LUTY 2010 - JAMAJKA, KUBA



Poniedziałek 1 lutego
Nie wiadomo jaki mieć stosunek do Jamajki. Jednego dnia mi się ona podoba i jestem zadowolony z jej poznawania, innego jej nie cierpię i chciałbym z niej uciekać.
Samochód wypożyczyliśmy na 8 dni, znaczy 7 za 450 USD, które wynegocjowałem wraz z dodatkowym dniem. Generalnie drogo, ale, jako że w Port Antonio jest tylko jedna wypożyczalnia, cóż było robić.
Tak wiec pierwszego dnia, w sobotę tydzień temu, udaliśmy się na wschód wyspy. Korzystając z weekendu i mniejszego ruchu przyzwyczajałem się do lewostronnego ruchu. No i ten pierwszy dzień był kontynuacją negatywnego, smutnego obrazu Jamajki. Na początek zawitaliśmy do przewodnikowej chluby, hotelu-zamku Trident.
Z przewodnikami jest tak jak z doktoratami. Bierze taki kandydat na doktora w jakiejś dziedzinie dwadzieścia innych, już napisanych doktoratów i prac z tej dziedziny, wyciąga z nich co smakowitsze kąski i tworzy nową, bardzo mądrą i zacną pracę. I tak w kółko. Doktorat jest często wymogiem aby móc pracować dalej na uczelni ze studentami, to taki wyższy stopień, jak w wojsku. Z działalnością naukową niewiele to ma wspólnego.     
Z przewodnikami jest podobnie, delikwent dostaje, na przykład od Gazety Wyborczej, zamówienie na przewodnik o Jamajce. Jako że mówi językami, kupuje dwa, trzy angielskie czy francuskie przewodniki o tejże Jamajce, wybiera i pisze swój nie sprawdzając informacji. Wychodzą z tego kompletne bzdury. A durny potencjalny turysta kupuje „świeży” przewodnik, jako niedrogi dodatek do Gazety Wyborczej i się cieszy. Czyta na przykład o Hotelu Trident, który dziś jest nieczynny i na sprzedaż, a basen w nim zarasta.
Pisze taki autor o autostradzie, którą się gna wzdłuż wybrzeża, no bo w wersji oryginalnej, dziurawa, kręta i bez oznakowań droga przez góry nazywa się Highway Road.  Hehe.
TRIDENT, CHLUBA
Pognaliśmy więc dalej dziurawą drogą pozostawiając historyczna przeszłość Tridenta za sobą, żeby udać się śladami superprodukcji Hollywoodu pięknie opisanej w przewodnikach (Wyborcza i National Geografic). Znaczy Blue Lagoon i Koktajl, filmów, w których Brooke Shields i Tom Cruise prócz swoich wdzięków pokazywali urodę rajskich miejsc Jamajki. Na szczęście kinomanów umiejętność kadrowania wąskich pasków natury przez filmowców nie zmuszała do weryfikacji realiów i niech pozostaną z tymi obrazami. My załamani pojechaliśmy dalej.
Minęliśmy Boston (nie nie ten amerykański), najbardziej znane miejsce ze specjalności kuchni jamajskiej – jerk, czyli prosiacze żeberka z grilla na ostro. Tu wrócimy na lunch, powiedzieliśmy sobie.
Jadąc dalej ładnym skalistym wybrzeżem odbiliśmy w końcu w głąb wyspy kierując się do wodospadów Reach Falls. Tu niespodzianka, elegancki parking, nowo powstałe drewniane domki, i przewodnicy. Przewodników więcej było jak turystów, co nie było trudne, już dwóch by wystarczyło, jako że byliśmy jedynymi gośćmi. Zapłaciliśmy po 10 USD i ruszyliśmy do wodospadu w towarzystwie przewodniczki, która coś tam nam opowiedziała, ale niezbyt wiele, no nie dało się więcej idąc 100 metrów. Rozebraliśmy się i ruszyliśmy w górę wodospadu z pomocą wyspecjalizowanego ratownika (liveguard). Zabawne to było i nawet ładne, zwłaszcza kiedy można było przepłynąć kirka metrów w kryształowej i orzeźwiającej górskiej wodzie.         
REACH FALLS
Jamajka jest wielką wyspą, gdyby zebrać wszystkie wyspy, które zwiedziliśmy od trzech miesięcy to by na Jamajkę nie starczyło. Co więcej, Jamajka ma wielkie góry, ponad 2200 m. n.p.m., co pozwala na posiadanie stałych dużych rzek i wielu wodospadów. Susza tutaj nie grozi.
REACH FALLS 2
Jak się później okazało jednym ze sportów narodowych jest chodzenie po tych wodospadach. Zaczyna się od dołu i wspina w górę rzeki po kamieniach różnymi przesmykami, często walcząc z prądem. Robią to wszyscy, starzy i młodzi, grube i chude kobiety. Tych ostatnich jest niewiele. Generalnie w ciągu trzech tygodni pobytu mogę powiedzieć, że jednej ręki mi starcza na zliczenie zgrabnych kobiet. Charakterystyczne jest to, że wszystkie młode dziewczynki przeistaczają się ze szczupłych saren w wielkodupne klempy (chciałem napisać krowy, ale to nieładnie). Kuchnia taka czy jak?
Odmoczeni pojechaliśmy przez góry do tej kuchni w Boston, czyli na Jerk szeroko opisany w przewodniku. Miejsce szeroko opisane gwarantuje turystyczne podejście do klienta, czyli nagabywanie i zdobywanie go w sposób agresywny. Po uśpieniu Moany zasiedliśmy z nadzieją przy piwie w oczekiwaniu, ja na jerk, Beata na langustę, wszystko z grilla. I jak to zwykle w takich miejscach, żarcie było słabe, suche żeberka ze starego wieprza raczej, a nie z prosiaczka, za to langusta była świetnie grillowana i nie dziwota, leżała pewnie na grillu od tygodnia. Na dodatek było drogo i w atmosferze mało lokalnej, co jeszcze bardziej nas zeźliło i negatywnie ustosunkowało do Jamajki.  
JERK I BEURK (po francusku ohyda)
Załamani poprzednim dniem ruszyliśmy w niedzielę w kierunku zachodnim. Tak już jest na świecie, że kierunek zachodni jest zawsze lepszy i bogatszy. W miastach europejskich dzielnice zachodnie są zazwyczaj bogate, wschodnie zaś biedne. Spowodowane to było zapewne dominantą wiatru zachodniego, co powodowało że smród biedoty nie leciał na bogatych. Zresztą z krajami było podobnie.
Tak więc ruszyliśmy i stał się cud. Minęliśmy moje ulubione w mieście najważniejsze i totalnie dziurawe skrzyżowanie, jedyny porządny budynek czyli rządowy, wiadomo władza o siebie dba, i … znaleźliśmy się na pięknej gładkiej drodze, z białymi pasami upszczonymi kocimi oczami. Domy też jakby stały się ładniejsze.
WŁADZA JAK WSZĘDZIE DBA O SIEBIE
Wróciły nam humory i oglądając górzystą okolicę dotarliśmy do Ocho Rios, miejsca za pan brat z wielkimi statkami pasażerskimi, które zawijają tu aby zaliczyć Jamajkę. Na szczęście była niedziela więc zionęło pustką i mogliśmy spokojnie przejść się po mieście i znaleźć jakąś knajpkę na lunch. 
I znów, jak to bywa w takich miejscach, biały człowiek traktowany jest jako sakiewka, knajpkę wskazał nam tubylec próbujący sprzedać nam jakieś dupersztyki w postaci folderu czegoś tam i choć nie życzyliśmy sobie tego zaprowadził nas na miejsce, po czym zażądał opłaty za usługę. Rozjuszony wygnałem go z knajpy przy pomocy innego czekającego na jelenia nagabywacza. To taka moja stara metoda. 
OCHO RIOS – SZUKAMY KNAJPKI
Knajpka była w porcie rybackim, a raczej zatoczce na 5 łódek. Zamówiliśmy ryby, które wcześniej pokazano nam do wyboru, co było gwarancją ich świeżości. Było świetne. Po prosu doskonałe.
Zadowoleni ruszyliśmy w górę miasta do parku Shaw Park. Droga była żmudna i mocno pod górę, na dodatek miejscowy polecił nam pójść przedtem na szczyt wzgórza w celach widokowych. Po pół godzinie marszu dotarliśmy na szczyt i zobaczyliśmy wyłącznie nadajnik telefonii komórkowej. Reszta wokół była zarośnięta.
Do parku dotarliśmy od tyłu przez szparę w zamkniętej bramie, choć przewodnik mówił o głównym wejściu. Idąc dziką ścieżką przeszliśmy obok fascynującego obrazu cywilizacji i elektryfikacji wsi.
LICZNIKI
Park okazał się wspomnieniem, podobnie jak zamknięty bar,  w przeciwieństwie do ciecia, który sprzedawał bilety za jedyne 10 USD od głowy. Weszliśmy nielegalnie, więc wyszliśmy legalnie główną bramą bez przymusu zakupu biletu wyjściowego.
W drodze powrotnej oglądaliśmy pięknie położone wille mające widok na całe miasto i morze. Pooglądaliśmy też szkołę, która swoimi murami wprowadzała młodzież w dorosłe życie obywatelskie prezentując bohaterów narodowych i symbole ukochanego kraju (zlikwidować k i był by raj).
SZKOLNE MURY
Jednym z symboli jest jak widać poniżej warzywo ackee, o którym pisaliśmy i co potwierdza, że samych bzdur nie piszemy.
ACKEE I INNE
Dużo tych symboli, ciekawe jakie wybrali by Polacy gdyby mieli głosować na 7 polskich symboli? Orła już mamy (tego z Wisły), tyle że jest z jedną głową, a powinny być dwie, bliźniacze. Flaszka żytniej, ukochany kartofel, brzoza, dobra na krzyże powstańczych mogił, morze, na którego dnie trzeba lec z honorem, kremówka też oczywiście i zapewne gest Kozakiewicza, który chętnie pokazujemy całemu światu.
Jeśli chodzi o bohaterów, zwłaszcza tych światowo znanych, jest tylko jeden i to nie papież jak by każdy pomyślał. Nawet na największym zadupiu w górach jamajskich, czorny plantator bananów wypowiedział bez akcentu i zająknięcia – Poland? Ach, Lech Wałęsa! Czapki z głów przed Lechem, choć niechętnie.
Zasiedliśmy w samochodzie i po kilku kilometrach i za opłatą 15 USD od łebka znaleźliśmy się przy najbardziej znanych chodzonych wodospadach wyspy – Dunn’s River Falls. Mocno turystycznie miejsce, ale warto. Woda wali w dół, a ludzie drapią się w górę. Na dodatek długie wodospady spadają do morza na plaży, morza, które w tym miejscu nie jest słone. Uciechy było co niemiara dla całej naszej trójeczki, zwłaszcza kiedy z duszą i Moanką na ramieniu wspinaliśmy się pod górę.   
DUNN’S RIVER FALLS
PO PRAWEJ NA DOLE – OKULARY
Wracaliśmy na Bubu już po zmroku, jadąc prowadzeni przez kocie oczy drogi. Znów lubiliśmy Jamajkę.
Mając dość „cywilizacji” w poniedziałek wybraliśmy się w góry. Jak to my, w samochodzie przygotowany był naplecnik dla Moany, górskie buty, prowiant. No i nie dojechaliśmy w miejsce skąd miał wychodzić szlak. Droga, była nieprzejezdna dla normalnego samochodu, co zrodziło w nas genialny pomysł wykorzystywany później już za każdym razem. Zostawiliśmy samochód koło szkoły, taka all ages school, zapakowaliśmy Moanę do jej terenowego wózka o wiele mówiącej nazwie Jeep i zaczęliśmy piąć się w górę    
ŁADNA SZKOŁA W GÓRACH
Widoki były coraz piękniejsze, odpoczynkiem po drodze był piknik na trawie. Czasami minął nas motocykl, najlepszy środek transportu na taką dziurawą drogę, czasami owładnął nas zapach gandzi. Szliśmy i szliśmy zachwyceni i coraz bardziej zmęczeni, 14 kilometrów mocno pod górę pchając wózek jest nie lada wyczynem. Czas mijał i logika nakazywała nam zawrócić, ale jeszcze jeden zakręt i jeszcze jeden. Przy życiu trzymała nas idea wioski na końcu drogi i zimnego piwa.
Kiedy do niej dotarliśmy okazało się, że sklep jest, ale na szczycie, jakieś dwa kilometry dalej. Cóż było robić, pchaliśmy nasz słodki ciężar razem, kuszeni wizją piwa i zlewani potem.
IDZIEMY WYŻEJ I WYŻEJ
Nie muszę pisać, że sklep był zamknięty - tak jest właśnie w życiu. Niemniej jednak widok ze szczytu grani był zachwycający, w oddali widzieliśmy najwyższy szczyt Jamajki, Blue Mountain Peak 2256m. Wiedzieliśmy już, że jest poza naszym zasięgiem, Moana jest już za ciężka na takie eskapady, a i dla niej cały dzień w nosidełku byłby nie do zniesienia.
Wtedy właśnie pojawiły się dzieci biegnąc ze szkoły. Zapaliły papierosy, wyciągnęły flaszki - oczywiście to tylko słowa piosenki, dzieci przybiegły do nas zainteresowane głównie Moaną w wózku. Dotykały ją, niektóre pewnie nigdy nie widziały białego dziecka. Ja, cwaniuszek, zacząłem wypytywać o właściciela sklepu, wszyscy się przecież znają w takiej wiosce. I nie myliłem się – to mój wujek, odpowiedziała dziewczynka.
Wujek pojawił się niebawem wraz z ciężarówką robotników z plantacji kawy. Piwo było zimne, papierosy zostały rozdane, podobnie jak cukierki zakupione w sklepie, z których dzieci cieszyły się bardzo. Oto właśnie prawdziwa Jamajka, z dala od wybrzeża i turystów, mili i serdeczni ludzie, prosta wymiana zdań i myśli. Cudo!
JAMAJKA
Nasyceni kontaktem z ludźmi udaliśmy się szybko, bo z górki na pazurki, z powrotem do naszego odległego samochodu.
Przywitała nas pani z sąsiedniego domu mówiąc, że szkoła się już zamknęła, więc ona pilnowała naszego samochodu, coś się w związku z tym należy. 100 dolarów jamajskich (1,2 USD) załatwiło sprawę. Wróciliśmy zmęczeni i zachwyceni.   
Głównym powodem wynajęcia na tak długo samochodu była umówiona jeszcze na Curacao (10 USD) wizyta w ambasadzie USA w Kingston w celu zrobienia Moanie Amerykańskiej wizy. Tak więc we wtorek o świcie pognaliśmy przez góry do Kingston, miasta, według przewodników i miejscowych, głównie rozwiniętego kryminalnie.
Zaopatrzeni w wydruk ze strony internetowej ambasady, że z powodów technicznych nie jest możliwe wydrukowanie formularza wizowego dotarliśmy, mimo korków, na czas.
No i zaczęły się schody. Mimo, że Moana, jako obywatel francuski wizy nie potrzebuje, jednak poprzez zmianę planów (zamiast lecieć z Gwatemali do USA popłyniemy z Kuby na Florydę), wiza stała się potrzebna.
Pierwszy kordon ochrony ambasady znalazł umówione spotkanie Moany na liście, ale bez formularza – won! I nie pomagał wydruk ani tłumaczenie, że wina jest po stronie ambasady. Jeśli w ciągu 10 minut nie pojawimy się z formularzem, spotkanie przepada.
Na szczęście kraje takie jak Jamajka czy Polska, czyli trzeci świat, radzą sobie lepiej niż te, tak zwane rozwinięte. Widząc mój wzbierający szał, natychmiast pojawiła się pani, stała bywalczyni sprzed Pewexu (czyli reprezentowanego przez USA zachodu) i powiedziała, że tu, obok, jest serwis komputerowy i tam oni już sobie poradzą z problemem. Serwisów było wiele i wszystkie umiały ominąć program generujący formularze, który, zapewne przygotowany przez Microsoft, nie pozwalał nam na ich  wydruk poprzez serwis internetowy ambasady. Za 1500 dolarów jamajskich (20 USD) formularz wypełniłem, wydrukowano go w kolorze i pognałem do ambasady. Sam, bo tylko jeden rodzic ma prawo wejścia z dzieckiem.
Schody trwały jednak nadal, mimo, że pierwszy kordon obrony demokracji miałem za sobą – wózek Moany nie mieścił się w skanerze i wcale nikomu nie było do śmiechu z tego powodu. Rozkręcili co mogli i jednak puścili.
Tu pojawiła się pierwsza pozytywna niespodzianka - dostałem numerek zaczynający się inaczej niż wszystkie, literką E, znaczy dziecko. Zostałem wezwany od razu do okienka, w którym pani zażądała paszportów i … aktu urodzenia Moany. Oj przewidujący jest człowiek, z zadowoleniem więc podałem akt urodzenia, kiedy to pani smutna stwierdziła, że potrzebny jest oryginał, a nie kolorowa kopia!
Przysłowiowa szczena mi opadła, pewny byłem, że mam oryginał. Taki dają w merostwie, stwierdziłem bezczelnie. Pani zniknęła w czeluściach ambasady, a ja patrzyłem nerwowo na spokojną, jak nigdy, Moanę. Pani pojawiła się znowu, ale do tematu aktu urodzenia nie wróciła, zaczęła natomiast zadawać setki idiotycznych pytań, na które niezbyt umiałem odpowiedzieć. Ewidentnie nasz aktualny styl życia wychodzi poza ramy typowych ankiet wizowych. Raz nawet pani Columbo zapytała się o dwóch panów co to z nami płyną. Jakich panów? To tylko ona wie.
Natomiast wiedziała wszystko o Bartku, synu Beaty. No i nie dało się, system nie przyjmował moich odpowiedzi i trzeba było wezwać szefa serwisu. Przyszedł taki szczurowaty z twarzy i nie mógł się nadziwić, po czym na koniec inteligentnie zapodał: pójdę po szefa.
Przyszedł szef szefów, pokiwał mądrze głową, a ja na to, nieźle już wkurzony, że niczego nie rozumiem. Przecież mogę jutro wziąć Moanę do samolotu i polecimy do USA i wjedziemy bez problemów bo wiza nie jest potrzebna, więc jaka różnica, że przypłyniemy własną łódką? Dla nich pewnie zasadnicza, ale ponieważ szef jest szef, zwłaszcza kiedy jest szefem szefów, wiec pozytywnie skinął głową i wiza została udzielona. Łaskawca!
Po wizycie w małym miejskim zoo (a raczej jego pozostałości, zostały tylko pawie i papugi, lwy im wyszły) zjedliśmy lunch, a następnie, nie ocierając się o sławetną kryminogenność miejsca, pojechaliśmy jedynym kawałkiem płatnej autostrady do źródeł i SPA. Ten jedyny kawałek to tyle co z Katowic do Krakowa i coś mi to przypomina, znaczy Polska była na poziomie Jamajki niecałe 10 lat temu? Nieźle.
Do źródeł nie dojechaliśmy, było za daleko i zawróciliśmy jadąc inną drogą, aby zobaczyć trochę kraju.
KOLOROWA JAMAJKA
Zobaczyliśmy to i owo, między innymi wielkie kamieniołomy lub kopalnię odkrywkową. Kopalnia nas nie dziwi, Jamajka jest drugim na świecie producentem boksytów, a boksyty to aluminium. To tutejsze największe bogactwo.
KOPALNIA
No i nie wiem co nam do głowy strzeliło. Postanowiliśmy nie wracać do Port Antonio przez góry, tylko w kółko wzdłuż wybrzeża zakładając, że będzie szybciej, choć dalej o 20 km. Jechaliśmy i jechaliśmy, powoli omijając dziury do czasu aż złapała nas noc. Już wiedzieliśmy, że mapy, których mieliśmy trzy (dwie darmowe i jedną kupioną dokładną), są zapewne mapami innej wyspy, jako, że nijak nie miały się do istniejących dróg, niewiele nam posłużą. Oczywiście pisząc już o Jamajce mówiłem o wszechobecnych pozostałościach świetności tej wyspy. Drogi są tego znamienitym przykładem, prócz tej jednej na wschód i płatnej autostrady, są tylko pozostałością dróg, podobnie jak tablice informacyjne, które albo leżą w rowie, albo są zmyte deszczem. Nie dziwota więc, że nie dość, że jadąc żółwim tempem, to jeszcze pobłądziliśmy i wylądowaliśmy w górach,  co znacznie wydłużyło nam drogę.
Jazda nocą ma też inne atrakcje. Jako, że abstynencja nikotynowa została zastąpiona gandżą, część kierowców nie pamięta, że obowiązuje tu ruch lewostronny, zwłaszcza na zakrętach. Najmilszą rzeczą jaka może się tu przydarzyć kierowcy to utrata w dziurze koła, strata to jednak niewielka, serwisów ogumienia jest tu jak mrówków. Zwykle można dostać w twarz samochodem ścinającym zakręt, kozą stojąca na środku drogi, nieoświetlonym rowerzystą lub pieszym (czarnym przecież).
Zagrożeń jest tak wiele jak dróg do nieba więc pośredników też jest co niemiara na co wskazuje poniższe zdjecie.        
WYBÓR NALEŻY DO CIEBIE
Jako, że znów nie lubiłem Jamajki, a i samochodu mieliśmy serdecznie dość, środę spędziliśmy na plaży, takiej co to na widokówkach się umieszcza, tyle że znów kadr był wycięty ze 100 metrowej zatoczki z palmą, a w przewodniku nikt nie mówi o 5 USD od osoby za wejście.
NAD WODĄ
W czwartek i piątek góry wezwały nas ponownie. Nauczeni poprzednim doświadczeniem doszliśmy do wniosku, że idealnie będzie pojechać do przedostatniej wioski, tam zostawić samochód, zapakować Moanę do wózka i pomaszerować w górę. Tak też robiliśmy. I znów otworzył się przed nami inny świat. Szliśmy ciągle w górę zadziwieni, że tak niedogodny teren wybiera się pod plantacje kawy. Niskie krzaki rosną na stromych zboczach, a ręczny zbiór przypomina zbieranie porzeczek.
ZBIÓR KAWY
Spotykani ludzie byli mili i serdeczni, matki podchodziły do nas pogadać o dzieciach, mężczyźni uzbrojeni w maczety pozdrawiali nas z uśmiechem. Oczywiście Moana była naszą tarczą, jej uśmiech do każdego, posłany buziak czy pa pa machane ręką rozbrajały wszystkich. My nie bronimy jej dotykać, brać na ręce, głaskać. Taka jest kolej rzeczy, a i w ten sposób organizm buduje swój system odpornościowy.       
BANANARAMA
Otwierające się przed nami widoki zachwycały nas nieustająco i trzeba przyznać, że nawet Moana jest już wrażliwa na piękno natury, a w szczególności na twory żywe, tu reprezentowane głownie przez wielkie sępy szybujące nad dolinami i wszechobecne kozy.
ZACHWYT MOANY
Droga wiodła przez wioski rozłożone na wzgórzach, w których sklepiki oferowały prócz gandzi, również zimne piwo. Jako jedyna atrakcja i punkt wiejskich spotkań, każde takie zatrzymanie w sklepiku pozwalało nam na nawiązanie kontaktu i rozmowę z miejscowymi. Oczywiście ułatwiał to język, wszyscy przecież mówią tu po angielsku.    
PORTRETY
Zadowoleni z wysiłku, widoków i kontaktów z ludźmi ostatni dzień posiadania auta wykorzystaliśmy na lunch przy pobliskich wodospadach Somerset Falls. Lunch był zacny, rybny, a wodospady, wydające się na pierwszy rzut oka nieciekawe były atrakcyjne. Płynęło się pęknięciem pod prąd do największego wodospadu, pod którym znajdowała się grota, do której można wpłynąć i oglądać wodospad od środka. Wpływa się pod wodospad łódką, wiry spadającej wody są zbyt niebezpieczne. Beatka oczywiście tam była wpław, wpłynęła trzymając się łódki, którą potem wróciła, ja widziałem to cacko z zewnątrz. Moanka popływała sobie w zimnej wodzie w rękawkach, jak zwykle wywołując furorę miejscowych, którzy akurat urządzali jakiś sobotni religijny piknik.   
SOMERSET FALLS
Powoli żegnamy się z Jamajką, przed nami dobowy przeskok do Santiago na Kubie. Czekamy nieustająco na paszport Moany zassany gdzieś w czeluściach amerykańskiej ambasady, zaraz potem płyniemy na spotkanie matki z synem i nasze z przyjaciółmi. Ja czekam na kabanosy, dotrą może jeśli kubańscy celnicy nie będą jeszcze większymi smakoszami niż ja.
Niedziela 7 lutego
Na horyzoncie Kuba, wielka niewiadoma. Po miłej nocy Kuba przywitała nas koncertem skoków wielkiego stada delfinów, fontanną wieloryba i fontanną z nieba. Snuliśmy się od ulewy do ulewy, a teraz, kiedy dopływamy do Santiago, niebieskie niebo daje szansę na lepsze jutro.
Jamajkę zostawiamy za sobą – jeman (tak naprawdę jah man). To takie popularne zakończenie każdego zdania. Tak to jest, że w narodach zapada jakieś słowo i staje się przerywnikiem, dodatkiem lub zakończeniem. Kiedyś na Jamajce było to: no problem, jeszcze widniejące na koszulkach sprzedawanym turystom, dziś na każde pytanie odpowiada się jeman, wypowiadane równie dobrze do mężczyzny jak i do kobiety.
W Polsce za czasów wielkiego zakłamania takim słowem było: prawda? Paradoks kończący każde wypowiadane zdanie. Dziś tym słowem stało się inne, bardziej na k. lub wzięte prosto z Ameryki: dokładnie, czyli exactly. We Francji, na przykład, zbyt długi wywód kończyło się słowem: bref w celu konkluzji. Dziś już też w zaniku, zastąpione zostało zwykłym: merde, czyli gówno. Co jest dobrym obrazem Francji, jako, że symbolem tego kraju jest kogut, który i tak pieje stojąc po kostki w gównie.
Nasze rozstanie z Jamajką, miało też amerykański kontekst, czyli wizy Moany ciąg dalszy. Otóż po sześciu dniach roboczych od spotkania w ambasadzie USA paszportu nie było i ani widu ani słychu o nim. Zaczęliśmy się niepokoić, jako, że czas nas naglił i data przylotu Agnieszki, Irka i Bartka na Kubę zbliżała się w zawrotnym tempie. Podjęliśmy więc starania skontaktowania się ww ambasadą, co jest prawie niemożliwe. Okazało się jednak, że w wyjątkowych przypadkach można zadać ambasadzie pytanie mailem, a oni odpowiedzą w terminie… pięciu dni roboczych. Brawo! Zadaliśmy i o dziwo odpowiedź przyszła już następnego dnia, że mamy zgłosić się do ambasady z oryginalnym aktem urodzenia Moany. Do cholery, przecież pokazywaliśmy go już poprzednio!
I tu proste pytanie: jaka jest różnica pomiędzy USA, a Sowieckim Związkiem? Kto odpowie?
Jednej litery – Sowiecki Związek załatwił system, a USA taki sam system załatwia. Jak widać z ł na a,  czyli jedna litera. Wszyscy wiemy, że jak system bierze górę nad człowiekiem to biada temu ostatniemu.  Wydaje się, że właśnie system wziął w USA nad nim górę, zwłaszcza dodatkowo wzmocniony po 11 września.  
Otóż okazało się, że Moana, mimo, że jest obywatelką francuską i wizy nie potrzebuje, występując o nią musi udowodnić, że ma rodziców i że to my. Akt urodzenia jest tego dowodem. Tylko takiej potędze komputerowo-biurokratycznej jak US i A nie mieści się w głowie (w systemie), że taka potęga kolonialna jak Francja może wydać akt urodzenia w postaci prostego komputerowego wydruku na zwykłej białej kartce A4 z pieczątką. Uznano więc, że to jakieś przekłamanie i … wizę wydano i wklejono do paszportu Moany.
Jednakże przed planowanym wydaniem go nam, ambasada postanowiła upewnić się, że ten akt to jednak nie zwykły świstek. No i próbowali, najpierw dzwonili do nas, ale ktoś źle przepisał numer telefonu z kwestionariusza wizowego na nalepkę na paszporcie i się nie udało, potem, już za naszego oczekiwania, próbowano skontaktować ambasadę Francji (w piątek po południu! Naiwni) myśląc, że faceci nie mają nic innego do roboty tylko szukać Moany po Gwadelupie. Na sam koniec powiedziano nam, że wiza jest już zrobiona, czekają tylko na potwierdzenie aktu i zapewne w przyszłym tygodniu będziemy mogli ją odebrać. Ależ nie, mówimy. My wypływamy jutro i paszport musimy odebrać teraz!
Oj to będzie problem. No dobrze, paszport oddać musimy, wizę więc anulujemy i paszport oddamy. Jak powiedzieli tak zrobili. 
BRAWO!
Oczywiście nie jest to odmowa wizy tylko, anulacja bez konsekwencji, jak tylko dostaniemy odpowiedź z ambasady Francji to wizę zrobimy, nawet bez specjalnego spotkania na co dali glejt. Dziękujemy jeman choć była to kobieta.
Pożegnaliśmy więc Jamajkę lekko zawiedzeni, pożegnaliśmy też Bocianów (tych poznanych na Saint Lucia), którzy od kilku dni hotelują się z drugiej strony wyspy, a odległość i stan dróg nie pozwoliły nam na spotkanie. Świadomość zbliżenia musiała więc nam wystarczyć.
Poniedziałek, 8 lutego
W kraju kastratów!
Pierwsza niespodzianka - telefon działa i sms-y poszły.
Mile powitani przez radio (Welcome in Santiago), zaparkowaliśmy się przy betonowym nabrzeżu mariny, na którym już czekały służby. Zaczął się korowód. Służby sanitarne (w maskach), weterynaryjne (w maskach), straż graniczna (bez masek, niczego się nie boją), celnicy, oraz sprawy wewnętrzne w postaci przeszukiwaczy z miłym pieskiem. Wszyscy bardzo mili i ciepli, Moana jak zwykle łagodziła każde serce, a jamajskie piwo zmniejszało skrupulatność ich działań. Trwało to dwie godziny i zapachniało moją młodością, ale inaczej. Chyba to klimat i salsa, które łagodzą obyczaje i zmieniają stosunki międzyludzkie. Za czasów mojej młodości człowiek był człowiekowi wilkiem z wyszczerzonymi zębami i smutkiem lub z wyrazem pychy na twarzy. Tu uśmiech i trochę wygłupów, jakby nikt poważnie nie traktował swojej roli. Kontrole bardziej obowiązkowe i słowne niż skrupulatne. Generalnie wszystko w miłej atmosferze.  
Marina nowoczesna ze słupkami elektrycznymi, wodą, szkoda tylko że betonowe słupy podtrzymujące betonowe platformy wystają poza nie i są o kilka centymetrów od burty, zbyt blisko, na co wskazują widniejące na nich kolory farby poprzednich jachtów.
I jak to w komunie, kran jest,  tyle że woda nie cieknie, a tylko kapie. Zrozumieliśmy dlaczego żaden z jachtów nie jest podłączony do miejskiej wody. Ze zdziwieniem zauważyliśmy też, że nikt nie jest podłączony do prądu. Pewnie go nie ma w słupkach pomyślałem – chyba zacznę kochać Jamajkę. Jak to ja, z miernikiem w rękach zacząłem grzebać w słupku, trochę padało, więc gumowe klapki trzymały mnie przy życiu. Fakt był niezaprzeczalny, my, posiadając już z 10 różnorakich wtyczek z całego świata, takowej, zupełnie innej, nie posiadaliśmy.
Może jednak mają, jak to bywa w cywilizowanych miejscach, do pożyczenia w sekretariacie mariny, pomyślałem naiwnie. Poszedłem wolnym krokiem, jak przystało na starego bywalca Karaibów, i zdębiałem – strzałka: shipchandler (sklep żeglarski).
No nie wierzyłem własnym oczom, bosman otworzył mi drzwi i oniemiałem - zobaczyłem półki wypełnione sprzętem żeglarskim: rum, piwo i ... wódka! Każdy powie co mnie w wódce dziwi? A to właśnie, że podróżując od lat wszędzie widziałem wódki, Finlandia, Smirnoff, Absolut i inne rosyjskie. Polską spotkaliśmy raz – Belweder, dystrybuowany przecz amerykanów. A tu? Jest tylko jedna wódka do wyboru – WYBOROWA! Viva Cuba libre!
Oczywiście o wtyczkach nikt nie słyszał, a te kontakty to rzeczywiście dziwne mają.
Zacząłem grzebać w urządzeniu i po chwili udało mi się zapalić światełko w słupku o czym pewnie nikt nie wiedział od wybudowania mariny, że takowe istnieje. Jachtmani spoglądali na mnie z powątpiewaniem lub komentarzem, że już próbowali, ale ja uparty robiłem swoje. I kiedy nastała światłość Beatka, zamiast mnie pochwalić, powiedziała – wiedziałam, że tak będzie. Dziś wszyscy są podłączeni jak my. Brawo ja!
Pierwszy dzień na Kubie upłynął nam na doprowadzeniu łódki do stanu pierwotnego - po raz pierwszy od czterech miesięcy stoimy przy kei. Mamy wodę (znaczy mamy mieć), prąd i śmietnik obok. Co więcej, w restauracji mariny jest wesele i na dodatek mamy muzykę typu Buena Vista Social Club live. Żyć nie umierać.
Jutro przed południem przyjeżdżają goście. Mieli dzisiaj, ale Irek, miłośnik starych samolotów, za wszelką cenę nie chciał lecieć Yakiem i będą jechać super autokarem. Super nie super, ten autokar, ale to 1000 kilometrów. Kuba jest strasznie długaśną wyspą, wolny wybór każdemu jednak. Już wiemy, że dolecieli cało.
NASZA KUBAŃSKA MARINA I SCHODY DO NIEBA
Wtorek, 9 lutego
Kac gigant, a nie zanosiło się, raczej przewidywaliśmy go na jutro, jako, że z gośćmi trzeba będzie uczcić ich przyjazd.
Właśnie oglądaliśmy świetny francuski film historyczny o Jean de Lafontaine gdy pojawił się znajomy już celnik. Znajomy, jako że racząc go wczoraj piwem próbowaliśmy gościa przekonać do zadzwonienia na lotnisko, do Hawany, aby warunkowo, bo tranzytem, puścili zakazane towary, które wiozą nam goście. Oczywiście robiliśmy to bez wiary, system jest systemem i nikt nie będzie się wychylał bo go on przecież zmiażdży.
Przyszedł jednak wczoraj wieczorem zainteresowany czy udało się wszystko przewieźć . Paradoks, nie? Celnik przychodzi się pytać czy udało się przemycić zakazane towary – dobrze się nasz pobyt zaczyna.
Może jednak przyszedł tylko na piwo. Po trzecim piwie, jak już go dupa bolała od cumowniczego słupka, rozglądając się nerwowo, zgodził się przyjąć od nas krzesło, bo samo się przez się rozumie, że na pokład wejść nie mógł. Nie mógł też zrozumieć, że w czasie naszej dwu i pół rocznej podróży był drugim urzędnikiem, który wszedł na pokład naszej Bubu. Jak to, to nigdzie was nie kontrolują? No… nie, tylko Barbados i Kuba. Coś podobnego!
Po kolejnej herbatce z wkładką, naszym ulubionym wieczornym napoju (wkładka może być dowolna, gin, whiskey, brandy) nie mówił nam już o miłości do ojczyzny, a o swojej miłości do morza, na które nie może wypłynąć, bo nie wolno. Kilka lat pływał w marynarce (a nie w kąpielówkach!) i był nawet za granicą na Dominikanie. Taktownie nie wypytywaliśmy się co się stało, że go sczyściło do celnych. Celni to wszędzie taka dziwna rasa, tacy nieudacznicy. Nawet we Francji, gdzie po skończeniu najlepszej w tym kraju szkoły, czyli ENA, pierwszy w klasie idzie do ministerstwa finansów, a ostatni do służby celnej. Hehe.
Dowiedzieliśmy się od naszego celnego sporo o sposobie funkcjonowania waluty. Jest jak w Polsce kiedyś…
Kiedy piszę te słowa w radio leci koncert życzeń i standard śpiewany kiedyś przez niezapomnianego Jana Kaczmarka o psie co to też istota, tyle, że w wersji salsa. Ładne.
Tak więc jest tu jak w Polsce kiedyś – obowiązującą walutą jest peso jako zwykła złotówka, za którą można kupić wszystko… czyli ocet, cebulę, kartofle. Drugą waluta to tak zwane peso convertible, czyli wymienne (czytaj polskie bony), za które można w innych, specjalnych, sklepach (czytaj w Peweksach), kupić prawie wszystko. Jeden CU ma się do CUC jak 25 do 1.
Demokracja jest jednak większa niż w Polsce, wprawdzie tak jak u nas każdy może pójść do takiego sklepu, ale tu może też wymienić w kantorze CU na CUC, czego w Polsce nie było (od tego byli koniki – śmieszne określenie, niezbyt po polsku). Wtedy wymiana jest 1 do 26. No i jeszcze jedno CUC do dolara USA ma się tak jak 0.80 do 1, czyli CUC mocniejszy. No, jak że by było inaczej!
Celny radził nam abyśmy mieli normalne CU i nimi płacili gdzie się da, zupełnie inna to była śpiewka niż ta, którą raczył nas bosman z mariny (czytaj: stary szpicel) dzień wcześniej.
Późną nocą odebrałem krzesło, na pamiątkę dałem dla teścia zbieracza paczkę Marlboro i udałem się chwiejnym krokiem (na wodzie w końcu byłem) do łóżka gdzie zastałem śpiącą (cenzura zmieniła „martwą” na „śpiącą”) Beatkę, która zniknęła mi z oczu godzinę wcześniej.
Tyle na początek, zaraz pojawią się goście i od jutra jazda w kraj miodem i rumem płynący. Przed nami jednak wieczór i pewnie opowieściom nie będzie końca i już się boję tego jutra rano. Lecę robić jogurt!
Czekamy, czekamy i doczekać się nie możemy, emocje buzują w ciele. Czekając słuchamy lokalnego radia. Trzeba przyznać, że kraj dba o duszę i kulturę swoich obywateli. Przeważa muzyka poważna przerywana audycjami o sławnych ludziach, dziś o Gershwinie (Amerykanin!). Jest też czas relaksu i miły głos spikerki wprowadza słuchaczy w seans jogi, wszystko z delikatnym podkładem muzycznym. Tak tak, w zdrowym ciele zdrowy duch. Kultura pogłębiana jest też odczytywanymi urywkami dzieł sławnych pisarzy. Dziś był Paulo Cohelo. Nie to, co w brudnych kapitalistycznych krajach, gdzie człowiek jest głównie zalewany bezduszną rąbanką, która ogłupia go bardziej niż edukuje.
Jesteśmy tu od niedzieli, a ja właśnie przed chwilą po raz pierwszy postawiłam swoją stópkę na lądzie kubańskim. Wcześniej nie było czasu, trzeba było doprowadzać Bubu do stanu umożliwiającego godne przyjęcie naszych gości. Efekt jest niezły, jestem z siebie zadowolona, z Dara też – bardzo mi pomógł, a do tego znalazł jeszcze czas na pisanie blogu. Roboty zostały zakończone godzinę temu więc niecierpliwie udałam się poza granice mariny, żeby wyjrzeć czy czasami nie dojeżdża akurat taksówka z Bartkiem, Agą i Irkiem. Natychmiast zostałam zaczepiona przez dwóch miłych Kubańczyków, którzy zaproponowali mi jednym ciągiem usługi restauracyjne, pralnicze i skrzynkę cygar Cohiba. Mój hiszpański trochę się odblokował i udaje mi się dość łatwo komunikować i jakoś, pomimo ostrzeżeń szpicla z mariny, nie boję się rozmawiać z autochtonami. Jakoś podświadomie czuję, że nie ma się za bardzo czego obawiać, a może czuję jakieś braterstwo?
Teraz Daru czatuje na ulicy, a ja umieram z niecierpliwości. Za oknem widzę, że u przybyłych dziś rano Francuzów (przypłynęli z Kolumbii) odbywa się kontrola celna. Właśnie rozbierają nawet pagaje od aneksu i zaglądają do rurek, czy aby nie zostało tam coś ukryte. Nam się naprawdę udało. Też spodziewałam się totalnego rozbioru łódki, odkręcania ścianek itd., a skończyło się na poglądowym obejściu wnętrza. Może dlatego, że był to weekend i niedzielne służby są trochę bardziej wyluzowane, albo szkoda im było wolnego czasu.
Ojej, widzę Bartka!!! Są!!!
Poniedziałek, 15 lutego – 4 rano
Płyniemy z Santiago do ogrodów królowej, czyli na wielką rafę.
Jak można się było domyślić po ciszy na blogu są kłopoty z Internetem i nawet nasze jedyne zbliżenie do tego środka przekazu w Hotelu Grande w Santiago było bez efektu, jako że system żłobił niemiłosiernie i jedynie pocztę dało się otworzyć i niektóre chude załączniki. Trudno, tekst nasz poczeka, a i tak nie opisaliśmy, z braku czasu, naszej podroży po południowo-wschodnim cyplu wyspy.
Radości było co niemiara z naszych gości. Nawieźli jedzenia (i słusznie), nowe płetwy dla nas, dwie kusze, patelnię elektryczną, czajnik i przetwornicę prądu. Pech chciał, ze część wysiłku poszła chwilowo na marne, jako, że przetwornica jest na 24 volty co czyni ją bezużyteczną, Kto dał tyłka nie wiadomo, instrukcja jest do 12 voltowej. Przywieźli też kabanosy. Oczywiście na granicy problemu nie mieli wbrew zapowiedziom i strachom.
Świętowaliśmy ich przyjazd zacnie, jak przystało, z bólem głowy następnego dnia, którego to odebraliśmy samochód z państwowej wypożyczalni. Samochód był duży dla 7 osób, co jednak nie tłumaczy ceny. Po zapłaceniu Internetem 450 euro, na miejscu okazało się, że trzeba zapłacić następne 200 za ubezpieczenie i paliwo. Razem 650,  za trzy dni to zdecydowanie drogo.
Pierwszego dnia pojechaliśmy na południowy wschód do Bacanao.
Pierwszy kontakt z Kubą nie jest najlepszy. Bieda, ruina i upodlenie. Drogi są dziurawe, domy, jeśli użyć takiej formy, w rozsypce, a te przypominające naszą wspaniała wielką lub mniejszą płytę po prostu ohydne. Przejeżdżając przez miasteczka spotyka się pozostałości architektury kolonialnej, ale te są zazwyczaj źle utrzymane. Wszędzie jednak są kolorowe prymitywne napisy i plakaty wychwalające zdobycze rewolucji i jej twórców. Wygląda to w kontraście realiów przekomicznie. Dwa pozytywne elementy rzucają się jednak w oczy, mili i usłużni ludzie oraz  czystość na ulicach.
Jadąc tak rozglądaliśmy się zadziwieni kontrastem z odwiedzoną przedtem i tak niedaleką Jamajką. Tam tropikalna zieleń, a tu, tylko sto kilometrów na północ,  sucho, choć dość zielono.
Dotarliśmy do jednej z chlub przewodnika – doliny prehistorycznej. Pięknie utrzymane przez barany trawniki, na których stoją w naturalnej wielkości wykonane przez więźniów betonowe prehistoryczne stwory. Pouczające miejsce, dające człowiekowi szansę na porównanie swojej wielkości do skali tamtego, ziemskiego przecież niegdyś świata.
OGROM
Spacer był bardzo miły, trochę wygłupów trochę wiedzy, trochę zdziwienia. Warto było się zatrzymać.
ZDERZENIE Z PREHISTORIĄ (ZWŁASZCZA AGNIESZKA)
Jadąc dalej i zadając sobie pytanie dlaczego nigdzie indziej nikt nie wpadł na taki prosty i ciekawy pomysł ledwo zauważyliśmy zjazd do muzeum samochodów. Hamując kilkadziesiąt metrów za daleko i zawracając już widzieliśmy kolorowe cacka.
KOLOROWE CACKA
Wbrew logice starych samochodów było tam mniej niż na drogach, ale za to, co niespotykane jest w żadnym muzeum, przewodnik zapraszał nas do wsiadania do nich, otwierał klapy silników, bagażników mimo nieźle sfatygowanych już zawiasów. Zabawa była naprawdę przednia.
ZNAKI  
Zauroczeni historią ludzkiej twórczości motoryzacyjnej pognaliśmy dalej poprzez ładne wzgórza docierając znów do wybrzeża, aby po jakimś czasie dobrnąć do Siboney, nadmorskiego kurortu. Po krótkich poszukiwaniach usadowiliśmy się w knajpce gdzie w towarzystwie gitarzysty-śpiewaka pałaszowaliśmy lunch, a gruba urocza kelnerka donosiła dania i piwo przekomarzając się z Moaną, która oczywiście miała spać w wózku. Był to nasz pierwszy kontakt z miejscową muzyką i dobrze przepitym rumem głosem i był to dobry kontakt.
SIBONEY – DOBRA KNAJPKA I MUZYKA
Jadąc do końca drogi dotarliśmy do miasteczka o nazwie Bacanao. Jak to się mówi psy tam szczekały dupami. Na gliniastym placyku chodziła świnia i trzy indyki, w sklepie, wypisz wymaluj - gminna spółdzielnia za najczarniejszych lat polskiego komunizmu, interesująca była jedynie waga. Przeczytaliśmy napisy o wyższości rewolucji nad światem i zawróciliśmy poinformowani wcześniej przez siedzące przed sklepem panie o możliwości kupienia pomidorów w innym sklepie odległym o 20 kilometrów.
Wskazany sklep był jednak zamknięty i dopiero po dojechaniu do Santiago ujrzeliśmy oświetlone osiedle dzielnie przeniesione przez wspólnych wszystkim przyjaciół narodów wyzwolonych również i na ten grunt. Miejsce było dość ohydne i pełne ludzi walczących o przetrwanie.
Osiedle projektowane zapewne było przez absolwentów świetnej politechniki mijanej wcześniej, której nazwa mile nas połechtała.
ILICH? CHYBA I LICHY LENIN
Okazało się, że nasz znajomy celnik słusznie prawił - sklepy były, nawet dwa rodzaje. W jednych płaci się kubańskimi peso i są nadzwyczaj tanie, znaczy relatywnie, ceny trzeba przecież porównać do pensji wynoszącej 20 dolarów USD miesięcznie. Do tych sklepów wchodzi się jak do muzeum średniowiecza - worki, woreczki  i skrzynki, wszystko szare, sprzedaje się w nich ryż, cukier, mąkę, towary podstawy bytu, których sprzedaż jest limitowana. Limit sprzedaży polega jednak nie na kartkach, jak u nas kiedyś, tylko na liście mieszkańców. To prawdziwa i normalna Kuba. My w tych sklepach kupować nie mogliśmy, jako, że nie było nas na wywieszonych na ścianach listach. Zabytek.
RZUCILI!
Drugie sklepy, zaopatrzone są znacznie lepiej i puste, znaczy bez klientów. Płaci się w nich peso convertible czyli wymiennymi. Na dewizy oczywiście. Są one zbliżone do Peweksów, jest w nich piwo, alkohole, jakieś lepsze puszki, nawet woda mineralna. Wybór jednak, w porównaniu do normalnego dziś nawet wiejskiego sklepu w Polsce,  jest bardzo niewielki.
Wracając do samochodu, a raczej uciekając z prehistorii, minęliśmy piekarnię gdzie właśnie zaczęła formować się kolejka, bo właśnie rzucili chleb. Irek i Aga dzielnie w niej stanęli i zachwyceni wrócili niosąc dwie należne kolejkowiczom bułki o wadze tak piórkowej, że francuska bagietka wydawała by się jak upieczona z ołowiu. Uśmialiśmy się do łez.
Byliśmy jednak w błędzie, Moana zajadała się tym pieczywem z rozkoszą, jak i my następnego dnia przy śniadaniu. Bułko-chleby były świetne.       
Jeszcze środa, 17 lutego 2010. 23.30
Tak tak, podróże wschodnią częścią kraju były bardzo….rozbrajające. Ale mniej więcej tego spodziewaliśmy się bardziej niż bogactwa, estetyki i harmonii.
Następnego dnia od rana gnaliśmy w stronę amerykańskiej bazy wojskowej ulokowanej koło Guantanamo (Guantanamera, guajira Guantanamera – każdy zna), guajira po drodze widzieliśmy wiele, bazy jednak nie zobaczyliśmy mimo obietnic z przewodników, że gdzieś w pobliżu jest dostęp do punktu widokowego. Obeszliśmy się smakiem i pognaliśmy dalej. Dużo dalej, bo aż do Baracoa, miejsca osławionego przez nieśmiertelnego Krzysztofa Kolumba. Otóż to tutaj dotarł on najpierw i uznał to miejsce za raj na ziemi. Dzisiaj zatoka z daleka dalej wygląda przefantastycznie, palmy królewskie królują, podobnie jak na Navy Island na Jamajce, ale bliski kontakt niestety psuje trochę to poczucie bycia w raju - odkąd pojawił się człowiek estetyka krajobrazu znacznie na tym ucierpiała, a zwłaszcza człowiek komunistyczny.
JAK KOLUMB, TEN TEŻ WSZĘDOBYLSKI
Lunch zjedliśmy jednak w przeuroczej restauracji w starym forcie, która z założenia musiała być droga, ponieważ była ekskluzywna i pusta. Źle to rokowało, ale okazało się, że jedzenie było bardzo dobre i niezbyt nadszarpujące nasze kieszenie. Co prawda zimny wiatr troszkę kulił nasze ramiona, ale miła atmosfera potrafiła ocieplić nasze dusze (i ciała). Spacer po zdezelowanym mieście też nam się podobał, kupiliśmy kartki pocztowe i znaczki (po 10 na jedną kartkę!!!), plądrowaliśmy galerie lokalnego malarstwa i miejscowe supermarkety, gdzie głównie dominują oleje spożywcze i puszki. Dotarliśmy nawet na położony nad miastem hotelowy punkt widokowy, ale dachy domostw widziane z góry bynajmniej nie naprawiły ogólnego odczucia przebywania w miejscu, które wyglądało jak po wojnie. Nie żałowaliśmy jednak podróży w tak odległe zakątki wschodniej Kuby. Widoki po drodze były fantastyczne, przekraczaliśmy pasma górskie snując się serpentynami. Ruch na Kubie jest generalnie niewielki, więc przynajmniej, mimo wąskich dróg, to nie stanowiło problemu. Niebezpiecznym (oczywiście w cudzysłowie) jest zatrzymywanie się w specjalnie wytyczonych punktach widokowych na trasie, bo po otwarciu drzwiczek od samochodu ma się wrażenie, że się weszło do ula, lokalni obsiadają turystów z każdej strony, żeby sprzedać cokolwiek: wisiorki, czekoladę, kawę, owoce i masę innych dupersztyków, które najczęściej są bezużyteczne. No ale trzeba dać trochę zarobić biednym ludziom, którzy robią co mogą, żeby przetrwać. A wydawałoby się, że sławetny system tak doskonale dba o wszystkich.
GÓRY PIĘKNE
Droga powrotna (wyjechaliśmy z Baracoa po 17.00 i mieliśmy 250 km do zrobienia) była pełna przygód. Najbardziej adrenalinogenną „przygodą” był nagły brak paliwa w baku, no i oczywiście brak stacji benzynowych w zasięgu możliwości oparów. Wizja spędzenia nocy gdzieś w dzikim terenie bez jakiejkolwiek możliwości nabycia benzyny wzbudzał w nas zarówno poczucie przygody jak i lęku, ale wierzyliśmy wszyscy w siłę Irka, który akurat był kierowcą i w to, że wyprowadzi nas on z opresji obronną ręką manipulując odpowiednio silnikiem. Od pierwszego sygnału o braku paliwa (pusty całkiem bak) do stacji benzynowej zostało 23 km. Samochód gasł trzy razy, ale za każdym razem po odczekaniu kilku minut zapalał ponownie i na oparach ciągnął nas dalej i dalej. Na szczęście droga szła w dół, jechaliśmy więc na luzie zyskując tym samym parę kilometrów. Było jednak bardzo wesoło choć z biciem serc i w gorących rytmach niepewności. Ja osobiście byłam pewna, że jak zawsze wcześniej na pewno nam się uda i jakoś nie bardzo się denerwowałam. No i miałam rację. Dotarliśmy na stację wraz z ostatnim oparem paliwa. Potem strachu już nie było, choć po kubańskich drogach (podobnie jak po jamajskich) należy prowadzić samochód bardzo uważnie z powodu dziur i chodzących wolno poboczem dowolnych istot żyjących (ludzi, krów, psów, baranów, kóz itd.).
Agnieszka wyczytała w przewodniku, że w Santiago de Cuba istnieje kilka miejsc, gdzie można spędzić wieczór przy prawdziwej kubańskiej muzyce granej na żywo i zakosztować w tańcu salsy przy szklaneczce osławionego mojito. Z powodu Moany musieliśmy się podzielić na grupy i jeden wieczór miał należeć do Agi z Irkiem, a drugi do nas z Bartkiem. Akurat ten pierwszy, który im się należał przypadł w ten właśnie wieczór późnego powrotu z Baracoa.
Irek, zmęczony wysiłkiem tak długiego prowadzenia samochodu, a szczególnie z zagrożeniem przymusowego przystanku z powodu braku paliwa, był gotowy zrezygnować z wieczoru w mieście. Na szczęście przekonaliśmy Go, że warto. Poszli i pojawili się na łajbie już po północy zachwyceni tańcami i muzyką. My byliśmy zachwyceni ich entuzjazmem, opowieściami, zakupionymi płytami do tego stopnia, że wieczór zakończył się (dla co poniektórych) dopiero o 7 rano. Cóż, następny dzień z tego powodu nie był łatwy, samochód tak drogo wynajęty przekiblował na parkingu do wczesnego popołudnia, kiedy to, po nabraniu sił witalnych, wyruszyliśmy na pieszą wycieczkę w pobliskie góry.
Pomimo zmęczenia nasz wieczór salsy w Casa de Trova (ten, który właśnie tego dnia przypadał mnie, Darowi i Bartkowi) udał się znakomicie. Irek towarzyszył nam jako kierowca i jako fotoreporter, w każdym bądź razie był zmotywowany, żeby powtórzyć wieczór w miejscu gdzie miejscowe piękności poruszają ciałami w gorących latynoskich rytmach. Bartek trochę się nudził, Daru wypił wiele mojito, ale  w końcu ruszył w tany i przez moment opanowaliśmy parkiet aż tak zaborczo, że wtargnęliśmy na terytorium zakulisowe wyłączając kable od głośników. Próbowaliśmy ruszać się mniej więcej salsowo, oczywiście wyszły z tego kroki bardziej tangowe, ale było miło, śmiesznie i mokro od potu. Agunia została dzielnie z Moanką, a na nasz powrót doczekała się dopiero koło 1.00 w nocy troszkę zmartwiona i zestresowana nagłym wiatrem w porcie i niespokojnymi ruchami Bubu przy betonowym nabrzeżu.
Nocka była więc pod znakiem bujania i trzeszczących cum.
Średnio wypoczęci wyruszyliśmy w sobotni poranek do centrum Santiago, żeby oddać samochód i zwiedzić miasto
Nasza wycieczka w góry była przeżyciem. Ujechaliśmy jadąc na zachód wzdłuż wybrzeża jakieś 20 kilometrów, o dziwo, dobrą drogą, która to (uwaga!) po minięciu pomnika rewolucjonistów zamieniła się w …. Trudno to opisać. Raz asfalt był z jednej strony drogi, raz na drugiej, aby za chwilę zniknąć w ogóle. Dziwne to było, ale można też sobie zdać pytanie, że po co, na ten przykład, lać asfalt na całej drodze jak przy tak małym ruchu można zapewnić tylko ruch jednokierunkowy, a jadący w kolizji samochody zawsze mogą zjechać na pobocze?
Kiedy jednak asfalt skończył się definitywnie i zamienił w szutrową drogę zatrzymaliśmy się w najbliższej wiosce i po zapytaniu miejscowych o bezpieczne pozostawienie samochodu poszliśmy na górski spacer. Odchodząc już widzieliśmy jak miejscowi oglądają nasz twór zgniłej cywilizacji zadziwieni zapewne guzikiem AC na tablicy. Klimatyzacja jest im tu zapewne tak obca jak demokracja. Taki rym.
Idąc w górę doliny i wioski szlakiem wyschniętej, czasami tylko istniejącej rzeki, nie mogliśmy wyjść z podziwu, że nawet tu, na co większych kamieniach wypisano pochwalne hasła ku czci Che, Fidela i rewolucji w ogóle. Domostwa były bardziej niż biedne, bez dojazdu samochodowego, ale mimo wszystko zelektryfikowane, choć dość prymitywnie. Słup, deska w poprzek, dwa druty na niej i jakoś leci ten prąd.
Nie mniej jednak jako twór obcy i zadziwiający traktowani byliśmy nader przyjaźnie i na każde nasze pytanie o drogę (a jakie tu podobieństwo z polską wsią, nie chodzi się przecież na spacer po nic, tylko po coś) bardzo mile nam tłumaczono i podprowadzano nawet aby pokazać ukrytą ścieżkę. Mijaliśmy tę biedę aż wyszliśmy na bardziej dziki teren opanowany głownie przez kozy i barany, które to radziły sobie nieźle wchodząc na krzywe drzewa zajadając ich liście jako, że ziemia była raczej sucha i jałowa.
W GÓRĘ!
Przy okazji okazało się, że nasz, czyli mój i Beaty, sposób oglądania świata zasadniczo rożni się od tego naszych przyjaciół. Bociany na przykład, jak sami mówią, są kanapowo-książkowi, Irek i Aga okazali się samochodowo-miejscy. Bartek jest poliwalentny i łączy oba te sposoby.
Narzekaniom nie było końca, aby jednak po dotarciu na szczyty wzgórz napawać się wspólnie zachwycającymi widokami przypominającymi bardzo te z naszych wycieczek na Wyspach Zielonego Przylądka.
NAWET KAMIENIE CHWALĄ REWOLUCJĘ
Santiago de Cuba. Samochód oddaliśmy i ruszyliśmy w miasto. Bez wątpienia Santiago jest dużym miastem, drugim na Kubie i w porównaniu z resztą miejsc, które poznaliśmy, widać w nim próby budowania nowego świata (pomijam widziane wcześniej twory w postaci ukochanej przez nas wielkiej płyty). Duże arterie, międzynarodowe hotele i hale sportowe. Przestrzeń w miarę zagospodarowana i w miarę zadbana.
DARU DBA O PRZESTRZEŃ SANTIAGO
Na taką miarę na jaką pozwolono tu ludziom prowadzić własne biznesy. Czasami trafi się lodziarz (taki jak z piosenki Młynarskiego), czasami pucybut, sprzedawca owoców czy inny sprzedawca wszystkiego, czyli niczego. W piekarni mieli dwa wyroby, eleganckie, w karton zapakowane, słodkie babki i plastikowe worki z solonymi lekko połamanymi, sucharami. Te drugie nas zainteresowały, ale okazało się, że nie możemy ich kupić jako, że należy płacić tu tylko kubańskimi peso, a nie kubańskimi peso convertible (CUC). Moim marzeniem było zasiąść w normalnej kubańskiej restauracji i zjeść to co wszyscy. Już się z gąską witał, na horyzoncie pojawiła się tawerna, ale wygnano mnie z niej (mimo właściwego koloru skóry – żartuję, czytaj waluty), spodnie były za krótkie. Et voila, kultura obowiązuje Panie!
Dla chcącego jednak nic trudnego i zasiedliśmy w jadłodajni, szumnie nazwanej restauracją. Kelnerka swoim, znanym wszystkim z państwowych posad krokiem (który jest krokiem ogólnokaraibskim) przyjęła zamówienie. Wybór był prosty, bo dwudaniowy, rodzaj gulaszu jagnięcego (niepewne) i płaty świńskie w sosie. Dla zmylenia przeciwnika zamówiliśmy jedno i drugie w towarzystwie sałatek i piwa. Sądząc po parach i ich ubiorach dla niektórych było to eleganckie wyjście we dwoje. Dla nas raczej randka w ciemno.
Jak to bywa, było… pyszne! Oczywiście bez przesady, nie żebyśmy dostali wszystkie dania razem, frytki przyszły jak już dania były w żołądkach, a z zamówionych pięciu sałatek pomidorowych dostaliśmy tylko trzy więc dostałem po łapach za podbieranie pomidorów Beacie. Zżarłem więc moje świńskie truchło ze smakiem na sucho i kiedy zapytaliśmy o dodatki, czemuż to jeszcze nie dotarły, pani z uśmiechem powiedziała, że stolik jest mały i podali pięć sałatek pomidorowych na trzech talerzach. A mnie łapy piekły! I Irka też!
Zapłaciliśmy grosze w CU zamienionych uprzejmie z CUC czyli convertible, a za resztę wydaną w normalnych peso kupiliśmy suchary w piekarni i poszliśmy na starówkę.
Na szczęście samochodów na drogach jest mało, za to dużo jest motocykli oraz ich rodzinnej odmiany czyli tych z koszem. Dużo jest też rowerzystów, ale głównym środkiem transportu miejskiego są ryksze, a podmiejskiego wozy konne, rodzaj bryczek, często nieoświetlonych nocą. Piszę o szczęściu w niewielkiej ilości samochodów, bo te, które jeżdżą smrodzą niemiłosiernie, nie dziwota, są przecież wiekowe, a wszystkie opowieści o nich nie są przesadzone. Taksówki są dość tanie, państwowe, takie radiotaxi na licznik. Są też prywatne, wiekowe właśnie i za podobną cenę można się przejechać bardzo starym Chevroletem.
NA ULICACH CIEKAWIE
CUBATAXI – WIELOOSOBOWA I PAŃSTWOWA 
Szkoda, że wszystko co piękne jest tylko wspomnieniem przeszłości. Po drodze mijaliśmy piękne zrujnowane stare wille i domy, których jedynym światłym elementem był napis o wyższości wierności (Fidel) i rewolucji nad wszystkim innym. K…
WSZYSTKO JEST POZOSTAŁOŚCIĄ
Ten region Kuby jest regionem rewolucji, widać to na każdym kroku. Pochwalne napisy są wszechobecne, na każdym murku czy prywatnym zrujnowanym domku. Na to farby nigdy nie brakuje..
WYŻSZOŚĆ
Nie ma co się dziwić, tu właśnie Fidel przypłynął, tu w górach tworzył armijkę przygotowującą obalenie Batisty. W Santiago zaatakował koszary, znaczy tylko zaplanował, ponieważ pomylił w górach drogę przez co spóźnił się na akcję. Dzięki temu żyje. Niespóźnialskich wyrżnięto.
U NAS PISAŁO SIĘ: PRECZ Z KOMUNĄ 
Symbole są wszędzie i umieszczane w najbardziej wymyślny sposób, nawet na starych rozpadających się Ladach.
SYMBOLE
Starówka w Santiago jest zachwycająca - jak każda dobra starówka. Nawet ta warszawska jest zachwycająca, tam budowniczy byli tak dobrzy, że zaraz po wybudowaniu wyglądało to jak ruina! I o to chodzi, bródka! Tu odwrotną robotę też zrobili budowniczowie socjalizmu.
SANTIAGO DE CUBA
Bardzo nam się podobał spacer po tej starówce, zwłaszcza kawa i cygaro w hotelu Grande, ale najbardziej powrót do mariny. Nie żeby wrócić na Bubu jako oazy cywilizacji, ale czym! Zasiedliśmy w szóstkę (Moana się liczy) do starego Chevroleta z lat pięćdziesiątych zeszłego wieku , ja z Irkiem i kierowcą z przodu, reszta z tyłu. Ale była jazda. Żyć nie umierać, ale ryzyko jest twoje. Przyćmiło to na szczęście nieudane próby internetowe w hotelu.
SIĘ PALI
BITTE, SIR
Miejscowi wykazują się nie lada pomysłowością i prowadzą nielegalnie tak zwane domowe restauracje. Z powodu Moany nie możemy chodzić wieczorem po knajpach jako, że śpi od 19h30 i ktoś musi być obecny na łódce lub w pobliżu. Umówiliśmy się wiec w takim położonym obok mariny dość zrujnowanym domu na taką specjalną kolację z langust. Sposób przygotowania i podania dopełniony sympatyczną atmosferą pozwolił nam poznać choć trochę codzienność tutejszych mieszkańców. Było bardzo miło, a dobre cygaro i handelek nimi zakończył sobotni wieczór i nasz pobyt w Santiago. 
DOMOWE ŻARCIE
Po zrobieniu papierów wyjściowych, wypłynęliśmy w niedzielę rano. Fala, silny wiatr jakoś nie pozwoliły cieszyć się morzem, zwłaszcza Agnieszce, która polegiwała obezwładniona tabletkami. Dla nich noc na morzu to była premiera, ale jakoś przeżyli.
MOANA TEŻ PRZYSYPIA
Dotarliśmy, już w poniedziałek po południu, do pierwszego wybranego z mapy kotwicowiska, Cayo Granada. Fala zniknęła, i pięknie by było gdyby na wjeździe do podkowiastej zatoki nie pojawiły się skały, których nie było na mapie i gdyby temperatura wody nie spadła z 27 do 25 stopni. Cóż to jednak dla bałtykowiczów taka zimnica?   
Zdeterminowani i zachwyceni nową pianką Moany pognaliśmy do pobliskiego wraku, którego komin wystawał nieopodal z wody. Nie wszyscy. Irkowi nie udało się oderwać Agnieszki od drabinki, fobie są jednak silniejsze od człowieka. A może rekiny?
Wrak był nader ciekawy, jednak mętna woda zepsuła nam przyjemność. O temperaturze wody nie wspomnę.
NOWY KOMBINEZON MOANY – DZIĘKI ANDRZEJKU!
Fobiowicze odgrażali się dniem jutrzejszym, z którego nic jednak nie wyszło.
Po miłej i spokojnej nocy, ranek przywitał nas zimą, 22 stopnie i ołowianym niebem. Zajęliśmy się więc odsalarką, którą przysłowiowy szlag trafił. Wiadomość była fatalna, sami możemy ileś czasu funkcjonować na zbiornikach, ale w tyle osób? Coś się z nią stało i nie uzyskiwała wystarczającego ciśnienia aby produkować wodę. Na szczęście jednak usterka okazała się błaha, w jednym z tłoków jakiś paproch zablokował klapkę zaworu zwrotnego. Po usunięciu paprocha wszystko wróciło do normy i słodka woda popłynęła ciurkiem jak typowe dla Beaty hasło: wiedziałam, że Daru da radę. Przyznam, że tym razem ona była jedyną wierzącą.    
Zadowoleni wypiliśmy kawę,  podnieśliśmy kotwicę i popłynęliśmy dalej.
I znów fala była krótka, nieprzyjemna, a wiatr silny i cały dzień ołowiane niebo.
Wczesnym popołudniem kiedy zbliżaliśmy się do wielkiego pustego akwenu trzeba było podjąć kapitańską szybką decyzję. Nie wychodzimy na niego, tylko rzucamy kotwicę  przy ostatniej wysepce.
Tam zasłonięci od fali i częściowo wiatru staliśmy na kotwicy lekko podirykowani (od Irek). Program nam nie wychodził, było zimno na powierzchni i w wodzie, odległość do celu, czyli Cienfuegos, była znaczna, a tam czekał wynajęty samochód, na dodatek nie korzystamy z miejsc, które miały być rajem, a są piekłem (no może otchłanią tylko) jedynie.
Mimo chłodu decyzja znów była szybka - płyniemy aneksem w poszukiwaniu rafy i kolacji.
No i na szczęście, rafa się znalazła, kolacji część w postaci ustrzelonej ryby, którą później uzupełnili miejscowi rybacy dając nam w prezencie cztery brakujące. Humory wróciły wraz z zapełnieniem żołądka i z porannym słońcem.
Może jednak i z tą otchłanią przesadzamy, były delfiny, latające ryby i nawet wielki kaszalot zupełnie blisko oraz pięć złowionych na wędkę różnych ryb. Sporo jak na takie krótkie pływanie.
Podejście do drugiego kotwicowiska nie było udane, rafa, za którą mieliśmy się schować, okazała się zbyt głęboka i nie przełamywała fali, popłynęliśmy więc do przesmyku miedzy wewnętrznym rozlewiskiem Ogrodów Królowej a morzem i tam, chronieni od fali i trochę wiatru zakotwiczyliśmy na noc.
Spacer po plaży, dziwne ruchy w wodzie pluskających się chyba morskich lwów, brodzące na płyciźnie czaple zachwyciły nas znacznie i nawet nieudane poszukiwanie conchów nie zepsuło nam humorów. Eksploracje rafy odłożyliśmy na rano, jako, że słońce miało się ku schyłkowi, a każdy wie, że w takich przesmykach lubią wieczorem polować żarłacze wszelkiej maści.
W PRZESMYKU PRZY RAFIE
Kolacja i film dopełniały wieczora kiedy to z łódką zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Wiatr wiał mocny, a my staliśmy do niego anormalnie tyłem. Łańcuch kotwiczny chrobotał o dno i w ogóle ruchy Bubu stały się niepokojące. Po oświetleniu przodu okazało się, że w przesmyku prąd jest tak wielki, że robi z Bubu co chce mimo przeciwnego równie silnego wiatru. Pierwszy raz w naszej podróży widzieliśmy coś takiego.
Szybki rzut oka na wykres pływów utwierdził mnie w przekonaniu, że wybrane miejsce jest błędem, a pozostanie tu wielkim ryzykiem. Z duszą na ramieniu i niewiarą w moc silników zarządzam podniesienie kotwicy i ucieczkę na morze.
Tak musiało się jednak zdarzyć - to prawo serii. Rano płynąc urwał się górny zaczep genui i trzeba było ją zdjąć przy silnym wietrze i w bryzgach zalewających nas fal. Po południu podarł się genaker, mocno już sfatygowany i spalony słońcem, a teraz uciekamy na morze ratując Bubu i nocka przed nami.
No i uratowaliśmy. Bubu jest naszym domem i ostoją, ratując ją ratujemy siebie. Znów się udało.
Jest 4h52. Wszyscy śpią, Beatka czuwała do pierwszej, Ja miałem do trzeciej, ale piszę i jakoś tak mi zeszło. Snujemy się wzdłuż rafy na jednym żaglu. Genuę mieliśmy naprawić dziś rano na kotwicy, zszyjemy płynąc jak będzie już jasno. Do Cienfuegos zostało 78 mil. Budzę Irka i idę spać.        
środa, 24 lutego
Od dwóch dni jesteśmy tylko we czworo. Zaraz po wyjeździe Agnieszki i Irka temperatura skoczyła do góry i wydawało się, że wraca lato. Oni z zimy do zimy, a my jak zwykle. Nic podobnego jednak, w poniedziałek lało cały dzień, a dziś będzie sztorm i nici z naszej wyprawy na najbliższe wyspy. Od początku jednak.
Do Cienfuegos weszliśmy już nocą, najpierw wąskim kanałem potem olbrzymim wewnętrznym akwenem, razem 9 kilometrów od morza do mariny. Marznąc zdrowo na zimnym wietrze wypatrywaliśmy z Irkiem i trudem poszczególnych boi, czerwonych i zielonych, ledwo widocznych bo ich słabe mrugające światełka były dla nas dokładnie na wysokości świateł miasta. GPS pomagał nam w tym znacznie potwierdzając dokładność map i usytuowanie boi.
Zgłosiliśmy się przez radio, ale po potwierdzeniu, że płyniemy z Santiago komunikacja jakoś się urwała, rzuciliśmy więc kotwicę nieopodal mariny w celu spędzenia nocy.
Rano wezwany do służby granicznej, siedząc już w ich biurze, z ubawieniem obserwowałem celniczkę próbującą dogadać się z siedzącym naprzeciw mnie urzędnikiem. Nic z tego nie wychodziło, pani w mundurze mini miała ipoda przy pasku i słuchawki w uszach…
Przyjęcie było nader miłe, jedynie straż graniczna odwiedziła łódkę w poszukiwaniu nieproszonych i nie zgłoszonych gości - nielegalnych imigrantów. Na Kubę? Powariowali chyba.

Komentarze