STYCZEŃ 2010 - CURACAO, KUBA



Sobota, 2 stycznia 2010
Hej kochani! Zaczął się Nowy Rok, tym razem super okrągły 2010! Nie wiadomo, co nam przyniesie, ale ja jak zwykle wierzę, że będę zaskoczona bogactwem jego prezentów. Tak jak za każdym razem jestem w podsumowaniu roku, który właśnie mija. Tym optymistycznym akcentem pragnę zarazić wszystkich czytelników.
Końcówka roku na Curacao była bardzo pracowita. Szczególnie dla Dara. Moją rolą było stworzyć mu dobre warunki do pracy, więc zabierałam małą wszędobylską i wybywałam z łódki na pół dnia eksplorując okolice. Zacne to były spacery, w zasadzie znam jak własną kieszeń wszelkie ulice w promieniu 3 kilometrów od nabrzeża. Wiem gdzie buduje się jaki dom lub hotel, gdzie można w krzakach przeplatanych kaktusem spotkać niebywałe okazy ornitologiczne, gdzie należy wystrzegać się niezamkniętych w ogrodzeniu psów, gdzie są chodniki, a gdzie trzeba opłotkami pokonywać kilkaset metrów poboczem głównej drogi. Schodziłam może w sumie z 10 kilometrów, albo i więcej, ale podczas tego czasu na łódce był spokój, nikt nie plądrował w narzędziach, nie spuszczał sobie młotka na nóżki i nie wbijał gwoździ w oko. Więc Daru mógł spokojnie pracować i posuwać prace trzy razy szybciej niż przy obecności jego ukochanej (bo jedynej) córeczki. Żałuję tylko, że nie przyszło mi do głowy, żeby do zapasowych pieluszek, picia i przegryzki dla Moany zabrać też aparat fotograficzny, reportaż obrazowy jest przez to niedostępny dla nikogo innego jak mojej pamięci. Najbardziej żałuję widoku przefruwających tuż obok papug, które żyją w tutejszych ciernistych krzewach. Piękne, kolorowe (dominująca zieleń z żółtą i czerwoną domieszką), przemieszczają się zawsze w parze (nierozłączki?). Nie raz siadały o metr, dwa ode mnie, a ja nie miałam możliwości uwiecznienia tego przeżycia. Szkoda! Na ostatniej wycieczce Daru sfotografował jedną taką. Była jednak trochę dalej, ale może coś widać?
TO NIE JEST SAMOTNA PAPUGA NIEROZŁĄCZKA
Wille, tak jak widać na załączonych powyżej zdjęciach były rozkoszne (w końcu zabrałam i Dara na wycieczkę, żeby popieścił swoje oko architekta). Bezwzględnie Curacao jest bardzo atrakcyjną wyspą i mimo pierwszego wrażenia, że trudno tu cokolwiek załatwić, jak się człowiek rozejrzy i zrozumie jak należy funkcjonować, znajdzie wszystko, czego mu potrzeba. Potrzeba tylko otwartości umysłu i gęby, a koniec języka za przewodnika. Wcale nie jest tak źle jak nam się na początku wydawało.
Z marinami jest tutaj kłopot. Są małe, w zasadzie zajęte bez szans na jedno miejsce choćby na dobę. My potrzebowaliśmy popłynąć do mariny tylko i wyłącznie w celu podłączenia się do stałego prądu, który naładowałby nasze akumulatory na 100%, żeby wiedzieć jaki potem nastąpi spadek tego naładowania, czy akumulatory trzymają prąd, czy też trzeba je wymienić. Wiedzieliśmy, że w zatoce, w której stoimy jest jedna taka marina, spotkaliśmy Francuzów, którzy od jakiegoś czasu mają w niej wykupione miejsce i tam w zasadzie mieszkają. Dwa dni przed Sylwestrem udaliśmy się tam (w grudniu po południu) aneksem (ze starym silnikiem jechalibyśmy tam ze dwie godziny, a z nowym dwie minuty), żeby się rozejrzeć w sytuacji. Faktycznie na jakiekolwiek miejsce szans ie było. To znaczy są wolne miejsca, ale wykupione, więc jeśli właściciel wróci akurat tego dnia, to byłby duży kłopot. Udało nam się wynegocjować dzień postoju w porcie, od 9.00 do 17.00, bez opuszczania na dłużej łódki, żeby odpłynąć w razie potrzeby. To wystarczyło, żeby nasze akumulatory, podłączone do prądu na kei, nabrały 100% mocy. Oprócz tego skorzystaliśmy  z okazji, że jesteśmy przy pomoście, a nie na kotwicy, żeby wyjąć cały nasz łańcuch, ewentualnie go odwrócić (czyli tą część, która zawsze to tej pory leżała nieużywana w zbiorniku dać jako pierwszą, a tą zużytą dać na koniec) i założyć nową kotwicę, Deltę przywiezioną dzielnie przez Dara z St. Martin.
Nasze miny po wyciągnięciu całego łańcucha były bliskie płaczu. Rozpad totalny, rdza przeżarła część łańcucha, miało się wrażenie, że rozpada się w ręce. Założenie go z powrotem na windę kotwiczną graniczyło z głupotą. On przecież jest właśnie głównym elementem naszego bezpieczeństwa, a wiemy, że raczej kotwicowiska nas czekają, a nie porty. Wymiana naszych spojrzeń była jednoznaczna, potrzeba nam nowego łańcucha. Ale jak to zrobić tu i teraz? Daru pognał do biura mariny, wykonał jeden telefon zostawiając swój numer. Po 15 minutach  już oddzwoniono, że za dwadzieścia minut przyjedzie dostawca z takim łańcuchem, jakiego potrzebujemy. No i co, wszystko się da, nawet na Curacao.
Jeszcze przed lunchem łańcuch dotarł na keję obok Bubu.
Moana usnęła, trzeba się było zająć rzeczami, które niekoniecznie wymagają jej obecności. Daru zrobił wzmocnienie masztu wiatraka prądotwórczego. Trzeba było wiercić w stali nierdzewnej, a opiłki lecące spod wiertarki mogłyby nie być dla Moany najfajniejszym przeżyciem. Ja skorzystałam z bieżącej wody (bo oprócz prądu mieliśmy też podłączenie do wody z kranu) i wymyłam całą pleśniejącą od miesiąca kabinę prysznicową i ubikację. Około 15.00 pojawił się miły młody czarny pracownik mariny i zaczął zabierać nam nowy łańcuch. No tak, nie napisałam, że Daru wynegocjował, że owa marina zabierze nasz stary, zardzewiały łańcuch, którego kawałki będzie mogła użyć do zamocowania pomostów lub boi. Ale ów czarny młody pomagier nie zauważył, że łańcuch na pomoście jest nówką nierdzewką i zaczął go zabierać. Wytłumaczyliśmy nieporadnie, że to jest „a new one”, a stary zaraz oddamy. Przełożyliśmy stare próchno do skrzynki pomagiera. Na Bubu zostały tylko pozostałości rdzy w dużej ilości, które wiatr rozmiatał we wszystkich kierunkach. Nic tak nie zadowoliło mojej duszy jak pozbycie się tej ruiny. Ewidentnie już galwanizacja dawno poszła w niepamięć, w końcu łańcuch miał już 8 lat, a poza tym, egoistycznie mówiąc, miałam już dość rozbryzgów rdzy na pokładzie przy wciąganiu kotwicy. Rozbryzgi miały miejsce nie tylko przez rdzawy kolor mokrego łańcucha, ale też przez fakt, że łańcuch nie wchodził już jak należy w oczka windy kotwicznej, był rozciągnięty i przeskakiwał. Teraz jest nowy, bez skazy rdzy i myślę, że będzie samą przyjemnością wciąganie go w momencie odpływania. Nie mówię już o nowej kotwicy. Przy pierwszym podejściu złapała jak wmurowana. Ostatnio podejmujemy same dobre, acz kosztowne, decyzje. 60 metrów takiego nowego łańcucha to 900 dolarów.
Ostatnio taką dobrą decyzją było zorganizowanie czym prędzej przemieszczenia się naszych pierwszych gości (czyli Państwa Chwastków wraz z Bartkiem) z Hawany do Santiago de Cuba. Dziękujemy Ci Irku, że zgodziłeś się na kolejny lot. Robimy, co możemy, ale w zamian gwarantujemy niezapomniane przeżycia. Przed nami Jardines de la Reina. Razem odkryjemy ten świat, o którym już nie jedno słyszeliśmy.
Sylwester u nas był o wiele bardziej celebrowany niż Boże Narodzenie. Postanowiliśmy spędzić go we własnym gronie, nie mieliśmy ochoty na jakieś wspólne tworzenie atmosfery z innymi. Generalnie wolimy własne towarzystwo niż sztuczne przyjaźnie. Odmówiliśmy więc szampana na łódce obok (ja i tak niechętnie zostawiłabym Moanę samą na Bubu). O 18.00 popłynęliśmy w towarzystwie naszych kumpli na drinka w klubie żeglarzy Asiento (w każdy wtorek i czwartek odbywają się tam spotkania takich jak my), ale wybuchy petard, nieznośne dla nas, a co dopiero dla małego człowieczka, jakim jest Moana, zmusiły nas do szybkiego powrotu na Bubu.
A tu sama rozkosz. Daru zaczął odtwarzać hity zgrane od Bartka, okazało się, że mamy tysiące piosenek, które każdego z nas gdzieś tam naznaczyły. Zrobiło się nostalgicznie. Nawet Moana odczuwała ten nastrój, tuliła się jak zakochana do ramion tatusia w rytmie hitów sprzed dziesiątek lat. Wyjątkowo poszła spać o godzinę później, a to z powodu, że mieliśmy nadzieję (i słuszną), że rano obudzi się też o godzinę później.
Noc Sylwestrowa nie miała sobie równych. Od początku panowała atmosfera rozrzewnienia i romantyczności płynącej (jak to dobrze pasuje) z głośników i naszych serc. Falowaliśmy z rytmem starych hitów, podjadaliśmy pyszności w postaci łososia i smażonych w czosnku i pietruszce krewetek, popijaliśmy pyszne wina białe i czerwone, od północy szampany sączyły się przy spektaklu palących się nieopodal posiadłości.
SZCZĘŚLIWEGO PALENIA W NOWYM ROKU
A o tym też słowo się należy. Curacao najwyraźniej ma bzika na punkcie Nowego Roku. Już kilka dni przed Sylwestrem zaczęły się sztuczne ognie, puszczane nawet za dnia (idiotycznie, bo oprócz hałasu nie widać nic). Wspólnie stwierdziliśmy, że bez sensu, bo to jest przypisane momentowi zmiany roku i jak to już ma się wydarzyć, to nie doceniamy, bo scenerię mamy od paru dni. Ale w samego Sylwestra faktycznie nasze oczekiwania zostały wynagrodzone. Pomimo przeszłych już wieczorów ze sztucznymi ogniami, tym razem zapierały one dech w piersiach. My, zawieszeni na naszej Bubu, stojąc w zatoce, gdzie wokół nas domy prywatne i hotele zdominowały nabrzeże, nie nadążaliśmy z odwracaniem głowy w odpowiednim kierunku. Zagłuszało to naszą muzykę, którą puszczaliśmy sobie nawzajem jako dzielenie się intymnymi przeżyciami. Petardy spowodowały nawet pożar w pobliskim domostwie, który na szczęście został szybko ogarnięty, bo przy tej suszy i polach dzikich krzewów mógł się skończyć katastrofą. Ale ogni sztucznych mamy już przesyt. Teraz dalej je puszczają, a to powoduje już zniecierpliwienie, a nie zachwyt (co jest założeniem).
Dziś już mamy 3.01.2010, nawet nie wiem kiedy przeszła północ. Za 5 tygodni będzie z nami Bartek, Aga i Irek. Nie mogę się doczekać. Bartek napisał tak piękne zakończenie swojego bloga z podróży z nami, że mogę być tylko z niego dumna (mam nadzieję, że tak naprawdę myśli). Mam nadzieję, że te 3 tygodnie na Kubie również zostawią w nim niezapomniane wrażenia.
W Sylwestra mogliśmy też porozmawiać z rodziną i z różnymi przyjaciółmi przez Skype. Oby się wszystkim wiodło! Nasze życzenia są jak najlepsze i jak najszczersze. Do siego!
Jutro wynajmujemy samochód na dwa dni i jedziemy zwiedzić wyspę. Wrażenia opiszemy.
Środa, 6 stycznia
Pierwszy wieczór bez sztucznych ogni, to znaczy gdyby nie liczyć trzech, może czterech wybuchów w okolicy, ale pojedynczych. Może trzech, bo to przecież święto Trzech Króli dziś mamy.
Pierwsze dni Nowego Roku mijają nam tak szybko, że pewnie niebawem będzie następny Sylwester.
Niedzielę i poniedziałek przeznaczyliśmy na zwiedzanie wyspy. Pierwszy dzień był bardzo nieudany, byliśmy niezorganizowani, wyjechaliśmy troszkę za późno, żeby w pełni skorzystać z dnia. Dojechaliśmy na północno-zachodni koniec wyspy, oglądając po drodze kilka plaż, które ponoć miały być wybitne (na jednej spotkaliśmy nawet Polaków, którzy od lat przyjeżdżają nurkować na Curacao i uznają to miejsce za raj na ziemi), ale nic nas nie zatrzymało na dłużej. W jedynym miejscu osławionym jako bardzo ciekawe dla tych, co to lubią popływać z maską i fajką fala była za duża, żeby z Moaną ryzykować oddalenie się od brzegu. Tak zastało nas południe, trzeba więc było poszukać miejsca na dobry lunch. Wylądowaliśmy w knajpie, która wyglądała na wybitną, jako że z wielu dostępnych miejsc wiele było zajętych, jednym słowem dziki tłum. Moana usnęła, więc mogliśmy  pomyśleć o spokojnym, przyjemnym posiłku. Ale już na początku zdziwiło nas to, że kelnerki nie umiały powiedzieć co jest w menu. Okazało się, że tu obowiązuje „walking menu”, czyli starszy kelner, który miał cierpliwość każdemu z osobna tłumaczyć, co można pysznego dostać do jedzenia. Ok., niespotykane. Dowiedzieliśmy się jakie są dania, Daru zaryzykował spróbowania iguana!!!, ja tradycyjnie morsko, czyli ryby z krewetami. Czekaliśmy z niecierpliwością sącząc piwka, ale z kwadransa na kwadrans coraz bardziej niepokoił nas fakt, że masa ludzi siedzi (wielu przyszło przed nami), ale nikt nie ma przed twarzą talerza, tylko nagromadzone już po długim czasie szklanki wypróżnione po różnych napojach. Po godzinie zaczęliśmy się obawiać, że nie zdążymy zjeść jak Moana się obudzi, a wtedy nie będzie już mowy o spokojnym posiłku, poza tym nie bardzo mieliśmy w planach spędzenie pół dnia w knajpie. Zrobiliśmy szuru-buru poganiając troszkę obsługę i nagle z prędkością światła zostaliśmy obsłużeni bardzo szybko, szybciej nawet niż ci, co byli tu już wcześniej.
Iguana był pyszny, aczkolwiek ilość małych kosteczek przypominała troszkę ościstą rybę, w smaku przypominał królika. Reszta była dobra, ale bez zachwytu.
NO I PO IGUANIE
Po 15.00 wyszliśmy z restauracji, niewiele dnia nam zostało, żeby zrobić coś konstruktywnego, z tego powodu zrobiło się trochę nerwowo i niemiło w naszym gronie (nie cierpię tracić czasu, chyba jestem za mało wyluzowana jak na osobę, która cały rok spędza na „wakacjach”). Okazało się, że zawitanie w tym dniu, czyli w niedzielę, do Parku Narodowego Sint Christoffel jest już niemożliwe, bo zamykają go o 15.30. Pech.
Próbowaliśmy więc zahaczyć się na jakiejś miłej plaży. Wszędzie dzikie tłumy z powodu weekendu troszkę nas zniechęcały, ale nie mieliśmy wyboru. Na jednej udało nam się przebić do wody i pływaliśmy długo i wytrwale, nic ciekawego jednak nie spotkaliśmy, oprócz strachu, że skaczący ze skał młodociani spadną nam prosto na głowy. Inne plaże, choć oznaczone na drodze i na mapach były niedostępne, bo prywatne! I tyle. Wyspa jest dość monotonna, miasteczka jakby zagubione we śnie, bez wyrazu. Bicia serca w tym dniu nie było.
Jedynym miłym akcentem było odwiedzenie w marinie „La Piscadera” naszych znajomych ze statku Ad Hoc, którzy złamali ster na Los Aves i tutaj właśnie liczą na jego naprawę. A propos złamanego steru. Dostaliśmy wiadomości mailem od ekipy z Sandy II, która razem z Maroine popłynęła przed świętami do Kolumbii. Do pewnego czasu płynęło im się świetnie, wręcz nie mieli wiatru, a że nie lubią pływać na silnikach postanowili spokojnie przemieszczać się z zatoczki do zatoczki aż do Kartageny. Wielki to był błąd bo ta okolica zwana jest Hornem Karaibów. Dopadła ich więc zawierucha 50 węzłów w okolicy Rio Magdalena. Rzeka wypluwała swoje błotne śmieci, w tym jakieś duże drągi drzew i uderzenie w taki złamało jeden z dwóch sterów Sandy II. Nie mogąc płynąć dalej postanowili wejść w głąb rzeki, a tam miotami wiatrem i dużą falą, bez steru, położyli statek. Udało się go podnieść na szczęście, ale nie wyobrażam sobie nawet co przeżyli siedząc przy okazji po pas w błocie, ponieważ rzeka była błotną maziugą. Dzisiaj zorganizowali sobie już, z pomocą Maroine i miejscowych, sposób, żeby dotrzeć do Kartageny i naprawić straty. Trzymamy kciuki i nie życzymy nikomu takich przygód.
Drugi dzień zwiedzania zaczęliśmy prężnie i wcześnie rano z ochotą na zdobycie najwyższego szczytu wyspy, czyli Mont Sint Christoffel. Marne 372 metry, ale jak się patrzyło na szczyt z poziomu morza, czyli z punktu startu, wydawało się to wręcz niemożliwe z Moaną na plecach. Szczególnie, że szpiczasty skalisty szczyt, pachniał typową wspinaczką.
CEL WYCIECZKI
Tym razem co za radość, co za zachwyt. Z każdą kroplą potu i pokonaną skałką czułam się coraz szczęśliwsza, moje ADHD powolutku zostawało zaspokojone. Im wyżej byliśmy tym bardziej odnajdywaliśmy piękno oglądania widoków z góry.
Droga, na początku łatwa, stawała się coraz trudniejsza, ale wydawało się, że damy radę dojść do końca.
ŻLEB POD SZCZYTEM – ZBYT TRUDNY Z MOANĄ NA PLECACH
W pewnym momencie jednak okazało się, że z dzieckiem nie ma co ryzykować dalszej wspinaczki i jakieś 20 metrów od szczytu postanowiliśmy, że dalszą eksplorację przeprowadzimy po kolei, najpierw Daru z aparatem fotograficznym, potem ja, a Moanka zadowoli się tylko faktem, że „prawie” była u samej góry.
ODPOCZYWAMY? , W DRODZE, NA SZCZYCIE
Z góry widać było prawie całą wyspę oszołamiająco pięknie, choć widoczność, mimo pięknej pogody, nie była najlepsza, naszej zatoki Spanish Water już nie mogliśmy dojrzeć.
PIĘKNIE
Ale mogliśmy zobaczyć z góry różne landhuis’y, czyli posiadłości postkolonialne, które rozsiane tu i ówdzie na wyspie stanowiły onegdaj raj plantatorów kolonialistów. Piękne domy, niektóre odrestaurowane, których obecność wyczuwa się poprzez nagłą zmianę roślinności. Nagle teren z suchych krzaków przeistacza się w soczystą zieleń drzew. Ówczesne nawadnianie pozostawiło ślad po dziś dzień. Wycieczka warta była wysiłku, a pot lał się z nas ostro. Moana wydawała się również doceniać widoki aż do momentu kiedy, już przy zejściu, zasnęła na plecach Dara.
Na lunch postanowiliśmy pojechać do nabrzeżnej knajpki na plaży, gdzie dnia poprzedniego fala nas odstraszyła. Tym razem był to dobry wybór. Obsługa miła i szybka (tym razem menu na karcie), jedzenie bez cienia wątpliwości bardzo dobre, a i pogoda jakby tego dnia była bardziej sprzyjająca do pływania.
MOANA NIE ŚPI
Nie mieliśmy dużo czasu, bo tylko dwie godziny, musieliśmy przed 14.00 dotrzeć z powrotem do Parku, żeby zdążyć odbyć jeszcze jedną wycieczkę, ale znaleźliśmy jednak moment, żeby po jedzeniu wtarabanić się z ekwipunkiem naszym i Moany (która w tym dniu postanowiła nie robić sjesty) do wody i zobaczyć, czy aby na pewno warto. Przepłynęliśmy skraj rafy wzdłuż w tą i z powrotem. Woda przejrzysta, dużo rybek, ale rafa na 15 metrach, tak że szczegółów z powierzchni nie sposób było dojrzeć. Przypuszczam, że nurkując z butlą faktycznie jest co pooglądać, z góry natomiast pozostaje tylko wyobrażenie. Ale nie było już tak źle. Ubierając się w biegu dotarliśmy na czas do Parku i resztkami sił poszliśmy na 5 kilometrową przechadzkę trasą, gdzie obiecano nam dzikie osły, jelenie, iguany, albo chociaż kozy. Wycieczka była bardzo miła, ale oprócz rozrzewniającego widoku szczytu, który zdobyliśmy rano nie zobaczyliśmy nic innego jak ptaki ciernistych krzewów, kaktusy i….małego kotka. Choć odchody po drodze wskazywały faktycznie na istniejącą w tym miejscu „większą” faunę.
SUCHO I PUSTO
Tak więc poniedziałek był fizycznie wyczerpujący, zachwycający i tym razem super dobrze zorganizowany. Jeżeli chodzi o rozmowy między nami, w zasadzie sprowadzały się one do jednego. Daru ostatnio głowi się nocami i dniami jak tu spowodować, żeby Bubu była wystarczająca sama sobie pod względem energii, tak, żebyśmy mogli używać prądu do woli, w tym odsalarki, bez konieczności włączania silników. Do tej pory była kwestia lepszych i pojemniejszych akumulatorów, od kilku dni pojawiła się jednak myśl, że to nie jest problem składowania prądu, lecz jego wytwarzania. Stanęło więc na zakupie dodatkowych dwóch paneli słonecznych, każdy po 100W, trzeba było tylko wymyślić, jak tu je przymocować do istniejących.
PANELI ZA MAŁO, CHOĆ JUŻ RUCHOME DO SŁOŃCA
Jak patrzyłam na Dara podczas spacerów w pełnym słońcu i widziałam jego dymiącą czapeczkę, wiedziałam, że to nie o upał chodzi tylko o kotłujące się myśli, o poruszoną na całość wyobraźnię. I wymyślił. Wczoraj do 9.00 panele i cały ekwipunek został już kupiony, tak, żeby zdążyć dowieść towar do portu przed oddaniem samochodu. Dziś, jako że nie udało się po całodniowych wczorajszych negocjacjach znaleźć choćby jednego miejsca przy kei, całe popołudnie wprowadzaliśmy plan Dara w życie na bujającej wodzie. Pozostawię Darowi przyjemność opisania operacji w szczegółach (i fachowo!). W każdym razie nowe panele i odpowiednie miejsce na ich zamontowanie są już gotowe, a jutro kolejny dzień pracy, żeby dokończyć dzieła. Po raz kolejny uchylam moją czapeczkę z daszkiem przed geniuszem mojego mężczyzny, ale jednocześnie boję się co nowego wymyśli, jak tę sprawę już zakończymy.
Stoimy na Curacao już prawie trzy tygodnie. I postoimy jeszcze kilka dni, bo przeciwna fala na Morzu Karaibskim odstrasza nas jak na razie przed wyprawą na Jamajkę. Ale przynajmniej mamy czas na prace pokładowe i na robienie zapasów na Kubę. A to też jest nie lada wysiłek, szczególnie, że już nie mamy (i mieć nie będziemy) samochodu. Taszczymy więc dzielnie torby po 20 kilo każda z winami i innymi smakołykami, które umilą życie nam i naszym gościom na Kubie, gdzie ponoć niczego nie ma. Musimy nagle błyszczeć intendenturą zawodową, a tu też potrzeba wyobraźni. Tak, że nie mamy czasu na nic innego, nawet na krótkie telefony jest go za mało, nie mówiąc już o odpisywaniu na maile od naszych byłych towarzyszy podróży jak Thorgal, Corto, Corca, Sandy II czy Maroine. O Harmoony nie wspomnę. Już od kilku dni zabieram się, żeby im odpisać i nici z tego. Ale pisanie bloga jest priorytetem.
Środa, 13 stycznia
Curacao za nami zostało. Zadziwiające to miejsce, 170 tys. mieszkańców, którzy wszyscy mówią trzema językami, a większość czterema. Językiem obowiązkowym jest tu skrzeczący holenderski, jednakże angielski jest wszechobecny podobnie jak papiamentu, rodzaj dialektu kreolskiego. Ze względu na bliskość Wenezueli, imigrację zapewne i historyczne uwarunkowania słychać też wszędzie hiszpański. Zabawne jak ludzie przechodzą tam z jednego na inny język swobodnie i bez zmrużenia oka. Cóż wszystkie cztery języki są wykładane w szkołach.
OSTATNIE OBRAZY Z CURACAO – MOST NAD WILLEMSTAD I NASZ ZDOBYTY SZCZYT
Nasz pobyt zakończył się po ponad trzech tygodniach. W czasie ostatniej wizyty w Willemstad zrobiliśmy papiery wyjściowe oraz pożegnaliśmy się z załogą Ad Hoc, jedząc wspólny wyśmienity lunch. Oni jeszcze zostają na moment wyjęci z wody w stoczni walcząc z naprawą złamanego steru, potem płyną do Kolumbii.
PYSZNE POŻEGNANIE Z PHILIPEM I ELIANE
Wracając zrobiliśmy ostatnie zakupy jedzeniowe, a po odwiezieniu busikiem sklepowym odbyliśmy ostatnią wycieczkę po okolicy zachwycając się eleganckimi rezydencjami pod wakacyjny wynajem. Pełno tu kontrastów, z jednej strony wszystko jest zadbane, tak po holendersku, z drugiej walające się śmieci i opuszczone rudery, pięknie odrestaurowane kamienice miejskie i rafineria w środku miasta. Dzika północ i upszczone zbiornikami wybrzeże. Dziwne miejsce, naprawdę.
Pobyt nasz polegał jednak głownie na doposażeniu Bubu. Po założeniu wiatraka sytuacja elektryczna poprawiła się znacznie, jednakże po zastanowieniu postanowiliśmy dołożyć dwa panele słoneczne. Dziś płynąc widać, że była to słuszna decyzja, choć bez zmiany akumulatorów i zwiększenia ich parku i tak się nie obejdzie.
Same prace były niebywale ekwilibrystyczne. Można sobie wyobrazić wiercenie, skręcanie elementów i zakładanie ich nad wodą? I to przy wietrze i lekkiej fali! Ubaw był po pachy i radość, że do wody padła tylko jedna nakrętka.
380 WAT (a nie 220 VOLT – to taka durna piosenka)
Wczoraj rano wyruszyliśmy z godzinnym planowanym opóźnieniem o 9.00. Ledwo ujechaliśmy 500 metrów okazało się, że nasze speedo (prędkościomierz po wodzie) jest oczywiście zarośnięty i trzeba go wyczyścić. Szybkie rzucenie kotwicy i nurkowanie załatwiło sprawę. O godzinie 10 byliśmy na pełnym morzu z podniesionymi żaglami i bez silników. Przed nami było 566 mil morskich, czyli cztery noce i pięć dni. Nie jest to zachwycająca odległość, szczerze mówiąc noce lubię spędzać w łóżku, a nie bujany falami, wsłuchując się w dźwięki skrzypiących elementów łódki i w zmieniającą się prędkość wiatru.
Na dodatek, wiedzieliśmy, że okienko pogodowe na pewno trafi nam się w nowiu, przez co będziemy płynąć w atramencie. I tak właśnie jest, choć, mimo iż wielka lampa nie świeci to gwiezdny maczek daje dość światła aby widzieć horyzont. Oczywiście jak nie ma chmur.
Sunąc szybko wzdłuż Curacao na wodzie bez fal zdążyliśmy jeszcze zrobić pranie w nowej pralce, którą dostaliśmy w prezencie. Pralka to dużo powiedziane, taka Frania tyle, że bez wyżymaczki. Plastikowy zbiornik do którego wkłada się pranie, zalewa wodą, na przykład ciepłą po pracy silników, dodaje proszku, a pralka tym kręci przez ustalony czas (po wcześniejszym włączeniu przetwornicy 12V na 230V, bo pralka jest na 220V). Następnie wodę się spuszcza AUTOMATYCZNIE przekręcając małą wajchę. Płukanie robi się w podobny sposób. Jako, że prania odbywają się w zaniżeniu w kokpicie skąd jest bezpośredni odpływ do morza jest to jednak dla nas wielka wygoda, a efekt pierwszego prania był wielce obiecujący. Dziękujemy pralkodawcom, czyli jachtowi motorowemu o śmiesznej nazwie „Joyeux Dauphin” (wesoły delfin), chwala wam za to.
BEATA JUŻ NIE PIERZE TYLKO PRALKA!
Po minięciu wyspy miny nam zrzedły, fala miała być mała, a była duża, co uniemożliwia Moanie utrzymanie się na nogach. Każda próba kończyła się guzem no i płaczem oczywiście. Uczymy ją więc od nowa raczkować! O ironio losu!
Dobrze, że to mądra dziewczynka i można jej już coś wytłumaczyć, jednak mimo to nie można jej spuścić z oka, co jest dla nas najbardziej wyczerpujące.
Silny wiatr równa się duża fala, posuwając się więc szybko z furczącą za rufą wodą dzień minął nam w oka mgnieniu, prócz multum latających ryb nie widzieliśmy zwierząt, raz tylko, pod wieczór, delfin wychynął z toni i tyle go widziano.
Za to wieczorem! Czy ktoś z czytelników widział zachód słońca? Oczywiście, odpowie każdy.
Gówno prawda, jak mawiał stary góral ks.Tiszner. My widzieliśmy znany nam z opowieści zachód słońca po raz pierwszy w życiu i to właśnie wczoraj. A wygląda toto tak. Wielka pomarańczowo-czerwona kula chowa się za horyzontem (dotychczas jak zwykle), po czym dwie, trzy sekundy po zniknięciu ostatniego rąbka pojawia się silny zielony sekundowy błysk. Przeżycie!  
Po kolacji wymęczeni falami postanowiliśmy iść spać. Wstając na zmianę naszym obyczajem kontrolnie co 15-20 minut, na początku przysypialiśmy budzeni każdym innym niż zwykły, dźwiękiem. Dźwięków tych w czasie płynięcia jest dostatek, a to wiatr przyśpieszy, a to fala uderzy o spód platformy, a to kubek przeleci w szafce. Mordęga. Jednak z godziny na godzinę przyzwyczajaliśmy się na nowo do tego otoczenia i powoli zapadaliśmy w zdrowy głęboki sen przerywany tylko krótkimi wglądami w sytuację. Sen ten nastąpił nad ranem.
Siłą rzeczy po przebudzeniu Moany trzeba było wrócić do normalnych zajęć i rytmu. I nic nam nie odebrało dobrego humoru, nawet nadchodzące chmury, pobiliśmy nasz rekord wszechczasów, w 24 godziny zrobiliśmy 185 mil morskich! Naszym pływającym kempingiem. Uwaga! Daje to średnią 7,7 węzła. Dużo.
Nasz dobry humor nie był spowodowany jednak względnym rekordem, a przebytą trasą. Pojawiła się szansa na (szympansa?) skrócenie podróży o jedną noc, jeśli oczywiście warunki pogodowe się nie zmienią, a my dalej będziemy gnali bez opamiętania. A to byłby już sukces.
Czwartek, 14 stycznia
Gnamy dalej bez opamiętania i wygląda na to, że uda nam się dotrzeć do celu już jutro rano. To naprawdę rekord pokonać dystans 550 mil w trzy doby. Poprzednia noc była bardzo nieprzyjemna. Już pierwszej, którą mimo wszystko dobrze przespaliśmy, okazało się, że fala jest większa i bardziej boczna niż się tego spodziewaliśmy. Wczoraj natomiast wiatr wzrósł znacznie po południu i przez całą noc utrzymywał się w okolicy 28 węzłów, dochodząc czasami do 30. Fale miotały nami i uderzały mocno w burty, hałas i lekki ścisk w żołądku uniemożliwiały spanie. Nawet Moana przebudziła się w środku nocy i już nie mogła zasnąć.
I tak trzyma do teraz. Co prawda wiatr trochę zelżał, ale fala utrzymuje się w granicach 5-6 metrów. Jest za to bardziej okrągła, albo to my przyzwyczailiśmy się, bo już stresu nie ma wielkiego. Próbowaliśmy uwiecznić goniące nas olbrzymy na zdjęciu, ale jak wiadomo (podobnie jak w przypadku zdjęć spadku tras narciarskich), aparat fotograficzny nie potrafi oddać prawdziwego kolorytu sytuacji.
WODNE GÓRY WYŻSZE OD BUBU
Przepowiednie meteo jak zwykle zawiodły. Miał być wiatr do dwudziestu węzłów w porywach i fala do dwóch metrów. Polegaj tu człowieku na prognozach przy wybieraniu okienka pogodowego na dłuższe przeskoki. Ale za to, mimo męczarni, będziemy na miejscu o wiele wcześniej niż przewidzieliśmy. Dobre to dla Moany, która w trasie spędza cały dzień w salonie, a my musimy jej wymyślać ciągle jakieś zajęcia. Niełatwe to, brakuje środków i pomysłów na tak małej przestrzeni. Dzisiaj bawiłyśmy się w salon fryzjerski. 
ZABAWY W PODRÓŻY
Curacao pożegnałam bez większego żalu. Co mieliśmy zobaczyć zobaczyliśmy, wszystko co mieliśmy zrobić, żeby polepszyć komfort na Bubu zrobiliśmy, jedynie Iridium dotrze do nas dopiero wraz z naszymi pierwszymi gośćmi.
Jedyne, czego żałuję, to fakt, że tak późno spotkaliśmy Patrycję i Mikołaja żyjących na małym jachcie YouYou oraz to, że minęliśmy się z nimi wypływając już na dobre na północ.
A było to tak.
Pewnego dnia nagle zabrakło nam gazu. Zupełnie. Byliśmy przeświadczeni, że mamy jeszcze jedną małą zapasową butlę i wielkie było nasze zdumienie, że ta też jest pusta. Zdumienie i desperacja, bo był to okres „po Nowym Roku”, kiedy to większość ludzi jeszcze nie wróciła do normalnego rytmu pracy. Paul, który jako jedyny mógł zaradzić naszym butlom był niestety również nieaktywny, więc musieliśmy sobie jakoś sami spróbować poradzić. Imke, który wynajmował nam wcześniej samochód też nie miał akurat wolnych aut, ale po dłuższym błaganiu zgodził się na pożyczenie nam swojego samochodu na dwie godziny, żebyśmy mogli odwieźć nasze butle na jedyną stację na wyspie, która napełnia butle indywidualnym klientom.
Mieliśmy podpłynąć do jego pomostu aneksem. Jego tłumaczenie miejsca, w którym mieszka było jednak tak zawiłe i nielogiczne, że Daru źle zrozumiał i mieliśmy duże kłopoty, żeby ów pomost znaleźć. Jachtów w zatoce wiele, postanowiliśmy więc podpłynąć do pierwszego lepszego i zapytać się ludzików, czy znają może Imke’go i wiedzą gdzie zamieszkuje. Jakież było nasze zdziwienie i radość kiedy okazało się, że całkiem przypadkiem trafiliśmy na parę Polaków. Nie przyszło nam do głowy, bandera była jakaś dziwna, niespotykana (potem dowiedzieliśmy się, że Wanuatu), a na maszt, gdzie powiewała mniejsza polska nie patrzyliśmy. Spieszyliśmy się, ale obiecaliśmy sobie nawzajem, że jak załatwimy nasze sprawy to się spotkamy na pogaduszki. Gazu nie załatwiliśmy, bo żadna stacja nie była w stanie napełnić naszych butli i skończyło się jednak na poczekaniu na usługę Paula. Tak więc mieliśmy zostać bez gazu na dwa dni.
Mikołaj i Patrycja, to mniej więcej w moim wieku para, która postanowiła żyć na jachcie. Jakież to jednak dalej rzadkie wśród rodaków! Patrycja była dziennikarką, Mikołaj zajmował się zarządzaniem firmy, ale po dłuższej pracy jako załoga na różnych jachtach postanowili nabyć swoją własną cudowną łupinkę i żyć realizując marzenia. Ciekawe i odważne, bo żeby podążać w swoim zamierzeniu muszą jednak pracować tu i ówdzie gromadząc środki finansowe. Sobotni wieczór (i część nocy, bo z reguły nocne Polaków rozmowy przeciągają się do późna) spędziliśmy u nas na Bubu. Nie mogliśmy się nagadać, tyle było rzeczy do opowiedzenia, podzielenia, dowiedzenia się. Jak zwykle winka lały się jedno za drugim (jak to z nami). Było bardzo miło i żal się było rozstawać.
Zapomniałam dodać, że dzięki nim przetrwaliśmy czekając na nasze butle. Pożyczyli nam na okres oczekiwania małą kuchenkę kampingową, która uratowała Moankę przed spożywaniem ciągle zimnych posiłków (zimne kąpiele to już wystarczy).
PARTYCJA I MIKOŁAJ
Żal się było rozstawać, bo już wiadomo było, że się więcej nie spotkamy, przynajmniej w tym sezonie. Patrycji i Mikołajowi kończyły się wizy pobytu na Curacao (3 miesiące) i musieli opuścić kraj, żeby te wizy odnowić. Najlepszym dla nich rozwiązaniem było udać się samolotem na Arubę, powrócić jachtem znajomego na Curacao i już wizy od nowa ważne następne 3 miesiące. Samolot mieli właśnie nazajutrz o poranku, a wracać mieli za kilka dni, na pewno już po naszym odpłynięciu. Było to więc nasze pierwsze i ostatnie, a na pewno też niezapomniane spotkanie na Bubu. Mamy link do ich bloga, z pewnością będziemy śledzić losy, być może ze wzajemnością. Niech świat stoi Wam otworem!
Dzięki naszym polskim znajomym dowiedzieliśmy się, że w pobliskiej zatoczce można obejrzeć zatopiony na 5 metrach statek. Takiej atrakcji właśnie nam na koniec brakowało. Pognaliśmy więc lekko zmęczeni nocą w niedzielę przed południem, wrzuciliśmy Moanę do koła i udaliśmy się na oglądanie. Nie byliśmy zawiedzeni, choć spodziewałam się troszkę większej jednostki.
WRAK I NOGI
Niedzielne popołudnie poświęciliśmy pogaduszkom przez skype, głownie z Agą i z Irkiem na ustalaniu co też trzeba nam tu przywieźć. No i nazbierało się. Dobrze, że lecą w trójkę, będzie można mam nadzieję rozłożyć dodatkowy bagaż na trzy osoby tak, żeby żadna nie poczuła zbyt wielkiej różnicy. Dzięki za pomoc!
Poniedziałek minął szybko na załatwianiu spraw przed odpływowych i przygotowaniach do najdłuższego w tym sezonie (i w zasadzie od Atlantyku) przeskoku. Pogodę śledziliśmy już od dawna, tak bardzo chcieliśmy trafić na dobry moment. Ten wydawał nam się idealny. O ironio!
Ale nie narzekam, bo od kilku godzin morze bardzo się uspokoiło, wiatr też sporo zmalał, więc ta nocka jak na razie zapowiada się dobrze. Do celu zostało nam raptem 90 mil. Jak to mówi Daru – ludzka odległość.
Jestem bardzo ciekawa Jamajki. Tyle słyszałam o pięknie i różnorodności krajobrazów, o serdeczności ludzi (przestępczości też, ale gdzie tego nie ma?). To jest wyspa bardzo duża terytorialnie, więc trochę czasu nam potrzeba na jej zwiedzenie, dobrze, że do 8 lutego mamy sporo marży. Załatwiliśmy tam internetowo spotkanie w konsulacie USA w Kingston. Zorientowaliśmy się bowiem, że przecież Moana nie wizy do Stanów i jeżeli nie zaradzimy temu na Jamajce, to już na pewno nie na Kubie. Tak więc 26 stycznia o 10.00 jesteśmy umówieni u konsula, żeby dodatkowo wzbogacić paszport naszej małej Moanki.
Środa, 19 stycznia
Jesteśmy w Porto Antonio. Przeprawa była sportowa, a wejście jeszcze bardziej. Wpływaliśmy z wielką wchodzącą do zatoki falą i ślizgając się po nich, trochę z duszą na ramieniu, zbliżaliśmy się do przesmyku. Zresztą zawsze tak jest, że wchodząc do nowego portu ma się zasiane ziarenko lęku, tym razem ze względu na warunki na morzu było ono większe i skurcz w żołądku dawał o sobie znać.
Tu typowy konkurs audiotele dla debili:
Jesteśmy na Jamajce, jaką muzykę słyszymy:
a)    reggae
b)    tango
c)     polkę
Daru bardzo chciał coś napisać podczas dzisiejszej sjesty Moany, ale długa rozmowa z Andrzejem G. rozmyła te zapędy. Nie dziwota, skoro okazało się, że jeden z naszych najbardziej zaufanych kumpli właśnie wrócił ze szpitala, gdzie znalazł się z powodów sercowych. Wszystko jest już ok., jak wierzymy, ale strachu najedliśmy się!
Jesteśmy na Jamajce od kilku dni, odkrywamy okolice i jesteśmy coraz bardziej zadziwieni. Zaraz po przypłynięciu, w zeszły piątek o godzinie 13.00, spotkaliśmy się z jedną z najbardziej profesjonalnych usług, które generalnie powinny być w każdej marinie, a nie są. Przez VHF ustaliliśmy gdzie możemy się zaparkować (na boi), najpierw sanitariusz przypłynął na pokład, żeby ocenić nasz stan zagrożenia wyspie w razie jakichś chorób, które mogliśmy mieć. Posiedział z nami, wypił szklankę soku, zjadł kilka kanapek z szynką, opowiedział historię trzęsienia ziemi na Haiti, która zmroziła nam krew w żyłach. Okazało się, że nigdy tak blisko nie byliśmy katastrofy na tak wielką skalę i na szczęście nie było reperkusji na morzu. Byliśmy wtedy tylko 100 kilometrów od epicentrum wstrząsu i gdyby były pewnie już byśmy dzisiaj nie pisali! Następnie szef mariny przyjechał po Dara w celu wypełnienia reszty procedury, ale nie trwało to długo. Wręcz wszystko odbyło się sprawniej i szybciej niż w innych poprzednich miejscach naszej podróży.
Marina Port Antonio jest oszałamiająca. Wokół pięknie, zielono, tereny zadbane, dwa przecudowne bary z egzotycznymi drinkami, restauracja, plaża z palmami dającymi cień, basen, wspaniałe i czyściutkie łazienki, pralnia, radiowy Internet, nie można sobie lepiej wymarzyć. Jest spokojnie, bezpiecznie i pięknie, ludzie są uprzejmi i uśmiech panuje na każdej twarzy.
PIĘKNIE
Ale nie oszukujmy się, jest to zamknięta enklawa, gdzie nie każdy ma prawo wstępu. Jest wprawdzie część parkowa udostępniona publicznie ze świetną lodziarnią, ale i tak dostęp do niej jest kontrolowany.  Spacerując tam pewnego dnia natknęliśmy się na kilku chłopczyków między 5 a 8 lat, którzy wisieli na drzewie. Jak tylko ich minęliśmy szybko zleźli z drzewa i zaczepiali nas o pieniążki. Drobne, ale niby dlaczego. W głębi serca chcieliśmy im pomóc, dać chociaż możliwość konsumpcji jednego loda na dziesięciu, ale dawanie pieniędzy za nic to według nas psucie społeczeństwa. Pchali więc wózek Moany przez kilkaset metrów. Dostali pieniążek i po ostrym powiedzeniu im „do widzenia” zmyli się z pokorą.
NASZE SPACERY
Natychmiast po wyjściu z enklawy, czyli z mariny czuje się różnicę. Już czatują niepełnosprawni, lub przeciwnie – kombinatorzy, żeby dorwać białego turystę i jego potencjalne pieniądze. Ale nie są agresywni, kiwnięcie ręki wystarczy często, żeby pozbyć się natręta.
Miasteczko przypomina trochę Dominikańskie miasta, podobne były też na St. Lucie i na St. Vincent. Domy, domki, baraki przy ulicy, każdy handluje czym może: napojami, owocami, korzeniami, miskami, ubraniami, tu szczególnie płytami The Best of Bob Marley. Jest głośno, tłocznie i kolorowo. Ale miło, każdy się uśmiecha, mówi „ All right”. Śmiesznie, ale na każde „hello”’ „hi” lub „good afternoon” z naszej strony oni odpowiadają „all right”. Tak, jakbyś się wypłacił z powinności pozdrowienia ich. Ale jest to miłe i serdeczne.
NOWOCZESNOŚĆ W DOMU I ZAGRODZIE. GŁÓWNIE W ZAGRODZIE
Mamy przewodniki po Jamajce. Zaczynamy wątpić w ich przydatność. Przynajmniej w tej okolicy. Jak na razie wszystko, co wyczytałam i chciałam zobaczyć już nie istnieje. Są to przypadki wyciskające mi łzy z oczu lub ostatnie pokłady logiki. Rozumiem, że ta wyspa jest narażona na cyklony, które niszczą czasami tak, że nie da się już niczego odbudować, ale jednocześnie widziałam już kilka miejsc niesamowitych, wybitnych, niepowtarzalnych, które są opuszczone tak, jakby były przeklęte. A jednocześnie są piękne jak nigdzie indziej. Moje serce płakało często.
Należy zacząć od wysepki Navy Island, zaraz obok mariny. Należała ona onegdaj do hollywoodzkiego aktora Errol’a Flynna, potem jej perypetie nie były jasne, ale nie będę się rozpisywać, gdyż każdy zainteresowany może znaleźć informacje na necie. Najpiękniejsze miejsce jakie widziałam, pełno palm królewskich, zieleń oszałamiająca. Przewodniki mówią o muzeum gwiazdora, o drogach spacerowych, o plażach dla nudystów. Owszem pomost jest i widać dachy.
OPUSZCZONE HOTELE - SUPER BASEN
Podpłynęliśmy więc z wizytą, a tu czarna rozpacz, ewidentnie wszystko opuszczone od lat, rozpadający się hotel z bungalowami totalnie rozebranymi. Roślinność zajmuje wszystko, pędy drzew wokół rozwalonych murów, gąszcz tropikalnych roślin i przy okazji owadów, pod nogami szkła rozbite z byłych okien. A z daleka wygląda to tak pięknie.
ZNAJDŹ 10 SZCZEGÓŁÓW RÓŻNIĄCYCH OBRAZKI (pierwsze zdjęcie pochodzi z przewodnika wydanego 2002 roku przez National Geographic)
Czytam dalej w przewodniku: „wchodzi się na wzgórze panujące nad portem i dochodzi się do fantastycznego hotelu Bonnie View, gdzie pary od lat rezerwują pokoje na swoją podróż poślubną. Widok niezapomniany na całą zatokę”.
Widok niezapomniany pozostał (powyższe zdjęcie), hotel już mniej. Weszliśmy tam, choć lokalni dziwnie na nas patrzyli kiedy pytaliśmy się o „Bonnie View Hotel”. Wskazali nam drogę z zapytaniem w oczach, o co nam chodzi. Szliśmy pod górę (ja jak zwykle wytrwale i w pełnym pocie, nie bez przyjemności, pchałam Moanę w wózku), droga bynajmniej nie wskazywała na bardzo uczęszczaną, a szczególnie nie przez „bogatych gości”. Wcale więc nie zdziwiłam się gdy po dotarciu do samego szczytu jedynymi żywymi istotami były samotne psy. Hotel, działający pewnie onegdaj jak burza, podobnie jak ten na Navy Island, był opuszczoną ruiną. Taras jednak pozostał, więc to, czego szukaliśmy, czyli widok na całą zatokę zaspokoił nasze zapędy. Niesamowite jest obcować z miejscami tak pięknymi, a jednak opuszczonymi i nie przejętymi przez nikogo. Jakaś klątwa panuje nad tą częścią wyspy? Możliwe, jest to najbiedniejsza i najmniej turystyczna część wyspy, choć właśnie tu kręcono Blue Lagoon i Koktajl. 
Nasza wizyta na półwyspie Titchfield, który zapowiadał się promienny turystycznie zupełnie nas zadziwiła. Dziesiątki przepięknych domostw opuszczonych, pozarastanych, powybijane okna. Myśleliśmy, że może cyklon jakiś tak zniszczył tą część wyspy, że nie dało się odzyskać jego świetności, ale okazuje się, że nie, że  właściciele domów zakupili inne na bardziej bezpiecznym i bogatym wybrzeżu Jamajki, a te, które opuścili po prostu niszczeją i nikt nie jest w stanie temu zaradzić.
Czasami jakiś dom był zamieszkały, co wywnioskowaliśmy po suszącej się bieliźnie. Często były to domy tak piękne, że nie wyobrażalne jest opuścić je po prostu ot tak sobie, nawet po huraganie (skoro nadal większość z tych posiadłości nadal stoi). A jednak. Smutno mi było podczas tych wycieczek, tyle piękna, tyle dobra zmarnotrawionego, które natura odbiera sobie z roku na rok coraz bardziej.
OPUSZCZONE DOMY
Jakiż to kontrast z naszą mariną, która jest tak zadbana, bez jednego śmiecia, bez jednego korzenia, który zakłóciłby porządek estetyki. Przynajmniej do następnego cyklonu.
Szkoły funkcjonują, przynajmniej z pozoru, podobnie jak na Dominice czy St. Lucie. Uczniowie mają uniformy, dziewczyny białe bluzki z kołnierzykiem, do tego plisowaną granatową spódnicę na szelkach, ubrania chłopców przypominają trochę mundury wojskowe. Chodząc w tygodniu po ulicach uczniów jest wielu, o wiele więcej niż dorosłych. Demografia, mimo biedy, ewidentnie jest na plusie.
Dzisiaj byliśmy na wycieczce w bliźniaczej zatoce (East Harbour), która znana jest z wybudowanego na początku wieku przez bogatego Amerykańskiego jubilera wielkiego domu zwanego Folly (Kaprys). Budowla ta przypomina Partenon, a historia jej nie jest jasna, przewodniki piszą, że dziś zamieszkuje ją hrabia Levi. Nikt ewidentnie już tam nie zamieszkuje, choć nie da się zaprzeczyć, że obiekt jest imponujący, pomimo żelbetowej konstrukcji przeżartej już przez słoną wodę i wiatr.
OPUSZCZONE PAŁACE
Jedno jest pewne, Port Antonio był przed laty jeszcze perełką Jamajki. Był to port dla dużych statków pasażerskich, były hotele i baza dla turystów. Dziś już można z przymrużeniem oka traktować przewodniki (nieodnowione przez ostatnie 10 lat). Ewidentnie huragan Dean (2007) pogłębił tutejsze zmiany nie do odwrócenia, a tych, których za bardzo nie dotknął i tak zmobilizował do zmiany miejsca zamieszkania.
Naszej mariny w przewodnikach nie ma, jeszcze nie istniała.
Dzisiaj jest i na szczęście, bo dzięki niej mamy na trzy tygodnie schronienie, bary, prysznice i pięknie zagospodarowaną przestrzeń wokół. Jest to najładniejsze miejskie miejsce w jakim zatrzymaliśmy się w czasie naszej podróży.
Mieszamy się z miejscowymi. Jesteśmy ciekawi jak żyją, co jedzą, jak przygotowują swoje potrawy. Zakumplowaliśmy się z jednym takim, który nas wprowadza w rytm tutejszego istnienia.
Wczoraj, dzięki niemu odkryliśmy nowy owoc (traktowany jako warzywo), ACKEE, narodowy symbol Jamajki, sprowadzony kiedyś z Afryki. Wytłumaczył nam jak należy go obrobić, ugotować, a potem usmażyć w sosie pomidorowo-cebulowo-czosnkowym, żeby był doskonałym dodatkiem do ryby. Zrobiliśmy według podanego przepisu, było pyszne.
ACKEE – NIEZNANY NAM OWOC-WARZYWO ROSNĄCE NA DRZEWACH JAK JABŁKO
To jest też piękne, mieć możliwość odkrywania bogactwa wysp poprzez warzywa i owoce, choć wiele z rosnących dziś tutaj roślin zostało sprowadzone jeszcze przez Hiszpanów, Francuzów lub Brytyjczyków (tak jak drzewo chlebowe na każdej z wysp łuku Karaibskiego).
Nie mniej jednak ta część wyspy jest ewidentnie trzecim światem. Śmieci piętrzą się w miejscach nie należących już do nikogo, ludzie siedzą na ulicach szukając dobrego ducha, który zrzuci parę groszy, niektóre sklepy wyglądają jakby od 10 lat już nikt tam nogi nie postawił, tyle jest kurzu na produktach wystawionych do sprzedaży. Egzotyka, Panie!
EGZO-TYKA
Robimy więc codzienne wycieczki po okolicy, ale zawsze miło jest nam wrócić do naszej mariny zadbanej bardziej niż tej w Saint Tropez. Rum punch, bieganie Moany wokół basenu, potem rodzinny prysznic gwarantuje nam powrót na Bubu w doskonałych humorach.
23.20, zaraz trzeba iść spać.  Jutro może znów wybierzemy się na pobliską rafę, która może i nie zachwyca, ale przynajmniej woda jest przejrzysta jak łza, a może na sztucznie stworzoną w marinie plażę, która dla Moany jest super atrakcyjna bo czyściutka i bez jakiejkolwiek fali. Od soboty mamy wynajęty samochód na tydzień, więc pewnie będziemy zajęci od rana do nocy.
Mnie oczywiście wzywa najwyższy szczyt wyspy, czyli Blue Montain Peak, uwaga tym razem 2256 m.n.p.m. Może to i szaleństwo, ale jak nie spróbuję, to zachoruję.
 piątek, 21 stycznia
Jest 3 rano, obudziłem się i nie mogę zasnąć, na lądzie z jakiegoś klubu wali na całe miasto muzyka, jakieś wesele czy coś a la w podobie. W kraju cywilizowanym już dawno interweniowała by policja, przecież ludzie mają dzieci, młodzież idzie rano do szkoły itd. Ale jak tu interweniować, w krajach cywilizowanych domy mają szyby i nie słychać, a tu nie. No właśnie!
Pewnie już o tym pisałem, że zwiedzając kiedyś kraje Afryki północnej spotkałem polskiego radcę handlowego (znaczy szpiega), który od lat przebywał w różnych krajach tego kontynentu. Powiedział mi wtedy, że Francuzi w swoich ex-koloniach pozostawili administrację, szkolnictwo, szpitale, infrastrukturę, za to Anglicy jedynie poszanowanie białego człowieka. Może i to była prawda 25 lat temu, dziś biały człowiek jest częściej różowy i traktowany jest jedynie jako przyjezdna sakiewka, którą trzeba opróżnić.
Ja tam do koloru skóry nic nie mam, ale dla ułatwienia myśli białym nazywam  przedstawiciela cywilizacji europejskiej, czarnego afrykańskiej, a żółtego azjatyckiej. Ta ostatnia nie dotyczy nas tu szczególnie, choć cicha jej ekspansja jest wszędzie widoczna poprzez sklepy czy restauracje.
Oczywiście są formy przejściowe, Obama czy M.Jackson są szarzy, tak jak Szwajcar jako forma przejściowa między Niemcem a Włochem.
Na wyspach karaibskich państewek jest co niemiara, wszystkie jednak mają podobną historię i strukturę. Część z nich uzyskała niepodległość, inne są zależne.
Tu właśnie pojawia się pierwszy problem. Jaką niepodległość i od czego?
Mieszkańcy tych wysp nie mają żadnych praw do niepodległości. Prawa do niej mieli jedynie pierworodni mieszkańcy, których już prawie nigdzie nie ma, zostali wycięci w pień przez białych kolonizatorów, często z użyciem czarnych, niewolniczych rąk.
Zamieszkali te wyspy biali osadnicy (to taka ładniejsza forma słowa kolonizator), którzy sprowadzili niewolników do pracy z Afryki. Miejscowi pracować nie chcieli, tylko walczyć o swoje, więc silniejsza cywilizacja ich zredukowała (też taka ładniejsza forma od wymordowała). Na początku białych było proporcjonalnie sporo, ale króliczy rozwój czarnych szybko zachwiał te proporcje, co więcej, podobało się to białym bo rosła w siłę ich siła robocza.
Dziś białych jest 1%, no może jedynie na wyspach Antyli Holenderskich jest ich widocznie więcej. Wniosek nasuwa się więc sam, czarni uzyskali niepodległość od białych. I to widać.
Ja jestem w strukturze mojego myślenia ewidentnie biały, choć skóra moja jest raczej brązowa. Wolę posiedzieć przy basenie w ekskluzywnej marinie gdzie nie ma jednego papierka, są przystrzyżone trawniki i palmy, marmurowe posadzki, niż oglądać rozsypujące się baraki, dziurawe drogi i wszechobecny śmietnik. Nie należy jednak myśleć, że czarni są brudni, o nie! Problem leży w innym miejscu.
Tu przypomina mi się komuna czyli system sukcesu. Budowało się na ten przykład osiedle, robiono trawniki, wszystko było nowe i (relatywnie) piękne. Po latach osiedle przypominało obdrapaną ruinę z syfiastymi klatkami i rozwalonymi śmietnikami, choć każdy w swoim mieszkaniu miał porządek i o wszystko dbał. Zadziwiające prawda?
Dziś te bloki są gdzieniegdzie już ładnie odmalowane, klatki schodowe odnowione, windy wymienione. Zaszła zmiana.
Tu na karaibskich wysepkach też zaszła zmiana, tyle że odwrotna. Wszędzie widać pozostałości świetności białej cywilizacji i nie tylko w postaci ruin wielkich rezydencji plantatorów. Pozostała administracja państwowa, jest policja, szkoły, są szpitale. Jednakże wszystko się starzeje i potrzebuje konserwacji czyli pieniędzy. Kiedy te wyspy były częścią zamorską jakichś bogatych państw strumień pieniędzy płynął niekoniecznie w stronę „wyzyskiwaczy”, często płynął też odwrotnie co widać po resztkach infrastruktury. Potem państwo zatraciło tu rolę katalizatora między prywatnym, a wspólnym. Cóż z tego, że widzieliśmy rybaka zamiatającego wokół swojej budy, kiedy między jego posesją, a morzem było jedno wielkie śmietnisko. Tego już nikt nie sprząta, a to właśnie jest rola państwa. Podobnie jak łatanie dziur w drogach, czy naprawienie ławek, których pozostałości straszą, nie mówiąc już o rozsypujących się chodnikach, które o dziwo kiedyś wybudowano.
Uwaga jest tylko jedna – to jest moja wizja, podobnie jak była to wizja białych w czasach kolonialnych. Ale czy trzeba narzucać na siłę swoje idee i swój sposób życia, jak się jest w tak przytłaczającej mniejszości. Ma się przecież wrażenie, że ludzie tu są szczęśliwsi od tych na lądzie, białych. Ciepły klimat pewnie robi swoje, daje on swoistą lekkość bytu. Nie trzeba wstawiać szyb do okien, wręcz okna nie są zbytnio potrzebne (muzyka ciągle wali).
Pierwsi zrozumieli to Anglicy. Wycofali się ze wszystkich swoich wysp zachowując jedynie pozory zależności w postaci protektoratu i twarzy królowej na pieniądzu. Holendrzy też pozbyli się problemu Gujany Holenderskiej i powstał Surinam. Jedynie Francuzi uparcie i za każde pieniądze chcą zachować swój imperialny charakter. Dziś ze swoich kolonii nic nie mają, nawet miejsce wakacyjne im się skończyło z powodu niekończących się konfliktów socjalnych, które spowodowały wycofanie się prawie wszystkich operatorów turystycznych i sieci hoteli. Tutejsze francuskie wyspy są departamentami Francji, więc ze zdobyczy socjalnych nikt tu rezygnować nie chce i walczy o swoje, często szantażem i bez chęci porozumienia. A choć pieniądze płyną szerokim strumieniem w jedną stronę, zasadniczym problemem jest fakt, że rządzą na nich potomkowie kolonizatorów, którzy pozwalają sobie na wszystko czując za sobą silną Francję. Konflikt więc narasta, z jednej strony czarni mają wszystko co Francja daje i z czego nie chcą rezygnować, z drugiej właścicielami gruntów od pokoleń są zarządzający wyspami w sposób mafijny bogaci biali i pół biali. Brawo republika.
Wszędzie na świecie co cwańsze białe kraje uciekły od obciążeń, za to budują dla siebie mikro poletka swojej cywilizacji w postaci kompleksów hotelowych, klubów golfowych itd.. Widać to, a ekstremalnym tego przykładem jest Egipt. Tu takich przykładów też jest wiele, to takie getta, tyle że odwrotne.
A my tu? Zwiedzamy sobie patrząc na to wszystko z boku. Popatrzymy, spróbujemy tego i owego, posłuchamy ludzi, i mimo, że jest bardzo sympatycznie, uciekamy do naszego odwrotnego getta właśnie, naszej mariny, gdzie w ciszy (ciągle grają) sączymy rum i patrzymy jak Moana gania wokół basenu i nie boimy się, że sobie rozwali buzię zahaczając o dziurę w chodniku. Takowej tu nie ma.

Komentarze