrocie na wieś. Doradzamy zakup przez Internet pod hasłem: patelnia
elektryczna.
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Rankiem
pognaliśmy aneksem na rafę i szybko trzy wielkie langusty znalazły się we
wiadrach w aneksie.
WIELKI ŁOWCA
To było kilka dni temu. To wyrafinowane i
wszędzie bardzo drogie danie (nawet w restauracjach tutaj jest najdroższe)
robiliśmy zawsze w szybkowarze. Od niedawna pojawiła się na naszym stole nowa
metoda. Ogon langusty kroimy w plastry pomiędzy kręgami, następnie kładziemy na
naszej elektrycznej patelni na rozgrzanym oleju z oliwek, solimy. Obracamy gdy
strona wierzchnia zaczyna bieleć, wtedy solimy i pieprzymy usmażoną stronę smarując
ją roztartym czosnkiem, po chwili powtórnie obracamy i smarujemy czosnkiem
druga stronę. Czosnku ani pieprzu nie należy dawać wcześniej, spali się i
zgorzknieje.
Nawet najlepsze dania w końcu się jednak przejadają.
Zaczęliśmy więc łączyć langusty z rybami i to dopiero dało całokształt morskich
możliwości. Jedna rybka na osobę i pól langusty. Idealna porcja, a jeśli ryby
są trzy lub dwie duże, odkładamy smakowitsze kawałki na obiad Moany na następny
dzień. Moana uwielbia ryby, ale z langust ostatnio zrezygnowała. Nie będziemy
jej przymuszać, nie jest przecież trudna w karmieniu i je prawie wszystko.
Zakolegowaliśmy się z miejscowymi rybakami.
Przypływają do nas dać nam coś w prezencie, a to langustę, a to rybę. A my?
Odmawiamy, naszą frajdą jest upolować coś samemu. Tak czy siak pieniędzy nie
chcą, raz dostali trochę kawy, innym razem po paczce papierosów zakupionych
specjalnie dla nich, wczoraj po piwie. Pogadamy trochę, miłe to są kontakty.
„NASI” RYBACY: NOEL i ESTEBAN
Dziś przenieśliśmy się na drugą stronę zatoki. Owi
rybacy zaprosili nas na obiad do siebie aby pokazać ich sposoby przygotowania
conchy (langust już z nie chcieliśmy). Jednak stojąc koło ich chatki nie możemy
wyjść na ląd, silna fala i sen Moany to uniemożliwia. Przyjdą więc we trzech do
nas z gotowymi daniami. Zobaczymy.
No i zobaczyliśmy. Trzech rybaków, znaczy no może
rybaków, bo jeden był profesorem angielskiego i rzeczywiście sobie swobodnie po
angielsku radził. Ułatwiło to blokadę konwersacji po hiszpańsku, ale żeby rybak
tak świetnie władał po angielsku i zwracał uwagę na wszystkie łódki w okolicy?
.
Dania przywieźli zacne, ryż z fasolką, która
zawsze jest dodatkiem w tej kuchni, no i conche czyli cobo po hiszpańsku.
Zrobione wyśmienicie, najlepsze jakie jedliśmy w historii naszej podróży.
Rozmowy toczyły się różne o Polsce i zmianach tam, ale głównie o kuchni, od
tematów politycznych dotyczących Kuby umiejętnie uciekali. Tylko Esteban chciał
wiedzieć więcej i rozmawiać na te tematy, jako już pradziadek niczego się nie
bał, w jego życiu już nikt nie może mu nic zrobić. Było nader miło, piwo i wódka, przywieziona przez
Tadeusza, lały się gęsto, papierosy się paliły, prezenty w postaci starych
podkoszulków, spodenek i papierosów zostały dane, a na sam koniec jeszcze trzy
cygara. Tak z wielkiej sympatii do tych nad wyraz miłych ludzi.
NOEL ESTEBAN I FRANK NA LUNCHU
Najciekawsze były wymiany kulinarne,
zrozumieliśmy dlaczego nasze cobos nam jakoś ostatnio słabo wychodziły.
Przyswoiliśmy dwa nowe sposoby ich przyrządzania, oraz inne metody na langusty,
czyli krokiety i sałatki na zimno. Będzie palce lizać.
Opowiadaliśmy sobie trochę o żeglarstwie, nowych
narzędziach nawigacyjnych, które pokazywałem na komputerze, o naszej centrali
pogodowej, o płynięciu przez Atlantyk. To zabawne jak łatwo się rozmawia mając
wspólne tematy z obcymi i to łamanym językiem, a tak czasami trudno z bliskimi,
których nic nie interesuje poza ich codziennym miejskim i często tylko
rutynowym nudnym życiem.
RYBAKÓW ZABAWY Z MOANĄ
Komentarze
Prześlij komentarz