GRUDZIEŃ 2009 - WENEZUELA, ABC HOLENDERSKIE




Wtorek, 1 grudnia 2009
CHAMPION OF THE WORLD PERSS FOTO – 100 LAT DARUNIU!                
Zaczął się ostatni miesiąc tego roku. Dzisiaj spacerowaliśmy po plaży i śmialiśmy się, że przyjemnie jest w grudniu po południu.
Witamy na małych dwóch wysepkach Dos Mosquises. Jesteśmy już na zachodzie Los Roques, przed nami tylko jeszcze Cayo del Agua, potem archipelag wysp Aves i witajcie Antyle Holenderskie. Mimo tego, że jest tu tak pięknie i żyć nie umierać, coraz trudniej radzę sobie z brakiem kontaktu jakiegokolwiek z bliskimi. Jeszcze 10 dni się „pomęczę”.
Jak na razie muszę powitać nowego laureata w naszym konkursie na najpiękniejszą rafę. Noronsquis, ta mała wysepka, położona zaledwie o 3 mile od Gran Roque powala wszystko, co do tej pory widziałam, włącznie z Antiguą i Barbudą. Łał. Nie ma słów, żeby wyrazić wrażenia, może zdjęcia choć trochę oddadzą to, co nasze oczy zarejestrowały. Potwierdzam zafascynowanie Dara tą różnorodnością i niepowtarzalnością krajobrazów. Takich papugoryb nie widziałam nigdzie, ogromne, błękitne z białymi dużymi wargami. Tam jest ich królestwo. Gonią się, figlują między skałkami. Anielskie ryby (Angelfish) zerkają zalotnie spod kamieni zapraszając na sesję fotograficzną, a różnego rodzaju snappery kuszą kuszę, jednak jak tylko ją zobaczą stają się szybsze od światła i tyle je widział. Jednak wyborni zdobywcy kolacji radzą sobie i za każdym razem jakaś srebrnołuska piękność pada łupem rybojadów, czyli nas.
Jesteśmy prawie zawsze w towarzystwie kilku innych francuskich jachtów, czyli: Sandy II (Claude i Sylvie, z którymi płynęliśmy już z Tortugi w nocy), Maroine (Jean-Louis i Cathy, którzy okazali się jednak być bardzo sympatyczni również przy bliższej znajomości), Ad Hoc (Eliane i Philippe, bardzo mili, ale z nimi mamy najluźniejsze kontakty) i od wczoraj Twilight (Lucille i Matthieu z dwoma synkami Noe – 5 lat i Malo – 2 lata, strasznie krnąbrny maluszek, którego towarzystwo mogłoby przypuszczalnie zaszkodzić naszej Moance). La Dominique (czyli Dominique i Marcel) popłynęli już swoją drogą opuszczając naszą bandę trzy dni temu.
W tym wybornym (prawie co do joty) towarzystwie Daru opijał swoje mijające pół wieku. Impreza była nie lada, po raz pierwszy w kokpicie Bubu zmieściło się naraz 11 osób. Rzecz działa się przy wysepce Sarqui (dla Francuzów miłe wspomnienie ich prezydenta, nazwaliśmy ją Sarkozia) gdzie zawitaliśmy po wcześniejszym napełnieniu zapasów w Gran Roque. Jedzenia i picia nie zabrakło, tak jak zabrakło prądu wcześniej na tej głównej wyspie przysparzając mi smutku co nie miara, tak bardzo chciałam usłyszeć pewne głosy z Polski. Męskie ramiona pięćdziesięcioletniego Darunia starały mi się to wynagrodzić, a ja wdzięcznie odpowiedziałam przygotowaniem niezłej bibki z wielkim wyrazem miłości. Niech żyje Daru!!!
URODZINY DARA
O drugiej w nocy położyliśmy się do łóżka, ale na szczęście Moana dała tatusiowi w prezencie urodzinowym dodatkową godzinę snu, bo obudziła się dopiero o 7.00. I co lepsze, od tej pory podtrzymuje tę tradycję. Chwała jej za to.
Ostatnio planujemy wiele inwestycji. Nagle okazało się, że brakuje nam do komfortowego życia na Bubu paru podstawowych przedmiotów. Tyle już mil przebyliśmy żeby dojść do następujących wniosków zakupowych przy najbliższej okazji:
- Irydium: telefon, faks, mail satelitarny, za pomocą którego można się połączyć z każdego zakątka kuli ziemskiej nawet jeśli jest się na środku oceanu (z tego aparatu dzwoniłam do Ciebie, Bartolo, ostatnio od znajomych z La Dominique);
- wiatrak prądotwórczy, jako że panele słoneczne przestają nam wystarczać, a wiatr wieje w nocy najsilniej i będzie tym samym zasilał nasze ciągle niedoładowane akumulatory;
- aparat elektroniczny pokazujący dokładnie ile prądu wchodzi, a ile jest zużywane w danym momencie – dokładność w tym temacie okazuje się być podstawą funkcjonowania tak niezależnej jednostki jak jacht, który nie przebywa prawie nigdy w porcie przy kei z podłączeniem do stałego prądu i musi sprawnie zarządzać energią na pokładzie;
- nowy akumulator zasilania silników, gdyż ten zakupiony na Dominice jest zupełnie niesprawny, nie ładuje się i nie jest w stanie odpalić silnika, co jest jego podstawowym zadaniem;
- nowy silnik do aneksu, 10 lub 15 koni, bo stara Yamaha jest do wyrzucenia, a Suzuki robi co może (nawet nieźle, ale kto wie, kiedy zawiedzie), ale jest za słaby, a my musimy się czuć pewnie jak wypływamy na eksploracje podwodne na kraniec rafy.
Tak 7 tysięcy dolarów jak nic znowu przepadnie, ale nie bez kozery. Ja jestem z tych planowanych inwestycji bardzo zadowolona. Ułatwi nam to życie, zapewni bezpieczeństwo, a jest to w naszym przypadku bardzo istotne. Szkoda, że tak późno. Od dawna wydawało mi się, że Daru nie ma żadnego problemu, żeby inwestować w Leźno, lub inne mieszkania w Polsce, a łódka jest na końcu listy. Na szczęście zrozumiał w końcu, że to jest najważniejsze miejsce, bo w nim żyjemy, a oszczędności trzeba robić gdzie indziej. Co prawda zostało nam kilka miesięcy żeglowania, potem na długo zostawimy Bubu nieużywaną w porcie, ale kto wie jak nasze plany się zarysują, są duże szanse, że te wszystkie akcesoria się nieźle zrentabiliziują.
Jesteśmy dzisiaj na wysepkach Dos Mosquises. Wejście było sportowe, wszak mapy nie są w stanie nas prowadzić dokładnie, jest ponad pół mili przesunięcia. Wchodziliśmy przy braku słońca, jako że duże chmury nadciągnęły, a wiedzieliśmy, że tylko przy dobrej widoczności należy zbliżać się do tego kotwicowiska. Sunęliśmy przez dłuższy moment na głębokości 2 metrów pod kilem, co przy rafie koralowej może oznaczać spotkanie z wyrośniętym od jakiegoś czasu koralowcem nie zanotowanym na mapach, które od dziesiątek lat nie są aktualizowane. Ale udało się, zdążyliśmy się zakotwiczyć i sprawdzić pewne trzymanie kotwicy jak nadciągnęła ulewa jakiej nie widzieliśmy od dawna. Horyzont o kolorze ołowiu zbliżał się do nas bardzo szybko i zanim zdążyliśmy pozamykać szczelnie wszystkie łódczane otwory i pozdejmować to, co miało się suszyć znaleźliśmy się w strefie szarości bezkresnej. Nie widzieliśmy nawet wyspy, która znajdowała się o pół kilometra od nas. Oj jak lało. Ale za to Bubu jest czysta jak łza, wszelka sól została z niej zmyta. Chwilę potem błękit nieba i żar słońca wysuszył natychmiast pokłady deszczówki. Prawie jak w automatycznej myjni samochodowej. Piękna popołudniowa pogoda pozwoliła nam na eksplorację najbliższej wysepki, Moana przedreptała wzdłuż całą plażę zostawiając ślady swojej małej stópki, a przepłynięcie wpław z Bubu na plażę i z powrotem pozwoliło nam odkryć następne królestwo lambis (conch). Staliśmy się mistrzami w ich łowieniu, wyciąganiu i przyprawianiu. Tak bym chciała, żebyście mogli spróbować!
Wieczorne światło księżyca w pełni ukazało nam wyspę w nowym wymiarze. Trzy palmy, które się na niej znajdują, a bardziej ich kontury, wyglądają w świetle miesiąca bardzo egzotycznie i tajemniczo. Aż dziw, że jestem wciąż w stanie zachwycać się takimi widokami i że nasze bardzo uporządkowane życie jeszcze mi się nie znudziło. Jedyne pytanie jakie mnie męczy, to czy by się podobało to wszystko Bartkowi, gdyby z nami żył, czy miałby zacięcie do łowienia ryb, do zbierania lambis, do wypatrywania langust. Czy lepiej mu jest jednak w normalnym miejscu z rówieśnikami. Va savoir!
Czwartek, 3 grudnia 2009
Trzy dni dzielą nas od Mikołajek. Nie tych na Mazurach, tylko od tych, dla których dzieci starają się być grzeczne przez cały rok, żeby dostać jakiś prezent. Pamiętam jak Bartek miał 4-5 lat i „prawdziwy” Mikołaj wkraczał do mieszkania. Ile było radości, ile wstydu, a ile zachwytu z prezentów. Ma ta tradycja swój urok i myślę, że nie powinno to ominąć żadnego dziecka. Moanka jest jeszcze za malutka, żeby się bawić w przebieranki, ale za rok będzie o wiele bardziej świadoma, będziemy w Polsce, gdzie zimowy klimat bardziej sprzyja reniferom, więc myślę sobie, że tam będą o wiele większe szanse na spotkanie z Panem w Czerwonym Ubranku, a i może coś już z tego zapamięta.
Póki co jesteśmy w ciepłych klimatach, gdzie Mikołajowi byłoby dużo za gorąco w tej czapce i brodzie, choć od kilku dni ewidentnie przechodzi nad nami jakiś duży front ulew. Nie ma dnia bez „prysznica” jak to się tutaj nazywa, bo faktycznie leje pełną rurą, ale  przez 5-10 minut i koniec, aż do następnego razu. Na szczęście deszcze trafiają się o porach szczęśliwych, czyli nie przeszkadzają nam nigdy w naszych planach pozałódkowych.
Jesteśmy przy wysepkach archipelagu Cayo del Agua, dokładnie przy wysepce Bequeve.
CUDA?
Jest i plaża i podwodny świat pełen niespodzianek, tak że czujemy się tutaj spełnieni. Zapasy się kończą, więc powoli śpieszno nam na Bonaire. Tam powróci łączność ze światem, tak jak i z cywilizacją. Nie powiem, że pogardzę widokiem miast i zorganizowanej ludzkości, samochodem i trasami spacerowymi. Pływania jest aż nadto, chodzenia prawie w ogóle, tęskno mi za pieszymi wycieczkami w głąb lądu.
Inwestycje na Bubu dostają przyśpieszenia. Choć okazuje się, że być może nie trzeba będzie kupować nowego akumulatora silnikowego, bo nagle zaczął działać sprawnie, tak coraz częściej pojawia się temat nowej kotwicy wraz z łańcuchem. Generalnie, w tym sezonie rzucamy dwie spięte kotwice i wtedy jest na 100% OK., ale jeśli kotwiczymy na niespełna 2 metrach głębokości odpinamy dodatkową kotwicę, bo wtedy są wielkie kłopoty z jej wyciągnięciem, jako że główna kotwica już jest całkiem podniesiona, a druga zalega jeszcze zakopana na dnie i trzeba ją ręcznie wyrywać. Mieliśmy już raz wielki problem, bo nie mogliśmy się wyrwać, a za nami drugi jacht, „Maroine” też podnosił kotwicę. Brak sterowności zepchnął nas na jego łańcuch, który zablokował jeden z naszych silników. Na szczęście tylko go wyłączył, ale mógł uszkodzić całą kolumnę silnika, co oznaczałoby konieczność wyciągnięcia Bubu z wody w celu jej naprawy. Trzy dni temu pomyśleliśmy, że tak właśnie się stało.
Całkiem przypadkiem rozpadła mi się w ręce rączka prysznica zewnętrznego, tego na lewych schodkach. Pozbierałam części, ale jedna spadła mi do rowka klapy silnikowej. Żeby ją odzyskać trzeba było podnieść ową klapę i tak odkryliśmy ze zgrozą, że komora silnikowa jest pełna wody. Zgroza dopadła nas jeszcze bardziej, gdy po podniesieniu podłogi w lewym kadłubie okazało się, że poziom wypełnienia wodą sięga prawie jej poziomu. Pompy poszły w ruch tak jak nasze mózgi, które starały się wytłumaczyć zaistniałe zjawisko. Oczywiście pierwszym strachem było właśnie przypuszczenie, że przy kolizji z łańcuchem Maroine uszkodziliśmy kolumnę silnika, co oznaczałoby, że toniemy w sensu stricte tego słowa. Zostawiliśmy sprawę do rana i jak okazało się, że jest sucho pozostało tylko inne przypuszczenie, że pompa wody chłodzącej silnik przecieka z powodu zużytej uszczelki. Oczywiście nie mieliśmy zapasu takich uszczelek, choć po podobnym zdarzeniu z prawym silnikiem półtora roku temu powinniśmy byli się o to zatroszczyć. Dobrze być w towarzystwie. Maroine, choć ma zupełnie inne silniki bo Volvo, miał dwie identycznych uszczelki jak nasza brakująca, wybawił więc nas szybko z opresji. Oczywiście wielka tu zasługa Darunia, który potrafił to wszystko okiełznać, wyjąć, zdobyć i założyć, tak że wszystko dzisiaj hula jak tutejszy nieustanny wiatr. Nie mniej jednak do lewego silnika przecieka też trochę wody z zewnątrz, w momencie jak się prysznicujemy. I właśnie sobie przypomniałam, że miałam przypomnieć Darowi o zaklejeniu przecieku przed pójściem spać. Za późno. Już śpi.
Wracając do kotwicy. Do tej pory działała sprawnie, ale od jakiegoś czasu spada zawsze na bok i szura po dnie bez możliwości odpowiedniego zarycia się w podłoże, które gwarantowałoby nam dobre trzymanie. Zaobserwowaliśmy, że nikt już nie używa takich kotwic jak nasza. Wszyscy używający kotwice płaskie to z bocznymi prętami, które uniemożliwiają położenie się ich na boku. Większość jednak przeszła na kotwice typu CQR lub podobne jak Delta. Z drugiej strony do tej pory tyle przebyliśmy z tą naszą i jakoś to było. Nie wiadomo co o tym myśleć. Wiadomo natomiast, że oprócz innych potrzeb ta wydaje się być najbardziej istotną. Jeśli nie mamy pewności, że dobrze trzymamy się gruntu śpimy bardzo niespokojnie, szczególnie, że wiatry tutaj nieustannie wieją ponad 15 węzłów (dobre dla wiatraków prądotwórczych), więc jesteśmy wiecznie niewypoczęci i zestresowani (ojej jak to musi śmiesznie brzmieć), jedno jest pewne, jest to jedno z podstawowych naszych pytań o być albo nie być.
Nasze życie w towarzystwie innych jachtów raz jest fajne, raz męczące. Nie bardzo zrozumieliśmy chyba pojęcie „aperitif”. Myśleliśmy, że jest to wpadnięcie na pół godziny na „kielicha” przed kolacją, tymczasem jak już się ktoś zjawi to siedzi do 21.00 lub później, czyli nasze rutynowe plany zostają się zachwiane. Zaczęliśmy więc unikać takich spotkań, a szczególnie w większym gronie. Pięć jachtów to już jest 10 osób. To już nie jest aperitif, tylko przyjęcie. Przy malejących w przyśpieszonym tempie zapasach i widokiem syfu porannego w kokpicie traci się ochotę na takie zabawy.
Ja w zasadzie chyba  się też trochę zmieniłam. Za młodu (uwaga, mam ponad 35 lat i pamiętam jak miałam 20 uważając moją siostrzyczkę ukochaną, która wtedy była w moim dzisiejszym wieku, za bardzo już „rozsądną” kobietę) uważałam, że im więcej wariatów tym więcej śmiechu. Chyba szybciej niż przeciętna dorosłam do wniosku, w którym wolę doborowe towarzystwo niż „byleco”, tym bardziej we wzmożonym nakładzie. Choć nie twierdzę, że ludzie, z którymi mamy doświadczenia są nieciekawi. Przeciwnie, każda para ma swoje do opowiedzenia, całe życie, które przytargało ją do tego samego miejsca co nas i „zmusiło” do mieszkania na pokładzie jachtu. Tylko, że spotkania w 10 lub więcej osób ani nie wzbogacają, ani nie dają przyjemności z tych spotkań, jako że są to urywki z opowiadań, tyle osób coś próbuje opowiedzieć, ale żadna nie jest w stanie dokończyć, bo ktoś inny już wszedł w słowo. Poza tym dzieci jeszcze nie śpią, więc trzeba je pilnować.
Temat do rozmowy z ludźmi żyjącymi jak my jest zawsze łatwy do znalezienia. I nie uwłaczając pod żadnym względem naszym przyjaciołom z Polski jest zawsze ciekawy, bo bliski naszemu życiu, naszej przyszłości lub przeszłym doświadczeniom. Jednak ja osobiście czasami właśnie mam dosyć rozmów na te same tematy, jak i gdzie się pływa, kto przeżył jakie sztormy, kto miał jakieś spotkania z piratami, kto ma jakie baterie słoneczne albo jakie akumulatory. Dlatego bardzo podobało mi się dzisiejsze spotkanie z Sylvie i Claude z Sandy II, podczas którego (prawie) każdy z nas spowiadał się ze swojego życia wcześniejszego, które nie ma nic wspólnego z żeglowaniem. Tyle różnych zawodów, tyle rzeczy ludzie robili w życiu, żeby w końcu wszystko opuścić i odpłynąć. Bardzo ciekawe losy i perypetie, no i bardzo ciekawe, że prawie 90% jachtów tu spotykanych to Francuzi. Ten naród ma jednak chyba ciekawsze podejście do życia (własnego) niż Polacy, którzy wszystko na co zapracują wydają na dzieci (to nie do Ciebie piję siostrzyczko, tylko do Naszych Rodziców, którzy jednak mogli wspólnie bardziej się bawić niż się bawili). Co by nie powiedzieć miło jest widzieć ludzi, którzy witają inaczej i ciekawiej niż większość Nowy Rok. A propos większości, większość z nich nie ma nic, wszystko sprzedali, żyją tylko emeryturą i dniem dzisiejszym. Nie mają już domów, mają tylko statki, w których żyją, ale jak ciekawie. Wbrew temu, że moje serce czuje tęsknotę do bliskich, ja też chyba już nigdy nie będę potrafiła żyć „normalnie”. To co się dzieje, mimo codzienności (ale kto jej nie ma!) jest tak ciekawe, że wypełnia każdy zakamarek spragnionej duszy poszukiwacza. Brakuje mi tylko książek. Ostatnio udaje mi się przeczytać kilka stron przed uśnięciem, ale dla całej naszej, nie odkrytej jeszcze, biblioteki łódczanej oznacza to lata. Chyba, że Moana troszkę zacznie się zmieniać i da nam więcej czasu dla siebie, ale to dopiero za kilka miesięcy (lub lat!!!).
Lambis (conch) mamy już dość, ryb łowimy tyle, ile na dany dzień nam potrzeba, langust nie potrafimy wypatrzeć choć wiemy, że inni wytrawni łowcy dają radę znaleźć choć jedną, dwie. Generalnie mamy co jeść, choć warzywa i owoce kończą się powoli. Nie mamy już szynki, sery są na wychodnym, przez kilka dni będziemy zaciskać pasa, aż do Bonaire. Tam się usłyszymy niebawem. Myślę o mojej rodzince, czyli Mamusi, siostruni i jej rodzinie, a ja troszkę bardziej niż Daru doceniam opowieści o małym Bartku, choć przesadę też zauważam. Myślę też o braciszku, ale przede wszystkim o Moim Bartku, nastolatku, który został bez matki. Kiedyś Ci to wynagrodzę!!!
Sobota, 5 grudnia 2009
Jesteśmy prawie w połowie drogi z Los Roques do pierwszej z wysp archipelagu Los Aves. Płyniemy tylko z Sandy II, Maronie i Ad Hoc zostali jeszcze na jeden dzień przy Cayo del Aqua, czyli najbardziej wysuniętej na zachód wysepce Los Roques. Nie dziwię się im, wszak odkryliśmy tam piękne podłoże koralowców, towaru do pożarcia krocie, a nawet udało nam się w końcu złowić jedną dużą langustę. Fakt, ostatnio żywimy się prawie wyłącznie tym, co znajdziemy w morzu, czyli na okrągło ryby i Lambis. Zakupiony przed ponad tygodniem zapas mięsa dzielnie czeka w zamrażarce na gorsze czasy, ale my jeszcze nie jesteśmy znudzeni morskim jadłospisem. Na Avesach też zapowiada się podobne, jeśli nie większe bogactwo zdobyczy, dlatego śpieszymy tam, żeby mieć chociaż tydzień na ich odkrycie.
Wczoraj byliśmy wreszcie na długiej pieszej wycieczce plażą na „wydmy” (wzniesienia piaskowe o wysokości jakichś 20 metrów, ale zawsze to jakaś górka do zdobycia) i podziwialiśmy nasze zatoczki z „wysoka”. Przeszliśmy też suchymi trawami na drugą stronę wyspy, gdzie spotkaliśmy masę wysiadujących jaja dużych ptaków w rodzaju mew.
GNIAZDA
Piękny to był widok i rozgrzewał radosne uczucie w głębi duszy. Musieliśmy być bardzo uważni, żeby nie straszyć ptaszydeł za bardzo, bo spłoszone opuszczały gniazda bacznie obserwując z góry, czy ich osamotnione jaja są bezpieczne. Wróciliśmy przechodząc obok wewnętrznego słonego stawu i wspinając się z powrotem na wydmy dotarliśmy do plaży, gdzie w cieniu drzewa zostawiliśmy aneks.
NA WYDMACH
Beatka ma rację. Przyszedł czas inwestowania w nasz pływający domek. Wniosek ten przyszedł zbyt późno i trochę cierpimy z powodu wcześniejszej niewiedzy. Otóż pływając łukiem Małych Antyli, od dłuższego czasu przecież, nie mogliśmy wiedzieć co znaczy kompletna niezależność. Od Wysp Dziewiczych po Tobago to postkolonialne wyspy, na których kolonialne mocarstwa takie jak Wieka Brytania, Holandia czy Francja pozostawiły, na jednych nieźle funkcjonujące struktury, a na innych są ciągle obecne przez co są one prawie Europą.
Przez to wszędzie dostępna jest woda, są mariny, w których można podłączyć się do prądu i naładować do pełna akumulatory, kupić części itd. Terasz, od ponad dwóch miesięcy, prócz paliwa, Bubu musi być kompletnie niezależna, zapewniać nam codzienny byt i bezpieczeństwo. Notorycznie brakuje nam prądu, panele słoneczne ledwo starczają na zapewnienie zasilania lodówce, która rozgrzewa się częstym otwieraniem w poszukiwaniu w niej zimnego piwa. Produkcja wody, której między innymi z powodu Moany zużywamy dużo,  mobilizuje pracę dwóch silników, których alternatory przy obciążeniu pracą odsalarki nie ładują akumulatorów wystarczająco. A gdzie pompy, oświetlenie, telewizor, komputer?
Musimy znaleźć więc dodatkowe źródła energii. Pierwszym bez dodatkowego wkładu paliwa jest wiatrak. Urządzenie wcześniej było mało przydatne jako, że kotwicowiska Małych Antyli z założenia położone są od strony zawietrznej i chronione od wiatru. Tu jest wręcz przeciwnie, wysepki są niziutkie, chronią jedynie od fali, nigdy od wiatru. Taki wiatrak nie produkuje dużo energii, jednak ma podstawową zaletę, pracuje i w dzień i w nocy. Nawet głupie 3 ampery na godzinę dają w rozliczeniu doby aż 70 Ah co jest już połową naszego zapotrzebowania żyjąc na kotwicowisku. Modele są różne od trzy do sześciopiórowych. Te mniej piórowe mają lepszą wydajność, natomiast wielopiórowe są ciche i pracują na słabszych wiatrach. Oczywiście taki wiatrak kosztuje dużo ponad tysiąc dolarów, a na dodatek osprzęt do niego, to jest regulator prądu i maszt, zamykają kwotę w dwóch tysiącach. Wysoki maszt jest niezbędny, głównie z powodu nieobcinania piórami górnych kończyn, nie mówiąc już o głowie.
Drugim źródłem może być mały agregat. Nie można go traktować jako producenta energii, jedynie jako zabezpieczenie w wypadku katastrofy prądowej. Duże jachty mają agregaty diesla co zmienia zasadniczo postać rzeczy. Mały agregat jest benzynowy wymaga więc dodatkowych zapasów benzyny, a ile można tego wszystkiego mieć ze sobą i na dodatek robić przeglądy, wymieniać olej, czyścić gaźnik? Agregat to maszyna więc i dodatkowy upierd.
Inne wyjście to dodatkowy panel słoneczny i akumulator. Tego ostatniego nie można dorzucić do istniejących, park akumulatorów należy wymieniać w całości. Duża ilość akumulatorów to duża waga co jest wadą, natomiast powoduje to mniejsze ich rozładowanie przy zużyciu co powoduje krótsze ich ładowanie potem do pełna.
I bądź tu mądry. Dodatkowy panel jest niezłym rozwiązaniem, jednak nie zdywersyfikuje zasilania, przy pochmurnym niebie nie ładuje, ale wtedy zazwyczaj wieje wiatr. Wybraliśmy opcję wiatraka i zobaczymy jak to się sprawdzi.
Będziemy też prosić naszych gości o przywiezienie małego agregatu Hondy, dwutaktu od 1500 do 2000 wat. Ciekawe ile toto waży i czy da się przywieźć. Bartek zadanie dla ciebie, wyszukaj i daj znać.
Nasza pierdziawka, czyli Suzuki 4 konie działa bez zarzutu. Zapewne chwilowo, jak wszystko na wodzie. Jest jednak zbyt słaba aby pozwolić sobie na odległe wycieczki aneksem. Będziemy szukać mocniejszego silnika, 10 lub 15 koni. Pierdziawkę zachowamy jako zapasowy silnik. Yamaha idzie w odstawkę, czterosuw nie jest dobrym rozwiązaniem, kopcący dwutakt swoją prostotą i przyjmowaniem wszelkiego zbliżonego do benzyny łajna jest bezpieczniejszy. Będziemy więc prosić Andrzeja G. o zakupienie do Suzuki zestawu naprawczego w postaci uszczelek między śrubą a olejem przekładni oraz nowego gaźnika (sprawdź najpierw cenę gaźnika).
Dojrzeliśmy też do zakupienia telefonu satelitarnego Irydium. Wydatek to telefon i dodatki (1500 USD) i w następstwie abonament na 500 minut rocznie (750 USD). Daje to możliwość ściągnięcia w dowolnym miejscu prognozy pogody, maili (bez zdjęć i załączników) i zadzwonienia w krytycznych sytuacjach.
I tak połykamy powoli nasz budżet podróży inwestując w łódkę. Wyjścia jednak nie ma.
Na horyzoncie widzimy już wyspy archipelagu Aves, chleb się piecze, Moanka jest już po lunchu i pójdzie spać. My w tym czasie, klucząc po rafie koralowej (z duszą na ramieniu) dotrzemy do kotwicowiska, zarzucimy kotwicę i zasiądziemy do naszego lunchu, który uwielbiamy. Moment ciszy i spokoju od coraz bardziej wymagającej uwagi i wspólnej zabawy Moany.  
Na przywitanie nowego archipelagu stado delfinów rajcowało przed dziobami dając nam jak zwykle wielką frajdę. Kochane i mądre stworki.
Niedziela, 6 grudnia 2009, Mikołajki
Mikołajki w tym roku nie dla nas, nawet od morza nic nie dostaliśmy. Los Aves na mapie prezentują się o wiele ciekawiej niż na miejscu. Oczywiście pod względem koralowym. Zatrzymaliśmy się pierwszego wieczora pośrodku zatoki kotwicowiskowej na Aves de Barlovento, Isla del Sur. W nawiasie muszę tutaj zdać relację z tego, jak wpływa się w bardzo płytkie wody, gdzie żywe koralowce coraz bardziej opanowują dno. Oczywiście musi to być pora w miarę bliska południu, słońce musi być jeszcze bardzo wysoko i, co najważniejsze, nie za chmurami. Oświetlenie słoneczne jest kluczowe w pływaniu po takich miejscach jak wyspy wenezuelskie, na których to nie ma mowy, żeby się kierować GPS’em, tak znaczne są przesunięcia wektorowe (na szczęście na Aves jest i tak już o niebo lepiej niż na Los Roques, ale i tak ciągle pływamy po lądzie). Jedna osoba (ja) stoi na dziobie i wypatruje przejścia między koralem, który zaznacza się pod wodą kolorem jasnego błękitu z brązowymi, dużymi plamami – oznacza to płyciznę z „naroślą”. Czasami są to przejścia liczące 10-20 metrów szerokości, także należy naprawdę bardzo precyzyjnie podchodzić do sprawy. O dziwo, zaraz obok głębia spada do 8-10 metrów, więc nawet wąskie przesmyki dają szansę jachtom o dość sporym zanurzeniu. Nie mniej jednak jest to sportowe i adrelinogenne, każda plama na wodzie rodzi niepewność, czy aby przechodząc nad nią nie usłyszymy głuchego dźwięku zahaczenia o koral. To niesamowite, jak pływamy z maską i fajką nad koralowcami, na przykład takimi w kształcie jelenich rogów, wydaje się on być miękki jak gąbka, wgląda jakby falował wraz z wodą, a w rzeczywistości jest gruby i twardy jak kamień i z pewnością nie miałby przebaczenia dla szurających po nim kadłubów statku. Suniemy więc Bubu za każdym razem powoli i uważnie, i odczuwamy ulgę po każdym przejściu wrażliwych punktów.
Mimo obecności pojedynczych, ogromnych czasami bulw koralowych nie znaleźliśmy tutaj wyżerki. Rybki są niewielkie, nie mają się gdzie schować więc uciekają tak szybko, że kusza nie zdąży ich tknąć, nie ma Lambis, ani langust, cienko z kolacyjnym wyborem, tak że dzisiaj zamrożony kurczak poszedł w obroty. Ale nie skarżymy się, odmiana zawsze miło widziana.
Pierwszą noc na Aves de Barlovento kotwiczyliśmy na wyspie południowej (Isla del Sur)  pośród mangrowi. Dno, mimo miłej zapowiedzi rozczarowało nas, natomiast raj mew nas zachwycił. Takiego kotła nad drzewami nie widzieliśmy dawno. Żyje tutaj masa mew, zrobiły sobie z tego miejsca swoją wylęgarnię, tym razem nie w trawach jak na Los Roques, tylko w koronach drzew. Nad tymi koronami i w dzień i w nocy tętni życie, walka o swoje, krzyki tych ptaków przypominają nawet czasami odgłosy dżungli. Dziś z bliska mieliśmy okazję pooglądać ich życie, jako że odkryliśmy wewnętrzne odnogi wodne prowadzące wgłęb tejże „dżungli”. Czuliśmy się jakbyśmy spływali Amazonką, trochę naśmiewając się z tych, którzy to czynią faktycznie, bo fajnie jest pooglądać przez pół godziny drzewa i mętną wodę, ale nie przez dwa tygodnie! Ale było pięknie, dziko i inaczej niż w innych dotychczasowych miejscach.
Po południu, po ogromnej czarnej chmurze, która przeszła nad nami z zapowiedzią sztormu, który okazał się być silnym wiatrem wiejącym 35 węzłów, ale przez raptem kilka minut i parą kropli deszczu, przesunęliśmy się bardziej na wschód wyspy, tuż przed samą barierę rafy. Ale ta rafa jest tak rozparcelowana i oddalona od statku, że nawet aneksem trudno jest znaleźć miejsca ciekawe do eksploracji. Tuż obok nas wydaje się być coś ciekawego pod wodą. I nawet popłynęłam sprawdzić, co w trawie piszczy jak Moana jeszcze spała, ale wróciłam szybciej niż się spodziewałam. Za zamierzchłych czasów baliśmy się barakud, które swoimi strasznymi szczękami i nieprzyjaznym wzrokiem straszyły prawie jak rekiny. Od tej pory nauczyłam się już jak je okiełznać i niewzruszona przepływałam obok, a one najczęściej po spojrzeniu mi w oczy odpływały w siną dal. Tym razem było inaczej. Rybka miała niewiele, może trochę więcej jak 1,5 metra (niewiele mniej niż ja!), ale tym razem nie zawstydziła się moim spojrzeniem i ewidentnie zaczęła mnie gonić. Zmieniłam trajektorium, oddaliłam się bezpiecznie, a ona za mną. Zaczęłam więc szybkim ruchem wracać w stronę statku czując jednak pewien dyskomfort kobiety tropionej. W połowie drogi odwróciłam się z nadzieją, że barakuda odpuściła, ale jej morda dalej ostro płynęła za mną. „Troszkę” się zestresowałam tym razem i całą parą ruszyłam do „domu”. Widziałam już Dara na schodkach Bubu, który mnie widział i naśmiewał się, że uciekam przed  jakimś monstrum. Byłam już prawie przy Bubu, więc poczułam się bezpieczniej, odwróciłam się, a ta dalej za mną płynie. O nie! Nieprzyzwyczajona do takiego zachowania barakud, uznałam, że lepiej sobie odpuścić. Z ulgą weszłam na pokład i zdjęłam ekwipunek. Wolę jednak jak pływamy w rodzinnym gronie, samotnie to sobie można książkę poczytać.
Ale tutaj, ze względu na wzmożony wiatr i falę, która mimo rafy nie jest komfortowa, zabranie Moany do koła może nie byłoby niebezpieczne, tyle że niemiłe dla małej, która dostawałaby rozbryzgi wody w twarz cały czas. My tego nie czujemy jak płyniemy z głową pod wodą, ale malutka musi znosić słoną wodę w oczach i w ustach cały czas. I tak jest dzielna, wytrzymuje czasami nawet godzinę w takich warunkach, ale nie możemy nadwyrężać jej cierpliwości, nie chciałabym żeby się zraziła. Tak więc uznaliśmy, że zamiast popołudniowego pływania popłyniemy aneksem na brzeg (odłamki koralowców i mangrowia) i odbędziemy spacer wzdłuż wybrzeża. Szliśmy po skamieniałych odpadach korala wyrzuconego na brzeg i podziwialiśmy z daleka morze, które od wczoraj zdążyło się wzburzyć przez mocno wiejący od doby wiatr. „Podziwialiśmy” też co też morze może wyrzucić na brzeg. Klapki, butelki po napojach, szamponach, kremach przeciwsłonecznych, bidony po benzynach i olejach silnikowych, a nawet statki. Odłamki jednego smacznie spały na skałach, a reszta części porozrzucana była już bardziej w głąb lądu. To zawsze robi wrażenie, zobaczyć skrawki jachtu, który kiedyś pływał i kotwiczył jak my, a teraz zalega w szczątkach tu i ówdzie. Mnie ciarki zawsze przechodzą na taki widok.
Podsumowując wyspy wenezuelskie. Testigos i Los Aves (jak na razie) mnie rozczarowały. Blanquilla i Los Roques warte są opowiadań, które o nich krążą, wydaje mi się jednak, że bardziej docenia się urok tych wysp o innej porze roku niż zima (hehe), bo jednak wiatr bez ustanku daje w kość, co powoduje falę i wszystkie niedogodności z tym związane. Na Roques wyspa Noronquis dostaje złoty medal pod każdym względem, jest istnym marzeniem i spełnieniem tego, co my oczekujemy od odwiedzanych miejsc. Brakuje tylko drzew owocowych, bo właśnie z zapasem owoców mamy największy problem (Moanka na szczęście ma słoiczki), ale bliskie sąsiedztwo Gran Roque daje możliwość zaopatrzenia się w brakujące produkty jeśli tylko jest taka potrzeba. Raj na ziemi. I jeśli miałabym kiedyś pokazać najbliższym jak żyjemy, właśnie tutaj bym ich przywiozła.
SAMODZIELNA JUŻ MOANA NA NORONQUIS
Dwa słowa o Moanie. Dziewczynka rozwija się nagle z prędkością światła, wszystko chce zobaczyć, wszystkiego dotknąć. Interesuje ją jak tatuś sprawia ryby, jak wciąga aneks, we wszystkim chce uczestniczyć aktywnie. Już nic nie może zalegać w obrębie zasięgu jej sprawnej ręki, która łapie akurat to, co jest zabronione. Niby wie, co można, a czego nie, bo jak tylko zaczyna robić coś czego nie wolno, kręci głową z wyrazem negacji, ale jednak jest to silniejsze od niej, więc robi dalej. Śmieszna jest jak wykonuje zaobserwowane gesty, na przykład wyciera okulary koszulką, czyści gąbką pokład lub dmucha w otwory rękawków do pływania, robi wszystko to, co obserwuje u nas. Oj musimy się pilnować!!!
Nie mogę się powstrzymać od ciągłego porównania jej zachowania z Ubu. Jest taka sama, oprócz tego, że jest człowiekiem. Poczynając od radości jaką wyraża widząc Dara, który wraca skądś tam sam, poprzez jej krnąbrne zachowania kończące się jednak usłuchaniem nas z wyrazem niezadowolenia na twarzy i na pieszczotach, które nam daje jeśli chce, bo jeśli nie chce to nie ma o nich mowy, kończąc na bulimii chorobliwej. Jak Ubu zeżre wszystko co ma w zasięgu, choćby już nie mogła, uwielbia jedzenie jak nie wiem co, obawiam się, że będzie ją trudno utrzymać w ryzach przed pokusami świata w tym zakresie. Na szczęście mimo tego ciałko jej się wydłuża, brzuszek maleje, proporcje stają się coraz bardziej ludzkie (niż niemowlęce). Oczy są szpadą przeszywającą. Jest ładna i czarująca, ale trudny z niej będzie materiał na „grzeczną córeczkę”. Cóż, byłam podobna, to i mam w nagrodzie realia wychowywania krnąbrnego dziecka. Bartek chyba nie był taki, nie pamiętam żadnego momentu zniecierpliwienia, a nie było to aż tak dawno, żebym mogła zapomnieć złe chwile. Oczywiście radość z obserwowania jej wynagradza wszelkie momenty zniecierpliwienia, słodycz zabija wszelki smak cierpkości.
MOANA WSZĘDZIE
Wtorek, 8 grudnia
Pomimo małej ilości ryb na rafie kolację wczoraj zjedliśmy rybną, cztery niewielkie ryby były dla nas wystarczające. Nie jest łatwo polować z kuszą. Kiedy człowiek przemieszcza się po rafie ma wrażenie, że może dotknąć każdą rybę, lecz kiedy ma w ręce kuszę, ryby uciekają i kryją się w koralach. Jedynie te, które nas nie interesują kulinarnie dalej sobie spokojnie baraszkują. Skąd one to wiedzą?
Polowanie polega na zaglądaniu do dziur i wypatrywaniu okazalszych sztuk w nich schowanych. Oczywiście każda koralowa dziura ma wiele wyjść i często to zaglądanie kończy się fiaskiem. Na dodatek moja pneumatyczna kusza jest nieczynna z powodu braku grota i zmuszony jestem polować z małą kuszą zaopatrzoną w trójząb. Nie jest to dobre rozwiązanie do dużych ryb, które wyzwalają się ranne co nie jest miłe. Jeśli trafi się w głowę trójząb trzyma przez chwilę, trzeba wtedy rybę przycisnąć do dna, zamknąć jej skrzela ręką i gnać do łódki rozglądając się czy jakaś barakuda czy rekin nie zainteresują się smakiem krwi w wodzie. Zabawa jest przednia zwłaszcza, że od tygodni żywimy się tym co złowimy czy znajdziemy. Wczoraj znaleźliśmy kilka Lambis, ale tym razem trzeba było się napocić aby je wyciągać z 5-7 metrów. Dzięki temu będzie znów świetna kolacja, a i Moanka po raz pierwszy pałaszowała je w południe aż jej się uszy trzęsły. Ona to wszystko zje, ale żeby owoce morza, w tym wieku? Łuską obrośnie na sam koniec.
Przenieśliśmy się w południe na zachodnią wyspę (Isla Oeste), miejsce przepiękne tylko buja jak diabeł, ponieważ jest ono po wschodniej stronie czyli nawietrznej i fala wchodzi do niej jak chce. Plaża jest 80 metrów za rufą Bubu, ale między nią a nami jest jeszcze rafa. No nie może Bubu popuścić kotwica.
Okolica wygląda bajkowo, woda o wszelkich zabarwieniach lazuru zapowiada bogactwo podwodnego świata. Przed podwodną penetracją okolicy najpierw sprawdzimy jednak ułożenie dwóch kotwic, aby spokojnie spać.
Od pewnego czasu w głębokiej wodzie i przy silnym wietrze rzucamy drugą kotwicę zaczepioną na kilkumetrowym łańcuchu metr za pierwszą co daje pod wodą kształt litery V. Jeśli pierwsza się przesunie to druga trzyma. Oczywiście jeśli pierwsza, główna, trzyma, a ta ostatnio ciągle kładzie się na boku. Na poprzednim miejscu było 9 metrów i schodzenie do niej aby ją poprawić było nie lada wyczynem dla płuc.   
Brawo Lagoon (firma CNB, producent naszego). Mając od pewnego czasu kłopoty z prądem zeźliłem się w końcu i przejrzałem schemat ideowy połączeń elektrycznych, aby dokładnie zrozumieć o co biega. Co więcej porównałem go do realnie biegnących przewodów i… okazało się, że partacze źle połączyli przewody i to w wielu miejscach. Niby wszystko działało, ale alternatory jakoś źle ładowały, a odsalarka zabierała prąd z akumulatorów przy chodzących silnikach.
Najpierw podłączyłem wszystko jak należy, ale po nocy refleksji zrobiłem połączenia na swój sposób i wygląda, że jest lepiej. Pojawił się jednak drobny problem, alternator jednego silnika o mocy 55 amperów powinien z łatwością zasilić odsalarkę, która potrzebuje 32 amperów i na dodatek naładować swój akumulator. Tak jednak nie jest, chodząca odsalarka zabiera powoli prąd z akumulatora. Czemu? Wygląda na to, że regulator alternatora przy dużym poborze prądu przez odsalarkę myśli (taki eufemizm), że akumulator jest rozładowany i zmniejsza swoją moc aby ładować go wolno co powoduje powolny spadek napięcia na klemach akumulatora. Ktoś mi to wytłumaczy?
Tak czy siak alternator drugiego silnika wreszcie poprawnie ładuje nasze bytowe akumulatory i może będzie lepiej. Zapewne jednak cdn. Teraz idę pływać.
Spotkania wieczorne ze znajomymi nas męczą. Moana jest nieznośna, to dla niej najgorsza pora, ale trudno jest pić aperitif o 9 rano. Ostatnio odmawiamy grupowych spotkań i spotykamy się w dwie pary. Wtedy opowieściom nie ma końca, a co jedna historia życia to ciekawsza. Pomyśleliśmy sobie z Beatką, że można by je opisywać. Byłaby to niezła ciekawostka socjologiczno-społeczna. Może zaczniemy. Kiedyś.
Piątek,11 grudnia
Aby nasi czytelnicy nie myśleli, oglądając głównie zdjęcia, że wszystko jest pięknie lukrowane, powiem że wszyscy, czyli cztery nasze zbratane jednostki mają chwilowo dość. Przyczyny są dwie, a jedna wspólna dla wszystkich. Otóż mamy serdecznie dość fali, wiatru zrywającego czapki z głów i świszczącego na linach, nocy z duszą na ramieniu, że kotwica popuści i znajdziemy się na rafie, mętnej w związku z falą wody. Chcemy lądu lub spokojnej wody!
Druga przyczyna dla każdego z nas jest inna. „Ad hoc” robiąc kombinacje w miejscu, z którego uciekliśmy nie chcąc narażać Bubu najechał tyłem na rafę i złamał ster, jest teraz słabo sterowny. Syn „Maronie” miał pęknięcie wrzodu gdzieś w żołądku, jest po operacji i sam w szpitalu, a oni niewiele mogą na odległość. „Sandy 2” jako jednokadłubowiec są ciągle niedospani i zmęczeni bujaniem, a wczoraj im popuściła kotwica. My mamy dwa razy punkt pierwszy.
Ogólnie uznaliśmy, że czas wracać do cywilizacji, Internetu, telefonów i sklepów jako, że lodówki mamy puste, a z łowienia nici z powodu fali.
Ostatnie dwie kolacje w Wenezueli były jednak zacne, w środę podpłynęli rybacy i za jedyne 10 USD sprzedali nam wielką (2 – 2,5 kg) langustę, którą pożarliśmy ze smakiem ledwo dając jej radę. Wczoraj był gulasz wołowy, palce lizać, ostatnie danie z nasze malutkiej zamrażarki. Akompaniamentem gulaszu było świetne wino i francuski film „Imperium Wilków” też palce lizać. Polecamy.
Tak więc dziś rano wszystkie jednostki podniosły kotwice i nie robiąc żadnej odprawy udaliśmy się na Bonaire czyli jedną z wysp Antyli Holenderskich. Bonaire znaczy po francusku szczęście. Czy dla nas, okaże się to za chwilę, wolniuteńko dopływamy do Kralendijk, stolicy wyspy, aby dopłynąć spóźnieni na odprawę paszportową, wszyscy nie mając odprawy wyjściowej, czyli Clearence out z Wenezueli. Jest piątek po południu, a doszły nas słuchy, że po zamknięciu biura imigracyjnego, po załatwieniu odprawy celnej idzie się z paszportami na policję, a tam urzędnicy nie są tak skrupulatni. Coś nie wierzę. Holendrzy nie skrupulatni? Zobaczymy.
Mamy zasięg telefoniczny! 15 Pln minuta od nas, 6 Pln do nas. SMSy już poszły, ale coś cisza w przestworzach.    
Piątek,11 grudnia
Mamy wreszcie Internet WI-FI, płatny i w miarę działa. Telefony, maile i życzenia dla mnie, za które wielkie dzięki. Miło jest widzieć, że inni pamiętają, choć ja sam z tym pamiętaniem dat jestem cieniutki – egoista.
Mimo strachów okazało się, że służby celne i policja są wyrozumiałe i udają, że nasze wenezuelskie dokumenty są ok., choć przecież tylko wjazdowe do Wenezueli. Wyższość cywilizacji nad głupotą ludzką - w przemiłej atmosferze i przy kupie śmiechu załatwiliśmy odprawy, celną i paszportową.        
A tu na Bonaire jest wyższa cywilizacja i szczęśliwie, jak sama nazwa wskazuje – są asfaltowe drogi, chodniki, zjazdy dla wózka, jest bezpiecznie i kolorowo. Podoba.
Podoba to taka niemiecka forma od podoba się, znajomi Niemcy, mówiący dobrze po polsku, nie używają często formy zwrotnej i tak to ładnie wygląda.  
Środa, 16 grudnia 2009
Są tacy żeglarze co to zaliczają miejsca. Głównie należą do nich czarterujący jachty będący ograniczeni czasem. Są jednak i tacy co to na jachtach żyją, a rzadko z nich schodzą. Bonaire należy w opinii żeglarzy do takich miejsc przy których się staje, nocuje i odpływa nazajutrz rano. Wielki to błąd z ich strony.  
Fakt, Bonaire jest małą wysepką i wydaje się, że jeden dzień wypożyczenia na niej  samochodu to aż nadto. Nam potrzeba było dwóch aby zwiedzić wyspę.
Dobrze się złożyło, że zarezerwowaliśmy dużą Toyotę Hilux z paką dla wózka - po powrocie na łódkę postanowiliśmy zaproponować wspólną wycieczkę Sylvie i  Claudowi i kiedy podpłynęliśmy do nich mówiąc dzień dobry, oni zapytali: może razem zwiedzimy wyspę?
Tak więc w niedzielę, po podstawieniu nam samochodu, ruszyliśmy na północ wyspy do parku narodowego Washington Slagbaai. Jakiż to może być park narodowy jak sama wyspa ma wielkość Warszawy? I znów błąd, miejsce okazało się zacne, piękne i bardzo urozmaicone i wcale nie takie małe. Po kupieniu biletów (10 USD od osoby – wszędzie można płacić guldenami karaibskimi lub dolarami na równi, ponieważ kurs jest stały) wjechaliśmy w obrośnięte kaktusami skaliste góry.
Przed nami otwierały się co chwila nowe, zapierające dech w piersiach widoki na góry i gdzieniegdzie, głęboko wchodzące w ląd, słone fiordy-jeziora, upatrzone jako siedliska przez różowe flamingi, które wszechobecne, krocząc na swoich patykowatych nogach, wodziły pod wodą swoimi haczykowatymi dziobami w poszukiwaniu pokarmu. Piękne i kolorowe ptaki, których różowa barwa potrafi być tak intensywna, że prawie pomarańczowa.
FLAMING
Gdy zbliżyła się pora lunchu i snu Moany, dotarliśmy do jedynej na terenie parku knajpki położonej nad uroczą zatoczką. Równie urocza kelnerko-barmanko-kucharka zaproponowała nam danie dnia w postaci ryby z dodatkami i zimne piwo. Z braku wyboru zamówiliśmy co trzeba z odrobiną sceptycyzmu w głosie, spodziewając się byle czego i za dwie godziny. Jak to niekiedy bywa, nie dość, że dania pojawiły się szybko to jeszcze pięknie podane i rozkosznie dobre. Brawo, zwłaszcza, że i cena 45 USD na parę nie robiła wrażenia. Tak w ogóle wszyscy nas straszyli cenami na Antylach Holenderskich, a okazało się, że jest zupełnie przyzwoicie, mniej więcej jak w Polsce, znaczy taniej jak w Holandii czy Francji. Zaopatrzenie też jest doskonałe, z serami francuskimi na czele.
Po lunchu przejechaliśmy jeszcze spory kawałek, aby dotrzeć do jedynej trasy pieszej o długości 7 kilometrów. Ucieszyliśmy się bardzo, że znów możemy się przejść, brakuje nam tego ostatnio.
Trasa okazała się z początku wygodna, Moana w wózku rozglądała się zadowolona. Z upływem czasu, zniknęła piaszczysta droga, którą zastąpiły wulkaniczne wertepy i trzeba było nieść Moanę w wózku. Napociliśmy się zdrowo, ale o to przecież chodziło. Teren jest kaktusowy ze swoimi pięcioma głównymi gatunkami oraz zamieszkały przez ptaki, głównie papugi i orłowate. Kaktusów jest tak wiele, że miejscowi wpadli na pomysł budowy ogrodzeń z ich pomocą. Wygląda to prześmiesznie, jest jednocześnie i ekologiczne i skuteczne dla zwierząt. A chodzi ich sporo na wolności, głównie osły i kozy.
PŁOT
Na łódkę wróciliśmy o zmierzchu pozostawiając południową część wyspy na dzień następny.
Bonaire jest sanktuarium świata podwodnego i rajem dla nurków. Wokół wyspy obowiązuje kategoryczny zakaz kotwiczenia, dla jachtów przygotowano podwójne, świetnie utrzymane boje (10 USD za dobę), a woda przy Kralendijk jest kryształowa. Dla nurków wokół wyspy zainstalowano dziesiątki bojek do których można przyczepić łódki na maksymalnie 2 godziny. Świetna organizacja, porządek i czystość. Normalka, to prawie Holandia.
Drugiego dnia pojechaliśmy na południe. Szybko wyrosły przed nami śniegowe góry.
ALPY TU?
Oczywiście nie był to śnieg lecz sól krystalizowana z wody morskiej w wielkich basenach rozciągających się do horyzontu. Widoki były zadziwiające.
Odwiedziliśmy biuro, uzyskaliśmy tam trochę informacji o tym, że produkowana tu sól używana jest tylko przemysłowo, na przykład w rafineriach. Zadziwiające.  Dostaliśmy też kryształy soli.
SÓL
Zjeżdżając na południe dotarliśmy do posiadłości zajmujących się kiedyś produkcją soli i wykorzystujących niewolniczą siłę roboczą. Dla niewolników wybudowano nad wodą solidne domki – sypialnie, w których spędzali noce. Proporcje tych domków widać dopiero przy Moanie.
MIKRO DOMKI
Na południowo wschodnim cyplu znajduje się wielkie morskie prawie jezioro zamknięte rafą. Raj dla deskarzy z żaglem, kiedy to mocny wiatr wschodni i brak fali pozwalają na śmiganie z zawrotnymi prędkościami.
Po lunchu w knajpie Casablanca, gdzie serwowali argentyńską wołowinę, pojechaliśmy na pieszą wycieczkę nazwaną 1000 stopni. Stopni było z dwieście, a sama wycieczka  chwytem reklamowym miejsca.
100 STOPNI
Zdegustowani trochę, postanowiliśmy legnąć na plaży, aby Moana trochę pobaraszkowała. Plaże okazały się rumowiskami kamieni, więc bezczelnie wjechaliśmy do Bonaire Plaza (Plaża?) Resort udając mieszkańców tego bardzo ekskluzywnego hotelu. Tu plaża była i owszem piaskowa, leżaki, bary z piwem z beczki, baseny i prysznice. No i prawie pusto. Sezon zacznie się na święta.
HOTELIK
Jak to na plaży, pobaraszkowaliśmy w wodzie, w której ryby, na które zwykle polujemy, pływają przy człowieku, powylegiwaliśmy się na szezlongach przy akompaniamencie Heinekena.
BONAIRE PLAŻA RESORT
Wieczór spędziliśmy w sklepie, jako, że we wtorek było królewskie święto Holandii i zamknięte sklepy.
Wczoraj po południu poszliśmy do kościoła. No nie tak żeby się zaraz modlić, ale odwiedzić polskiego księdza, o którym dowiedzieliśmy się w urzędzie celnym. U księdza była akurat telewizja i nie miał zbyt dużo czasu, ale polecił nam swoich kumpli na Curacao i Arubie. Umieją się chłopaki urządzić.
KRALENDIJK
Wieczorem po raz pierwszy od niepamiętnych czasów rozpaliliśmy grilla. Brak fali i wiatru (niepojęte) sprzyjał naszym nad wyraz smacznym T-bone stekom.
I tak pożegnaliśmy się z Bonaire, odpinając się dziś rano od boi.
Płynie się świetnie, mała fala, wiatr ¾ z tyłu, widać już Curacao, której nazwę znają wszyscy wielbiciele niebieskiego likieru. Trochę Curacao, gin, sok z grapefruita, lód. To naprawdę dobre, moje ulubione.         
poniedziałek, 21 grudnia
Trochę się martwię, jest 21.00, a Dara dalej nie ma. Wziął kilka tysięcy dolarów i poleciał rano do Saint Martin (albo Sint Marteen, jak kto woli) specjalnie po to, żeby zakupić towary niedostępnych od ręki tu, na Curacao. Chodzi głównie o wiatrak prądotwórczy i kotwicę, którą moglibyśmy ewentualnie zamówić, ale tutaj na wszystkie towary dochodzi taksa 15%, a tam jest zniżka 10% przy zapłacie gotówką. Opłaca się więc samemu polecieć, kupić i wrócić, a do tego ma się towar od ręki,  a nie za miesiąc (jak w Ikei).
Tyle, że samolot miał wylądować o 18.45, z lotniska góra godzina drogi plus wyjście z terminala i odebranie bagażu, powinni już być godzinę temu! Piszę w liczbie mnogiej, bo na lotnisko jak i z powrotem dostarczał Dara Matthieu z katamaranu Twilight (tatuś tych dwóch chłopczyków, co to jeden, młodszy, jest wcieleniem diabła). Wynajął dziś samochód, a jako że Daru i jemu miał kupić różne części, poczuł się w obowiązku pomóc w ten sposób. I słusznie, tylko czemu tak długo to trwa? A ja na dodatek jestem głodna.
Daru wyczerpująco opisał nasze wycieczki po Bonaire. Wysepka jest zachwycająca, troszkę za mała, żeby na stałe tam zamieszkać, ale pod innymi względami wszystko się nam podobało. Czysto, estetycznie, bezpiecznie, pełne zaopatrzenie, brakuje jedynie piaskowych plaż, takich dla Moany, żeby się mogła taplać bez obaw i biegać nie zważając na każdy krok, tak jak to jest na plażach kamienistych.
Dwa dni penetracji były wyczerpujące, zdążyliśmy myślę zobaczyć wszystko, co najciekawsze. Czas spędziliśmy bardzo miło z Sylvie i Claudem z Sandy II, troszkę się czułam jakby w towarzystwie rodziców, tak bardzo byli uważni i mili, a Moaną zajmowali się jakby była ich wnuczką.
Z Bonaire na Curacao płynęło się świetnie, fala zdążyła już zmaleć (droga z Aves na Bonaire była starszna! Bujało tak, że Moana w ogóle nie mogła ustać i trudno było ją upilnować), tak że mogliśmy funkcjonować normalnie jak gdyby nigdy nic.
PIERWSZY KONTAKT Z CURACAO I PŁYWAJĄCY MOST
WILLEMSTAT – ŁADNIE I KOLOROWO

Od rana nie zapowiadało się u nas świątecznie. Bałagan na łódce, wszystko rozkopane, narzędzia na stole, trzeba szybko jechać po zakupy, potem, koło południa coś szybko przekąsić, potem internetowo łączyć się z rodzinką. Brak czasu na pichcenie, na porządki, priorytetem jest zamontowanie wiatraka prądotwórczego i wokół niego wszystko się kręci. Ale…
Ale jakaś siła zmusiła mnie do  uporządkowania „salonu” i do 19.00 było przyzwoicie. Narzędzia schludnie ukryłam, małą choinkę, którą dostaliśmy w zeszłym roku w prezencie od rodziny owinęłam lampkami. Moanka tupała nóżkami ze szczęścia na widok światełek. Prezentu dla niej nie było, bo nie było czasu na kupowanie, a i tak uznaliśmy, że Moanka nie wie jeszcze o co chodzi. Nadrobimy z nawiązką w przyszłym roku. Ale jej radość na widok światełek i tak była czymś nadzwyczajnym. Jak ją kąpałam w tle leciały kolędy Mazowsza i wyglądało jakby nuciła je pod nosem. Może z tradycją człowiek się rodzi? Nawet jakoś wyjątkowo bardzo wycałowała nas na dobranoc. Może nie doceniamy uczuć małego człowieczka?
Kolacja wigilijna była niezbyt konwencjonalna, ale bardzo pyszna. Słoik rolmopsów z wódeczką, potem mahi mahi (koryfena) z kabaczkami, sery z winkiem. Były uściski, łzy i miłe życzenia. Wygląda, że tu na pokładzie bardzo się kochamy wszyscy. Tego i wszystkim Wam życzę, bo wydaje mi się, że jest to kwintesencją istnienia. Dlatego myślę, że gdzieś tam rozumiem kobiety (lub mężczyzn), które straciły ukochanych od lat mężów. Człowiek, z którym się żyje i wszystko dzieli staje się częścią duszy.
Kolędy dalej rozbrzmiewają, Daru usnął w kokpicie, zadowolony z wykonanej dziś pracy, ja rozrzewniona myślami o bliskich i poświatą czerwonych lampek choinkowych mam ochotę pisać. „Jest taki dzień bardzo ciepły choć grudniowy, dzień, w którym gasną wszystkie spory…”
W momencie kiedy skończyłam pisać zdanie o wyjeździe Dara w ostatnim wpisie podjechał do mnie Matthieu, czyli facet, który miał go przywieźć z lotniska. Było kilka minut po 21.00, on przypływa sam i mówi, że Dara w samolocie z St. Martin nie było, więc rozejrzał się jeszcze po lotnisku, ale po godzinie odpuścił i wrócił pewny, że może immigration z St. Martin zainteresowała się towarem Dara i go po prostu nie puściła z powrotem. Bardzo się zdenerwowałam, nie mogłam dalej pisać, próbowałam się skypem połączyć z Darem. Sygnał był, ale nikt nie odbierał. Serce już miałam na ramieniu, kiedy to po szóstej próbie połączenia daru odebrał. Właśnie wylądował, Matthieu nie zrozumiał tego, że ten właściwy samolot miał 2 godziny opóźnienia. Uff, jakaż ulga, już myślałam, że poważne kłopoty spotkały mojego ukochanego, a on już jedzie w taksówce do mnie. Z towarem.
Wtorek, 29 grudnia 2009
Matthieu, czyli Mateusz (od słowa matoł?) jak wielu francuzów nie radzi sobie z językami. Zresztą z mapą też nie najlepiej, bo po wielu zagubieniach i odnalezieniach dotarł spóźniony do lotniska. Tam nie poradził sobie z rozkładem lotów i informacją, przeczekał godzinę i wrócił na łódkę. A to Mat…
Ja po szalonym dniu dotarłem mocno spóźnionym samolotem na Curacao. A dzień był szalony.
Po wylądowaniu w południe na Saint Martin, już po 10 minutach  siedziałem w wynajętym samochodzie gnając do znanego mi sprzed roku sklepu żeglarskiego, największego na Karaibach. Miałem cztery godziny na zakupy i powrót na lotnisko. Lista była długa i mimo klimatyzacji zlany potem po ponad dwóch godzinach wybierania, przebierania i pakowania z uśmiechem na twarzy jechałem już do stolicy holenderskiej części wyspy Philipsburg.
Uśmiech był szeroki z dwóch powodów, byłem zgodny z planowanym harmonogramem, to raz, a dwa, że zapakowana torba z kotwicą i wiatrogeneratorem, którą ledwo uniosłem, zapewne nie będzie podlegała dodatkowej opłacie, bo o dziwo, okazało się, że mam prawo do 30 kilogramów bagażu. Jechałem po komputer palmtop, uznaliśmy bowiem, że nasz nawigacyjny zużywa za dużo prądu i dobrze by mięć jakieś energooszczędne maleństwo. Zacząłem robić się trochę nerwowy, gęsto tam od samochodów i trochę korkowało, ale dojechałem na czas do centrum. I wtedy nagle cofający się samochód ciężarowy z platformą, nie widząc drogi, wyłonił swój tyłek zza innej ciężarówki. Nawet nie zdążyłem zdjąć nogi z gazu. Huk i trzask.
Zatrzymałem się kawałek dalej, idąc do kierowcy spojrzałem tylko na urwane lusterko i poharatany bok i zdębiałem.  Okazało się bowiem, że obie ciężarówki zrobiły właśnie wypadek i jedna manewrowała aby zmienić miejsce. Odetchnąłem z ulgą patrząc na zegarek bo policję już wezwali. Zadzwoniłem do wypożyczalni z informacją, na co otrzymałem nakaz wezwania ich assistance. Dodzwoniłem się bez problemu, powiedzieli, że są niedaleko i zaraz przyjadą.  Nerwowo już spoglądałem na zegarek kiedy kierowca niewinnej ciężarówki powiedział mi, że chyba jestem w sferze marzeń jeśli mam zamiar dojechać na lotnisko w pół godziny o tej porze. I tak poczekałem jeszcze pół godziny. Ani policji, ani assistance. Spisałem więc dane kierowców i pognałem na lotnisko. No nie byli zadowoleni w wypożyczalni, zatrzymali odcisk mojej karty kredytowej, pogrozili, a ja pognałem do odprawy. Cóż było robić.
Jak położyłem z trudem torbę na wadze zbladłem - 36 kilo. O plecaku „podręcznym” nie wspomnę. Miła pani z uśmiechem życzyła mi jednak miłego lotu. Chwała jej za to.
Piwko, piwko, piwko. A samolotu nie ma. Przyleciał w końcu z Miami, ale jeszcze była zmiana załogi z innym samolotem trwało więc i trwało.
Na lotnisku na Curacao celnicy wyłapali mnie natychmiast. No nie jest normalne patrzeć na człowieka, który nie może unieść własnej torby i pewnie chcieli mi pomóc. Dodam, że torba zawierała co zawierała, ale wszystko było wypchane styropianowymi chipsami i zapewne by wybuchła przy otwieraniu. Nowoczesność była jednak w pobliżu i na moje błaganie nie kazali mi jej otwierać i zgodnie z moją sugestią wrzucili do prześwietlarki.
Panie! Co to jest?
Kotwica 25 kg, mówię jak komu dobremu.
Tego jeszcze nie widzieliśmy, aby ktoś podróżował samolotem z kotwicą, idź pan.
Od następnego dnia się zaczęło, był to wtorek 22 grudnia, a mówię o zakładaniu przywiezionego towaru. Trzeba ludziom wiedzieć, że tu wszystko się wszystkim kiełbasi. Połowa rzeczy jest w calach, inne w centymetrach i jak się widzi śruby 7/38 to człowiek już niczego nie rozumie. Głowica naszego prądotwórczego wiatraka zrobiona jest pod rurę 1,5 cala, a tu w jedynym sklepie na wyspie sprzedają grube rury z nierdzewki tylko w systemie metrycznym, za to chude w calowym. Trzeba znaleźć tokarza i dotoczyć przejściówkę. Znajdź najpierw człowieku tokarza. Znalazł się jednak szybko i to nie jeden. Wszyscy zamknięci do 5 stycznia. Brawo.
Zrezygnowany udałem się do mariny i o dziwo w otwartym warsztacie zastałem na niebiesko ubranych Holendrów. Na moją próbę zagadnięcia odpowiedzieli, że ich tu nie ma, kończą tylko stare zamówienia. Udało mi się jednak błagalnym wzrokiem wyłuszczyć, że chodzi o trzymetrowy masz co to by pasował do wiatraka. Pogadali chwilę między sobą językiem co to przypomina zgrzyt tramwaju na zakręcie i wyczuli świąteczną fuchę dla siebie tyle, że z aluminium. A stopę przyspawają? Przyspawają. Na kiedy? Na 5 stycznia.
Jakaś specjalna data czy co? Zemdlałem.
No dobra, na 24 grudnia o 16h30. Uff.
Miałem dwa dni na przygotowanie odciągów, okablowanie całości, założenie shunta (to taka gruba blacha, co to jak przez nią prąd płynie to po podłączeniu do niej wskaźnika można wiedzieć ile amperów przepływa i w którą stronę) i regulatora z wielkimi opornikami. I tak mi zeszły dwa dni do godziny 16 w wigilię. Beatkę z Moaną wysyłałem na ląd na wielogodzinne spacery, a ja działałem. Te spacery znacznie odchudziły nasz wigilijny stół, a jedynym daniem przygotowanym były świąteczne nóżki w galarecie.
W wigilię o 16h30 odebrałem maszt płacąc jedyne 250 USD i zasiedliśmy do stołu przy dźwiękach kolędników z „Mazowsza” i akompaniamencie ryby.
W pierwszy dzień świąt, tradycyjnie już nie poszliśmy do kościoła tylko Beatka z Moaną na spacer, a ja w towarzystwie Philipp’a i Mathieu zabrałem się do stawiania masztu. Jakaż to była satysfakcja kiedy po czterech godzinach wiatrak ruszył. A jeszcze większa kiedy okazało się, że wszystkie moje podłączenia działają bezbłędnie i nawet hamulec zatrzymuje wirnik. Brawo ja! No i dzięki kumplom za pomoc.
ŚWIĄTECZNE DZIAŁANIA - WSZYSTKO NOWE I WIATRAK I SILNIK 15 KONI
O 14h00 zasiedliśmy do Bożonarodzeniowego śniadania. Były i nóżki i nóżki. I wystarczyło. Jakoś mało jemy ostatnio.
I jak to bywa miało być dobrze, a jest inaczej. Wiatr przestał wiać i wiatrak ledwo co się rusza. A tak wiało cały czas, że mieliśmy trochę tego dość. I proszę – cisza. Chcesz mieć ciszę człowieku? Kup wiatrak.
Dziś jest już po świętach, były i rozmowy przez Skypa, i spacery i wspólne drinki z wodnymi sąsiadami. Głównie jednak praca i praca.
Założyłem też płetwy do nowego silnika od aneksu. Kupiliśmy w końcu silnik Mercury 15 koni (2100 USD, uwaga! to tanio), ale przy takiej mocy miało się wrażenie, że zanim aneks wejdzie w płaski ślizg to podniesiony dziób wyląduje nam na głowach. Remedium na to, to właśnie takie płetwy, rodzaj stateczników. No i działa, dziób już tak się nie unosi, w ślizg wchodzimy dużo szybciej co oszczędza paliwo i redukuje czas płynięcia (to jakaś ukryta reklama produktu?). Śmigamy tak szybko że hej, pozwala nam to na wypuszczanie się na dłuższe wycieczki aneksem, co też czynimy. Jednak pierwszym działaniem przy silniku było odklejenie jedynki sprzed piątki - silniki 15-sto konne są wielkim obiektem pożądania w krajach trzeciego świata, a na piątki nikt nie zwraca uwagi.
Głównie jednak jesteśmy zwolennikami wycieczek pieszych. Zwiedzamy okolicę, piękne dzielnice willowe z architekturą często zachwycającą. O dziwo Moana lubi jeździć wózkiem i patrzeć, już baliśmy się, że po odkryciu chodzenia trudno będzie ją zapiąć w wózku i tak godzinami zmuszać do siedzenia.
OKOLICZNA NOWOCZESNA ARCHITEKURA
ZUPEŁNIE NIEŹLE I RÓŻNORODNIE
Wczoraj pojechaliśmy na cały dzień do Willemstaat, stolicy wyspy, napawać się architekturą domów z pogranicza baroku i klasycyzmu, której tu pełno. W przeciwieństwie do znanych nam europejskich obiektów Holendrzy, którzy już u siebie pokazali zamiłowanie i odwagę w stosunku do kolorów, tu przeszli samych siebie co widać na zdjęciach. Kolorowo i bajkowo. Zdecydowanie ładne to miejsce. 
WILLEMSTAT - STOLICA CURACAO
DUŻO KOLORU NA PODOBĘ LIKIERU CURACAO
Wieczorem mieliśmy kłopot w powrotem na Bubu. Ani autobusu, ani zwykle jeżdżących busików, ani nawet taksówek. Wszystko pewnie ruszy 5 stycznia. Biali kierowcy w swoich wielkich limuzynach nie reagowali na machanie samotnego ojca z dzieckiem na ręku, żoną, wózkiem i zakupami. Świnie.
Zaczął zapadać zmrok i zaczęliśmy się już mocno niepokoić kiedy to stanął małą ciężarówką z platformą pełną rupieci na biało ubrany murarz-murzyn (zabawne pierwsze trzy litery takie same, a Polak – hydraulik wcale nie), wózek wylądował na pace, a my ściśnięci w malutkiej kabinie. Miła rozmowa, o pracy, wyspie, a gdzie jest Polska i dotarliśmy do naszej przystani dzięki uprzejmości miłego człowieka, który jeszcze nadłożył drogi aby nas dowieść do celu. Black is beautiful.
MIŁY BIAŁY PAN
Dziś postanowiliśmy iść na porządnego kotleta z argentyńskiego wołu. Zaczynam się niepokoić, ważę już tylko 80 kilo, przy mojej zwykłej wadze 86 i wzroście 186.  O Beatce nie wspomnę choć oscyluje wokół 50 to chudziak z niej.
Kiedy dotarliśmy do zamkniętego grillhouse Moana już spała smacznie w wózku (i o to chodzi bródka). Wróciliśmy się więc i w iście ekwilibrystyczny sposób wtarabaniliśmy do aneksu śpiącą w wózku Moanę, która to mimo wycia silnika i skaczącego po falach aneksu nawet nie mrugnęła okiem. Druga restauracja po drugiej stronie zatoki też była oczywiście zamknięta, wiadomo – 5 styczeń dopiero przed nami. Załamani wolnym krokiem udaliśmy się do plażowej knajpy, która, jak się domyślacie, była zamknięta. Była jeszcze jedna buda, otwarta, rodzaj baru z piwem. Z niedowierzaniem zapytałem czy można coś zjeść i jakież było nasze zdziwienie, że nie dość, że dań było do wyboru kilka, to między budą a morzem jest zadaszony tarasik i stoły z obrusami. Popijając piwo rozmawialiśmy o salmonelli i potencjalnych chorobach żołądka, kiedy to pani przyniosła zachwycające i wyglądem i po chwili też smakiem, dania. Suto i ultra smacznie. Beata conche z ryżem, ja żeberka z frytkami i sałatą, całość plus 5 piw – 30 USD. Dobry adres, wrócimy tam z pewnością.
LAMBIS BEATKI
Popołudnie spędziliśmy na plaży obok, pływając wokół jakiś podwodnych wraków zajętych przez kolorowe ryby i powoli obrastające koralowcami. Znów piękny podwodny świat. No i były duże kalmary, aż ręka świerzbiła do kuszy. A tu zakaz na całej wyspie, a na plaży tym bardziej (jak to z zakazami, jest zakaz, ale gdzieniegdzie większy).
OSTATNIE ZDJĘCIE 2009 – OPIS PÓŹNIEJ


Komentarze