MARZEC 2009 - OD SANTA LUCIA DO SAINT VINCENT




Niedziela, 1 marca 2009
W marcu jak w garncu, mówią niektórzy. Ja się przychylam, tutaj w marcu jak w kotle gorąco, a to dlatego, że jesteśmy coraz bardziej na południu. Tak sobie pykamy wysepkę po wysepce i ani się obejrzymy jak dopłyniemy do Wenezueli.
Na Saint Lucie zagościliśmy nader długo, a to przez, lub raczej dzięki Iwonie i Krzysztofowi i ich bezgranicznej gościnności. Niesłychane to, żeby nie znać ludzi i zaproponować im z góry kilkudniowy pobyt u siebie w domu. Bardzo się cieszymy, że udało nam się spotkać z dala od ojczyzny, choć ta w sercach i w rozmowie była nieustająco bliska, i spędzić tak wiele miłych chwil. Po raz kolejny uchylam kapelusza przed możliwościami jakie stwarza internet. Jeszcze kilkanaście lat temu nie byłoby żadnej szansy ani na poznanie się, ani na nawiązanie kontaktu, a tym bardziej na odnalezienie się na dalekiej wyspie.
Szkoda tylko, że nie mieliśmy okazji wspólnie pozwiedzać wyspy, pogoda naprawdę nie dała nam na to żadnej szansy.
Nadrobiliśmy to, rzecz jasna, na własną rękę zaraz jak tylko szaruga zeszłego weekendu ustąpiła miejsca słonecznym dniom bez kropli deszczu. Jeszcze  w drodze do Marigot byliśmy pogrążeni w deszczu, niezwykle to było deprymujące i naprawdę nie wiem jak udało mi się przeżyć tyle smutnych jesiennych dni w klimacie europejskim. Czwartkowy poranek był już nieco lepszy, udało nam się nawet lekko popalić na ramionach czekając na Bubu w kolejce do pontonu, żeby nabrać wody do pełna. Mimo bardzo opieszałej załogi na Lagoon 420 Hybryd, która tankowała przed nami w nieskończoność oraz nerwowego Francuza na dużym jachcie motorowym, który chciał się wepchnąć przed nas do kolejki, udało nam się uzupełnić zbiorniki w bagatela godzinę i pognaliśmy czym prędzej do Soufriere, byłej stolicy wyspy (aktualnie to Castries, gdzie byliśmy tylko przelotem z Iwoną i Krzysztofem w dniu Niepodległości). Tam czekała na nas największa atrakcja wyspy (oczywiście w moim mniemaniu), czyli brawurowe wejście na Gros Piton, ponad 1000 metrów ponad poziom morza. Jak już pewnie pisaliśmy rok temu, symbolem Saint Lucie są dwie szpiczaste góry: Gros Piton i Petit Piton (figurują obydwie na fladze tego państwa). Wejście na Petit Piton jest bardzo sportowe, prawdziwa wspinaczka, taki jest stromy, Gros Piton natomiast jest nieco wyższy, ale też bardziej rozłożysty, przez co dostępny dla naszej trójki. Nie było mowy, żebym opuściła wyspę bez zaliczenia tego szczytu.
Jeszcze w czwartek dowiedzieliśmy się w biurze turystycznym w miasteczku Soufriere jak się zorganizować dnia następnego, uzgodniliśmy cenę (50 USD od głowy), umówiliśmy się na piątek na ósmą rano w biurze, gdzie miała przyjechać po nas taksówka.
Następnego dnia wszystko odbyło się według zaplanowanego scenariusza, pomimo małego kłopotu z silnikiem aneksu i nawet pogoda była idealna, a tylko deszcz mógł wpłynąć na zmianę planów. Z Soufriere do podnóża Gros Piton jest w linii prostej może z pięć kilometrów, a my jechaliśmy taksówką grubo ponad pół godziny, tak dalece drogi okrążają tę górę. Dzięki temu zajrzeliśmy troszkę w głąb wyspy. Roślinność jest tu bujna, przeważają palmy, drzewa owocowe (chlebowe, papaje), czasami mijaliśmy kakaowca. Ludzie żyją skromnie w małych domkach, cóż za różnica z północą wyspy, gdzie wille, takie jak ta, którą wynajęli Bociany, są ogromne, wielopiętrowe, luksusowe. Naszym taksówkarzem był były przewodnik górski, który wdrapał się na Gros Piton ponoć 400 razy! Teraz wozi turystów. Dojechaliśmy do bramki wejściowej rozpoczynającej „Gros Piton Natural Trail”, zapłaciliśmy ustaloną kwotę, dostaliśmy naszą własną przewodniczkę, zresztą siostrę naszego taksówkarza i ruszyliśmy w trasę. Serce nam biło jak patrzyliśmy z podnóży w górę, w stronę szczytu – naszego celu, tak nam się to wydawało wysoko.
Trafiliśmy na przewodniczkę bardzo skromnej inteligencji i wiedzy. Nie umiała nas poinformować nawet co do spotykanych po drodze ptaków i niektórych okazów flory. Daru wskazawszy ptaszka, który pojawił się w zasięgu wzroku pyta: „Co to jest?”, a przewodniczka mu na to: „ptak”. Pytam się ja przewodniczki, czy Omar nie wyrządził im jakiś szkód, a ona się pyta, czy chodzi mi o premiera! Poza tym bełkotała tak strasznie, że niewiele można było zrozumieć, wlokła się noga za nogą tak jakby szła ze wstrętem (niewykluczone, jeśli też robiła to też po raz 400-setny), jej dzwonek telefonu komórkowego bez przerwy wcinał się w odgłosy natury, a na dodatek była brzydka, smutna (cóż za pech dla Darunia, po drodze mijała nas inna przewodniczka z jednoosobową męską grupą, która była młoda, zgrabna, ładna i uśmiechnięta) i nie miała poczucia humoru (co też wiąże się z inteligencją).
Nie wpłynęło to jednak na rozkoszowanie się drogą. Pierwsza połowa była łatwa, szło się po głazach, które układały się w naturalne schody. W połowie drogi doszliśmy do przełęczy, z której już rozpościerał się widok na małego pytona, co dawało nam przedsmak tego, co zobaczymy ze szczytu. Moana cały czas spała, przebudzała się tylko wtedy, kiedy się zatrzymywałam, a jak ruszałam dalej usypiała ponownie popijając czasami mleczko z piersi.
Druga połowa była o wiele trudniejsza, wdrapywaliśmy się na coraz bardziej strome stopnie, korzenie lub głazy. Troszkę byłam przestraszona powrotem, z takim bagażem jak dziecko na piersi łatwiej się wchodzi jak schodzi. Pół godziny przed szczytem odpoczęliśmy kilka minut przy stareńkim, 300-sta letnim mangowcem, który już niestety nie owocuje, a ten ostatni, na szczęście niezbyt długi odcinek drogi, był wręcz sportowy, tak pionowe było podejście.
Cóż za radość dojść na szczyt!
GROS PITON JEST NASZ (Z TYŁU PETIT PITON I ZATOKA SOUFRIERE)
Tutaj też Moana była pierwszym dzidziusiem na szczycie. Będzie miała co opowiadać jak dorośnie!
Rozłożyliśmy jej legowisko, podobnie jak podczas wycieczki do Boiling Lake, zakryliśmy od słońca parasolem. Leżała sobie wesoło, prostowała kręgosłup, a my z ogromnym apetytem pałaszowaliśmy przygotowane rano kanapki. Dopiero po posileniu się byłam gotowa na napawanie się widokiem. Od strony, od której przyszliśmy widzieliśmy całe południe wyspy, najwyższy szczyt wyspy – Mount Gimie, góry i doliny, domki, wybrzeże, w oddali port Vieux Fort, gdzie zawitaliśmy najpierw przepływając w zeszłym roku z Barbadosu (nie zapomnę tej ulewy!), lotnisko.
Po drugiej stronie szczytu, do którego prowadziła dość trudna, piętnastominutowa trasa (trzeba było chodzić po drabinach!) ukazał się Petit Piton, tym razem z góry i zatoka Soufriere. Ponoć, przy bardzo dobrej widoczności widać w oddali Martynikę, ale nam się to niestety nie przytrafiło.
MOMENTY BYŁY
Droga w dół, mimo wcześniejszych strachów odbyła się bez większych trudności. Musiałam po prostu bardzo uważnie planować moje kroki, tak, żeby stabilnie schodzić. Moana znowu spała, więc dodatkowo kalkulowałam ruchy, żeby za bardzo nią nie ruszać. Szliśmy przez to o wiele wolniej niż zostało to obliczone, teoretycznie cała wyprawa trwa zwykle 4 godziny, nam zajęła o godzinę więcej. Dla mnie, która uwielbia takie spędzanie czasu, była to dodatkowa godzina szczęścia.
Szczęściem było też zimne piwo, do którego przyssaliśmy się jak pijawki zaraz po zejściu do miejsca spotkania z taksówkarzem, który miał nas odwieźć do miasta.
I to są właśnie te doznania, których się nie zapomina.
Postanowiliśmy zostać jeszcze na sobotę w Soufriere, a przeprawę na Saint-Vincent zaplanowaliśmy na niedzielę. Trzeba było więc dokonać formalności i zrobić Clearence Out. Customs znaleźliśmy bez problemu i nawet szybko załatwiliśmy sprawę. Tutaj muszę wspomnieć o fakcie, że od czwartku dołączył do nas jeszcze jeden statek, który będzie przez jakiś czas płynął z nami, Oceanis 411 o nazwie Wilbur z małżeństwem Francuzów na pokładzie (Michel i Cathy). Tak więc teraz odprawialiśmy się w trzy załogi na raz.
Po szybkim załatwieniu pierwszej części papierkowej roboty udaliśmy się do biura emigracji zlokalizowanego w lokalnej Police Station. A tam kłopot, osoba, która się tym zajmuje wyszła w ważnych sprawach (na zakupy) i nie widomo kiedy wróci. Usiedliśmy więc na schodach przed wejściem i czekaliśmy. Doskwierał nam coraz większy głód i skwar.
POSZANOWANIE BIAŁEGO CZŁOWIEKA
W planach mieliśmy piknik w okolicach miejscowego ogrodu botanicznego, a trzeba było jeszcze tam dojść. W końcu łaskawa Pani od spraw emigracyjnych przyczłapała z siatami i mogła łaskawie zająć się pracą. Powoli. Bez pośpiechu. Tak jak tu się żyje. Może i lepiej….
Ogród botaniczny ładny, japońskie dekory, wiele gatunków lokalnej i sprowadzonej z Polinezji flory. Obowiązkowo mały wodospadzik znany pod nazwą Diamond Falls (zarówno nazwa jak i sam wodospadzik to gadżet dla turystów), ale spacer był bardzo miły.
PIC NA WODĘ DIAMOND FALLS
Największą atrakcją była ciepła kąpiel w leczniczej wodzie mineralnej w zbiornikach istniejących w tym celu już od XVII wieku. Moanka nie chciała wyjść z wody.
PLUM
Mieliśmy nadzieję, że lecznicza woda pomoże jej wyleczyć brzydkie ślady po ukąszeniach komarzych, których nabawiła się ostatniej nocy (15 ugryzień na twarzy i głowie), ale oprócz relaksu, żadnych innych efektów nie było.
VENGENCE DE MANON
Krótkie tłumaczenie tytułu zdjęcia („zemsta Manon”): wszyscy pamiętają Manon, córkę naszej francuskiej znajomej z Gwadelupy, od której wypożyczaliśmy samochody, z którą znajomość urwała się w skutek nieporozumienia między naszymi panami. Otóż ta piętnastoletnia pannica miała, jak wiele nastolatków, trądzik młodzieńczy, z którego Daru nieustająco się nabijał, co doprowadzało młodą damę do pasji szewskiej. Być może to ona rzuciła czar na nasze maleństwo!
Dzisiaj jest niedziela, a my zamiast odpoczywać jak Bóg przykazał, zerwaliśmy się o 7.30 i wystartowaliśmy równo z Harmoony i Wilbur w stronę Saint Vincent.
Przed wypłynięciem Daru zdążył jeszcze posprzeczać się konstruktywnie z Nelly. Sprawa dotyczyła lokalnego nieroba, który zobowiązał się odwiązać nam cumy z drzew za 5 ECD od statku, a Nelly na to przystała. Daru się przeciwstawił tłumacząc, że odwiązanie cum, to żadna praca, tylko uprzejmość i że płacenie za coś takiego jest dalece demoralizujące. Popłynął sam na brzeg i odwiązał cumy nie korzystając z odpłatnej „uprzejmości”  autochtona.
Całkowicie się zgadzam z opinią mego lubego. Ludzie na Saint Lucie, ci przybrzeżni (bo ci z głębi wyspy nie są tacy), są po prostu upierdliwi, niestety nie znajduję innego określenia. Nie dają żyć, otaczają jak szarańcza, trzeba za wszystko płacić, mali chłopcy żądają ustalonej przez siebie kwoty za pilnowanie aneksu, o co oczywiście nikt nie prosi. Przy odmowie są niemili, wręcz agresywni, ma się wrażenie, że w ramach zemsty mogą wyrządzić jakąś szkodę, coś ukraść lub uszkodzić. Narzucają się, dzieci wchodzą bez pozwolenia na pokład (staliśmy rufą do plaży). Nie polubiłam ich (cóż za zmiana po Dominikańczykach!) i z wielką ulgą opuszczałam kotwicowisko w Soufriere i w ogóle wyspę Saint Lucie.
Z rozrzewnieniem patrzyłam na szczyt dużego Pytona gdy po raz ostatni przepływaliśmy obok.
NASZ PYTON I ŻEGNAJ SAINT LUCIA
Płynie się bosko, fala malutka, pogoda świetna, wiaterek idealny (jak zwykle trafiamy na dobrą pogodę, pamiętam jak obserwowałam łódki, które przepływały z Saint Lucie na Martynikę, z okien domu Iwony i Krzysztofa i jak litość wzbierała w mym sercu tak bardzo nimi rzucała fala, która w tamtym okresie dochodziła do 6 metrów). Saint Vincent już niedaleko. Pierwsza wyspa, na której nasza noga jeszcze nie stanęła.
No i po Saint Lucia. Wyszliśmy z Soufriere o 8 rano w trzy łódki bardzo zadowoleni z pobytu na tej uroczej wyspie (powinno się mówić w tym uroczym kraju).
Przesmyk między Saint Lucia i Saint Vincent, który zwykle jest mało łaskawy dla żeglarzy, okazał się dla nas przejażdżką po jeziorze, w trakcie której zrobiliśmy pranie, zjedliśmy śniadanie i przejrzeliśmy zdjęcia. Płynęliśmy zbyt szybko aby coś złowić i zaczyna nas trochę denerwować, że kiedyś jedliśmy non stop tylko własne ryby.
Dopłynęliśmy do małej i uroczej zatoczki gdzie kierowani za jedyne 20 EC przez boat boya zaparkowaliśmy tyłem do brzegu, zaczepieni kotwicą od dziobu i liną do palmy z tyłu. Jak się okazuje to miejsce, zwane Wallilabou Bay, znane jest wszystkim bo tu kręci się część scen z Piratów z Karaibów. Na dzień dobry nasz wodny przewodnik poinformował nas o naszym wielkim pechu. Wczoraj był tu John Deep bo właśnie będą kręcić. No wielki, ten pech.
Ale niech nie myślą, że my to sroce spod ogona, fanów naszego blogu jest coraz więcej, nawet poznana niedawno Angelina nosi mnie na sobie. Taka moda.
MAMY FANÓW 
Środa, 4 marca
W zatoczce Wallilabou jest nam dobrze. Nawet bardzo. W poniedziałek poszliśmy na spacer do wodospadu. Okazało się, że miejscowi nazywają wodospadem wodę przetaczającą się przez głaz czyli był to wodospad o wysokości … jednego metra. Brawo!
Mimo wielkości wodospadu potwierdza się jednak nasza opinia, że mimo iż wyspy w tym regionie podobne są do siebie, to każda ma swoją specyfikę i to nie tylko tę związaną z zamożnością, ale również, o dziwo, różnią się florą. Na wycieczce pejzaże bardzo nam się podobały, szkoda, że zdjęcia tego nie oddają. Roślinność tu jest bardziej soczysta, więcej jest kwiatów, palmy są wyższe, ale są też polany na szczytach co dodaje przestrzeni i uroku. Wcześniej widzieliśmy tylko gmatwaninę jak w dżungli.
Spotkaliśmy Polaków, ale o tym szerzej potem, powiem tylko, cieszy mnie, że wreszcie nasi rodacy mogą wynajmować sobie katamarany i pływać jak zamożni ludzie. Trochę mi żal tylko ich płytkiego sposobu patrzenia na świat i metody zwiedzania. Związane to jest oczywiście z krótkim urlopem i terminem wypożyczenia łódek, ale myślę, że za dużo chcą zobaczyć przez co nie widzą nic, mają tylko zaliczone miejsca. Otóż płyną, patrzą na przesuwające się obrazki zatok i wysp, a ich kontakt i poznanie ogranicza się tylko do nocowania i ewentualnego pójścia do knajpy. Na więcej nie mają czasu. A więcej to górskie wycieczki, nieznane owoce i warzywa, kontakt z tubylcami. Ten ostatni to oczywiście nie ten w miejscach turystycznych, gdzie wkurza nieustająco wyciągnięta po pieniądze łapa.    
ZAJĘCIA Z WF-u
A propos owoców. Przy „wodospadzie” znaleźliśmy rajską jabłoń i najedli jabłek, nieznanych naszym Francuzom. Idąc próbowaliśmy rozpoznawać to i owo, nazbieraliśmy też trochę owoców. Zaczynamy już sobie radzić z rozpoznawaniem na przykład gałki muszkatołowej.
GAŁKA MUSZKATUŁOWA, OWOCE CUKROWE , JABŁKA RAJSKIE
Nowym odkryciem smakowym jest owoc corossol. Dziobaty, pestki duże jak w arbuzie, miąższ biały o konsystencji między mango a ananasem. A smak? Wiecie jak smakuje gruszka? A jak rabarbar? No właśnie, ani do jednego, ani do drugiego niepodobne.
COROSSOL  
Wczoraj wybraliśmy się do Kingston - stolicy. Wycieczka była głównie atrakcyjna z powodu podróży. Otóż uważamy, że zwiedzanie powinno odbywać się w sposób zbliżony do życia miejscowych, a nie w klimatyzowanych autobusach przemieszczających z punktu A do B, a potem C (jak Japończycy w Europie – dziś Paryż, Bruksela i Londyn, jutro Madryt, Rzym i Budapeszt). Rano więc udaliśmy się dzielnie pod drzewo w oczekiwaniu na autobus. Duże słowo, zwykła Nyska z siedzeniami na osób 12, plus dwa rozkładane. Nyska pojawiła się szybko, ale okazało się, że brak w niej miejsca na bagaże, tak więc wózek Moany wylądował na kolanach biednych Francois i Nelly. O tym już pisałem, na tych wyspach są same góry, więc jazda przypomina wagonik w wesołym miasteczku, który z piskiem opon spada w dół, aby po chwili, z wyciem silnika, wspiąć się do góry.  
TU JESZCZE LUŹNO I WESOŁO
W Kingston wysiedliśmy koło ogrodu botanicznego. Zwiedzanie darmowe, bo to prezent rządu francuskiego, ale niepełny. Wskazywał na to stary zniszczony czasem plan, który niczym nie przypominał ogrodu realnego w ciągłej budowie od dwustu lat. Dzięki jakiemuś zapaleńcowi sprzed dwóch wieków są tam niezłe okazy, ale nas interesował bardziej snack, którego, jak się okazało, nie było. Wygnani więc żołądkami, udaliśmy się w stronę morza, do centrum. Po drodze znaleźliśmy knajpkę, która zachwyciła nas zarazem smakowo jak i cenowo. Fakt, gdy tylko odejść od miejsc turystycznych ceny są dla miejscowych i dania za 12-15 EC czyli podzielić przez 4 aby uzyskać euro, a dla nas prawie jak w złotówkach. Ryba Beaty była kunsztem, a moje, na próbę wzięte, wędzone śledzie na gorąco okazały się wyśmienite.
DZIWY ARCHITEKTURY W KINGSTON
Resztę czasu włóczyliśmy się po mieście, zaglądając, a to na targ rybny, a to do sklepów z ubrankami dla niemowląt. Wszędzie na ulicach słychać reggae, można też kupić płyty z muzyką lub filmami. Faceci od ręki wypalają ci co chcesz, a mówi się, że Polska to kraj piractwa. Piraci przecież to z Karaibów.
BYLI PIRACI Z KARAIBÓW:  MICHEL, BEA, DARU, FRANKI I CATHY
Powrót na łódkę był jeszcze większą przygodą. Przed wyjazdem poszliśmy do nieźle zaopatrzonego supermarketu, ostatniego tak zaopatrzonego przed Grenadą, na którą zawitamy za jakieś dwa miesiące. Objuczeni więc zakupami jak woły nie przewidzieliśmy, że tym razem, wracając, trafiliśmy na godzinę szczytu. Jak już udało nam się złapać w końcu autobus to niby-konduktor naganiacz dopchał tą naszą japońską czy koreańską Nyskę do granic możliwości. Tak więc jadąc w dwadzieścia już osób, z wiszącym nad nami konduktorem dla którego nie było już miejsca, z zakupami i wózkiem Moany na kolanach, nie wierzyliśmy oczom gdy kierowca zatrzymał się aby wziąć jeszcze jednego pasażera. I tak jedni wsiadali inni wysiadali na niekończącej się ilości przystanków niekiedy oddalonych od siebie o pięćdziesiąt metrów. Kierowca sprytnie też omijał nieliczne "świetnie" oznakowane roboty drogowe, chodziło głównie o świeżo załatane dziury oznakowane za pomocą kamieni wielkości futbolowej piłki.  
My, z wilgotnymi ze strachu rękami i nadzieją na przeżycie, patrzyliśmy oniemiali jak niby-konduktor nie może się dogadać z pasażerami co do miejsca zatrzymania bo przeszkadza mu w tym wyjąca na cały regulator muzyka reggae. Nie widzieliśmy też, czy bardziej bolą kolana od wagi zakupów, czy uszy od wrzeszczącej muzyki przebijanej czasami wyjącym silnikiem. Luksus za odpowiednią cenę: 1 euro za 25 kilometrów strachu. Już sam nie wiem kto komu powinien był płacić. Żyjemy jednak, na co dowodem są te słowa.
Wieczorem stoję na łódce i słyszę: dzień dobry! Wita Antek z polskiego domu!
Wykrzyknik? Raczej znak zapytania powinienem postawić, bo taki pojawił się na mojej twarzy widząc na brzegu czornego jak smoła tubylca wykrzykującego do mnie po polsku. Jak się okazało Toni, czyli po polsku Antek, to właściciel baru ulubionego przez Polaków, fan Polski, który kiedyś mieszkał i pracował jako taksówkarz w Nowym Yorku i tam bardzo zaprzyjaźnił się z Polakami. I tak to trwa od 18 lat. Z baru wali muzyka Nalepy, na ścianach polskie flagi z podpisami, stoi Krupniok, Żołądkowa gorzka i Żubrówka. Cyrk.    
ANTEK, PIEROGI I MY
Jako już kumpel Anka, zaprosiłem do jego baru Polaków spotkanych na pomoście. W dwa katamarany, po 12 osób na każdym zorganizowali sobie dwutygodniowy wypad. Przyszli gdy Antek właśnie w błogim zachwycie kończył porcję pierogów ruskich (ostatnie widać na zdjęciu), które mieliśmy na kolację dzień wcześniej, przygotowane pod moim nadzorem przez damską część naszej ekipy z Beatką na czele jako twórczynią farszu.
Antek zachwycił się nimi, bo nie dość, że znał to danie dobrze, to ostatnio jadł je osiemnaście lat temu w polskiej knajpie przy 7 ulicy w towarzystwie Meryl Streep. I tak zostałem kumplem Anka na wieki.   
Popijając rum, piwo i ponch, ten ostatni to specjalność Antka, wieczór w polskim towarzystwie płynął miło na opowieściach, jednak obowiązki rodzicielskie wzięły górę i trzeba go było zakończyć przed 22. 
Piątek, 6 marca
Dni w zatoczce Wallilabou na Saint Vincent mijają szybko i wesoło. Jak zwykle, trochę leniuchujemy, trochę zwiedzamy, trochę oddajemy się przyjemnościom pływania w wodzie, która tutaj osiągnęła już przyjemną temperaturę 27 st. C oraz jest krystalicznie czysta. Ostatnio Daru wraz z Michelem brawurowo zabrali ze sobą na nurkowanie nawet kuszę pneumatyczną z nadzieją na ustrzelenie jakiejś pysznej langusty, ale langusta była szybsza niż ostrze i uszła z życiem, a my pozostaliśmy ze ślinką na ustach. Postanowiliśmy więc pójść na łatwiznę i poszliśmy na langusty do restauracji. Cena niezwykle kusząca (50 EC za porcję = jakieś 13 Euro) niestety okazała się pułapką, bo ku naszemu zdziwieniu dostaliśmy na talerzach owszem pancerze langust ( z resztą nie wiadomo czy nie użyte po raz enty) wypełnione jakąś mieszanką trochę rybną, w każdym razie langusty było tam niewiele. Zjedliśmy, cóż, byliśmy trochę zdegustowani i sfrustrowani, ale po raz kolejny mamy nauczkę, że co tanie to podejrzane. Na szczęście sprawę uratował darmowy deser – napój czekoladowy zrobiony bezpośrednio z owocu kakaowca, zagotowany wraz z mlekiem i liśćmi.
Moja frustracja dotyczyła nie tylko miernego dania, jak również faktu, że „restaurator”, u którego zawitaliśmy wydawał się być niezwykle solidnym i na wysokim poziomie człowiekiem. Takim był w roli kierowcy – przewodnika, tego samego spodziewałam się po kuchni w restauracji, której jest właścicielem, niestety niesłusznie.
Ten że lokalny przedsiębiorca, Jean-Paul, zawiózł nas wszystkich wczoraj rano na drugą stronę wyspy (po przekątnej), do Mesopotamia Valley, miejsca okrzykniętego jako najpiękniejsze na wyspie. Po drodze zatrzymywał się co chwilę (trochę tak jak Pancho na Dominice) i pokazywał nam drzewa i krzewy, tłumaczył jak się nazywają i co można z nimi zrobić. Dużą część już znaliśmy, w końcu nie od wczoraj żyjemy na Karaibach, ale jednak udało mu się nas zaskoczyć niektórymi nowymi odkryciami (jak chociażby tą czekoladą na gorąco robioną bezpośrednio z kakaowca, albo informacją, że banany do gotowania (te, które są warzywami, a nie owocami) obniżają ciśnienie. Droga trwała długo, bo Jean-Paul prowadził bardzo powoli, no i zatrzymywał się. Dzięki temu miałam okazję przyjrzeć się lepiej wybrzeżom Saint Vincent, które podczas drogi w zbiorowym autobusiku, którą odbyliśmy do Kingston dwa dni wcześniej  tylko migały mi niewyraźnie i szybko.
Celem naszej wycieczki była oczywiście piesza eksploracja doliny, zdobycie przełęczy pasma górskiego z Grand Bonhomme na czele i przejście do następnej doliny tak, aby od strony wschodniej dojść piechotą do wybrzeża, do głównej drogi i tam złapać autobus powrotny. Okazało się, że niestety tak się nie da. Spotkaliśmy po drodze służby leśne i okazało się, że chodzenie po górach jest absolutnie zabronione, albo ewentualnie trzeba się wcześniej udać do ministerstwa leśnictwa i uzyskać przewodnika i pisemną zgodę. A tak to możemy sobie po prostu pochodzić asfaltową drogą mijając po drodze niewielkie obszary zabudowane.
TROCHĘ JAK U NAS, ALE TYLKO TROCHĘ
No cóż było zrobić, poszliśmy więc asfaltową wąską drogą. Po drodze droga przebiegała przez las, a na boku leżały kłody ściętego drzewa. Idealne miejsce na przystanek piknikowy. Potem szliśmy dalej i dalej machając do ludzi pracujących na polach. Wycieczka była bardzo interesująca, co chwilę spotykaliśmy różne ciekawe rośliny i drzewa. Najwięcej w tym regionie jest jednak drzew chlebowca, sprowadzonego z Polinezji na Karaiby przez Bligh’a, kapitana statku Bounty (wszyscy pamiętamy historię buntu). Istnieje tutaj też podobno aż 400 odmian mango, niewiarygodne!
Zrobiliśmy jakieś 10 kilometrów, Nelly i Francois zrezygnowali po drodze i odłączyli od nas, a my z Cathy i Michelem poszliśmy dalej. Zeszliśmy stromymi zboczami, aczkolwiek dalej drogą asfaltową, która tutaj dociera wszędzie, prawie do miasteczka South Union, aby tam wcisnąć się do autobusu. Jak zwykle, jechaliśmy w pozycji sardynek w puszce, które zgodnie falują na zakrętach branych z pełną prędkością, ale to jeszcze jest w miarę zabawne. Najgorsza jest „muzyka” (bo nie wiem, czy tak to coś można nazwać), która wali z piszczących, pozbawionych basów głośników tak głośno, że po półgodzinnej jeździe wychodzi się z napuchniętą jak bania głową. My to jeszcze jakoś znosimy, najbardziej żal mi Moanki.
Tak więc, zmęczeni dotarliśmy prawie o zmroku do naszej zatoki, tylko po to, żeby się odświeżyć, wykąpać i uśpić małą i udać się na obiecaną langustę, o której pisałam powyżej, a która nie zadowoliła naszej sześcioosobowej ekipy.
Dzisiaj mamy dzień odpoczynku, piszemy, czytamy gazety zostawione nam przez miłych Polaków, którzy tu zawitali na wyczarterowanych katamaranach Bahia parę dni temu, pływamy, a po południu udamy się do naszego dobrego przewodnika, a złego restauratora, u którego podobno będziemy mogli się podłączyć do sieci. Bardzo bym chciała, bo już bardzo długo nie słyszałam najbliższych, a głos Bartola śni mi się po nocach. Poza tym w blogu mamy straszne braki.
Wracając do Polaków tu napotkanych, niesamowitym było dowiedzieć się, że oni nas znają. Z internetu. Czytają bloga! Jakież to miłe usłyszeć w rozmowie : „a to wy piszecie bloga, czytałam o was, o małej, która się urodziła na Gwadelupie, itd…” Pozdrawiam serdecznie wszystkich naszych anonimowych czytelników, może kiedyś gdzieś się spotkamy!
WALLALIBOU, RESZTKI Z FILMU A ZA NIMI BAR ANTKA
Saint Vincent podoba mi się bardzo. Nie rozumiem niezbyt pochlebnej opinii jaką się cieszy wśród żeglarzy jeżeli chodzi o bezpieczeństwo. Osobiście czuję się tu bardzo swobodnie i bezpiecznie, o wiele bardziej jak na Saint Lucie. Tubylcy dorównują, a wręcz przewyższają swoim ciepłem i uprzejmością nawet Dominikańczyków.
Zatoka Wallilabou jest urokliwa i bezpieczna. Resztki dekoracji po „Piratach z Karaibów” co prawda teraz bardziej straszą niż zachwycają (Omar zabrał sporą ich część), ale to one tworzą tutaj pewien ciekawy klimacik. Zamierzamy pozostać tu jeszcze ze dwa dni, może wyruszyć jeszcze na jedną wycieczkę pieszą w głąb wyspy (może Vermont trail, a może wulkan Soufriere), a potem rozpoczniemy naszą eksplorację wysepek Grenadyn, które Daru zna z podróży czarterowanym katamaranem (też Bahi’ą jak ci nasi Polacy) sprzed lat, a które dla mnie są jeszcze słodką tajemnicą. Ale już niedługo!
Towarzyszący nam od Saint Lucia Cathy i Michel pochodzą z regionu Nantes, mieszkali 50 km od Atlantyku. Catherine miała malutką szkółkę nauki jazdy, a Michel był nauczycielem klas od 1 do 5. Będąc na dorobku kupili kiedyś starą farmę i przystosowali do życia, mieszkali w niej 25 lat. Sprzedali ją niecały rok temu Anglikom podobnie jak i autoszkółkę w celu realizacji marzeń Michela. Kupili w miejsce domu monokadłubowca Oceanis 411 i popłynęli z dewizą, potrwa to dziesięć dni lub 10 lat. Pierwsze dziesięć dni przeżyli. Teraz się uczą nowego życia, trochę od nas.
Ale o Michelu chciałem pisać. Zdecydowali się sprzedać wszystko i popłynąć kiedy Michel poszedł na emeryturę, po pracy na posadzie państwowej jako nauczyciel, jak już wspomniałem, mając 55 lat i wystarczający staż. Otóż Michel ma 1800 euro emerytury. I tu pomyślałem o mojej mamie, która będąc w identycznej sytuacji, no może jest tylko trochę lepiej od niego wykształcona, miała jej 400 euro, a dziś ze względu na wygłupy złotówki, już tylko 250. Europa, Europa.
W takich momentach widać jak bogata jest Francja i jak daleko jesteśmy w tyle. Podziwiając determinację i odwagę naszych nowych kumpli trzeba jednak uczciwie stwierdzić: im łatwiej.
Zupełnie z innej beczki: dziś podczas przygotowania śniadania dokonaliśmy odkrycia. A w zasadzie podwójnego odkrycia.
Daru robił tzatzyki. Już po zrobieniu zauważyłam, że jako główny składnik zamiast ogórka użył… cukinii i się nie zorientował. Mówi się trudno, spróbujemy, przecież nie wyrzucimy. I było pyszne! Trochę mniej wodniste, ale równie smakowe, polecam gorąco. A przed całkowitym wymieszaniem składników spróbowałam samej tartej cukinii z solą i pieprzem. Rewelacja. Następnym razem do kolacji na pewno ani nie ugotuję, ani nie usmażę, ani nie zgrilluję cukinii, tylko ją zetrę na tarce na surowo i doprawię. Bomba!
Dochodzi 16.00, Moana dalej śpi, a my nie chcemy jej budzić, bo był dziś wielki kłopot żeby zasnęła. Czekamy więc cierpliwie przed udaniem się do knajpy z Internetem. Mam nadzieję, że nie pobudzimy telefonami jak będziemy dzwonić po 22.00 polskiego czasu.
Niedziela, 8 marca Niby Dzień Kobiet
No i stało się. Wylądowaliśmy Bubu na brzegu, na skałach, ale stał się cud i płyniemy dalej, a szkody są nieznaczne. Dzielna Bubu wywalczyła swoje i nasze na niej dalsze życie. A było to tak:
Nienasyceni wycieczką do doliny o dziwnej nazwie Mezopotamia postanowiliśmy udać się do rezerwatu i zrobić Vermont Nature Trail, czyli pieszy oznakowany szlak. Jak zaplanowaliśmy tak zrobiliśmy i wczoraj rano miły Jean-Paul podwiózł nas swoją taksówką i zaczęliśmy wycieczkę. Szlak okazał się wielce interesujący i świetnie przygotowany dla turystów.
KORZENIE
Co jakiś czas tablice informowały nas o dziwach natury, a niekiedy małe tabliczki umieszczone na drzewach pomagały je rozpoznawać. Rain Forest, czyli deszczowy las jest zadziwiający i bardzo różnorodny.
ZIELONI CZY SAMOOBRONA
Na Saint Vincent mieszka też gatunek papugi właściwy tylko tej wyspie. Jest on ściśle chroniony bo pozostało ich tylko 500 egzemplarzy w tym sto w dolinie naszego szlaku. Na nieszczęście nie udało nam się ich zobaczyć, tylko słyszeliśmy gdzieniegdzie ich wrzaski. Na przygotowanej ku temu ławeczce zjedliśmy nasz lunch i zadowoleni ruszyliśmy dalej.
VERMONT - TARZAN, KORZENIE 2 I PIĘKNA PAPROĆ DRZEWO
Wycieczkę zakończyliśmy daleko poza rezerwatem schodząc w dół doliny do wioski skąd udało nam się złapać autobus do Kingstown z nadzieją na ostatnie w cywilizowanym świecie zakupy.
Z VERMONT DO WIOSKI
Po drodze jeszcze udało nam się znaleźć dojrzałe owoce kakao, których ziarna po wysuszeniu można trzeć na tarce i po wymieszaniu z mlekiem uzyskać znany wszystkim napój. Zobaczymy.
TO AKURAT PAPAYE, OWOCE I WYŻEJ KWIATY
Objuczeni zakupami, napawając się jeszcze krajobrazami i jak to zwykle w busiku podszyci strachem gnaliśmy na nasze łódki, kiedy to z naprzeciwka pojawił się Jean-Paul swoją taksówką i po zatrzymaniu nas powiedział: szybko, jest problem z jedną łódką! Serca wszystkim skoczyły do gardła, z którą?
Moje przeczucie nie zawiodło, co potwierdził widok Bubu opartej tyłem o skały i dzielnie walczącej z wielkimi falami. Kotwica nie dała rady wielkiej fali, która pojawiła się kilka godzin po naszym wyjeździe. Miejscowi próbowali coś zrobić aby ratować nasz dom, ale co mogą ludzkie ręce przeciwko żywiołowi i ciężarowi łańcucha, który próbowali na darmo ciągnąć aby odciągnąć od brzegu dziewięciotonową Bubu. Chwała im za dobre chęci i wysiłek. Parę groszy też.
Jesteśmy już na Bequia, fantastycznie śpiewa James Blunt, tańczymy z Moaną wspominając mój wczorajszy skok w ubraniu do wody, wejście na Bubu, odpalanie z duszą na ramieniu silników, z których jeden zaskakuje od razu, a drugi się opiera, ale w końcu odpala, no i pierwszy minimalny ruch Bubu i chrobot kamieni. Wspominamy jak fale rzucały Bubu i nami, jak spadł i stłukł się telewizor. Przy zwijaniu łańcucha kotwicznego, aby wyjść w morze, zbiegam do kadłubów i podnoszę podłogi – sucho! Komory silnikowe – też sucho. Odchodzimy powoli od brzegu, coś jest wprawdzie z lewym sterem, ale zachowuję sterowność – jesteśmy uratowani. Kochana dzielna Bubu.
Robię kółka w zatoce i myślę co dalej robić, bo zachodzi słońce, gdy nagle słyszę, a raczej widzę, wrzaski z brzegu - przy próbie odejścia zerwała się cuma z Wilbur’a Cathy i Michela i zaplątała o śrubę blokując ją, grozi im wyrzucenie na brzeg, na razie zaryli tylko kilem w piach. Wielce ryzykując podpływam na tyle blisko załamujących się fal aby tubylec w aneksie Wilbur’a odebrał ode mnie naszą 50 metrową cumę i czekam aż ją zawiążą na Oceanisie 411. Po chwili daję gazu odchodząc w morze. Powoli! krzyczą do mnie z brzegu, ale ja nie chcę powoli, jak dam zbyt dużo luzu linie to jeszcze zakręci się wokół mojej śruby i wszyscy znajdziemy się na brzegu. Trzeszczą knagi i lina, Oceanis rusza powoli zwijając po drodze łańcuch kotwiczny. Uff.
Z dala od brzegu sympatyczny żeglarz akompaniujący Michela nurkuje i odkręca urwaną cumę ze śruby. Po chwili Wilbur staje się samodzielną jednostką.
Z VHF w ręce zastanawiamy się co robić. Ja mówię, że płynę dwie zatoki dalej, ponieważ widziałem z samochodu, że jest lepiej chroniona dzięki kamienistemu cyplowi. Muszę tylko zabrać z brzegu nasz aneks no i dziewczyny.
Fale jak z mleka przelewają się na plaży, ale dzięki poświęceniu miejscowych, wyległych obficie i oglądających widowisko, udaje się Beacie z Moaną przy piersi wskoczyć do aneksu Francois i totalnie przemoczeni wypływają na zatokę gdzie ja zbliżam się na najkrótszą bezpieczną odległość. Bubu skacze na falach, aneks jeszcze bardziej, podajemy sobie Moanę nad kipielą, jeszcze tylko wskok Beaty i po chwili załoga Bubu jest w komplecie. Przyciągają też nasz aneks, silnik zgasł i nie chciał odpalić. Nieważne. Wciągamy aneks i pełna na przód, jest już zmrok. Zaraz znów będzie sportowo bo ciemno.
No i jest. Szybko wchodzimy do zatoki, rzucamy kotwicę i … nie łapie. Co jest, jakieś fatum? Powtarzamy manewr, ale jest trudno, Beatka biega między windą kotwiczną, a płaczącą Moaną, jednak tym razem udaje się, powoli cofamy się w stronę mola, które co jakiś czas zalewane jest rozbryzgami walących w nie fal. Podpływa miejscowa wiosłowa łódeczka,  jej właściciel, do pasa w wodzie, bierze od nas cumę i płynie na molo, podaje, ktoś ją tam wiąże i gdy wydaje się, że jest już dobrze, węzeł puszcza, Cuma spada do wody i zawija się wokół śruby naszego lewego silnika, który natychmiast gaśnie. Biorę maskę fajkę i skaczę do wody, jest już ciemno, na szczęście na końcu mola mocny reflektor oświetla Bubu, więc mogę rozpoznać pod wodą układ liny i szybko odblokować śrubę. Odpalam silnik, o nie! już więcej wam nie podam liny bez węzła, robię więc szybko węzeł, który ląduje po chwili na pachołku. Zaciągamy cumę na knadze. Stoimy. Uff.
W tym czasie Wilbur z wywalonym całym łańcuchem również przywiązuje się do mola dzięki miejscowemu żeglarzowi towarzyszącemu im przez cały czas. Harmoony, łódka Nelly i Francois, została na starym miejscu.
Obdarowujemy finansowo pomocników i uspokajamy się wreszcie. Beatka proponuje kolację, ale mi jest niedobrze i zimno. Zdejmuję mokre ciuchy, kładę się na zewnątrz pod kocem, który podaje mi z poduszką Beatka. Nawet nie wiem kiedy zasypiam. Budzę się kiedy kolacja jest już na stole, zjadamy paellę i wypijamy wino. Na dziś to koniec.
W poniedziałek rano jadę po nasze zakupy pozostawione dzień wcześniej w knajpce przez Beatę i Cathy. Po drodze żegnam Antka darowując mu składankę polskiej muzyki. Przez VHF decydujemy z Nelly, że oni, po koszmarnej nocy, odpływają od razu i będą się kręcić na morzu na naszej wysokości. Szybko znajduję chętnego na odwiezienie mnie na Bubu za kilka groszy i po kilkunastu minutach jesteśmy gotowi na rzucenie cumy. Tak też się staje i po chwili już płyniemy w morze. Wracamy jednak, bo Wilbur ma problem. Ponieważ wyrzucili cały łańcuch i zostali na przywiązanej do niego cumie, nie mogą teraz go wyciągnąć. Ich walka trwała godzinę, a my mogliśmy być tylko jej kibicami. Ale dlaczego nie ma jeszcze Harmoony? W końcu i oni się pojawiają, jesteśmy więc w komplecie. Harmoony mają zepsutą windę kotwiczną, ale to jest do zbadania później, teraz kierunek Bequia.
BEQUIA – ADMIRALITY BAY
Wtorek, 10 marca       
Leczymy rany.
Harmoony maja poważnie uszkodzoną windę kotwicy (nowa kosztuje około 1200 euro), wczoraj przed grillowaniem zdiagnozowaliśmy problem, dziś będziemy wszystko rozbierać.  Wilbur trochę tylko porysowany, a my straciliśmy telewizor, oba stery od spodu wyglądają jak pióropusz Irokeza, kile na szczęście tylko wyczyszczone do białości na kamieniach, no i silnik aneksu szwankuje na dobre. Co ma jednak piernik do wiatraka?
Silnik trzeba będzie rozebrać na drobne i naprawić, telewizor poszedł do kosza, a stery kiedyś się wyszpachluje żywicą i będą jak nowe.  Wszystko skończyło się na wielkich nerwach i stracie o wartości 500 euro. Ca va, jak mówią Francuzi.
Beatka z załogą Wilbur i Moaną poszli na spacer do starego fortu usytuowanego na cyplu, a my z Francois rozebraliśmy ich windę kotwiczną. Rozebraliśmy w końcu i jej elektryczny silnik. Jak się okazało szczotki węglowe komutatora były w stanie upadu, co spowodowało usterkę, a w konsekwencji i to, że byliśmy usmarowani czarnym pyłem od stóp do głów. Szukaj człowieku teraz szczotek na tym zadupiu.
Szybko znaleźliśmy się na brzegu i obskoczyliśmy wszystkie możliwe sklepy i warsztaty i … znaleźliśmy potrzebne szczotki. Trochę inny model, ale po uprzedniej transformacji papierem ściernym i lutownicą można je będzie wykorzystać.
W międzyczasie, nasz przyczepny silnik aneksu, zepsuta czterosuwowa Yamaha wylądowała na statywie na Bubu, a jej miejsce zajęła ruina od Jean-Pierra, dwusuw Suzuki. Lepsza ruina, która działa niż śliczna nowoczesna lalka Barbi co się rzadko garbi. Ruina nie dość, że działa to jeszcze jej cztery konie jakieś mocniejsze niż te same cztery Yamahy. Dziwy.
Bardzo tu ładnie na Bequia. Zatoka Admirality jest wielka, ale mimo dużej ilości łódek jest spokojnie i woda czysta. Miasteczko, stolica wyspy Port Elizabeth jest urocze i dobrze zorganizowane, zrobiliśmy tu odprawę paszportową (immigration) i dostaliśmy wreszcie ładne pieczątki do paszportów (po prośbie), to pierwsza w paszporcie Moany. Wcześniej, na Gwadelupie odprawa odbyła się faksem, na Dominice pieczątki dać nie chcieli, na Martynice był strajk, na Saint Vincent był tylko celnik. Następna odprawa dopiero na Grenadzie, i dobrze.
Środa, 11 marca      
I tak mnie nazywają Mac Gyver. To był taki bohater serialu co z odcisku i gumki do włosów potrafił zrobić prezerwatywę.  Niektórzy mówili o mnie człowiek renesansu, przyjemnie mi wtedy było, ale jak zwał tak zwał, sympatyczne to uczucie kiedy martwa winda z martwych wstała i zaczęła funkcjonować podobnie jak i wcześniej zepsuty do niej pilot. Miły był też uśmiech ulgi i wdzięczności Nelly i Francois. Możemy płynąć dalej.
Czy ktoś z czytelników robi w hurcie i wie ile przepija pieniędzy? Pewno nie. No to uwaga. Znaleźliśmy tu wyśmienite piwo w puszkach, Hairoun Gold. Postanowiliśmy zrobić zapasy na trzy miesiące i zaczęliśmy liczyć. Zwykle wypijamy do śniadania trzy puszki 0,5 l i w ciągu dnia dwie następne. Rachunek jest prosty – 2,5 litra dziennie. Tu nie uświadczysz dużych puszek, tylko 0,33, więc potrzeba takich 8 dzienne. Rachunek jest prosty 8 x 90 = 720 puszek to pomnożone przez około 1 euro daje 720 euro. I tu z przerażeniem stwierdzamy, że zapomnieliśmy policzyć wina, około 6 euro butelka , którą wypijamy wieczorem z wysiłkiem ograniczając się do jednej bo trzeba oszczędzać (zdrowie czy pieniądze? Oto jest pytanie). Daje to około 540 euro. Czyli razem 1.260 euro za alkohol na trzy miesiące. Tragedia!
Czwartek, 12 marca        
Dla takich dni warta jest ta podróż. Po porannej kawie przypłynęli tylko Cathy i Michel, bo Nelly i Francois doprowadzają łódkę do porządku. Tak więc w piątkę z Moaną w wózku udaliśmy się na pieszą wycieczkę na drugą, południową, stronę wyspy do Friendship Bay czyli zatoki przyjaźni. Ja, urodzony w komunizmie i tam po części wychowany znam się na przyjaźni, tej bratniej zwłaszcza, więc bardzo ubawiła mnie tablica Welcome in Friendship.            
Zatoka okazała się cudem natury, olbrzymia, zarośnięta palmami plaża z jasnym piaskiem, a na niej dwuosobowy tłum. Eliptyczną zatokę zamyka wysepka połączona z lądem rafą koralową tylko z jednej strony co umożliwia wejście jachtom drugą stroną. Ta rafa właśnie była naszym celem.
Jako pierwsi popłynęliśmy z Michelem, a panie zostały z Moaną. Zabawa była pierwszorzędna, zwłaszcza, że teren okazał się bogaty w langusty. Zaglądając pod głazy i w różne szpary próbowaliśmy je łapać za członki, ale bez niezbędnego sprzętu łowieckiego okazało się to nie lada sztuką. Udało nam się złapać jedną i wsadzić do plastikowego worka, ale przy łapaniu innych ta jedyna dała dyla rozpruwając woreczek. Wróciliśmy na tarczy, ale z uśmiechem. Wrócimy tam jeszcze jednak uzbrojeni w sprzęty. Poza tym przez dłuższy moment obserwowaliśmy polującą murenę co było nie lada gratką. Po powrocie na plażę okazało się, że Beatka kupiła od rybaków ryby na kolację.
OCZYSZCZALNIA RYB
Panie poszły do wody i wróciły równie zachwycone. Byliśmy rozłożeni pod palmami, lekko obok wiszących nad nami kokosów. Od kiedy jeden spadł obok Moany zaczynamy zwracać na to szczególną uwagę.
Zaczął doskwierać nam południowy głód, ruszyliśmy więc do wypatrzonej po przeciwległej stronie zatoki restauracji. Ta ostatnia nie dość, że okazała się bardzo ładna to jeszcze jakość była niezła, tylko ilość niebyt zachwyciła ciągle chudnącą, a jedzącą za dwóch Beatkę, taka trochę cuisine nouvelle. Miły właściciel zgodził się przechować nasze ryby w lodówce, tak więc po posiłku legliśmy na ultra wygodnych restauracyjnych szezlongach na plaży. Tak żeby poklepać trochę biedę.
KLEPANIE BIEDY
Miejsce chronione przed wiatrem było wyśmienite do kąpieli. Skorzystaliśmy z tego i Moanka wylądowała w wodzie i, co nas bardzo cieszy, bardzo jej się taka kąpiel podobała.
JĘZOR
Wylegiwaliśmy się tam do wieczora, a to pływając, a to spacerując wzdłuż plaży - żyć nie umierać. Wspólna rybna kolacja na Bubu dopełniła dnia.
A tak wracając do Moany, to zaczyna mieć dziewczyna charakterek. Razu jednego, leżąc przy nas, grających w Scrabble, zaczęła wściekle płakać, chcąc nam zasygnalizować, że nie podoba jej się nasz brak zainteresowania jej osobą. Na początek trochę ją uspokajaliśmy, aby na sam koniec kompletnie zignorować jej wrzask. Po pięciu minutach, kompletnie zalana łzami dziewczynka z absolutnego płaczu, rozumiejąc, że chyba nic nie wskóra, przeszła do perlistego, donośnego,  śmiechu. Ubawiliśmy się setnie.
KOCHANA MOANA (DO RYMU)
ROZWIĄZANIE ZAGADKI
Ponieważ co poniektórzy (czytaj Ula i Ela) znaleźli odpowiedź dopiszę rozwiązanie, chodziło bowiem nie tylko o produkt, ale i metodę.
Otóż woda morska przepchana pod ciśnieniem 70 atmosfer przez membrany pozostawia sól i staje się pitna. Do jednego litra tej wody dorzucam 9 czubatych łyżek mleka w proszku i mieszam. Do powstałego mleka dodaję ostatki naturalnego jogurtu i dobrze mieszam pozostawiając w cieple na 24 godziny. Po tym czasie słoik ląduje w lodówce na następne 24 godziny. Następnie powstały w ten sposób jogurt wlewam do garnka i powolutku podgrzewam, aż się zetnie białko. Powstałą zawiesinę odcedzam przez pieluszkę Moany, wykręcam i przygniatam deską. Pozostawiam tak na godzinę. Powstał biały twarożek czyli serek.
Kto robił to zgadł! Brawo. Gratulujemy wygranym i zapraszamy na następne losowanie.
Dodam tylko, że dla różnorodności, czasami solę serwatkę i pozostawiam w niej serek na kilka dni, dzięki czemu mamy rodzaj fety do sałatek. Mistrzu!
Dodatkowym elementem zagadki było zapytanie dlaczego ten cyrk. Otóż od Martyniki na południe nie można nigdzie kupić zwykłego naturalnego jogurtu, o serku nie wspominając. Jesteśmy więc zmuszeni radzić sobie metodami domowymi i przyznam byłem bardzo zadziwiony kiedy pierwszy raz udało się zrobić ser z mleka w proszku. 
niedziela, 15 marca
Do trzech razy sztuka.
W Rodney Bay puściła kotwica. Sama z siebie, po prostu i do tej pory nie wiemy jak to się stało.
W Wallilabou Bay puściła  kotwica z powodu nadmiernego wiatru i fal, co wyrzuciło Bubu na brzeg i lekko poharatało od spodu. Tu wiemy dlaczego i wiemy, że nie powinniśmy byli opuszczać statku w tym dniu. Bijemy się w piersi.
Po tygodniu stania na boi w zatoce Admirality Bay na Bequia urwała się boja i Bubu zaczęła odpływać sama w siną dal. My na szczęście już wracaliśmy z ostatnich zakupów chyba niedługo po tym urwaniu. Zdziwieni patrzymy, a nasza Bubu jest w odwrotnym kierunku do wszystkich innych łódek i się przemieszcza. Przed nią duża łódź rybacka z ostrą kotwicą na czubku. Zbliżają się niebezpiecznie, a my próbujemy naszym małym, słabym silnikiem aneksu dogonić nasz uciekający dom.
Udaje się, silniki w miarę szybko odpalają, odpychamy czubek kutra. Daru próbuje utrzymać bezpieczną odległość od otaczających nas jednostek, ja z Moaną ciągnę się za Bubu w aneksie, nie miałam jak wyjść do tej pory, ratowanie domku było ważniejsze. W końcu wychodzimy na pokład, przywiązujemy się do innej boi, na chwilę tylko, żeby ochłonąć, bo przecież zaraz odpływamy na dobre.
Moja teoria jest następująca. Bubu ma duszę.
My od jakiegoś czasu (może od zawsze) zachwycamy się modelem Lagoon 420. Jest tak piękna, obszerna, zgrabna, funkcjonalna,…., droga. Mimo tego, że nasza Bubu spełnia wszystkie nasze oczekiwania, zarówno w nawigacji jak i w codziennym życiu, wystarcza nam wielkościowo i przestrzennie, to my oglądamy się za inną.
I to właśnie to z pewnością wywołało o niej (tak jak byłoby to pewnie w przypadku każdej kobiety) sceny zazdrości. Była aż tak zraniona, że postanowiła popełnić samobójstwo. Trzykrotnie.
Uratowana po raz trzeci ze szponów śmierci, została przez nas wygłaskana, wypieszczona i zapewniona, że żadna inna nas nie interesuje, że liczy się tylko ona.
Mam nadzieję, że na tym zła passa się zakończy. A to naprawdę zła passa, przecież odkąd wypłynęliśmy nic takiego NIGDY się nie przytrafiało. Ostatnio oglądaliśmy „Mistrza i Małgorzatę” (świetna rosyjska adaptacja dzieła Bułhakowa), może to banda Wolanda nad nami się pochyla???
Żeby zakończyć perypetie dzisiejszego poranka dopowiem ciąg dalszy nieszczęsnego zdarzenia. Przyczepieni po raz kolejny do boi postanowiliśmy obejrzeć boki Bubu, która pewnie otarła się o mijane statki zanim ją dogoniliśmy. Najpierw trzeba było wzmocnić zaczep, bo katamaran przycumowany do boi tylko jedną płozą za bardzo się kręci na wietrze. Na szczęście wzięłam się za zakładanie cumy z drugiej płozy, bo dzięki temu zauważyłam, że jesteśmy w ogóle źle przymocowani, obok oczka na boi, tak że lada chwila pewnie znowu byśmy bezwiednie odpłynęli. Już porządnie zaczepieni zauważyliśmy, że reling z lewej strony rufy jakoś dziwnie zwisa, nie jest napięty tak jak powinien. Okazało się, że zahaczenie o coś, nie wiemy o co dokładnie, wygięło pod naporem naszych 9 ton całą tylną balustradę, więc reling „sflaczał”. Na kadłubie odkryliśmy dziurę wyrwaną w burcie, zabolało mnie to jak własna rana, na szczęście nic poważnego.
O nie! Pomyśleliśmy, to my płacimy za boje, a tu takie niespodzianki, nie ujdzie to na sucho temu, co pieniądze za te boję pobiera i o nią nie dba. Nappi, bo tak się nazywa ów buoy boy, widział co się wydarzyło, pomógł nam przecież (źle, bo źle) ponownie się zaczepić, uratował klapek Dara, który przy szybkim wbieganiu na pokład wybrał wolość w morzu, ale gdy zobaczył, że w nas wzbiera złość, że Daru płynie aneksem do brzegu, żeby go dorwać, po prostu się zmył. Daru znalazł jego dom, a tam jego stareńką matkę siedzącą przed wejściem, ale nie wiedziała ona gdzie syn się podziewa. W końcu się odnalazł, ale nie chciał zwrócić całości zapłaconej mu kwoty, tylko połowę. Poza tym wymigiwał się od odpowiedzialności, wykrzykiwał, że to nasza wina, że sami się odpięliśmy. To bardzo rozzłościło Dara, który uznał, że takie postępowanie stanowi wielkie zagrożenia bezpieczeństwa publicznego. Przecież gdybyśmy wrócili 15 minut później, kto wie co by się stało, gdzie byłaby już Bubu i ile jednostek uszkodziłaby po drodze, nie mówiąc o ludziach pływających po prostu w morzu lub na aneksach. Postanowiliśmy więc zgłosić to na policję. Rezultatu to nie dało, Daru zda relację, to on był na komisariacie. Jednym słowem samowolka i nasz problem, nikogo innego. Amen.
Teraz już dopływamy do Friendship Bay, tam, gdzie kilka dni temu byliśmy na wycieczce pieszej na plaży marzeń. Spędzimy tu trochę czasu rozkoszując się tym rajskim pejzażem. Daru z Michelem zaprzysięgli, że złowią na kolację świeże ryby, a może i langusty, bardzo duży tu urodzaj podwodnej fauny. Tak więc kilka dni na Bequia jeszcze spędzimy.
Ostatnie dwa dni spędziliśmy na załatwianiu sprawunków korzystając z tego, że jesteśmy jeszcze w Port Elizabeth blisko sklepów. Daru nakupił morze piwa, ja wody, trochę wina.
SKŁADZIK W  DZIOBIE I DO DZIOBA
Zajęliśmy się trochę pracami pokładowymi i podpokładowymi, byliśmy w kafejce internetowej na szybkim wkładaniu bloga i kontaktowaniu się z kim się da. Wczoraj z racji święta narodowego bohaterów (Heroe’s National Day) sklepy były otwarte tylko do południa, tak że godziny popołudniowe mogliśmy poświęcić na spacer na drugą stronę wyspy, tym razem w kierunku północno-wschodnim. Celem naszej wycieczki było zaznaczone na mapie „sanktuarium żółwi”.
Szliśmy w górę, potem w dół, ciągle główną drogą, na szczęście na tej wyspie nie ma aż takiej ilości pojazdów, poza tym jeżdżą jakoś normalniej. Mijaliśmy przepiękne posiadłości posadowione na obszernych terenach wielohektarowych.
BEQUIA – PEJZAŻE
Wyspa w ogóle jest bardzo piękna i bogata w porównaniu z główną wyspą, czyli Saint-Vincent. Widać, że osiedli tu, lub zakupili rezydencje wakacyjne, bogaci Brytyjczycy, lub Amerykanie, w każdym razie biali ludzie w dużej większości. Wille są wymuskane, estetyczne, w lepszym guście. Brak terenów rolniczych, oprócz palm kokosowych i niektórych drzew owocowych (głównie chlebowych) nic tutaj się nie uprawia. Po drodze nazbieraliśmy orzechów kokosowych, od kiedy mamy maczetę, to już żaden problem, żeby rozgryźć taki orzech.
Sanktuarium żółwi, oprócz na mapie, nie było nigdzie w żaden sposób zaznaczone. Na szczęście droga była tylko jedna, więc nie było wątpliwości co do trasy. I faktycznie, na samym końcu asfaltowej szosy dotarliśmy do dużej fermy. Najpierw rzuciły się nam w oczy i w uszy perliczki. Potem dowiedzieliśmy się, że te, głośno gdacząc, lepiej ostrzegają właściciela o wizycie gości niż dwa przemiłe pieski. Weszliśmy do obszernego pomieszczenia wypełnionego basenami, baliami, komorami wodnymi o różnej wielkości. Fundator (nazwiska nie pamiętam, założył to sanktuarium w latach 90) wyłapuje uszkodzone nowo narodzone żółwie tak, żeby pomóc im przetrwać w tym srogim i pełnym niebezpieczeństw świecie. Przechowuje je posegregowane w zależności od wieku, dba o nie, karmi (tuńczykami z puszki!!!), leczy (strasznie gryzą się między sobą w oczy), a gdy już dorosną (między piątym a piętnastym rokiem życia) wypuszcza je w morze, żeby mogły dalej żyć samodzielnie na wolności. Te, które są uszkodzone trwale, na przykład brak im płetwy, lub są zdeformowane, w każdym razie niezdolne do samodzielności, zostają u niego na zawsze (uwaga! Nie wiadomo kto kogo przeżyje).
SANKTUARIUM MARYJNE (ŻARTOWAŁEM –ŻÓŁWI)
Zastanawialiśmy się jaki jest sens takiego działania, czy nie lepiej pozwolić naturze, żeby działała sama? Uznaliśmy, że nie, że każda pomoc w utrzymaniu życia (oczywiście nie na przesadną skalę) jest wartościowa, szczególnie w świecie coraz mniej zrównoważonym ekologicznie. Poza tym pewnym jest, że nikomu taka pomoc nie może zaszkodzić. Brawo tylko za pasję i wytrzymałość, wszak żadnej pomocy ów fundator nie otrzymuje, rząd nie raczy wspomagać, a nawet nie zgadza się na postawienie tablicy informującej przy drodze, która chociaż przyciągnęłaby turystów, którzy płacąc za wizytę dołożyliby swoją małą pomocną cegiełkę.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w bardzo przyjemnym barze przydrożnym, tuż przy samej plaży. Przy piwku i prze, ale to przepysznych lodach o smaku orzecha włoskiego posłuchaliśmy dźwięków nut płynących spod palców dwóch gitarzystów-śpiewaków.
Wycieczka była przemiła, wieczór również (bo byliśmy sami, co coraz bardziej doceniamy) i myśleliśmy, że w tak miłym nastroju opuścimy Port Elisabeth. A tu taka przykra niespodzianka z tą boją dziś rano! Mamy nadzieję, że ostatnia z serii.
Poniedziałek, 16 marca
Friendship Bay jest jeszcze piękniejsza od strony kotwicowiska niż od strony plaży. Oprócz tego, że w nocy i nad ranem stuknęliśmy w stacjonujących nieopodal nas Szwajcarów (mieli chyba za długi łańcuch i kręcili się przez to inaczej niż wszystkie statki), jest tutaj bardzo spokojnie. Jachtów niewiele, woda przepyszna: czysta, ciepła i bez zagrożeń, a co najważniejsze bogata w życie. Najwięcej tu papugoryb w jednej z pierwszych faz, to znaczy o szarym kolorze, cała masa „chirurgów”, podłużnych ryb trąbek (trumpet fish) i innych rybek koralowych.
Uwaga, jesteśmy już dość nisko na południu. Tutaj, w przeciwieństwie do wysp położonych na północ od Saint Lucie, można jeść ryby koralowe bez zagrożenia, że złapie się ciguaterię, chorobę spowodowaną jedzeniem toksycznie zatrutych ryb spożywających zniszczone koralowce. Tak więc Daru z Michelem uparli się żeby coś złapać kuszą. Michel dorwał jakieś niewielkie rybki, raptem trzy małe sztuki, ale przyrządził wyśmienicie: na surowo w zalewie winno-cytrynowej, palce lizać. Daru natomiast złapał trzy langusty, dwie małe i jedną dużą. Był więc towar przynajmniej na aperitif, bo na potrzeby kolacyjne to jednak troszkę za mało.
W takim miejscu jak to wypoczywa się w stu procentach. Zauważyłam, że jeśli pojawia się u mnie stres, to tylko w portach, albo na kotwicowiskach „cywilizowanych”, gdzie trzeba się spieszyć do sklepu, do banku, do urzędu, itd. Tutaj nie ma nic oprócz restauracji (tej, w której byliśmy ostatnio na lunchu i było ekstra, ale tym razem wczorajsza tam kolacja bardzo nas zawiodła jakością i wysokimi cenami), tak więc już zupełnie nie ma się po co spieszyć. Och jak fajnie!!!
Rano pływanie, po południu plaża i też pływanie, Moana pływała pierwszy raz w dmuchanym kole dla początkujących pływaków (bardzo jej się podobało), gra w bule (petanque), żyć nie umierać. Dzień zakończony został przepyszną kolacją (świnka z warzywami) i jednym z lepszych filmów jakie ostatnio widziałam :  „The last King of Scotland” o puczu w Ugandzie, odwiecznej głupocie mas, braku możliwości wyborów moralnych, przemocy i miłości. Dochodzi północ, więc kończę i zmykam do łóżeczka wygrzanego od dłuższego czasu przez Darunia.  
Przeglądałam na szybko stare zdjęcia. Trafiłam na jedno, którego nie pamiętam, nie wiem kto, ani kiedy je zrobił. Bardzo mi się spodobało, nawet łezkę uroniłam. Ech Bartek, nawet nie wiesz…Dobranoc…
OJ JAK MIŁO!!!
Środa, 18 marca
Nastała bieda, zapewne z powodu ogólnoświatowego kryzysu. Od paru dni stoimy w zatoce przyjaźni i skończyło nam się jedzenie, musimy więc żyć tym co złowimy. Chleb piecze Michel, a resztę zdobywamy w morzu. Siadamy więc przy pustym stole ze smutnymi minami i zjadamy to co natura da. Bieda panie!
NA BUBU BIEDA PANIE!
Zatoka przyjaźni okazała się głównie przyjazna dla naszych żołądków. Przy jej podwodnym zwiedzaniu trafiliśmy na skały obfitości, głównie w langusty. Langusta to taki stwór podobny do wielkiego raka, tyle, że bez szczypiec, więc nie szczypie, wielki kulinarny specjał. Jedną taką sztukę serwują w knajpach na Gwadelupie za około 35 euro, a tu proszę, wczoraj na kolację 27 sztuk, a dzisiaj 24. Nie przeliczamy oczywiście langust na pieniądze, ale zabawny jest ten przelicznik.
Płyniemy na plażę uzbrojeni nie tylko w kusze, ale i sprzęty do pływania dla wszystkich, bo każdy chce korzystać ze słońca i cieplej wody. Miejsce jest urocze, plaża tylko nasza, więc Moanka tapla się do woli przebierając nóżkami pod swoim kołem ratunkowym. Bardzo to lubi, a my lubimy patrzeć na jej radość.
W KOŁO JEST WESOŁO
Zabrałem się wreszcie do silnika przyczepnego czyli zepsutej Yamahy. Francois widząc mój zapał do pracy, ruszony sumieniem i wspomnieniem mojej naprawy ich windy kotwicznej, przybył i tak razem, jak to faceci, zaczęliśmy rozkręcać bestię. Rozkręciliśmy na drobne i wyszło na to, że przyczynkiem awarii była po prostu trefna benzyna, z której wytrąciła się jakaś zawiesina i pozapychała wszystko.
Roboty, czyli przepychania dziurek i czyszczenie elementów trwały ze dwie godziny, po czym po zmontowaniu wszystkiego, wypłukaniu na sam koniec zbiornika i nalaniu nowej benzyny silnik odpalił bez problemów. Brawo ja! Jak zwykle!
Czwartek, 19 marca
Dni nam upływają monotonnie. Dziś znów langusty, tym razem z innego miejsca, mniej, za to większe. No i pożegnalna kolacja Cathy i Michela, jutro rano o świcie odpływają w stronę Gwadelupy skąd ruszą w jakiś zorganizowany rejs przez Puerto Rico, Dominikanę, na Kubę. Zapłacili więc płyną, ale chyba już trochę żałują swojej decyzji. Ja nie wyobrażam sobie takiego zorganizowanego płynięcia w 30 jachtów, jest to dokładnie zaprzeczenie idei tego co my robimy i lubimy, znaczy pełnej swobody wyboru terminów, decyzji i towarzystwa.
Po śniadaniu udamy się do Port Elizabeth na zakupy, jakiegoś mięsa może, bo ileż można jeść tych langust, potem jeszcze wycieczka w górę w celu sfotografowania z lotu ptaka naszej uroczej zatoczki. Potem i nam przyjdzie się zbierać, może już jutro, może pojutrze. Kierunek wyspa Mustique, rezydencja bardzo bogatych aktorów, potem Canouan. Kto to czyta zawsze może rzucić okiem na Google Maps to będzie wiedział o czym mowa, to trzy wyspy na południe od Saint Vincent.
Sobota, 21 marca Urodziny Francois (66) i Moany (1/2)
Dziś gdy się obudziłem Wilbur Cathy i Michela już popłynął w siną, północną dal, zostaliśmy tylko my, Bubu i Harmoony.
FRIENDSHIP BAY – JESZCZE RAZEM: BUBU, WILBUR i HARMOONY
T
O TEŻ WSPOMNIENIE FRIEDSHIP BAY
Wczoraj rano, jeszcze na Bequia, pognałem do Port Elizabeth do banku wymienić pieniądze z dolarów amerykańskich na wschodnio-karaibskie. Jadąc stopem z pewnym białym ogrodnikiem wypytałem go o ceny gruntów na wyspie. Jest to pierwsze miejsce gdzie w oko wpadł nam teren i idea zamieszkania przeszyła nam głowy. Oczywiście tylko teoretyzujemy bo z jednej strony cena około 7 USD za kwadratową stopę, z drugiej mamy jeszcze kilka rzeczy do zrobienia. Idea sama w sobie nie jest nieuzasadniona, powrót i zamieszkanie w naszym klimacie jakoś nam nie przyświeca.
BEQUIA I NASZ CYPELEK (TYLKO MARZENIA)
Z banku wróciłem dość szybko wrzeszczącą taksówką, kiedy to Harmoony odpływali już w stronę Canouan. My postanowiliśmy przepłynąć przez Mustique i ewentualnie zostać tam na noc. Odpaliliśmy silniki, ale przy wyciąganiu kotwicy winda odmówiła posłuszeństwa nie chcąc ciągnąć łańcucha. Skończyłem więc ciągnąc łańcuch i kotwicę rękami i to nie bez wysiłku, ale bardziej przerażał mnie fakt usterki tego jednego z podstawowych elementów łódki. Wyszliśmy w morze, więc problem windy odłożyłem na później.
Idąc na silnikach te osiem mil robiliśmy wodę i patrzyliśmy na zbliżające się cudo jakim jest ta malutka, już nawet z nazwy, wysepka.
Mustique, na której byłem przez chwilę siedem lat temu, tym razem zauroczyła nas od pierwszego kontaktu. Boje z oczkiem na nierdzewnym kręciołku, woda kryształowa, na plaży stoliczki i wszędzie przystrzyżona trawa.
Zjedliśmy śniadanie, zapakowaliśmy wózek i popłynęliśmy do eleganckiego pomostu gdzie pozostawiliśmy nasz  aneks, a sami poszliśmy zwiedzać.
Szwajcaria i to nie ta kaszubska! To nie mieściło się w głowie, gdzie nie rzucić okiem wszystko jest wypieszczone, drogi, chodniki no i wszechobecne angielskie trawniki. Domy, domki i rezydencje rodem z bajki, żywopłoty i kwiaty, klub jeździecki i tenisowy z oświetlonymi nocą kortami. Wiadomo, nocą jest chłodniej. No i szkoła, w sam raz dla Moany kiedyś, z olbrzymim terenem zabaw w parku.
SZKOŁA MOANY
Szkoła oczywiście proporcjonalna do wielkości wyspy. Tak szliśmy i szliśmy, achom i ochom nie było końca. Dotarliśmy do Cotton House, eleganckiego hotelu, których nie ma tu wiele, wiadomo, ma być intymnie. Ceny w dolarach, tych amerykańskich, ale nie różniące się zbytnio od tych z Saint Francois na Gwadelupie.    
KURDE, TROPIKALNA SZWAJCARIA
Wszyscy mieszkańcy i goście przemieszczają się malutkimi samochodzikami, dwa otwarte za szybą miejsca z przodu i dwie poprzeczne ławeczki na równie otwartej pace, miło jest się schłodzić jadąc.
Przeszliśmy pieszo około jednej trzeciej wyspy, ale musieliśmy wracać do portu sprawdzić niemiłe informacje kosztowe. No i szkoda, że okazały się prawdziwe. Boja kosztuje 200 EC za pierwszą noc, następne dwie, trzy są w cenie.
Dwieście EC to kiedyś 200, a dziś już 300 złotych. Jakiś kretyn (niejeden) coś wspominał o opóźnianiu wejścia Polski do strefy euro. Nawet pieprzone Eastern Caribbean dolary, waluta trzeciego świata, jest stała w wymianie do euro i dolara.   
Dziś są urodziny Francois, byliśmy umówieni na szampana i do restauracji na Canouan, więc tylko jedna noc wchodziła w rachubę, ale za 200 EC odpuściliśmy sobie dalszy pobyt na pięknej Mustique i obraliśmy kierunek południe. Na pełnych żaglach i silniku gnaliśmy 8 węzłów aby zdążyć przed nocą.
Jak zwykle ciągnęliśmy wędki, a ja, jako że byliśmy zasłonięci przez moment od fali, zacząłem rozkręcać naszą windę. Stało się w niej coś dziwnego, jakby między obejmujące główne koło stożkowe hamulce wpadł kawałek metalu i powodował wzajemne ślizganie się powierzchni co uniemożliwiało normalną jej pracę. Umyłem wszystkie części benzyną, poskręcałem i … zobaczymy jak będziemy rzucać, a zwłaszcza wyciągać kotwicę. Skończyłem w odpowiednim momencie bo fala przybrała i delikatne wyczyny z przodu stały się niemożliwe.
Tak sobie płynęliśmy gdy dwa wydarzenia zakłóciły nam spokój i pewność dopłynięcia na czas.
Pierwsze to cud. Znów złowiliśmy rybę!
Drugie było mniej miłe, w momencie kiedy ryba walcząc o życie pokazała się cała nad wodą, zgasł jeden silnik. Przyczyna okazała się prozaiczna, zahaczyliśmy o rybacką boję, której lina zakleszczyła śrubę. Będę nurkował, drugi silnik na luz, żagle w dół, stajemy w dryfie, zwłaszcza, ze kłopot większy, mamy zablokowane stery. Na golasa zawiązuję wokół siebie linę bezpieczeństwa - gdyby Bubu, pchana wiatrem, zaczęła mi odpływać, Beatka nawet nie mogła by mi pomóc nie mając silnika i sterów. No i zaczęła się ekwilibrystyka. Fale próbowały oderwać mnie od Bubu, a ja nie dość, że miałem na to nie pozwolić to jeszcze grzebać przy  śrubie i sterach pod wodą. Okazało się, że boje są dwie, a zakręcony dziwacznie sznur zablokował ster. Walka był krótka, trzymany tylko na początku w zębach podwodny nóż poradził sobie szybko z linami, a odkręcana w przeciwną stronę śruba szybko zwolniła drugą boję i byliśmy wolni. Korzystając z zamoczenia członków, umyłem głowę i ciałko słodką wodą. Chcąc nie chcąc, wieczorną kąpiel miałem z głowy.
Silnik odpalił, a my przypomnieliśmy sobie o wędce i czymś tam może jeszcze na końcu. Przy skręceniu żyłki okazało się, że w wodzie jest ruch oporu, więc po chwili Beatka wzięła do podbieraka piękną Wahoo (Thazard) 66 centymetrów, na oko jakieś 3 kg. Ale będzie kolacja!
NARESZCIE!
Jak wchodziliśmy między pławy naprowadzające było już szaro. Chwilę potem kotwica zaryła w dnie i trzyma do teraz. Francois i Nelly przypłynęli zobaczyć zdobycz, którą szybko wyfiletowałem, więc wrócili do siebie nie na jajka sadzone jak planowali.
My przy filmie zajadaliśmy cudnie smaczną świeżutką Wahoo z fasolką szparagową prosto z targu i popijaliśmy wino. Zrobiłem też zupę rybną, moją specjalność, ale to na jutro. I tak trzymać.
Będąc jeszcze w Saint Francois dostaliśmy masę filmów od Jean-Pierra (wiedzie mu się dobrze, choć z powodu strajków w sklepach ciągle pustki), a część sam przetransformowałem na divix z jego płyt dvd. Do tego dostaliśmy ze 150 filmów od Michela. W większości są to filmy francuskie, trochę starych, dużo nowych. Oglądamy je teraz powoli na komputerze (telewizor przecież szlag trafił) i musimy uczciwie przyznać, że kino francuskie to zacne kino. Do tego bardzo różnorodne, od kryminałów i thrillerów począwszy, na komediach czy bardziej zaangażowanych utworach zakończywszy.
Niedziela, 22 marca
Przygód ciąg dalszy. Wczoraj wybraliśmy się z Beatką i Moaną w wózku na wycieczkę  pieszą wokół wyspy. Wyspa Canouan i Charlestown to najohydniejsze miejsce w jakim byliśmy do tej pory. Sucha zieleń, bałagan i brud.
Popłynęliśmy do miasteczka w poszukiwaniu stacji benzynowej i doszliśmy do cypelka z widokiem głównie na piękny żaglowiec Sea Cloud 2, który wpłynął na żaglach i zarzucił kotwicę poza zatoką. Nie wiedzieliśmy wtedy, że będziemy mieli z nim do czynienia. Zapewnieni, że stacja paliw ma paliwo i będzie otwarta w poniedziałek ruszyliśmy poprzez miasteczko i wzgórze aby zobaczyć co z drugiej strony wyspy piszczy. Doszliśmy do przepięknej laguny do której można teoretycznie wpłynąć, ale jest to wyczynem żeglarskim. Asfalt się skończył i tak szliśmy drogą szutrową obserwując jedyny katamaran zaparkowany w lagunie.  
LAGUNA NA CANOUAN I MUSTIQUE W ODDALI
Było już dobrze po południu, kolory nabierały ciepła, a słońce stało się już przyjemne i nie paliło skóry. Zadowoleni z pomysłu wycieczki rozmawialiśmy o czymś tam, gdy nagle stanęliśmy jak wryci. Przed nami wyrosła brama, a za nią … drewniana droga z palmami po środku.  
BRAMA DO RAJU?
Zadziwieni, próbowaliśmy ją otworzyć myśląc, że może to brama do raju. Byliśmy jednak  obserwowani przez kamerę więc brama otworzyła się sama i ukazał się nam czarny anioł w mundurku. Doszliśmy do niego i zobaczyliśmy domy drewniane na palach, piękną plażę z kortami tenisowymi, a po chwili przepiękne pole golfowe i gotycki kościół w środku miasteczka jak z bajki. Raj panie! Dla bogatych raj. 
PLAŻA I POLE GOLFOWE
ZNOWU SZWAJCARIA?
Byliśmy w szoku, widok był tak piękny. Tym razem małe samochodziki z Mustique zastąpione zostały meleksami czyli elektrycznymi wózkami poruszającymi się po miasteczku bezszelestnie. Szok był tym większy, iż chwilę wcześniej uważaliśmy Canouan za ohydę, a tu masz, znów Szwajcaria, czysto, kolorowo, wszystko wymuskane do najdrobniejszego detalu. Naprawdę raj. I na dodatek pogoda też była dla bogaczy.
Słońce zachodziło więc postanowiliśmy wracać. Patrząc na Bubu z góry, a potem na wyczyny matołów z Sea Cloud 2, wielkiego żaglowca, którzy próbowali przybić do pomostu szalupą ratunkową pomimo zbyt dużej fali, schodziliśmy w dół do hotelu, przy pomoście którego zostawiliśmy aneks. Coś mnie tknęło widząc ich wyczyny, było to właśnie w pobliżu naszego aneksu. Gdy doszliśmy było już widać, że coś się stało. Aneks przy pomoście stał bez silnika, który to leżał na pomoście.
Cholera jasna! Wielce skonfundowani członkowie załogi żaglowca, przepraszają, podchodzili szalupą i rozwalili kawałek pomostu, a nasz aneks wywrócił się do góry dnem i silnik spadł do wody.  Przepraszają, zaraz wezmą silnik do nich, ich serwis techniczny wszystko wyczyści i oddadzą jak nowy. Ok., zwłaszcza, że to ruina od Jean-Pierra, która i tak szwankowała.
Hola, hola, jednak. Przyglądam się aneksowi i widzę coś dziwnego, a po wyciągnięciu go na pomost, okazuje się, że jeden z pływaków jest częściowo oderwany od poliestrowej rufy do której przypina się silnik. We are very sorry!
Fuck you with your sorry, myślę sobie, ale zapewniają, że zabiorą też aneks, mają swoje duże zodiaki i co trzeba, więc skleją w nocy, do rana wyschnie i będzie cacy.
Niekompetentne zbolce, myślę patrząc na ich wyczyny z niemieckimi emerytami, którzy to próbują się wtarabanić do ich Zodiaków, a to przewracając się, a to wpadając na siebie, bo fala miota nimi zdrowo. Nie trzeba być wielkim żeglarzem aby widzieć, że fale idą czwórkami jak nasi żołnierze do nieba w 1939, i że po czterech dużych falach jest minuta przerwy i można spokojnie robić co się chce. Każdy kto obserwuje morze to widzi i wie takie rzeczy. A tu proszę nabór z ulicy. Byle tanio. Zbolce.
Ok., spadać, nam w głowie już urodziny Francois i wyjście do knajpy, ale wcześniej prezenty i szampan na Bubu.
FRANCOIS + BEATKA = 100 LAT. A MOANA TYLKO ½ LAT, TEŻ DZIŚ.
Francois dostał krótkie spodnie, butelkę Ricard’a, oraz program nawigacyjny z mapami. Knajpa urodzinowa była w hotelu Temerind, zbliźniaczonym z tym golfowym z drugiej strony wyspy. Była elegancka, kelnerki rozkładały gościom serwetki na kolanach, a kelner dolewał wina kiedy trzeba. Ja, spragniony niemieckiej krwi zjadłem stek, Bea i Francois żywe nadzienie wielkich muszli czyli „conch” po angielsku, a „lambis” po francusku, a Nelly rybę. Sto lat Francois!
Poniedziałek, 23 marca
W niedzielę rano sklejony aneks pojawił się na pomoście wraz z silnikiem. Przygód było później sporo, silnik nie działał właściwie i odwiedził jeszcze dwukrotnie Sea Cloud 2. Aneks jest naprawiony, ale cieknie bardziej niż ciekł. Muszę to ja wziąć go w obroty. Silnik niby działa, ale i tak będziemy go tylko trzymać jako zapas, bo pali jak smok. Za to naprawiona Yamaha, założona na aneks Harmoony działa jak złoto. Sprawdziliśmy ją płynąc dziś rano po olej napędowy i benzynę. Znów mamy pełne zbiorniki.
Poniżej informacje dla rodziny, które dla postronnych często są upierdliwe, tak jak były dla mnie kiedy nie byłem zainteresowany.
Moana je już nie tylko mamine mleko, je też słoiczki oraz po wielkich trudach pije mleko z buteleczki. Na razie nie zmieniło to jej nocnych przyzwyczajeń i budzi się trzy razy, o północy, trzeciej i szóstej.
Zęby jeszcze się nie pojawiły, ale już je widać pod dziąsłami. Dziecko zwiększyło chwytność i są z tym same kłopoty. Wpływ na to ma zapewne jej zasięg rąk, który się zwiększył z powodu możliwości siedzenia. Sama siada, jak również sama trzyma butelkę pijąc wodę czy mleko.
OSTATNIE WIEŚCI PO 6 MIESIĄCACH  
Środa, 25 marzec 2009
Od wczoraj stoimy w małej zatoczce na wysepce Mayreau. To zapewne jeden z cudów świata. Stoimy dziobem z 20 metrów od plaży, za którą parę palm oddziela drugą plażę od strony Atlantyku. Widzimy więc dwie różnokolorowe wody, jedną spokojną, drugą wzburzoną. Ta od naszej strony jest kryształowa, piaseczek na plaży drobniutki, a w głębi lądu kamienne ślady cywilizacji w postaci hotelowego baru i miejscowej trzystolikowej knajpki połączonej ze sprzedażą różnych malowanych koszulek. Będzie dobra na urodziny Beatki.
Byłem w tej zatoczce w prawie moje 43 urodziny w listopadzie 2002 roku z Małgosią. Była to dziesięciodniowa podróż na katamaranie aby zobaczyć jak to jest.
KIEDYŚ I DZIŚ
Canouan nie pozostawiło na mnie żadnego wrażenia. Była to jak na razie najmniej wyrazista, bez charakteru i bez uroku, nudna wyspa o roślinności suchej i smutnej. Jedyne miejsce, gdzie były palmy to tylko teren prywatny hotelowo-golfowy, który widzieliśmy z góry podczas naszego spaceru (nota bene próbowaliśmy tam jeszcze raz wejść z Nelly i Francois, ale tym razem nas nie wpuścili! Bo to teren prywatny i trzeba mieć specjalną przepustkę. Tak też się okazało, że ponad połowa wyspy jest niedostępna dla zwykłego spacerowicza i tubylca).
Poza tym reszta wyspy to brzydkie miasteczko, kamienie i małe lotnisko. Woda akurat była mętna, bo fala wchodziła do zatoki, więc nawet tutaj wrażenia były kiepskie. Bardzo żałowaliśmy, że akurat tak się złożyło, że trzeba było za wszelką cenę płynąć na Canouan z powodu urodzin Francois, gdyby nie to zostalibyśmy trzy noce na Mustique, gdzie woda była krystaliczna, a piękno i estetyka lądu pieściła oko.
Za to teraz oko pieszczone jest jeszcze bardziej. Zatoka Saltwhistle Bay na Mayreau jest fantastyczna. Wąska mierzeja pełna palm, cywilizacji niewiele (za to dużo statków, ale raj jest dla wszystkich), obrazki niczym z pocztówek i to bez żadnego naciągania. Wczoraj wsadziliśmy Moanę do jej żółtego koła i popłynęliśmy ciągnąc ją za nami aż do brzegu. Dziewczynka ubaw miała po pachy, podobnie jak i wodę morską, którą ewidentnie bardzo lubi. Ani na chwilę nie ma momentu zawahania gdy ją wkładamy do morza, od razu się śmieje i pedałuje swoimi krótkimi nóżkami. Do nieprzemakalnej torebki zabraliśmy mały ręcznik i pieluszkę, żeby okryć ją na brzegu od słońca i wiatru. Przeszliśmy całą plażę, byliśmy prawie we wszystkich miejscach, gdzie były Dara ślady jeszcze sprzed siedmiu lat. Uroczo. Powrót na łódkę odbył się przy jeszcze większym zadowoleniu małej z obcowania z wodą.
DARU Z MOANĄ PŁYNĄ NA BRZEG (PO PRAWEJ DZIÓB BUBU)
Moana staje się żywym złotem. Już nawet na moment nie można jej spuścić z oka, taka już jest sprawna i potrafi fiknąć koziołka w najmniej oczekiwanym momencie. Szczególnie w momencie kiedy przez sekundę nikt na nią nie patrzy. Ostatnio mieliśmy z nią trudne chwile z powodu przechodzenia z piersi na butelkę. Pierwsze próby były totalną porażką, odmawiała smoczka z mlekiem kategorycznie, zanosząc się przy tym od płaczu. Nie było wręcz mowy, żeby zgodziła się na zastąpienie naturalnego produktu produktem zmodyfikowanym. Odstąpiliśmy więc na parę dni od prób przestawiania wieczorem, kiedy to jest najbardziej zmęczona, rozkapryszona i spragniona pieszczotliwego kontaktu z maminym cacusiem i rozpoczęliśmy próby w południe. Jak ta lokomotywa z wiersza Tuwima, najpierw powoli i ospale, potem stopniowo się rozkręcała, a teraz jak dorwie butelkę to się tak rozpędza, że zatrzymać jej się nie da. Wieczorem też już chętnie pije sztuczne mleko. Zwycięstwo po naszej stronie. Pierś dostaje jeszcze po południu, rano i w nocy, ponieważ niestety dalej się budzi (ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu, bo chciałabym już się porządnie wyspać i napić wina wieczorem bez wyrzutów).
Pamiętacie piękny rysunek Mleczki przedstawiający jak zawsze kwintesencję komunizmu - ohydny blok mieszkalny (wielka płyta) i widok z okna na … Podpis pod rysunkiem brzmiał: pokój z widokiem na może. Ten widok na może to był tylko fragment afisza z tekstem: pomożecie?
My też mamy taki widok z okna:
POKÓJ Z WIDOKIEM NA MO…
Ale żeby nie było, że może oszukujemy, poniżej żywy dowód z dziobem Bubu i aneksem gotowym do klejenia.
DOWÓD
Ponieważ tu za wszystko się płaci, my też wysyłamy mailem zdjęcie z widokiem na morze (to pierwsze bez Bubu) za ogólnie przyjętą tu opłatę, to jest jedyne 10 ECD.  
A tak nawiasem mówiąc patrzę na to zdjęcie i na ten sam widok przed nami i sobie myślę, że to nie mieści się w pale!
Obejrzeliśmy dwa zadziwiające francuskie filmy, można powiedzieć zaangażowane kryminały i z założenia niegłupie bo nagrane z Arte. Tytuły to: „La cavale” i „Apres la vie” („Ścigany” i „Życie dalej” - tłumaczenie tytułów jest nasze i na pewno bardzo dobre, bo w konsekwencji sensu filmów, które przecież obejrzeliśmy, a nie dosłowne). Trzeba je obejrzeć oba albo wcale, autor błysnął pomysłem skrzyżowania w sensie wydarzeń losowych i wyborów z kiedyś, ludzi, w dwóch niezależnych, aczkolwiek mimo wszystko, powiązanych ze sobą filmach. Pomysł pozwala na bardzo ciekawe inne spojrzenie na te same wydarzenia i mimo, że akcja toczy się wolno, jakby pozostawiając czas widzowi na refleksję, wciąga i daje do myślenia. Polecamy!
Obejrzeliśmy właśnie następny film (Daru trochę przysnął jak zwykle, ale nadrobi). Ten film szczególnie serdecznie rekomenduję mojemu synowi, który posiada już niesamowitą mądrość życiową jak na swój wiek, a to może tylko mu dodatkowo pomóc. Tytuł oryginalny: „Peaceful Warrior” (oczywiście nie chciałam na początku oglądać myśląc, że to kolejny z serii  Stevena Seagal’a albo Chucka Norris’a, ale tytuł po tłumaczeniu nastawił mnie bardziej pozytywnie: „Siła spokoju”. I warto było! Jest to kwintesencją tego, co przez całe dojrzałe życie czułam w sobie: poczucie wartości, pewność siebie i dążenie do celu będąc pewnym, że skoro mam wolę, to tak się stanie. I bycie sobą. Zawsze i w każdej okoliczności, oczywiście z małą dozą naciągania wtedy, kiedy dany cel był tego wart. I tu zdałam sobie sprawę, że całkiem nieświadomie nazwa naszej łódki jest podwójną afirmacją tegoż właśnie. BUBU, czyli „ be you”, „ be you” literując po angielsku. Zbieg okoliczności? Chyba tak, bo wyjściowo zupełnie inaczej tłumaczyliśmy tą nazwę, z resztą nie gorzej. (B jak Beata i Ubu ku pamięci najmądrzejszego pieska na świecie).
Kolejny dzień na Mayreau dobiega końca. Dziś było pięknie, za oknami ciągle piękne pejzaże, woda ciepła, znów taplałam się długo z Moaną na kole, a oprócz tego sama opłynęłam zatokę wzdłuż i wszerz dwa razy. Najgodniejsze uwagi: stadko małych kalmarów (śmieszne są, w ogóle się nie boją jak się nurkuje, żeby się im przyjrzeć, same przyglądają się z równie wielkim zaciekawieniem) oraz wielka płaszczka (southern stingray), poza tym piach, stare puszki po piwie lub butelki po winie, urwane cumy i zniszczone koralowce. Daru z Francois naprawili silnik utopiony na Canouan oraz ponownie przywrócili do życia windę kotwiczną na Harmoony. Same pozytywne wydarzenia.
TŁUM NA PLAŻY
A jutro moje urodzinki. I to nie byle jakie, bo 35-te. Dwa lata temu byliśmy właśnie w Tignes na nartach z Danusią i Zbyszkiem, skąd do tej pory (prezent urodzinowy od nich) mam cudną deskę pod ciepłe naczynia.  Dwa razy klejona, wygląda jak nowa. Hm, narty? A co to jest?
Czwartek, 26 marca 2009. Urodziny Beaty (35)
W urodzinową noc Moana dała nam czadu. Pierwszy raz, bo zawsze musi byś ten pierwszy raz. Obudziła się o 4 rano i za nic nie chciała spać tylko się darła w niebogłosy i nie pomagało tłumaczenie, że gdyby urodziła się w rodzinie z marginesu toby już dawno wylądowała na śmietniku czy w wodzie. Nawet znieczulający syropek na zęby nie chciał pomóc. Jakoś przeżyliśmy, więc spaliśmy rano do dziewiątej, a wstrętna Moana nawet do dziesiątej.
Wszystkie jachty wymiotło i zaczęliśmy się zastanawiać czy wszyscy wiedzą to czego my nie wiemy? Przypłynął tylko jeden duży katamaran z polską banderą. Firmowy. Widząc wielkość i różne kule nad kabiną, pojechałem zapytać się o prognozę pogody, ale nie mieli. Będą dzwonić i się pytać.
Przed samym południem poszliśmy z Beatką na urodzinowy lunch do miasteczka za górą. Wydawało się że będzie ohydnie, ale szybko przyciągnął nasz wzrok uroczy kościółek z platformą widokową na Tobago Cays za nim. W środku też był uroczy, bo skromny.
KOŚCIÓŁ KAT.
W miasteczku była tylko jedna uliczka z paroma zamkniętymi sklepami i knajpkami, z których dobiegała wszechobecna muzyka reggae i charczący z głośników Bob Marley. Sklepy okazały się zamknięte, ale otwarte jak jest klient. Trzeba stukać.
Zasiedliśmy w knajpce skąd nie dobiegała muzyka. Natychmiast po naszym usadowieniu i zamówieniu zimnego piwa miła pani włączyła sprzęt i z głośników wydobył się dźwięk naszej ulubionej już reggae, co z innymi knajpkami wokół dało stereo czy nawet quadro.      
JAK TO W KNAJPCE - SIĘ PIJE
Beatka zamówiła swoje ulubione wnętrzności muszli po kreolsku, a ja kotleciki jagnięce. I jak na takie zadupie świata przyniesiono (już po piątym piwie) delicje. Nawet zielona fasolka z marchewką ugotowane były na chrupko! Brawo.
Po powrocie do naszej zatoki Beatka popłynęła do Harmoony po ich aneks, jako że nasz jest w klejeniu. Przypłynęli na wiosłach, Francois nie umiał odpalić utopionego i naprawionego silnika Suzuki. Miał pecha, ja odpaliłem od razu i wróciliśmy na łódkę aby popłynąć z Moaną na plażę. Suzuki ma zepsutą pompę paliwa, padła membrana i do czasu kupienia nowej idzie w odstawkę.
Wieczorem szampan i prezenty na Bubu, a potem idziemy do trzystolikowej knajpki na plaży, zabierając ze sobą własne schłodzone wino. Sto lat Beatko, oby twoje życie było ze mną tak szczęśliwe jak moje jest z tobą!
Bardzo miły był ten urodzinowy dzień. Wycieczka do miasteczka była przyjemnością wielką, bo i niespodzianką podszyta. Myśleliśmy, że nic zupełnie tam nie ma, a tu proszę, masa knajpek, ładne domki, sklepy, a nawet Internet cafe, do którego może jutro zajrzymy mimo sporej odległości od naszej zatoki. Po drodze co chwilę przychodziły smsy z życzeniami urodzinowymi, były i telefony. Wszystkim, którzy o mnie pamiętali serdecznie dziękuję!
Po powrocie wsadziliśmy Moanę jak co dzień do koła i popłynęliśmy na brzeg odbyć spacer po drugiej stronie mierzei. Wiało mocno, ale dzikość i nieskazitelność piasku była ponad to.
Pod wieczór przybyli do nas nasi nierozłączni, czyli Nelly i Francois, czas na szampana. I na kokos, który Daru rozpołowił swoją maczetą przy zmierzchu nacinając sobie kawałek palca. Kokos był pyszny, a palec…. Do wesela się zagoi!
Prezenty były super! Koszulka od Darunia + sery pleśnowe (nie do znalezienia tutaj, więc chapeau bas!), spodenki i grejpfrut (równie wielki rarytas tutaj) od Harmoony dopełniły szczęścia. Ubrana od stóp do głów  w nowe ciuszki wylądowałam z całą ekipą w knajpie nie trzy, ale dwustolikowej. Dekor dekorem, jedzonko było przepyszne i ponad nasze siły ilościowo. Wina było mało, bo tylko dwie butelki, ale żeby zakończyć odpowiednio urodzinowy dzień wylądowaliśmy u nas na digestifie. Wszyscy whiskey, ja stary rum. Kiedy ostatnio łyknęłam mocnego alkoholu? Oj nie pamiętam, a okazja była nader dobra, żeby zacząć powracać do formy. Oby tylko Moana tej nocy nie dała tak popalić jak wczoraj, Może zachowa się odpowiednio w ramach prezentu urodzinowego dla mamy. Zobaczymy.
URODZINOWY WIECZÓR BEATKI
Piątek, 27 marca 
Moana próbowała powrzeszczeć o 5 rano, ale maminy cycek załatwił sprawę. Ja jednak już mocno nie zasnąłem, hałas coraz większych fal rozbijających się na plaży nakazywał czujność. Wiatr zmienił kierunek, podobnie jak i fala, która zaczęła wchodzić do zatoczki i bujać mocno. Zacząłem się niepokoić, nasze najlepsze od paru dni miejsce, zaczynało okazywać się niebezpieczne. Byliśmy zbyt blisko plaży, a kotwica leżała na głębokości 1m50. Wszystko było pięknie przez parę dni, bo morze było jak tafla, jednakże przy dużej fali samo podejście nad kotwicę groziło wyrzuceniem Bubu na brzeg.
Spadamy stąd, rzuciłem do Harmoony przez radio, odpaliłem silniki i z zimnym potem na plecach obserwowałem wchodzące fale, aby nauczyć się ich rytmu. Wyczekałem względnej przerwy między dużymi falami i powoli zbliżyłem się do plaży, Beatka szybko wyjęła dziobową trójkątną cumę i w parę chwil znaleźliśmy się nad kotwicą o parę metrów od plaży. Kotwica jest, cała wstecz. Uff, wychodzimy.
Stoimy teraz w zatoce Saline Bay przy miasteczku Old Wall w oczekiwaniu na Harmoony, robimy wodę, ładujemy akumulatory i bujamy się na coraz większej fali. Już wiemy, że od popołudnia fala ma się jeszcze zwiększać, więc przeniesiemy się zaraz na drugą, to jest południowo-wschodnią, stronę wyspy do Windward Bay. Tam powinna być kryształowa, gładka woda, no i będąc otoczeni rafą koralową, miejsca do nurkowania. Ta wszechobecna tam rafa nakazuje też najwyższą czujność przy wchodzeniu na kotwicowisko, pogoda nam nie sprzyja, jest pochmurno i spadł nawet kapuśniaczek, pierwszy od czterech tygodni deszcz.   
Już jesteśmy zakotwiczeni w Windward Bay, Daru właśnie zakłada maskę i płetwy, żeby iść sprawdzić kotwicę. Fali tu nie ma, zatoka jest świetnie chroniona, wieje natomiast dobra dwudziestka, więc musimy mieć pewność, że kotwica jest wbetonowana.
Potem postaram się poszukać przejścia do miasteczka, mamy zamiar dzisiaj umieścić te słowa na Internecie. Ale czy się uda tam dotrzeć, pewne nie jest widząc gąszcz jaki nas oddziela od zabudowań.
Niedziela, 29 marca 
DNIA NASZEGO POWSZEDNIEGO.
Jak wygląda nasz zwykły dzień kiedy nie ma przygód i stoimy na kotwicy schowani przed złą falą?
Wczoraj wieczorem, już po kolacji i filmie, wyłożyliśmy się na miękkich pufach naszego zewnętrznego salonu i głowa w głowę, patrząc na niebo, snuliśmy plany na bliższą i dalszą przyszłość. Samo niebo jest tu ciekawe. Z jednej strony widać Wielką Niedźwiedzicę, Mała jest już niedostępna, podobnie jak jej gwiazda polarna schowana za horyzontem. W zamian za to widać już krzyż południa, widoczny na południe od 15 stopnia północnego równoleżnika. Nikt, kto nie był tak blisko równika i na południe od niego, krzyża na niebie nie widział. Całe szczęście, że Chrystusa ukrzyżowali, bo jak widać to łatwiej z takim krzyżem jako symbolem, wszędzie go pełno, nawet na niebie. Gdyby Chrystusa utopili, każdy by się bał spać z akwarium nad głową.
Księżyc też wygląda inaczej. U nas w zależności od jego wypełnienia światłem słonecznym rogalik jest jak d lub p. A tu rogalik jest jak uśmiechnięta lub smutna buźka czyli jak u lub n.
Patrzyliśmy w niebo przeszywane co jakiś czas spadającymi gwiazdami i snuliśmy plany od Alaski po Ziemię Ognistą, próbując dostosować okresy klimatyczne do naszych możliwości czasowych. Stanęło na tym, że po wakacjach w Polsce (oj coś chyba mi się pomyliło z tym słowem wakacje), wrócimy na Grenadę lub na Trynidad aby do końca roku kontynuować naszą  podroż wzdłuż wybrzeży Wenezueli, aż do Antyli Holenderskich czyli Curacao i Aruby. Następnie zamierzamy przeskoczyć całe Morze Karaibskie, czyli dopłynąć Jamajki gdzie chcemy spędzić ewentualnie trochę czasu po uprzednim sprawdzeniu poziomu bezpieczeństwa. Z Jamajki to już rzut beretem na Kubę, celu naszego przez morze płynięcia.
Kuba, jak Castro, długo nie pociągnie, a jak Fidela szlag trafi to istnieje duże ryzyko, że w kraju tym na jakiś okres zapanuje chaos i przestanie być frequentable. Kubańska mafia z Florydy, dziki kapitalizm znany z Polski, bezład i bezradność policji opanują kraj przy pomocy różnych służb nie zapominając o amerykańskich.
Nie dość, że Kuba będzie terenem walki wpływów, jest to przecież olbrzymia wyspa i olbrzymi rynek, zatraci na dodatek swoją specyfikę i lekkość bytu gospodarki centralnie sterowanej.
Po Kubie, na której zapewne spędzimy święta i pierwsze trzy miesiące 2010 roku, jedynym rozsądnym kierunkiem jest Meksyk i powolne nim spływanie na południe do Costa Rica, przez Belize, Honduras i złowrogo brzmiącą Nikaraguę. Gdzieś na Costa Rica trzeba znów będzie zostawić Bubu na okres cyklonów. W tym okresie mamy do wyboru zwiedzanie dwóch Ameryk, północnej i południowej. Stanęło na północnej ze względu na niemożliwość jeszcze zaszczepienia Moany na żółtą febrę obecną w południowej. 
Tak mniej więcej wysnuliśmy nocne plany, aby zasnąć przy budzącej się na pierwszy nocny posiłek Moanie.
Poranek jest standardowy, pobudka jest wtedy kiedy się obudzimy i oczywiście jak mała pozwoli czyli między 7 a 9. Leżymy i rozwiązujemy krzyżówkę, tą z Przekroju, ściągniętą z Internetu, lub Przymrużkę, przysłaną mailem przez Misiową Gosię. Moana zachwycona naszą łóżkową przestrzenią przetacza się na prawo i lewo gaworząc swoje.
Jak już przyjdzie odpowiedni moment to wytaczamy się do salonu, na kawę i naszej produkcji jogurt, który Beatka faszeruje dla siebie różnymi zbożowymi dodatkami. Potem idziemy pływać, na zmianę, jako, że Moanę trzeba mieć na oku. Czasami tylko, jak Moana zaśnie, pływamy razem, ale niezbyt daleko łódki. W czasie tego pływania zdarza mi się wrócić po kuszę i parę langust ląduje w siatce.
Do lunchu każdy osobno prowadzi „ulubione” zajęcia, Beatka sprząta i utrzymuje Bubu w stanie zdatnym do spożycia, a ja przy czymś grzebię, na przykład ostatnio kleiłem aneks (i tak cieknie po tum klejeniu).
Koło w pół do pierwszej zasiadamy do lunchu. Ze względu na ubogość możliwości zakupowych, jemy na zmianę, jajko na miękko lub kiełbaski parówkowate, kanapki z szynką duńską i bekonem z piklami, dużo różnych ryb z puszek, no i zawsze dużą sałatę ze wspólną bazą składającą się z pomidora, ogórka, papryki, cebuli, szczypiorku i rzymskiej sałaty mieszanej z serem i oliwkami (ja) lub tuńczykiem (Beatka) i zakrapianą octem z Xeres i oliwą extra dziewica. Do tego zimne piwo.
Po południu gramy w Scrabble, piszemy i idziemy znów pływać, aby na koniec dnia dobrze się zmyć słodką wodą.
Pływania w zależności od miejsca są lepsze i gorsze, woda mniej lub bardziej przejrzysta, ale zawsze wielką przyjemnością jest wpłynąć w wielką ławicę ryb, które jak żyjąca magma przemieszcza się wokół. Często spotykamy mureny, które omijamy z daleka, jako, że ich ugryzienia leczą się długo. Jak dotąd drapieżników nie spotkaliśmy, jedynie płaszczki.
Wieczór zaczyna się standartowo o 19, godzinie kąpieli Moany, po której dziecina wypija swoją wieczorną butelkę i idzie spać, a my otwieramy naszą wieczorną butelkę i robimy kolację.
Czasami jemy z Harmoony, ale wolimy zwykle być sami. Okazuje się, że mimo, iż sklepy zaopatrzone są miernie, można tu dostać mrożone steki wołowe, jagnięcinę i kotlety wieprzowe. Oczywiście jemy też dużo ryb. Dodatkiem do kolacji jest sałata, cristophine, czasami ziemniak. Najrzadziej jemy dania żeglarskie, znaczy spaghetti i drób. Drobiem nas straszą już od dawna, że niby będą miejsca gdzie tylko do kupienia jest kura. Jeszcze nie spotkaliśmy takich wysp, a w naszej malutkiej zamrażarce mamy zawsze coś na trzy, cztery dni. Tak więc kury nie jedliśmy od paru miesięcy. Zresztą to trochę bzdura te opowieści o kurach,  zawsze można przecież kupić rybę od rybaków. Dla przykładu, dziś na kolację były kotleciki jagnięce z zieloną fasolką poprzedzone jedną  langustą.
Zasiadamy więc do kolacji gdy Moana słodko śpi. Wino kończymy już przy filmie, których mamy setki, więc jest w czym wybierać. Spać chodzimy różnie, miedzy 22 a 23. Jak wyjdzie.
Mamy mało czasu na czytanie, które było naszym głównym zajęciem jeszcze niedawno temu. Teraz czas ten zabiera nam Moana. Wielki to jednak przywilej dla nas przebywania z nią i pewnie wzajemnie, rzadko które dziecko przecież, ma na co dzień swoich obu rodziców. No chyba, że są bezrobotni jak my.
CHOLERA, COŚ ROSNĘ I SIĘ NIE MIESZCZĘ
Wtorek, 31 marca 
Wyspa Union – 2.000 mieszkańców. Dotarliśmy wczoraj do najbardziej na południe położonej wyspy państwa Saint Vincent i Grenadyny. Kotwicowisko i port są naturalne i jest to najbliżej położone bezpieczne i z lotniskiem miejsce od najbardziej znanego na całych Karaibach czyli Tobago Cays.
CLIFTON – PALM ISLAND, DALEJ MAŁA MARTYNIKA, A TU BLIŻEJ GDZIEŚ MY
Miasteczko Clifton jest bardzo sympatyczne, Yacht Club, dostępność wody i paliwa, francuskie delikatesy, to jest francuskie produkty z Leader Price’a w cenie delikatesowych, są też inne sklepy wystarczająco zaopatrzone i ryneczek warzywno-owocowy najlepszy jak do tej pory.
Zanim zasililiśmy naszą spiżarnię zaczęliśmy tarabanić się z wózkiem i Moaną w nim pod górę, do starego fortu. Jedyne 100 metrów w górę, ale za to drogą kamienistą i w południe.
Zlani potem, Beatka z Moaną na rękach, ja z pustym wózkiem dotarliśmy niespodziewanie do najpiękniejszego widoku jaki widzieliśmy na Karaibach. Prawie 360 stopni, z jednej strony w oddali Grenada, z drugiej Saint Vincent i Bequia, a przed nami jak na dłoni Tobago Cays, znane nam Canouan i Mayreau z Old Wall jak na dłoni, na wschód prywatna Palm Island, za nią Mała Martynika i Mały Saint Vincent, a na południe Carriacou. Wszystko otoczone rafą i wypłyceniami nadającymi morzu różnorakie odcienie błękitu. Raj.
RAJ Z GÓRY
Mimo postanowienia popłynięcia dziś rano na Tobago Cays, po bardziej burzliwej niż prognoza pogody wskazywała nocy i poranku, postanowiliśmy zrezygnować z Cays i co się z tym wiąże z wiatru oraz bujania i opuściliśmy ruchliwy, bądź co bądź, porcik Clifton w kierunku przeciwnym. Pozostawiliśmy w nim również Harmoony.
Od pewnego czasu podejrzewamy, że przynoszą nam pecha. Za każdym razem, kiedy jesteśmy z nimi dzieje się nie tak jak byśmy sobie życzyli. A to idziemy do knajpy w której byliśmy sami i było wyśmienicie, a z nimi jest fatalne żarcie, a to oni umawiają się ze znajomym policjantem, który ma nas doprowadzić swoją łajbą w trudno dostępne miejsce, po czym czekamy trzy godziny po nic, więc i tak płyniemy sami. A to ich znajomy przewodnik nie przyjeżdża na spotkanie, a to ich kumpel sprzedaje ryby za 60 EC, a my te same mamy za 30. A to wskazują nam sklep, najlepszy w okolicy, robią w nim zakupy po czym my znajdujemy inny, tańszy i przede wszystkim o niebo lepiej zaopatrzony. Rezygnujemy też z zakupów u ich znajomej i najlepszej straganiary, u innej znajdujemy owoce i warzywa świeższe i tańsze. Mamy wrażenie, że to ich zaprzyjaźnianie się ze wszystkimi, które my traktujemy z odpowiednim dystansem, bo każdy tu jest my friend, dla nich jest jakąś iluzją, o którą już parę razy się starliśmy. Każdy tu chce po prostu żyć i żyje z tej jedynej dziedziny jaką jest turystyka. I pracuje, jak każdy, dla pieniędzy, a nie dla przyjemności jakichś tam, nawet sympatycznych, ludzików.   
Dam przykład, ich super kumpel z Dominiki, według opowieści Nelly, bidulek, który ma parę boji na wynajem, dostał od Harmoony stary, dziurawy aneks. Będzie więc nam wierny jak pies, a za boje płacić nie będziemy. Bidulek olał nas ciepłym moczem jak mu się trafili lepsi klienci, później wysłał nas w góry z kolegami, z których jeden był w Crocsach, a drugi miał chorą nogę. Dom miał przyzwoity i trzy samochody, fakt, że za boje nie policzył zbyt wiele, za to za wycieczki odpowiednio więcej. Biznes jest  biznes nawet jak się jest bidulkiem.
Piszę o tym oczywiście pół żartem, ale powiedzieliśmy sobie, że jak popłyniemy sami, to będzie na pewno pięknie. I jest!
Zatoka Chatham na zachodnim wybrzeżu Union jest urocza, woda czysta, łódek dwie. Widać, że to przeciwny kierunek do tego oklepanego tutaj.

Komentarze