MARZEC 2010 - KUBA



Wtorek, 02 marca 2010,
Znowu jesteśmy w naszym małym trójkowym składzie, czyli mama, tata i Moana. Bartek opuścił nas w niedzielę, a mi ciągle wydaje się, że gdzieś tu jest i zaraz się pokaże.
O mały włos byłoby to prawdą, bo były duże szanse, że jego pobyt wydłuży się niechcący o kilka dni. Odwieźliśmy Go na lotnisko w niedzielę o porze odpowiedniej, czyli na dwie godziny przed odlotem, sprawdzamy tablicę informacyjną i co widzimy? – lot do Paryża o 17.30 odwołany! Na początku myślałam, że to jakaś pomyłka, albo źle interpretuję słowo „cancelled”. Okazało się jednak, że pomyłki nie ma, samolot nie wystartował z Paryża z powodu strasznych zawieruch, które już od kilku dni nękają Europę, i że nie wiadomo, kiedy będzie można skorzystać z następnego lotu – nazajutrz, za dwa, trzy lub więcej dni. Wskazano nam kolejkę do okienka Air France (kolejka jak za mięsem w dobrych komunistycznych krajach – czytaj na Kubie), gdzie jedna Pani próbowała pomóc jakoś setkom zdenerwowanym niedoszłym pasażerom. Stanęliśmy więc, ale widząc długość ogonka i prędkość z jaką malała (jedna osoba na 40 mn) już widzieliśmy się stojących tam nadal następnego dnia o tej samej porze. Zaczęliśmy radzić co tu poradzić, jak uzyskać pomoc poza kolejką. Byliśmy zdezorientowani i mieliśmy mieszane uczucia, ja nawet trochę się w duchu cieszyłam, że zbieg okoliczności pozwoli mi na zatrzymanie Bartka na trochę dłużej przy sobie, ale jednocześnie zdawałam sobie sprawę z komplikacji jakie to za sobą niesie. Oczywiście od razu zrozumiałam, że musiało tak być, wszak wytworzyła się już reguła – rodzina, kto nas odwiedza na Bubu zawsze ma kłopoty z powrotem. Tak było z Elą i Andrzejem, którzy po pobycie u nas na Korsyce nie mogli przez tydzień wrócić do domu z powodu awarii samochodu. Tak było z Mamami, które po wizycie na Kanarach utkwiły na dwa dni w Londynie też z powodów pogodowych. A teraz Bartek. Klątwa? Wszyscy inni wracają bez problemów.
W pewnym momencie usłyszałam łamaną francuszczyznę łysego brodacza pięknie przyodzianego w mundur Air France, który wyłapywał z tłumu rodziny podróżujące z dziećmi, dając im pierwszeństwo i najbardziej dogodne rozwiązania. Chodziło o najbliższy lot linią Martin Air do Amsterdamu. Oczywiście złapałam go za klapy i wyłuszczyłam, że my to dopiero musimy mieć pierwszeństwo, bo chodzi o dziecko (sorry Bartek) podróżujące CAŁKIEM SAMO! Zadziałało. Zabrał paszport Bartka wraz z wydrukiem rezerwacji i zniknął. Pojawiał się w międzyczasie, ale ciągle nie miał mi nic do powiedzenia. Okazało się, że Air France nie może się zgodzić w przypadku samotnego małoletniego pasażera na oddanie go innej linii. Musieliśmy więc czekać aż pojawi się szansa na kolejny lot Air France. Był ten, którym tydzień wcześniej lecieli Aga i Irek, tyle że z 20.30 przesunięty na 00.30, natomiast widok dzikiego tłumu przydzielonego na ten lot wątpiliśmy w realność tej szansy. Niesłusznie. Łysy brodacz ewidentnie się postarał i Bartek został przyjęty. Uff, lepiej być nie mogło. Tyle, że była 20.00, w kolejce staliśmy 4 godziny z dzielnie znoszącą wszystko Moaną, a teraz trzeba było przenieść się do drugiej, tej do odprawy samolotu. Tam kłębił się dziki tłum, a kolejka znowu była na trzy godziny.
Tym razem Daru, mocno już zjeżony, poszedł gdzieś i jak wrócił okazało się, że przyjmą Bartka poza kolejką. Odprawa bagażowa trwała króciutko, potem Bartek przeszedł kontrolę paszportową i dalej nie mogliśmy już mu towarzyszyć, poza tym był najwyższy czas, żeby Moana poszła spać. Został więc bidula sam na lotnisku z wizją kilku godzin do przeczekania, a ja nie mogłam oderwać swoich myśli od niego, czy wszystko odbywa się zgodnie z planem i czy w ogóle dojdzie do odlotu, no i jak będzie wyglądała przesiadka w Paryżu. Żegnając się czule, Moanka jakby podświadomie wiedziała o co chodzi i wyjątkowo tuliła się do brata całując go z miłością. Ja cały czas miałam łzy w oczach. Dozo kochanie!
POŻEGNANIE
Tak więc Bartek już w domu, opowie mam nadzieję wszystkim jak to tu wygląda, że z dzwonieniem jest kłopot, bo skype nie działa, działają tylko smsy, a kupiona za 10 dolarów karta telefoniczna wystarczyła zaledwie na półminutową rozmowę z moją mamą. Przekaże też może jak przydały się prezenty, jak czajnik hulał cały czas ledwo wyrabiając (jest idealny), jak przydała się niespodziewanie nowa kurteczka dla Moany (zima!) oraz inne ubranka, jak często wysłuchujemy „z popielnika na Wojtusia” z ust laleczki śpiewającej. Skopiuje zdjęcia dla mam i nie tylko, zmontuje film, co nie było możliwe na miejscu z powodu szwankującego komputera i rozda płytki, no i przede wszystkim wyściska wszystkich od nas bardzo, bardzo ciepło.
Wizyta naszych pierwszych tegorocznych gości nie była niestety tak udana jakbym sobie tego życzyła. Pogoda zrobiła nam psikusa i zniweczyła większość planów. Oczywiście udało się dogłębnie zwiedzić kraj, ale część wodna zupełnie się nie powiodła. Temperatura powietrza osiągnęła raz rekordową niskość 12 stopni! Tego jeszcze nie było. Wyciągnęliśmy koce do przykrycia, nie starczało ciepłych ubranek dla malej, która przecież do tej pory chodziła głównie na golasa. Woda w morzu taka sama jak w Bałtyku (no prawie, 23). No cóż, nie mamy nad tym kontroli, a może nie mieliśmy wystarczająco informacji o klimacie Kuby planując ten termin ich wizyty. Mam nadzieję, że mimo wszystko wspomnienia będą miłe dla naszych przyjaciół, którzy włożyli tyle serca i starań do tego przyjazdu, za co serdecznie dziękujemy.
W DRODZE
Cienfuegos od początku bardzo nam się spodobało, miasto z goła różne od Santiago, o wiele bardziej zadbane, kolorowe, mniej zniszczonych budynków i zasadniczo mniej napisów wychwalających rewolucję. Nie bez kozery nazywane jest „Perłą Południa”.
OKOLICE MARINY W CIENFUEGOS (u góry po lewej nasz ulubiony lokal, Club Cienfuegos)
Dopłynęliśmy na miejsce w czwartek późnym wieczorem, a od piątku, zaraz po dopełnieniu formalności odebraliśmy zarezerwowany samochód i rozpoczęliśmy zwiedzanie tej części kraju (Kuba centralna). Oczywiście musieliśmy mieć sporo sił, więc zaczęliśmy od wyśmienitego posiłku w fantastycznej budowli nieopodal mariny, którą wybudował onegdaj jakiś bogaty Hiszpan na podobieństwo cudu architektonicznego jakim jest Alhambra. Budynek zachowany w wyśmienitym stanie, tu i ówdzie odnowiony, na parterze ogromna, wielosalowa restauracja z miejscem na przygrywające klientom pianino, piętra puste, ale otwarte do wizyt. Wyczytałam, że kiedyś był to „dom uciech”…
PRAWIE ALHAMBRA
Z pełnymi żołądkami i w doskonałych humorach pognaliśmy do odległego o 80 km na wschód kolonialnego miasteczka Trinidad. Klimatyczna, niewielka mieścina wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO uraczyła nas swoimi zabytkami i rozbrzmiewającą w ich cieniu kubańską muzyką. Niektórych nęciły sklepy z pamiątkami, innych bary z wyśmienitym mojito.
TRINIDAD
Wieczorem, po powrocie na Bubu dopełniliśmy wrażeń w przepięknym klubie Cienfuegos (na zdjęciu u góry po lewej) słuchając bardzo dobrej muzyki, tym razem jazzującej. Koncert nie trwał długo z powodu awarii nagłośnienia, ale zdążyliśmy zakumplować się z mężem czarnej wokalistki, czyli naszym rodakiem Olkiem, który tak naprawdę ma paszport szwedzki, a na Kubie mieszka od 6 lat. Trochę nam opowiedział o tym jak to życie tutaj faktycznie wygląda, jak to system trzyma lud za mordę, że nawet ojciec syna przed policją wydaje ze strachu, że podejrzenie padnie na niego. Ale nie był nader wylewny, rozumiemy – nigdy nie wiadomo, gdzie ukryte są uszy.
Następny dzień był pod znakiem wyprowadzki Agi i Irka z Bubu, wyruszaliśmy na podbój Hawany, gdzie mieliśmy spędzić noc i skąd wylatywali z powrotem do Polski następnego dnia, czyli w niedzielę po południu.
Dojeżdżając do miasta zatrzymaliśmy się w lokalnym San Francisco słynącym z tego, że onegdaj słynny Ernest Hemingway mieszkał tutaj w swojej posiadłości na wzgórzu, z którego rozlega się widok na całą Hawanę. Wizyta polega na zaglądaniu przez otwarte drzwi i okna do wnętrz pisarza (do środka wejść nie można), przez które można podziwiać wszystkie jego osobiste rzeczy: biurka, łóżka, ksiązki oraz cały zbiór dzieł sztuki, a w nich między innymi obraz Miro i robótkę Picassa z okresu jego zachwytu bykami. Hawana w ogóle szczyci się bardzo miłością, jaką darzył to miejsce ów sławny pisarz. W mieście można podziwiać również jego pokój w hotelu Ambos Mundos oraz wypić podwójne Daiquiri (jeden z lokalnych drinków, równie znanych jak Mojito, czy Cuba libre) w restauracji la Floridita, tak samo jak czynił to Ernest (nie Guevara). Organizowane są nawet całe wycieczki śladami autora „Starego człowieka i Morze”.
Po południu zrzuciliśmy nasze bagaże w zarezerwowanym wcześniej przez Agę hotelu Plaza.
NASZ HOTEL PLAZA W HAWANIE (1909), BIUROWIEC BACARDI I CAPITOL
Pokoje były duże i wygodne z łazienkami gdzie woda więcej niż kapała, co więcej, była ciepła. Moanka dostała nawet bez dopłaty dziecięce łóżeczko, tak że nie musiałam martwić się o jej ewentualny spadek z łóżka. Wybiegliśmy na dach, z którego rozciągały się widoki na wszystkie strony miasta. Mniej lub bardziej zachwycające, wszystkie natomiast zadziwiające. Gdzieniegdzie wyłaniały się odnowione budynki z pięknymi fasadami, których szczegóły i precyzyjność wykonania nie ma sobie równych, większość jednak dachów straszyła szarością i zniszczeniem. Jak po wojnie.
PRAWDA CZASU PRAWDA EKRANU
Pierwszy spacer po starym mieście ukazał nam ślady minionej świetności. Każdy, ale to każdy budynek był kiedyś z pewnością prawdziwą perełką. Dominacja hiszpańskiej, a wręcz mauretańskiej architektury, która charakteryzuje się misternymi i wyszukanymi dekoracjami fasad, podcieniami, arkadami, wypustkami okiennymi, balkonami zamkniętymi ażurem pobudzała naszą wyobraźnię i z pewnością każdy z nas starał sobie wyobrazić to miasto za czasów świetności. Dziś w większości zniszczone, obdrapane domy, wręcz ruiny, w których ludzie jednak nadal mieszkają. Jak to mówi Daru „vestiges”. I nagle wychodzi się na plac, gdzie dookoła budynki zostały odnowione – oczywiście przez UNESCO. Piękne, kolorowe fasady, a przy nich zdjęcia, jak wyglądało to przed renowacją. Faktycznie różnica. Tyle, że często renowacja obejmuje tylko fasady, za nimi jest pusto, tak jakby były to sztuczne domy stworzone dla potrzeb filmu.
ODNOWIONE JAK W WESTERNIE
Takich miejsc jest oczywiście wiele, głównie przy zabytkach takich jak Katedra, czy forty, które stanowiły onegdaj ochronę portu i miasta lub były siedzibami gubernatorów, tak jak Pałac de la Real Fuerza.
FORT REAL FUERZA JAKO SIEDZIBA GUBERNATORA, ZWANY PAŁACEM
Ale ledwo minie się te wyjęte z rzeczywistości zakamarki jak już ukazuje się prawdziwe oblicze miasta.
NA TYŁACH
Agnieszka dzielnie radziła sobie z rolą przewodnika, wszak leżąc z chorobą morską podczas naszych wodnych, długich przepraw miała dużo czasu, żeby od A do Z przestudiować wszystkie mądre książki na temat Kuby. Wiodła więc nas wybranymi trasami, tak żebyśmy maksymalnie skorzystali z tych dwóch dni przeznaczonych na stolicę wyspy.
Hawana jest wielkim miastem, to 2,3 mln mieszkańców i jak każdy taki moloch, jest miastem kontrastów. Stara Hawana z wyjątkiem kilku odnowionych uliczek jest ruiną nie do opisania. Serce pęka na widok pięknych kamienic zupełnie zdewastowanych, których jedynie fragmenty dekoracji czy wnętrza klatek schodowych przypominają o ich świetności. Cała starówka jest taka, a odnowione fragmenty jedynie dają wyobrażenie o pięknie tego miasta kiedyś. Próby restaurowania przez państwo spełzają na niczym, idą tak wolno, że nawet rusztowania im zarastają. Jedynie prace pod egidą UNESCO wyglądają nieźle, ale to kropla w morzu.  
NA PRĘDKOŚĆ PRAC WSKAZUJE ZAROŚNIĘTE RUSZTOWANIE
Jedyną wspólną cechą dziś z kiedyś są puste, wolne od aut, ulice. Samochodów na Kubie jest niewiele, nowe to te z czarnymi tablicami – rent a car dla turystów czy taksówki Cubataxi, pozostałe to produkty minionej epoki czyli Łady, Moskwicze, polskie maluchy oraz tej bardzo minionej, czyli amerykańskie sprzed rewolucji. Nie jest do pomyślenia aby w tak wielkim mieście nie mieć żadnych problemów z parkowaniem czy korkami. Są ulice na których nie stoi żaden samochód, to bardzo przyjemne dla posiadacza auta. Za to wspólną cechą wszystkich tych samochodów jest pełny bagażnik… czyli skład części zamiennych i podręczny warsztat. Biorąc prywatną „amerykańską” taksówkę trzeba się liczyć z brakiem miejsca na bagaż, bagażnik na pewno będzie już pełny.    
USA, ZSRR I PL NAWET – KAŻDY SWÓJ WARSZTAT WOZI
Samochody ciężarowe to zazwyczaj Ziły i Kamazy, czasami trafia się też stary amerykański. Wszystkie razem wzięte są w stanie rozpadu i często ręka w nich służy jako kierunkowskaz, ale tylko w lewo, nikt nie ma takich długich rąk aby pokazać na prawo. Transport publiczny, czyli autobusy w Hawanie funkcjonują, poza nią jest kiepsko. Wygodne autobusy dla turystów kontrastują z ciężarówkami z paką, do których dospawano schody dla miejscowych. Przykry to obraz stojących wszędzie godzinami ludzi oczekujących z banknotem w dłoni na płatną okazję. Tych jednak jest niewiele, ruch na drogach jest przecież tak niewielki, wręcz zanikający w prowincjach wschodnich. To upodlenie znane nam jest skądinąd – lepiej ludziom utrudnić przemieszczanie się i kontaktowanie z innymi.  
STARA SZARA HAWANA
Jednakże ten szary smutny obraz nie jest do końca Orwellowski, zmieniają go Kubańczycy, weseli, usłużni i nadzwyczaj mili dla obcych. Kiedy zwiedzaliśmy wschodnie prowincje wydawało się, że tam czas się zatrzymał i nic już tego nie zmieni, czym dalej na zachód widać jednak, że system nie jest w stanie podołać sile ewolucji, wolnej wprawdzie, ale postępującej widocznie nawet dla nas. Wszechobecne telefony komórkowe sieci państwowej i bez reomingu międzynarodowego oczywiście, powoli zaburzają obraz kontroli państwa nad wszystkim i wszystkimi, oficjalna podwójna waluta tym bardziej, nie mówiąc już o bardzo drogim, acz możliwym dostępem do Internetu.
Snuliśmy się tak po mieście przysiadając, a to na piwie, a to na lunchu, raz nawet późnym wieczorem trafiła nam się rozróba, którą policja przy pomocy pałek i samochodów bud szybko rozładowała, a raczej załadowała.
BYWA KOLOROWO
Generalnie głównym środkiem transportu są ryksze i podobne do nich ryksze zmotoryzowane, rodzaj skuterów. Czym dalej od stolicy koń nabiera większego znaczenia i środkiem transportu są wozy na których siedzi się bokiem do kierunku jazdy. Są one zadaszone i często używane przez miejscowych w ich podmiejskich podróżach. Wozem takim łatwo jest dostać nocą w mordę,  jako że rzadko są one oświetlone.
Kubańczycy, prócz tego że są bardzo mili nie są nachalni. Po poprzednich zwiedzanych wyspach zmęczeni już byliśmy ciągłymi zaczepkami sprzedawców i serwisantów wszelkiej maści. Tu z tym jest spokój. Miłe.
W Hawanie turyści żyją dobrze, mają dużo muzyki w knajpkach, których jest wiele. Ceny są podobne do tych w Polsce, no może jest odrobinę drożej. Dla oszczędnych turystów istnieje możliwość taniego życia w restauracjach dla miejscowych, w których płaci się normalnymi peso. Koszty życia są wtedy niewielkie, zwłaszcza jak śpi się w hotelach sieci Islazul lub w pokojach dla turystów w prywatnych apartamentach, gdzie i zjeść można za grosze.
Tanie restauracje znaleźć jest trudno, trzeba być poza miejscami turystycznymi. Wtedy danie kosztuje 1 euro lub mniej. Znaleźliśmy się w takiej knajpce we trójkę z Bartkiem na obiedzie. O dziwo ze stołów szybko zniknęły menu, aby po zjedzeniu pojawił się rachunek podejrzanie wysoki. W komunie każdy kelner dorabiał na oszustwach, jak bywałem w Rumunii, na rachunku widniała zawsze pozycja „uda się”. Na pytanie co to jest?, kelner zawsze odpowiadał z uśmiechem wykreślając pozycję, mówiąc: no nie uda się. Tu było podobnie, na hasło spadaj pan z tym rachunkiem (270 peso) kelner wrócił z nowym na 130 peso (5 euro). No nie uda się, trafił na Polaka z komuny, głupek jeden.
I UROCZO
Najbardziej znanym miejscem jest nadbrzeżny bulwar Malecon. To przez jego mur przewalają się fale przy północnym wietrze. Widać to dobrze na filmie Buena Vista… Każdy go zna. I nam się taki wiatr trafił, ale te fale to jedyna atrakcja, jako, że kamieniczki przy bulwarze są ruiną.
Gdzieniegdzie widać też nazwy wykreślone już z Polskiego słownika nazw, Marks i Lenin śmiesznie wyglądają na tablicach tak kiedyś obecnych w naszym kraju.
LENIN JAK FIDEL, WIECZNIE ŻYWY
Bardzo szybko minęły te dwa tygodnie w miłej kompanii naszych przyjaciół. Trzeba było się rozstać obiecując sobie jednak następne wspólne przygody. Pożegnanie na lotnisku było łzawe, a my po nim wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do naszego już Cienfuegos, gdzie Bubu, nasz ukochany domek, czekała w marinie.
POŻEGNANIA
Bardzo lubimy Cienfuegos. Bywa, że człowiek nagle znajduje się w jakimś nowym miejscu i od razu dobrze się w nim czuje. Tak właśnie było tutaj. Cienfuegos jest pięknym, stutysięcznym,  miasteczkiem zbudowanym z przestrzenią i rozmachem. W przeciwieństwie do innych miast nie ma tylko ładnego, często odnowionego rynku, z którego odchodzą zrujnowane uliczki, ma wspaniałą główną ulicę z podcieniami przechodzącą w nadmorski bulwar oraz wiele innych zadziwiających architektonicznych konstrukcji. Jest czyste i zadbane, jakoś inaczej niż w innych miejscach.
Dla nas ma też jedną podstawową zaletę – marina leży prawie w mieście i można udać się do centrum na piechotę, co często czynimy. W pozostałych miejscach jak Santiago, czy Hawana mariny usytuowane są daleko poza miastem, jakby chcąc oddzielić zachód od miejscowych.
Zresztą podróżowanie po Kubie łódką nie jest proste. Obowiązuje nakaz zatrzymywania się w międzynarodowych marinach gdzie celnicy i inne służby wiodą prym i kontrolują każde wejście i wyjście, a jeśli już ktoś musi stanąć na noc w jakiejś zatoce to ma kategoryczny zakaz schodzenia na ląd. No chyba, że jest to wyspa bezludna jakich tu wiele. Cóż, na łódce najprościej przemycić kogoś za granicę, to fakt.
W naszej marinie w Cienfuegos za każdym razem kiedy wychodzimy lub wracamy z miasta, dopada nas celniczka w mini i w rajstopach w duże dziury (taka moda) i żąda pokazania toreb i plecaków. Oczywiście jest to gra pozorów, my pokazujemy bagaże, ona do nich zagląda pobieżnie i wszystko gra. Taka zabawa dużych dzieci.
Mamy też w marinie sklep, zwany żeglarskim. Z żeglarstwem ma tyle wspólnego, że sprzedaje alkohol. Jest też bar z piwem z beczki (0,5 l za 1 CUC = 0,8 euro) gdzie robią świetne mojito (2,50 CUC).
Wielką wadą mariny jest jednak to, że jest otwarta na wielką zamkniętą zatokę, wielkości Śniardw. Kiedy zaczyna wiać, krótka i wysoka fala miota łódkami waląc nimi o beton i wyrywając cumy. Po nieprzespanej nocy, zerwanych cumach i uratowaną Bubu obudziliśmy Bartka, a ten trąc oczy powiedział: coś podobnego? Ach ten młody sen.
Środa, 3 marca 2010
Od odlotu Bartka sterczymy na kotwicy obok portu. Kazano nam się ewakuować z powodu powrotu floty jachtów czarterowych na zamianę załóg i nie było już miejsca na tranzytowe jachty jak nasza Bubu. Wypadło to wyśmienicie, bo zaraz przed nadejściem kolejnego wietrznego zimnego frontu, a po poprzednim doświadczeniu walki przy nabrzeżu uznaliśmy, że na kotwicy będzie o wiele bardziej komfortowo. I było. Jedyne, co nas męczyło, to kac po poprzednim wieczorze spędzonym w marinie z całą resztą jachtów francuskich (a tych jest zawsze i wszędzie najwięcej) i śpiewającym urzędnikiem kubańskim, który dał taki koncert, jakiego jeszcze nie mieliśmy w żadnym z tutejszych rozsławionych klubów.
RĘCE KTÓRE LECZĄ (KACA)
Tak więc nie opuściliśmy portu Cienfuegos ani na krok od czasu wpłynięcia do niego z Agą i Irkiem, choć plany były z goła inne. Mieliśmy wykorzystać ostatni tydzień z Bartkiem na popłynięcie na Cayo Largo i okoliczne wysepki i nadrobić braki w pływaniu z maską i fajką po przecudnych rafach Kuby.
Po odwiezieniu Agi i Irka na lotnisko wróciliśmy na Bubu. Był wieczór i niczego już nie można było załatwić, odłożyliśmy więc formalności, zakupy i sprawdzenie pogody na poniedziałek, uznając, że jeśli wypłyniemy we wtorek, to i tak czasu będzie wiele na rozkoszowanie się urokami morza. Poniedziałek od rana przywitał nas zimą, szarością, deszczem i błyskawicami, których na Karaibach nie spotkaliśmy jeszcze nigdy. Nie wyściubiliśmy nosów poza łódkę, nic się nie dało zrobić. Dzień wycięty z życiorysu.
Wtorek łaskawiej się rozpoczął dając promyki słońca na prawo i lewo, można było pomyśleć o wyjściu na ląd. Zajrzeliśmy wychodząc do kapitanatu chcąc złożyć prośbę o wieczorną odprawę. I tu pierwsze zderzenie z prawdą Pani Natury – dowiedzieliśmy się, że nadchodzi kolejny zimny front, tym razem z wiatrem osiągającym 40 węzłów i to wiejącym z kierunku uniemożliwiającym odpowiednie schowanie się za wysepkami będącymi naszym celem. Jeszcze z nadzieją, że coś się zmieni wyruszyliśmy na miasto w celach zakupowych, obiadowych i poznawczych.
Po przemaszerowaniu całego nadmorskiego bulwaru znaleźliśmy odpowiedni, w miarę lokalny lokal. Zaczęliśmy więc od obiadu, który okazał się być rewelacją. Ja jak zwykle owoce morze, natomiast panowie odkryli najlepszą pizzę świata, kto by się tego spodziewał na Kubie? Potem ulice, piesze uliczki, plac Josego Marti (największy bohater narodowy obok Cespedesa z czasów wyzwolenia od władz hiszpańskich). Ewidentnie najładniejsze miasto, jakie do tej pory widzieliśmy na Kubie.
NASZE JUŻ CIENFUEGOS
Znaleźliśmy miejski targ, na którym za grosze można kupić prawie wszystkie owoce i warzywa, a na głównej poczcie Internet szalał jak nigdzie indziej, tak że można było wsadzić część napisanego już bloga i wysłać maile do najbliższych.
Zaliczyliśmy też najbardziej okazały hotel w mieście, gdzie przy łykach naszych ulubionych napojów (każdy ma swój – Daru piwo, ja mojito, Bartek lokalne wyroby colo, fanto, spritowato-podobne) napawaliśmy się widokiem bladych turystów korzystających z hotelowego basenu, żeby potem wrócić długim spacerem po uliczkach bardziej oddalonych od centrum, gdzie ruchu samochodowego brak. Już wiedzieliśmy po wcześniejszym sprawdzeniu meteo, że szans na wypłynięcie brak. Nikt normalny nie będzie się pchał w sztorm tylko po to, żeby zrealizować wymyślony wcześniej program. Siła wyższa.
PUSTE ULICE, ALEJA PIESZA I HOTEL UNION
Tak więc byliśmy skazani na Cienfuegos. Widziałam rozczarowanie na twarzy Bartka, który wyobrażał sobie cuda przed przyjazdem na Kubę, upały, rafę, ciągłe kąpiele, a tu nic z tego. Widziałam też otwarte serce Dara, który jakoś próbował ratować sytuację i szybko przedstawił kolorowy obraz sytuacji: wynajmiemy wcześniej samochód na kilka dni i jeszcze pozwiedzamy. Pojedziemy nawet do Varadero, tam są piękne plaże, rafa, tak że może przez jeden dzień uda nam się skorzystać z bogactw naturalnych wyspy. I z tym miłym akcentem zakończył się dzień, co nastawiło nas tak pozytywnie do życia, że byliśmy w stanie do 2.00 w nocy oglądać Czas Honoru (humoru lub horroru, jak mawiał Daru „zachwalając” poziom filmu) aż do ostatniego odcinka.
Następny dzień był koszmarem, od rana zaczęły się cuda pogodowe, niebo groziło końcem świata, fale miotały naszą Bubu coraz bardziej. Strach było zostawić ją samą w porcie, wszak sytuacja stawała się gorsza z godziny na godzinę. Sterczeliśmy więc na pokładzie, było nerwowo, Daru złapał wirus niemocy (ja go miałam dzień wcześniej – chęć na wymioty, bóle mięśni i śpiączka), kolacja nie wyszła, nie dało się obejrzeć filmu, było nieznośnie. Kolejny dzień na straty.
Prawie, bo przynajmniej miałam wieczór, żeby sam na sam pogadać sobie z Bartkiem o tym i o owym, a takiego obcowania z nim w zasadzie najbardziej mi było brak.
Potem ta noc, o której już pisał Daru. Od 1.00 do 3.00 warowaliśmy na pokładzie przekładając i dokładając cumy, dokładnie tak jak ponad dwa lata wcześniej w Benalmadenie, Nie ma nic gorszego jak sztormowa noc przy betonowym nabrzeżu. Ale udało się, jedyne, co straciliśmy to dwie cumy, które pękły, jak zwykłe nici przy naporze ogromnych sił tarcia i naprężenia na miotających falach.
Mimo resztek wzburzonego morza, postanowiliśmy w czwartek rano zrobić coś jednak z tym fantem, wsiedliśmy do taksówki i pognaliśmy do ogrodów botanicznych, ponoć największych na Karaibach.
OGRÓD BOTANICZNY 20 KM OD CIENFUEGOS
Jak widać na zdjęciach niebo było łaskawsze i ukazywało duże połacie błękitu, choć temperatury nie pozwalały na zbytnie obnażanie ciał.
Ogród botaniczny piękny. Przede wszystkim byliśmy tam prawie sami, napawaliśmy się roślinnością bez skazy innych człekopodobnych stworów (patrz hałasujący turyści). Wiele gatunków bambusa, kilkanaście gatunków palm i to faktycznie takich, jakich jeszcze nawet tacy Karaibowicze jak my nie widzieliśmy, drogi polne i trawniki bez wytyczonych alejek.
RÓŻNOŚCI
Trochę to wszystko było jakby dzikie, ale efekt był o tysiąckroć lepszy niż w wybetonowanych ogrodzonych parkach, jakie do tej pory mieliśmy okazję zwiedzić. Trochę tak jak w przypadku tego muzeum samochodowego nieopodal Bacanao, tak jak tam można było te samochody-rekwizyty dotykać, otwierać, wchodzić do nich, tak i tutaj czuliśmy się w pełni wolni, żeby oglądane okazy macać, wąchać, a nawet zbierać niektórym pięknie kwitnące kwiaty i owoce.
ŁADNE KWIATKI
Dobre humory powróciły, jakże mogłoby być inaczej w takim dekorze. Powróciła też ładna pogoda, korzystaliśmy więc z promieni słońca grzejąc się na trawie między egzotyczną roślinnością. Bartek znalazł piękny wazon prawie gotowy do użycia z prawdziwego bambusa – wspaniała pamiątka. Sprawdziliśmy – nie przecieka.
MY W OGRODZIE
W drodze powrotnej postanowiliśmy zrobić wspólnie, jak to kiedyś na łódce bywało, ruskie pierogi. Ser zrobimy sami z jogurtu, ziemniaki się znajdzie, cebula była, brak nam było tylko mąki na ciasto. Wytłumaczyliśmy kierowcy o co chodzi i pojechaliśmy do sklepu…jednego, drugiego, itd. Mąki ze zboża w sprzedaży nie ma. Towar importowany, jest tylko kukurydziana.
Jak to? Cholera, wieź pan do piekarni. Polaka nie znasz?
Omijam sklep z pieczywem i wchodzę na zaplecze. Pachnie pieczonymi bułeczkami, a że w sprzedaży były białe,  nie były one z mąki kukurydzianej.
Widząc turystę na środku hali, chłopcy zdębieli i spojrzeli na jednego człowieka. I o to mi chodziło, szefa, pomyślałem. Podchodzę do gościa i mówię, a dialog był krótki:
Ja: harina de trigo (mąka pszenna)
On: cuanto?(Ile?)
Ja: dos livres (dwa funty)
On: tu już niewiele zrozumiałem, ale sens był taki: wynocha stąd, tu nie można wchodzić.
Ruch ręki wskazywał, że ta wynocha nie ma być jednak ostateczna. Wyszedłem na zewnątrz i stanąłem w pobliżu. Po chwili szef ukazał się i jakby mnie nie widząc poszedł na drugą stronę ulicy po rower, z którym wrócił do środka. Po kilku minutach w drzwiach pojawiło się oko, czyli obserwator ulicy. Oko machnął do środka i znów pojawił się nasz szef z rowerem, ale poszedł w kierunku przeciwnym do mojego. Podążyłem z nim. Minęliśmy przecznicę, szef skręcił i zaparkował rower przy pustym sklepie dla miejscowych, wyjmując uprzednio biały worek z plastikowej skrzynki na bagażniku. Wszedłem za nim do sklepu. I znów dialog był krótki: Ile? 2 CUC, Gracias. Wyszedłem ze sklepu trzymając z 1,5 kilo mąki w woreczku, na odchodnym szef pokazał abym już nie przechodził przed piekarnią. Obszedłem więc kwartał i dumny wsiadłem do taksówki. Polak potrafi – będą pierogi. I były wyśmienite.       
Od piątku mieliśmy wynajęty samochód, obmyśliliśmy więc strategię maksymalnego z niego skorzystania, a plan był następujący.
Santa Clara – miasto, w którym w 1958 roku Che odniósł zwycięstwo nad wojskiem Batisty. Złamał przy tym rękę (biedny), co zostało uwiecznione na panującym nad miastem pomniku. Che jest ewidentnie największym herosem wysławianym na Kubie, choć jak wszyscy wiedzą Kubańczykiem nie był i w zasadzie to interesowały go tylko te kraje, gdzie wrzało coś, co mogłoby się przerodzić w rewolucję, którą On by poprowadził. Tutaj jednak najbardziej wrósł korzeniami znajdując przez dłuższy czas swoje miejsce w rządzie już za czasów El Commendante Fidela. Czci się go jak Boga, a przynajmniej tak jak u nas Jana Pawła II (nota bene w Santa Clara jest też ponoć pomnik naszego Papieża, ale go nie znaleźliśmy).
Pomnik Ernesta Guevary wielkości King Konga strzeże miasta i nakazuje mu być dumnym ze swojej historycznej przeszłości.
WSZYSCY CHCEMY BYĆ JAK CHE powiedział Fidel. CZYLI MARTWI?
Pod pomnikiem głęboko schowane mauzoleum. Nie wolno tam wchodzić z torbami (strach przed bombami?), nie wolno tam robić zdjęć, czego Bartek oczywiście nie przestrzegał, ciemne i ponure wnętrze, strzeżone wiecznie płonącym płomieniem (westalki nie widziałam) ukazuje nam nazwiska i oblicza w postaci płaskorzeźb pochowanych razem z Wielkim Wodzem innych rewolucjonistów. Obok muzeum przedstawiające życie Che od najmłodszych lat aż po ostatnie chwile w boliwijskim buszu, gdzie znalazł śmierć co muzeum skrzętnie pomineło. Bohater jak bohater, też człowiek.
Poza tym monumentem, Santa Clara była jednym z najohydniejszych miast, jakie mieliśmy przyjemność zobaczyć na Kubie. Oczywiście Parque Central, czyli jak w każdym mieście i miasteczku plac, tym razem bardzo duży, jest miejscem reprezentacyjnym, gdzie o wszystko się dba, bardzo nam się podobał, szczególnie, że trafiliśmy na dzień kiermaszu książek (uwaga, Santa Clara posiada drugi co do wielkości Uniwersytet na Kubie), któremu towarzyszyły różnorakie przedstawienia taneczno-ekspresyjne lokalnej młodzieży.
SANTA CLARA
Byliśmy bardzo zadziwieni, że na tym placu była nawet czynna fontanna. Z reguły w fontannach był brak wody (nie dziwota, skoro w kranach i ubikacjach również). Reszta miasta była ruiną.
POMNIK STANU GOSPODARKI KUBY
Przyszedł czas na pożegnanie Bartka z Bubu, w sobotę wyruszaliśmy więc na północną stronę wyspy z przewidzianym spaniem w hotelu gdzieś tam po drodze.
W planach sobotnich mieliśmy Varadero. Najbardziej znane chyba miejsce wśród typowych zagranicznych turystów, czyli plaże, piasek i hotele na 20 kilometrowej wypustce podobnej do naszego Helu. Choć nie są to nasze rejestry musieliśmy to zobaczyć, żeby wiedzieć o czym się mówi w towarzystwie. No i mieliśmy nadzieję na kilka minut na plaży, a może nieśmiało nawet i w wodzie. Z Cienfuegos wyjeżdżaliśmy przy błękitnym niebie i letniej temperaturze, na miejsce dotarliśmy przy kapuśniaczku, zasnutym niebie i temperaturze polskiej nie złotej jesieni. Postanowiliśmy przeczekać w knajpce na lepszą pogodę, która się niestety wręcz pogorszyła, ale przynajmniej mieliśmy przyjemność zjeść pyszne posiłki przy muzyce lokalnego gitarzysty-śpiewaka, który o dziwo tym razem nawet Dara nie drażnił swoją twórczością.
Odważnie wyszliśmy na plażę. Bartek z nadzieją w oczach patrzył na szare niebo snując się po kolana w wodzie. Widziałam jak bardzo łaknął kontaktu z morzem, był prawie gotowy iść pływać nawet w taką pogodę, tylko po co? Deszcz się wzmagał, uciekliśmy prędko do samochodu. Objechaliśmy całe Varadero, tylko po to, żeby się utwierdzić w przekonaniu, że szkoda tych wszystkich plaż na bycie w ekskluzywnym posiadaniu ekskluzywnych (mniej lub bardziej) hoteli. Niczego innego poza tym tam nie ma.
Wyjechaliśmy więc w kierunku Hawany mając w planach przejechanie przez Matanzas, kolejne miasto kubańskie, którego chwała już przebrzmiała. Najgorsze było to, że dokładnie w momencie wyjazdu z Varadero (około 16.30) niebo nagle znów zrobiło się błękitne. Co za pech!
Mijane po drodze miasta nie były jednak atrakcyjne, jedynie pola naftowe nas zainteresowały.
Do Hawany dotarliśmy o zmroku. Nie mieliśmy zarezerwowanego hotelu, więc rozpoczęliśmy od szukania legowiska. Wiedzieliśmy już, że najtaniej, aczkolwiek najlepiej lokalizacyjnie jest mieszkać w hotelach sieci Islazul. W centrum Hawany jest kilka takich hoteli: Lincoln, Carribean, Lido,… Tylko w Lido były wolne pokoje i był to z pewnością najbardziej obskurny hotel sieci, ale cóż… połowa ceny niż w naszym byłym hotelu Plaza. Lepiej wydać pieniądze na przyjemności życia jak picie i kolacje niż po prostu spanie w ekskluzywnych warunkach, których i tak się nie widzi, bo się śpi.
Wieczór spędziliśmy w mieście wszyscy razem. Postanowiliśmy Moanę wykąpać, nakarmić, przyodziać w ciepłe śpiochy, wsadzić do rozłożonego wózka, opatulić i gnać z nią między ulicami i uliczkami w poszukiwaniu uciech naszych żołądków. Tak też uczyniliśmy i nie żałowaliśmy, znaleźliśmy idealną restaurację, żeby móc spokojnie i dobrze zjeść zapewniając jednocześnie dziewczynce spokojny sen. Pseudo-chińską, ale godną polecenia (w bocznej uliczce zaraz obok hotelu Ambos Mundos).
Została nam tylko niedziela, żeby jeszcze wspólnie z Bartkiem cieszyć się urokami stolicy. Malecon, czyli główna nadmorska aleja, dostarczyła nam pierwszej atrakcji. Z powodu wiejącego od północy wiatru (dość silnego) fale były duże na tym wybrzeżu i rozbijały się o wzmocnienia promenady spektakularnie zalewając czasami całą ulicę. Ja przemoczyłam buty.
MALECON
Stare miasto już znaliśmy na wylot, nęcił nas fort po drugiej stronie wejścia do portu, do którego przy ostatniej wizycie nie dotarliśmy, bo nie było możliwości – tylko tunel podziemny dla samochodów wiedzie do niego.
Tym razem postanowiliśmy go zdobyć. I znów byliśmy prawie sami, jakie to przyjemne!
Fort był jednym z największych i najlepiej zachowanych z tych, które zwiedziliśmy na całym świecie. Podobnie pewnie jak ten w Santiago, który tylko obejrzeliśmy od góry z braku czasu na dogłębne zwiedzenie.
FORT
Zapytaliśmy się czy można wejść na latarnię morską, która tak dumnie dominuje nad wszystkimi murami obronnymi. Nie! Renowacja. Szkoda.
Będąc w okolicach latarni Daru zniknął mi z oczu. Jako, że nie obawiam się o kochanki, od razu pomyślałam, że pewnie przekombinował coś z ową latarnią. Moana na ręce, Bartek za rękę i idziemy na poszukiwania. Wejście do latarni było otwarte, podążyliśmy więc krętymi schodami w górę i w górę z nadzieją na nagrodę. A tu koniec i zamknięte drzwiczki. Nawet okien brak, żeby móc skorzystać z widoku. Co jest grane? A gdzie Daru w takim razie? Znając Go szarpnęłam mocniej za niby zamknięte drzwi, które stanęły przed nami otworem. Kilka stopni stromo w górę i znalazłam ukochanego. Gaworzył z latarnikiem, który pokazywał mu misterny sposób działania latarni oraz widoki z przeszklonego dookoła (jak to na latarni) pomieszczenia. Oczywiście nielegalnie, ale 1 CUC sprawił i nam i latarnikowi przyjemność.
Latarnik dumnie wytłumaczył mi, że urządzenia latarni są francuskie i pochodzą z 1845 roku i działają bez zarzutu do dzisiaj. Raz dziennie o 5 rano kręci się korbą podnosząc wiszący na stalowej linie odważnik znajdujący się w niszy ściany latarni. Odważnik unosi się do samej góry, aby później bardzo powoli schodząc w dół obracał soczewkami lampy. Lampy, którą zmieniono już wielokrotnie i dziś jest halogenowa. Bardzo to było pouczające. 
NA LATARNI – HABANA PORT CONTROL
Bądź co bądź, widoki ze szczytu latarni były piękne, cała Hawana u naszych stóp oraz morze, które pieści ją, czasami mocno, swoimi falami.
HAWANA Z LATARNI
Za tą samą cenę mogliśmy odwiedzić wieżę kontrolną i pozować do zdjęcia przy radiu VHF służącej do kontaktu ze wszystkimi statkami wpływającymi do portu. Poudawaliśmy, że to dla nas nowość, żeby sprawić dowodzącemu przyjemność, dopiero wychodząc zdradziliśmy, że też jesteśmy maści żeglarskiej i VHF używamy często.
Następnym gwoździem programu była dzielnica „nowoczesna” widziana do tej pory z daleka z Maleconu od strony starej części miasta. Wysokie wieżowce, pomnik rewolucji no i najlepszy ponoć hotel w Hawanie – Hotel Nacional. Naszym celem było wtargnąć do środka w celu admiracji jego architektury, a wszystko pod pozorem wypicia tam napojów odświeżających (jak zwykle każdy swój ulubiony). I znów przy hotelowym basenie obserwowaliśmy blade, aczkolwiek roznegliżowane turystki, żeby po nabraniu sił udać się na długi spacer nowoczesnymi ulicami Hawany.
HOTEL NACIONAL
W tej części miasto wygląda jak każde inne na świecie, wieżowce, szkoły, biurowce, jedyne, co nas zdziwiło to siedziba Ministerstwa…Cukru. Tego u nas nie ma.
Dotarliśmy do Placu Rewolucji, żeby z daleka pooglądać różne ciekawostki: Pomnik Rewolucji z Josem Marti u stóp, niestety bez możliwości zbliżenia się do niego (ciekawe jak moglibyśmy zaszkodzić pomnikowi), za nim rządowe budynki, gdzie teoretycznie przebywa teoretycznie żywy jeszcze Fidel w towarzystwie brata (ojej znowu zbieżność z Polską), oraz dominujące trzy budynki – jeden z wizerunkiem Che – ministerstwo Przemysłu i Spraw Wewnętrznych, drugi z wizerunkiem Fidela – ministerstwo Komunikacji, no i ogromna Biblioteka. Plac ogromny, trzy razy większy niż plac defilad w Warszawie, ale nie można się do niczego zbliżyć, a tym bardziej zaparkować gdzieś samochodu. Ten na koniu poniżej pewnie też szukał miejsca do zaparkowania konia, aż tak bardzo wychudł.
WIELCY TWÓRCY – BEN LADEN I TEN W BERECIE – EFEKT: GOŚĆ NA KONIU
Wrażeń było dość, czas odwiezienia Bartka na lotnisko zbliżał się w szybkim tempie. Starczyło nam zaledwie czasu na posiłek w knajpie, gdzie próbowano, jak to już opisał Daru, oszukać nas na kilka lokalnych peso. Ale my cwani, nie zwykli turyści, nie daliśmy się.
Historię tego, co działo się na lotnisku też już przedstawiłam.
Cóż, pora na szare zajęcia na Bubu w celu godnego przyjęcia następnych gości. Sprzątanie, pranie (tutaj, takie pranie to cały dzień). Jest co robić. Nieopodal mamy hotel, gdzie jest Internet. Chodzi bardzo wolno, ale jakoś tam udaje się wejść na pocztę i na bloga, także piszcie kochani, na pewno w miarę możliwości nie pozostaniemy dłużni.
Jutro musimy udać się do centrum w celu przedłużenia naszych kubańskich wiz. Minął już prawie miesiąc jak wpłynęliśmy na terytorium Kuby. Jeszcze jeden i chyba to będzie na tyle. Co dalej, jeszcze nie wiemy.
Poniedziałek, 8 marca 2010
Sterczymy w Cienfuegos w oczekiwaniu na Tadeusza i Monikę, którzy dziś przylatują do Hawany gdzie zabawią dwa, trzy dni, a potem zjawią się u nas.
Ponieważ nie mamy samochodu, a zimnica trwa nadal czyli w dzień 27, a w nocy i rano 12, to chodzimy na spacery po mieście. Ponieważ już dawno spenetrowaliśmy centrum zaczynamy zapuszczać się w dzielnice willowe i mniej willowe, czyli okoliczne osiedla.
Dzielnice willowe są, wypisz wymaluj, jak przeniesione z Polski komunistycznej za czasów rozkwitu centralnego sposobu zarządzania gospodarką.
Zabawne jest to, jak na każdym kroku widać, że Kuba jak piękna kochanka nie mogąca dać wiele więcej niż swojej urody, utrzymywana była kiedyś przez Związek Sowiecki. Dziś, mimo embarga, utrzymywana jest przez USA. Paradoks? No nie do końca.
Za dawnych czasów imperializm sowiecki, jak każdy ustrój irracjonalny, wymagał działań niezgodnych z zasadami ekonomii. Aby utrzymać swoje wpływy i swoją obecność po tej stronie globu, a na dodatek na złość amerykanom, Związek pakował masę pieniędzy w kraj, który nie miał potencjału aby funkcjonować odizolowany od pieniędzy USA. W Cienfuegos widać rozmach tamtych, minionych, czasów. Wielki stadion i hotele dla sportowców, olbrzymią akademię medyczną z miasteczkiem studenckim, aleje i parki z zadziwiającymi i bez sensu konstrukcjami, bloki, no i właśnie wille. Część obiektów wybudowano pewnie na wielki zlot młodzieży w roku chyba 1980. 
Wszędzie widać pomoc sowiecką, sprzedawano tu samochody Łady, Wołgi, Moskwicze i wszechobecne małe polskie Fiaty 126, a nawet czasami 125. Kuba za tą nowoczesną technologię płaciła cukrem i bananami, nic więcej nie miała przecież do zaoferowania, znaczy miała, miejsce na bazy wojskowe. Do dziś jadąc autostradą jakiej w Polsce nie uświadczysz, bo 2 razy trzy pasy, w wielu miejscach widać długie wielokilometrowe proste z wyasfaltowanym środkiem, mające służyć jako lądowiska dla wojskowych samolotów, a przy nich jakieś dziwaczne konstrukcje wentylacyjne zdradzające podziemną infrastrukturę. Na to pieniądze były zawsze.
Wszystkie te działania i rozmach podpierany niekończącym się sowieckim zastrzykiem finansowym zostały przerwane jak nożem uciął po raptownym upadku komuny. W akademii medycznej straszy wielka żelbetowa konstrukcja nowego, nigdy nie skończonego budynku, przy stadionie niezamieszkały, bo nieskończony hotel, a sam stadion świeci pustkami, nikomu już się nie chce urządzać wielkich imprez czy wieców, nie ma zresztą na to pieniędzy. Ma się wrażenie, ze czas się zatrzymał w 1990 roku. Widać to też na przykładzie ciągle jeżdżących wszędzie, już trzydziestoletnich post komunistycznych samochodów, sypiących się bloków i właśnie willi. Na przykładzie willi, w których zatrzymano kiedyś raptownie ich rozbudowy, a dziś próbuje utrzymać się je w stanie używalności. Z powodu niemożności kupienia farb, cementu i innych podstawowych materiałów ludzi stać tylko na jedno – utrzymanie wszystkiego w nienagannej czystości. To jest miłe, nigdzie nie leżą papiery i śmiecie, ludzie zamiatają swoje podwórka i ulice przed domem, wszędzie jest naprawdę czysto.
Tak więc brak sowieckiej pomocy zakończył raptownie okres świetności, a dzisiejsze amerykańskie embargo dobija ten biedny kraj. Nie jest to jednak prawdą do końca. Powyżej pisałem nie o tym, że nie ma farb czy cementu, pisałem o niemożności ich kupienia ze względu na cenę. Bo jest to embargo na technologię, bardziej jednak oficjalne niż prawdziwe. W państwowym sklepie kupiłem śmietankę do kawy z dumnym dużym napisem Made in USA, jest też w nim do kupienia Coca-cola (produkowana w Meksyku), choć lokalne podróbki, Tucola, czy inne przypominające Sprite czy Fantę są równie dobre jak nie lepsze od amerykańskiego oryginału. 
Dziś utrzymują Kubę przy życiu kubańczycy z USA, rządzący o tym wiedzą i robią wszystko aby tę pomoc z zewnątrz promować, wiedzą też, że bez niej szybko wylecieli by w powietrze z powodu biedy i bankructwa gospodarczego. W USA mieszka milion Kubańczyków, głównie na odległej o 200 kilometrów Florydzie. Jak na 12 milionów Kubańczykow na Kubie, jest to wielki procent populacji. Stworzono więc drugą, równoległą walutę i wielką sieć punktów wymiany dewiz na peso, dewiz na peso wymienialne (CUC) gdzie też można peso wymienialne wymienić na normalne i odwrotnie, wszystko w legalny i oficjalny sposób. Oczywiście państwo socjalne dba o swoich biednych obywateli, biednych znaczy tych nie mających dostępu do zagranicznych pieniędzy i są sklepy na zeszyciki i listy mieszkańców, w których można kupić podstawowe towary za ceny odpowiadające oficjalnym zarobkom. Nam w tych sklepach kupować nie wolno, nie ma nas na listach, ani nie mamy karnecików. Za zwykłe peso udaje nam się jedynie kupić trochę warzyw czy owoców. Ostatnio kupiłem na przyjazd gości i nasze wypłyniecie pięć kilo ziemniaków za 13 peso normalne. Aby zrozumieć zależność przy zarobkach równych 30 dolarów miesięcznie należy:
1 USD = 0,80 Peso Convertible czyli wymienialne (CUC). 1 CUC = 25 Peso normalne, czyli 13 podzielone przez 25 daje 0,52 CUC czyli 0,65 USD czyli 1,95 PLN za 5 kilo ziemniaków. Uff.
W sklepach dla normalnych ludzi jajko kosztuje 0,13 peso, my, w sklepie w marinie, za jedno jajko płacimy 0,15 CUC czyli 26 razy więcej. W sklepach dla bogatych jajek nie ma, jest to produkt pierwszej potrzeby i z przydziału. Dlatego, mimo, że sklepów dla bogatych jest dużo więcej niż tych dziwnych komunistycznych, jajek w nich się nie sprzedaje (jedynie w marinie). Tak więc następnym paradoksem jest to, że bogaty człowiek może kupić telewizor LCD i komputer, za to nie może kupić reglamentowanego nowego auta, ani zjeść więcej jajek niż państwo mu na to pozwoli.  Hehe.
Wszędzie widać, że kraj ten kręci się dzięki pomocy rodzin zamieszkujących w kraju wielkiego Sama. Państwo to wykorzystuje i sprowadza produkty z zagranicy oraz sprzedaje część kubańskich w innych niż te sprzedające towary reglamentowane, sklepach. Tych ostatnich jest dużo więcej. Działania te drenują rynek z tak potrzebnych na funkcjonowanie państwa dewiz, trzeba przecież kupować choćby ropę. Stąd też zbliżenie dziś z Wenezuelą, krajem bogatszym lecz o podobnym dyktatorskim stosunku do obywateli. 
Tak więc niektóre wille są w niezłym stanie, to tych co mają rodzinę i otrzymują pomoc. I wszystko by grało gdyby nie ceny w tych sklepach, jedno piwo w puszce kosztuje 1 CUC czyli 1,20 dolara, a pół kostki masła, 0,75 CUC czyli 0,80 dolara. Drogo. Jest to więc duży wysiłek dla rodzin z USA aby kogoś tu było stać na normalność.
I widać, że nie wszystkich stać na te sklepy, przed taniutką restauracją, typu komunistyczny bar z okienkiem, stała dziś wielka kolejka, za to obok w knajpie w której zasiedliśmy my nie było nikogo. Ceny w tej knajpie nie były dla nas wygórowane, 3,50 CUC za wielką pyszną pizze i tyle samo za krewetki w sosie place lizać, to przecież 12 złotych za danie.
Głównym zajęciem młodzieży jest gra w baseball, Grają na skwerach, ulicach, jako, że przejeżdżających samochodów jest niewiele. To jest stara gra wywodząca się właśnie od indian zamieszkujących te rewiry przed Kolumbem jeszcze. A propos, dla tych co nie wiedzą, Kolumb po hiszpańsku to Colon, czyli słowo kolonia czy kolonizator wywodzą się właśnie od jego nazwiska. Młodzi grają więc w baseball,  a starzy grzebią nieustająco w samochodach, aby ty jeżdżące trupy utrzymać przy życiu.
Od grudnia kubańczyk może wynająć wreszcie samochód w wypożyczalni dla turystów, tych jest bez liku, ale ceny są wysokie i w CUC oczywiście. Co zabawne, kubańczyk płaci wtedy mandat też w CUC.
Jedną ze wspólnych cech komuny bez względu na jej geograficzne położenie są zasyfione kible. Kuba nie odbiega i w tym. Siedzą w nich babcie klozetowe, ale zajmują się głównie pobieraniem opłaty, a nie dbaniem o czystość. O braku papieru nie wspominam, to też zawsze był standard.
Poniedziałek, już 22 marca
Goście, goście i już po. Wczoraj wieczorem Monika i Tadeusz polecieli do Hawany, aby dziś, po zwiedzeniu domu Hemingwaya polecieć do Europy. A my? Ano pierzemy od rana, a jest już 16h00. W naszej Frani mieści się tylko jeden wielki ręcznik plażowy, więc pierzemy i pierzemy. Znaczy ja, a Beatka przenosi nas do naszej sypialni zmieniając przy okazji pościel, z którą męczę się ja w towarzystwie Frani. I tak nam schodzi.
O początku pobytu Moniki i Tadeusza nie ma co wspominać, okolice Cienfuegos i Trynidad były stałymi punktami, o których już pisaliśmy wielokrotnie. No może jedynie nowa była wyprawa do fortu strzegącego wejścia do tej olbrzymiej laguny Cienfuegos.
Wyruszyliśmy z myślą zjedzenia tam lunchu. Oczywiście przewodniki kłamią, w forcie nie było żadnej restauracji, która miała być jedyną atrakcją tego miejsca. Dotarliśmy więc do małej przystani z hotelikiem i restauracją w parterze. Po wejściu do przybytku Ci z nas co jeszcze nie mieli przypadłości żołądkowych mogli w sposób naturalny natychmiast przeczyścić sobie żołądki. Smród był nie do wytrzymania podobnie jak lepkość miejsca. No i pojawił się kłopot, Moana właśnie zasnęła, a to właśnie jest jedyny spokojny czas na spożycie posiłku.
Łamaliśmy się długo, ale w końcu zachęceni przez kelnerkę ideą wystawienia stołu na taras zasiedliśmy przy piwie z morską bryzą odpędzającą smród ze środka i pięknym napisem „Bienvenido en Cuba Socialista” w tle.
WITAMY…
Moja próba pójścia umycia rąk okazała się niepowodzeniem. Zostałem zaprowadzony do kuchni gdzie jeszcze bardziej odeszła mi ochota na jedzenie. Mają tu Sanepid?
Dziewczyny były w jeszcze gorszej sytuacji, potrzebowały nie tylko umyć ręce. Zaprowadzono nas więc do hoteliku na górę, do pokoi hotelowych. Tam toalety były czyste, i owszem, nawet ze spłuczkami, ale szybko zrozumieliśmy po co stoi wiadro pod każdym prysznicem.
Raz kozie śmierć, zdecydowaliśmy się jednak na jedzenie, bardziej przymuszeni głodem niż ochotą, choć idea świeżej ryby podobała nam się znacznie. Byliśmy w końcu w porciku rybackim. Po rybę zapewne dopiero popłynięto, a my sączyliśmy piwo spoglądając w morze. Po chwili pojawiła się pokątna sprzedawczyni proponując nam ryby lub langusty.  Za jedyne 25 CUC sprzedała nam 10 dużych langust w sam raz na dwie kolacje. Pomyśleć, że są miejsca gdzie za jedną płaci się dwa razy tyle.
Ryby pojawiły się w końcu na stole wraz z sałatkami oraz ryżem mieszanym z fasolką. A nam? Aż się uszy trzęsły, takie było wszystko dobre. I zapomnieliśmy nawet o lepkim stole i kuchni, z której te smakołyki wyniesiono.
Drugim, ale na pewno najciekawszym punktem programu była udana sowiecka inwestycja na Kubie. Zobaczyliśmy opuszczone instytuty badawcze, puste bloki osiedli wybudowanych dla niedoszłych pracowników wielkiej atomowej elektrowni w budowie. Podobnie jak każdy komunistyczny cyrk - zawsze jest w budowie.
Inwestycja pochłonęła 2,1 miliarda dolarów i padła wraz z blokiem, a raczej jego finansującą wszystko potęgą. Dziś straszy, choć z daleka przypomina przepiękny kościół św. Zofii w Istambule, ale tu jedynym minaretem jest zardzewiały słup elektryczny bez kabli.
BAZYLIKA ŚW. POTĘGI
Mimo, że pisząc o Kubie używam notorycznie sarkastycznego tonu to jednak czytelnik się zdziwi. Uważam, że kubańskie doświadczenie z komuną było udane, nie żeby coś osiągnęli i zrobili lepiej, co to, to nie. Jednak w swoich porównawczych ocenach mamy tendencję patrzenia na biedę przez pryzmat świata bogatego, do którego i my Polacy powoli zaczynamy się też zaliczać.
DZIWY KUBY - AUTO W DOMU, PIES? I WSZĘDOBYLSKIE RUINY
Jednakowoż spoglądając obiektywnie na pozostałe kraje Ameryki Środkowej czy Południowej skolonizowane kiedyś przez białego człowieka, to Kuba wygląda zupełnie nieźle. Niewielki analfabetyzm, brak nędzy i głodu, wszyscy są objęci opieką zdrowotną, no i przede wszystkim bezpieczeństwo. To ostatnie jest przypadkiem niewielu krajów na świecie, a już zupełnie nie jest charakterystyczne dla tego regionu świata. Tak więc Kuba wyszła z epoki kolonialnej i choć zrównanie, jak zawsze w komunizmie, było w dół, to jednak nie na dno. Paradoksem jest to, że dziś turyści walą na Kubę aby zobaczyć właśnie ten skansen – ostatni bastion komunizmu. Ten ich dzisiejszy pęd utrzymuje przy życiu reżym, który nie ma już za sobą potężnego finansisty, a który i tak potrzebuje dewiz na utrzymanie się u władzy. A Amerykańskie embargo, o którym mówi świat, nie jest embargiem na technologie, nikt tu nie ma pieniędzy na takowe, jest embargiem na amerykańskie pieniądze w postaci inwestycji turystycznych i amerykańskich turystów, których tu nie ma. Głównymi więc partnerami Kuby są Hiszpanie, Niemcy, Włosi i Kanadyjczycy, a nawet Francuzi po upadku turystyki na Gwadelupie i Martynice. Turystów jest jednak za mało aby wpływ do budżetu był znaczny i rozwijał ten kraj, może go tylko trzymać przy życiu.
Któregoś dnia, otworzą się granice i się zacznie. Jednak jak się skończy, tego nikt nie wie. Oby tylko władza nie oddała wszystkiego i liberalizowała ekonomię powoli, po chińsku, inaczej pożre ich kubańska mafia z Miami, a na walkę z nią Kubańczycy z wyspy są za słabi.         
26 marca, jakiś dzień tygodnia, ale urodziny Beatki
Nie dało rady zrobić prezentu, więc w ramach rekompensaty zmieniliśmy kotwicowisko i popłynęliśmy na urodziny za wyspę. A tu idylla. Przed nami bezkresne gładkie morze o kolorze jasnego błękitu, który jedynie widzi się wokół słońca w bezchmurny dzień. Za nami cieniutki biały paseczek odległej o kilometr plaży.
GDZIE NIEBO, GDZIE WODA?  - TO SĄ URODZINY!
Stoimy na środku wielkiej wody nad ciemną plamą naszego podwodnego sklepu – to głowa rafy koralowej ze swoimi langustami, rybami i straszącymi nas barakudami.
Urodziny zawsze muszą być choć trochę specjalnym dniem, tym razem zapewnił to kadr wokół nas. Lekko bujała nas oceaniczna okrągła fala, zachód słońca ocieplał kolory, a my przygotowywaliśmy wieczorną urodzinową kolację „zakupioną” w sklepie pod nami. Jak to zwykle w biedzie i na morzu nie było co do garnka włożyć:
Na początek – mojito, ulubiony drink Beaty
Potem toast urodzinowy i życzenia – w towarzystwie Szampana brut de brut (znalazł się jednak) i marynowanych morskich ślimaków zebranych wczoraj na przybrzeżnych skałach.
Danie główne – langusta i po jednej rybie na osobę w sosie z oleju i czosnku przy akompaniamencie serc karczochów i wina.
URODZINOWE SMAKOŁYKI
Wokół cisza i tylko muzyka Wish you were here Pink Folydów pięć razy powtarzana dodawała do tego niezapomnianego wieczoru smak wspomnień i aromat cywilizacji. Jak to mówię: bieda Panie!
Już po urodzinach, jednak do nich minęło sporo czasu od ostatniego wpisu i wiele się też przed nimi działo.
Na nieszczęście jednych, a na szczęście drugich naszych gości zawitało lato i nie dość, że wieczory zrobiły się ciepłe to jeszcze temperatura wody w widoczny na naszej sondzie sposób zaczęła szybko rosnąć. Beatka była rozżalona trochę nieudanym pogodowo pobytem Bartka jednak żyje się dalej i opuściliśmy zadowoleni Cienfuegos kierując się do Cayo Largo. Aby nie napinać czasu na morzu po drodze zatrzymaliśmy się przy malutkiej wysepce El Guano, składającej się głównie z wielkiej latarni morskiej. Wejście na latarnię nie powiodło się, latarnik wyrażając swoją szczerą na to chęć stwierdził, że ma robotników remontowych i do ich wyjazdu nie może na to pozwalać, bo go ktoś zakapuje. Jeśli poczekamy do wtorku…
Nie poczekaliśmy, noc była zbyt falująca i nawet zapewnienie o obecności conchów i langust nie wystarczyło jako powód zostania i po porannej kawie szybko podnieśliśmy kotwicę aby popłynąć w stronę Cayo Largo skąd do Hawany za kilka dni mięli odlecieć Monika z Tadeuszem.
Już z dala widać było, że znany z opowieści raj jest prawdziwy - biały piasek na bezkresnych plażach, za nimi palmy. Udaliśmy przed władzami, że nas nie ma i nie meldując się w marinie zakotwiczyliśmy w zatoczce nieopodal.
Już pierwszy spacer po plaży zadowolił wszystkich niezmiernie, prócz mnie. Ja pozostałem na łódce w celach naprawczych – nasza winda kotwiczna odmówiła posłuszeństwa, a i postanowiłem zainstalować wreszcie przywiezioną raz już przez poprzedników i zamienioną na dobrą przetwornicę prądu. Dla laików notka, przetwornica to takie urządzenie, które z prądu akumulatorów, czyli 12 volt, wytwarza 220 volt potrzebne do ładowarek, czajników czy pralki. Nasza stara sprawowała się świetnie jednak jej moc uniemożliwiała używanie elektrycznej patelni czy podgrzewacza wody. Nowa o mocy 2000 watt już działa wyśmienicie.
Na łódce trzeba znać języki i być otwartym na kontakty z innymi. Bywają one czasami uciążliwe jednak masa informacji jaką można zdobyć od bywalców czy przebywających dłużej w danym miejscu żeglarzy jest skarbnicą. Szybko dowiedzieliśmy się gdzie jest rafa do nurkowania, gdzie są bary, jakie jest zaopatrzenie w jedynym sklepie oraz gdzie można zjeść za darmo. Tak za darmo! W komunistycznym kraju wszystkim według potrzeb.
W pierwszym rzędzie poszliśmy na długi spacer. Znaczy w jedną stronę pojechaliśmy znaną wszystkim z europejskich miast ciuchcią do hotelu all inclusive.
CIUCHCIĄ DO RAJU ALL INCLUSIVE
Hotele położone są na południowej stronie wyspy, gdzie plaż nie ma więc takie ciuchcie wożą turystów na piękne plaże położone na zachodzie. Na Cayo Largo nie ma mieszkańców, są tylko hotele i kilku żeglarzy na krzyż. Hotele nie dbają wiec o jakieś opaski czy kontrolę gości i każdy wchodzący może pić i jeść do woli. Etyczny problem nas nie dotyczył, jedyny sklep zionął pustkami, a jeść trzeba. I pić.
Zasiedliśmy więc w barze, popijając i podjadając frytki postanowiliśmy wrócić tu w porze lunchu i na basen. Kradzież nie tuczy, ale jest karalna, lecz jedynie ukarany został Tadeusz, który przypłacił wyskok odciskami, których nabawił się w drodze powrotnej na plażę.
Kiedy doszliśmy do plażowego, płatnego!, baru pracownicy właśnie opuszczali miejsce, zaserwowali nam jeszcze po mojito i popłynęli Zostaliśmy sami z dwoma ochraniarzami-sprzątaczami. Poszliśmy na pomost gdzie zwykle zostawialiśmy aneks, a po którego jednej stronie stworzono delfinarium. Dwa tresowane delfiny zapewniały za jedyne 70 euro uciechę turystom z all inclusive w postaci podnoszenia tych ostatnich nad wodę.
Słońce zachodziło, sprzątacze gdzieś zniknęli, a my zostaliśmy sami z delfinami. Przeżycie! Z początku podejrzliwe, po chwili już dawały się głaskać i brały z ręki trawkę, którą po chwili wypluwały z wodą na nas. Nieprawdopodobne jakie były w tym delikatne. Mała trawka, ich wielkie zębate paszcze i nasza ręka obok. I nic. Cud natury. A sapały przy tym swoim górnym wlotem powietrza!
GŁASKLANIE SSAKA
Pobawiliśmy się z nimi i zachwyceni wróciliśmy na Bubu. Dobrze być turystą inaczej.
Drugi wyskok do hotelu był łatwiejszy. Obeznani już w złodziejstwie wylądowaliśmy w restauracji gdzie podjedliśmy do syta i opiliśmy się czerwonym dobrym winem aby później, rozłożeni już na szezlongach, delektować się basem z wodnym barem gdzie również serwowano Wyborową co napełniło nas dumą i alkoholem. Wróciliśmy taksówką więc i Tadeusz jakoś nie cierpiał wiele. Beatka miała cały czas wyrzuty sumienia, które jednak zmalały po spotkaniu znajomych żeglarzy, którzy właśnie szli na „darmowy” obiad. Sam nie wiem co myśleć o takim postępowaniu, więc nie myślę. Gdzieś kiedyś słyszałem, że jak kradnie się jedzenie to nie kradzież. I niech tak zostanie.
ZAJĘCIA W ALL INCLUSIVE
Spotykamy często naszych wielkich wschodnich sąsiadów, głównie bogatych. Panowie świata zachowują się głośno i kategorycznie nadużywają alkoholu. Raz w barze, gdzie jedliśmy obiad, po wysłuchaniu szósty raz zamówionej przez siebie piosenki o commendante Che Gevara, pewna pani z towarzystwa wstała i bardzo chwiejnym krokiem udała się w stronę plaży niosąc dumnie torebkę od Gucciego i niedokończonego drinka Cuba Libre. Nie dotarła jednak nigdzie, padła nieopodal martwa. Wszystko by grało gdyby nie pełne południowe słońce. Po upodobnieniu się jej do świni (przepraszam świnie), czyli zaróżowieniu się truchła, Tadeusz nie wytrzymał i ruszył w kierunku rozbawionego stołu i przyklejonych do niego muzyków. Żeńszczyna wam umierajet towariszci. Pognali do niej i zataszczyli nieprzytomne ciało do wody w celach ocuceniowych. No comments.
NO COMMENTS       
Popłynęliśmy też na pobliską rafę gdzie zostaliśmy na noc. Rafa odwiedzana w dzień przez czarterowe łódki wszelkiej maści, z których poubierani w kapoki turyści hotelowi skakali hałaśliwie do wody zamierała po południu. Wtedy my ruszaliśmy w toń aby oglądać niezwykłe bogactwo podwodnego świata. Bogactwo było głównie w postaci rekina młota wielkości ok. 3 metrów przepływającego obok mnie i Tadeusza. Tadeusz miał głowę na powierzchni i go nie zauważył, co może i lepiej, bo szansa na zanieczyszczenie wody byłaby znaczna. Ja nawet nie zdążyłem się przestraszyć, rekin zignorował naszą obecność i płynął swoim z dołu (no bo nie z góry) upatrzonym trajektorium i po kilku sekundach zniknął. W tym samym czasie Beatka z Moaną w kole widziała małego 1,5 m rekina rafowego.
Czas nam płynął mile, plaża, pływanie, mojito, aż do odlotu. Moana o dziwo, jakaś z dystansem do poprzednich gości, tym razem już chyba przyzwyczajona, bardzo miło traktowała Tadeusz i Monikę. Bawiła się z nimi chętnie, posyłała buziaki i dawała brać się na ręce, a i Monika czy Tadeusz nie odmawiali zabawy z nią.
ZABAWY
Nie mając już powodu sterczeć w marinie, w której zaparkowaliśmy się na wyprowadzanie walizek, postanowiliśmy płynąć dalej, ale po zrobieniu „wyjścia” międzynarodowego aby nie wracać już na Cayo Largo. W ten sposób wyszliśmy z legalności snując się dalej po terytorium Kuby. Decyzję ułatwił nam fakt, że dotąd nie widzieliśmy żadnej łodzi patrolowej czy śladów kontroli jachtów. Kuby już pewnie na to nie stać, a może też dając szybkie łodzie chłopaki by im pouciekały?
Jakież było nasze zdziwienie kiedy rano po urodzinach Beaty popłynęliśmy na piękną plażę gdzie obok stał kuter rybacki, na którym, jak się okazało są również funkcjonariusze ochrony wybrzeża. No i zaczęli nas wypytywać, czy mamy papiery w porządku, dokąd płyniemy. Z początku gubiliśmy się w zeznaniach, pokazując ręką, że tam na zachód płyniemy, ale spodziewając się, że może zawitają kontrolnie na Bubu i wszystko się wyda powiedzieliśmy, że się snujemy wzdłuż wysp bo nie ma wiatru, ale płyniemy na Kajmany. A oni na to, że to nie tak, po zrobieniu „wyjścia” trzeba natychmiast opuścić terytorium Kuby. Naprawdę? Udajemy idiotów, ale nie ma wiatru? Jak tylko się pojawi to spadamy. Ok., no problem, mówią i sympatycznie dają nam spokój. 
Tak więc, po nocy spędzonej obok mariny popłynęliśmy oficjalnie na Kajmany, a nieoficjalnie na Cayo del Rosario odległe o 20 mil.  Olbrzymia zatoka chroniona rafą, kotwicowisko na 2 metrach głębokości i brak komarów. Pięknie. 
Pierwszy wyskok na rafę wybałuszył nam gały. Nie wzięliśmy sprzętu do polowania, jako że zaplanowane i rozmrożone udka kurze czekały na smażenie, a tu wszędzie było pełno ryb i langusty jak słonie. Niedouwierzablement pas. Wróciliśmy na łódkę z postanowieniem o porannym polowaniu.
Jak się okazuje elektryczna patelnia zdaje w 100% egzamin. Dania na niej są beztłuszczowe, łatwo odparować wodę, a termostat zapewnia regulację chcianej temperatury. Robimy w niej ryby, langusty, kotlety, kury, hamburgery. Co więcej, mając ją na stole można dobierać jedzenie po trochę, zawsze gorące. Dzięki Agnieszko! To będzie nasz pierwszy zakup po powrocie na wieś. Doradzamy zakup przez Internet pod hasłem: patelnia elektryczna.
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Rankiem pognaliśmy aneksem na rafę i szybko trzy wielkie langusty znalazły się we wiadrach w aneksie.
WIELKI ŁOWCA
To było kilka dni temu. To wyrafinowane i wszędzie bardzo drogie danie (nawet w restauracjach tutaj jest najdroższe) robiliśmy zawsze w szybkowarze. Od niedawna pojawiła się na naszym stole nowa metoda. Ogon langusty kroimy w plastry pomiędzy kręgami, następnie kładziemy na naszej elektrycznej patelni na rozgrzanym oleju z oliwek, solimy. Obracamy gdy strona wierzchnia zaczyna bieleć, wtedy solimy i pieprzymy usmażoną stronę smarując ją roztartym czosnkiem, po chwili powtórnie obracamy i smarujemy czosnkiem druga stronę. Czosnku ani pieprzu nie należy dawać wcześniej, spali się i zgorzknieje.
Nawet najlepsze dania w końcu się jednak przejadają. Zaczęliśmy więc łączyć langusty z rybami i to dopiero dało całokształt morskich możliwości. Jedna rybka na osobę i pól langusty. Idealna porcja, a jeśli ryby są trzy lub dwie duże, odkładamy smakowitsze kawałki na obiad Moany na następny dzień. Moana uwielbia ryby, ale z langust ostatnio zrezygnowała. Nie będziemy jej przymuszać, nie jest przecież trudna w karmieniu i je prawie wszystko.
Zakolegowaliśmy się z miejscowymi rybakami. Przypływają do nas dać nam coś w prezencie, a to langustę, a to rybę. A my? Odmawiamy, naszą frajdą jest upolować coś samemu. Tak czy siak pieniędzy nie chcą, raz dostali trochę kawy, innym razem po paczce papierosów zakupionych specjalnie dla nich, wczoraj po piwie. Pogadamy trochę, miłe to są kontakty.
„NASI” RYBACY: NOEL i ESTEBAN
Dziś przenieśliśmy się na drugą stronę zatoki. Owi rybacy zaprosili nas na obiad do siebie aby pokazać ich sposoby przygotowania conchy (langust już z nie chcieliśmy). Jednak stojąc koło ich chatki nie możemy wyjść na ląd, silna fala i sen Moany to uniemożliwia. Przyjdą więc we trzech do nas z gotowymi daniami. Zobaczymy.
No i zobaczyliśmy. Trzech rybaków, znaczy no może rybaków, bo jeden był profesorem angielskiego i rzeczywiście sobie swobodnie po angielsku radził. Ułatwiło to blokadę konwersacji po hiszpańsku, ale żeby rybak tak świetnie władał po angielsku i zwracał uwagę na wszystkie łódki w okolicy? .
Dania przywieźli zacne, ryż z fasolką, która zawsze jest dodatkiem w tej kuchni, no i conche czyli cobo po hiszpańsku. Zrobione wyśmienicie, najlepsze jakie jedliśmy w historii naszej podróży. Rozmowy toczyły się różne o Polsce i zmianach tam, ale głównie o kuchni, od tematów politycznych dotyczących Kuby umiejętnie uciekali. Tylko Esteban chciał wiedzieć więcej i rozmawiać na te tematy, jako już pradziadek niczego się nie bał, w jego życiu już nikt nie może mu nic zrobić.  Było nader miło, piwo i wódka, przywieziona przez Tadeusza, lały się gęsto, papierosy się paliły, prezenty w postaci starych podkoszulków, spodenek i papierosów zostały dane, a na sam koniec jeszcze trzy cygara. Tak z wielkiej sympatii do tych nad wyraz miłych ludzi.
NOEL ESTEBAN I FRANK NA LUNCHU
Najciekawsze były wymiany kulinarne, zrozumieliśmy dlaczego nasze cobos nam jakoś ostatnio słabo wychodziły. Przyswoiliśmy dwa nowe sposoby ich przyrządzania, oraz inne metody na langusty, czyli krokiety i sałatki na zimno. Będzie palce lizać.
Opowiadaliśmy sobie trochę o żeglarstwie, nowych narzędziach nawigacyjnych, które pokazywałem na komputerze, o naszej centrali pogodowej, o płynięciu przez Atlantyk. To zabawne jak łatwo się rozmawia mając wspólne tematy z obcymi i to łamanym językiem, a tak czasami trudno z bliskimi, których nic nie interesuje poza ich codziennym miejskim i często tylko rutynowym nudnym życiem.
RYBAKÓW ZABAWY Z MOANĄ        
        


Komentarze