LISTOPAD 2009 - WENEZUELA

niedziela, 1 listopada 2009
Dziś Wszystkich Świętych. Myślami jestem przy mojej Mamie i reszcie rodzinki, a w szczególności przy zmarłym przed ponad trzech laty Tatusiu. I choć to tylko symbole, zapalam wirtualnie setki światełek na jego grobie.
Palę świeczki też dla tych, co z różnych powodów zginęli na morzu.
My właśnie jesteśmy znów na morzu. Wyruszyliśmy o 4.00 z Blanquilli, żeby spokojnie zdążyć dotrzeć do Porlamar za dnia. Silniki ciągle chodzą i hałasują niemiłosiernie, podobnież odsalarka, która od prawie 10 godzin próbuje zaopatrzyć nas w wodę, której nam wczoraj już zabrakło.
Blanquilla to prawdziwe odkrycie. Oj działo się przez ten tydzień. Przez pierwsze dwa dni sami zajmowaliśmy się sobą. Plaża, pływanie, napawanie się boskimi widokami. Zapach z lądu łączył w sobie aromat suchej trawy, ziemi i kaktusów, szczególnie intensywnie po deszczu.
BEATKA ROZKOSZUJE SIĘ PLAŻĄ (A JA BEATKĄ)
Na plaży zawarliśmy znajomość ze stojącym obok nas Argentyńczykiem, który od lat pływa po Wenezueli w okresie cyklonicznym wraz z żoną i pieskiem. Z tymże pieskiem przypływał dwa razy dziennie na plażę w celach spacerowych i sportowych.
BUBU W TLE
W zatoce przy plaży Yaque (zachodnie wybrzeże Blanquilli) stało w sumie oprócz nas jeszcze 6 innych jachtów. Okazało się, że trzy z nich od lat się znają i wiele tras robią razem: katamaran Catana 454 „Thorgal” o niemieckiej banderze, należący do George’a i Elke (Niemka), francuskie Ovni 45 „Corto” z samotnie pływającym Albertem oraz 15-metrowa krypa „Amaya”, zbudowana osobiście przez żeglującego na niej Jeffa wraz z Nicole. Spotkaliśmy raz trzy osoby z tej bandy na plaży, ale na wymianie kilku zdań się skończyło. Następnego dnia niebo było wyjątkowo zasnute, a wiatr wyczyniał cuda. Wiedzieliśmy, że przynajmniej 2 z tych jachtów są zaopatrzone w Iridium i mogą pobierać meteo. Postanowiliśmy więc podpłynąć do jednego z nich i zapytać, czy czasami nie szykuje się coś niepożądanego w niebiosach. Była to środa, zaraz po 10.00 gdy wracaliśmy z plaży. Podpłynęliśmy do Alberta, który wysłał nas do Thorgala, gdzie sam właśnie się udawał. George i Elke zaprosili nas na pokład. Co prawda nie za wiele dowiedzieliśmy się o pogodzie, zyskaliśmy za to natychmiastowy wybuch sympatii nowych kolegów. Ci, w przeciwieństwie do poprzednich znajomych z Testigos, byli ciepli i otwarci. Od razu zaczęli kombinować jakby tu zmajstrować wspólny posiłek. Wszyscy trzej panowie, a w szczególności Albert, są zapalonymi strzelcami z kuszy do ryb. Mieli akurat kilka okazów gotowych do konsumpcji i bardzo chcieli się z nami podzielić. My, z uwagi na Moanę, którą sen zmaga między 12.00 a 15.00, nie możemy gościć u innych, w związku z czym postanowiono wspólnie, że wszyscy spotkają się u nas. Pięć osób zawitało więc do nas z całą wyżerką: ogórki i pomidory faszerowane pastą z tuńczyka jako entree, ryby pieczone w cebuli z ryżem przysmażanym jako danie i sałatka owocowa jako deser. Przynieśli nawet swoje nakrycia i szklanki, żebyśmy nie mieli kłopotu z myciem naczyń. Było przemiło, jak zwykle wymienialiśmy się doświadczeniami i przeżyciami, jedliśmy, piliśmy i gawędziliśmy aż do 15.30. A Moana cały czas słodko spała. Daru opisze bardziej w szczegółach poszczególne postaci, które zasługują na uwagę.
NOWI KUMPLE - FAJNI
Od tej pory spędzamy mile różne chwile razem. Aperitif u nas dnia następnego przeciągnął się aż do 21.30, wczoraj wycieczka piesza po północnym wybrzeżu wyspy, a dziś wspólna nawigacja z częstym komunikowaniem się przez VHF w sprawach ważnych i błahych. Szkoda, że oni z Porlamar kierują się z powrotem na wschód, w stronę Grenady, a nie płyną w naszym kierunku, miło by było kontynuować tę znajomość.
Wczorajsza wycieczka odkryła przed nami urodę Blanquilli. Pejzaż jednolity, brak wzniesień, połacie suchej trawy, krzewy, kaktusy. Dzikie osły ewidentnie nie doceniły faktu, że przechodziliśmy przez ich terytorium. Celem wyprawy były ruiny domu, tudzież baru wybudowanego onegdaj przez jakiegoś Amerykanina (czy też Amerykankę, lub amerykańską parę, wersji jest wiele).

RAJ
Miejsce godne nazwy raju, piękna zatoka z krystaliczną wodą, skały podmyte przez fale, wydrążone tunele i cypelek, na którym właśnie stał ów dom. Nie wiem, co przyczyniło się do upadku tej posiadłości, która dziś jest już rozebrana z wszelkich przydatnych materiałów, ale podejrzewam, że trudy życia. Na Blanquilli nie ma niczego, wszystko trzeba było przywozić z położonej o 70 mil Margarity. Myślę, że logistyka tak utrudniła życie w takim miejscu, że trzeba było zrezygnować. Ale chapeau bas dla przedsięwzięcia, siły i wytrwałości przy budowie.
LOS AMERICANOS – WIDAĆ RESZTKI DOMU
Wracaliśmy skalistym i kamienistym wybrzeżem depcząc często po wyrzuconych przez morze odłamkach korala. Daru niósł Moanę na plecach w nosidle na stelażu, ale wspinanie się po skałkach nie sprawiało mu żadnej trudności.
NA WYCIECZCE
środa, 4 listopada
Nie zdążyłam wszystkiego opisać, dopływaliśmy już do celu i trzeba było zająć się pracami pokładowymi. Ale zdjęcia i tak oddają swoje i dopowiadają.
Poniedziałek, wtorek i środa minęły jak jedna minuta, ciągle byliśmy zajęci. W Porlamar wyprawa na ląd to już przedsięwzięcie, żeby załatwić jedną sprawę traci się całe przedpołudnie, a drugą część dnia, żeby się uporać z zakupami. Poza tym mamy już wielu znajomych, więc co chwilę przypływa jakiś aneks i kilka osób na „chwilę” wchodzi do nas na pokład. Nasi znajomi z Blanquilli też są nadal tutaj, więc na brak kontaktów nie narzekamy. Albert poznał nas ze swoją znajomą Stephanie, która szukała właśnie ludzi płynących w kierunku zachodnim. Znalazła nas. Dobrze się składa, też ma dziecko, córeczkę Melinę (ha!), która jest o rok starsza od Moany, ale jaki taki kontakt między nimi jest. Uwaga! Stephanie jest kobietą mniej więcej w moim wieku, od ośmiu lat ma swój statek, a od roku (facet ją opuścił) pływa sama! I to z dzieckiem (czyli Melina była w wieku Moany jak jej mama rozpoczęła życie na statku całkiem zdana na siebie). Jestem pełna podziwu i choć wiem, że człowiek, który nagle musi sobie radzić sam w różnych sytuacjach życiowych jest w stanie uczynić o wiele więcej niż by się tego sam po sobie spodziewał, to chyba jednak nie zdecydowałabym się na samotne prowadzenie tego typu życia.
Stephanie potowarzyszy nam do Tortugi, a potem pogna samotnie bezpośrednio na Curacao. W tamtych stronach już ponoć nie ma niebezpieczeństw.
Dziś znowu byliśmy w hipermarkecie Sigo, dowiezieni i przywiezieni autobusem z Mariny Juana. Znowu kupiliśmy 15 zgrzewek piwa, zrobiliśmy zapasy jedzenia dla Moany, kosmetyków, chemii, warzyw i owoców na bardzo długo. Jeszcze jutro i pojutrze wybieramy się na kompletowanie tego, czego nie zdążyliśmy kupić i myślę, że zapasy (nie licząc produktów świeżych) starczą nam na 4-5 miesięcy. Chyba, że gdzieś na innych wyspach posądzą nas o przemyt i skonfiskują towar (o zgrozo!). W każdym razie Bubu jest coraz bardziej zanurzona, a woda w klozecie podchodzi aż pod pośladki, takie mamy obciążenie.  
piątek, 6 listopada
Żal odpływać, przyzwyczaiłam się do tego miejsca - powiedziała Beata.
Coś podobnego! Mowa o Porlamar na Margaricie, miejscu o którym Beata tyle złego napisała po przypłynięciu tutaj. Zabawne jak silne są przystosowawcze możliwości człowieka. Rzeczywiście miejsce to ma swój urok, zwłaszcza jak już miną lęki o bezpieczeństwo i zacznie się człowiek zachowywać normalnie.
Niedzielna droga z Blanquilli minęła w hałasie silników i odsalarki, które pracowały 14 godzin. Wiatr wiał prosto w twarz i nie sposób było inaczej.
Po drodze mieliśmy dwa brania, wielki tuńczyk tylko machnął nam ogonem, za to koryfenę po półgodzinnej walce dociągnęliśmy do łódki, ale była tak olbrzymia, że nie daliśmy rady, mimo, że łeb miała ze dwa razy w podbieraku. W końcu przy szarpaniu się ze wpół martwą bidulką odgięła się agrafka i koryfena powoli zniknęła w głębiach oceanu. Szkoda wielka, zacna to ryba, a i nasi kumple nic nie złowili, byłoby więc czym się dzielić.
Do Porlamar dopłynęliśmy kiedy słońce dotknęło horyzontu i sprawnie zakotwiczyliśmy. Jaka to była ulga wyłączyć wszystkie urządzenia i wypić piwo w ciszy. Łby mieliśmy jak dynie.
POŁUDNIOWO WSCHODNI CYPEL MARGERITY
Od poniedziałku zajęliśmy się zakupami, napełniamy powoli łódkę sprzętami, które albo nie będą dostępne w ciągu najbliższych miesięcy, albo będą drogie. Tak więc łódka pełna jest pieluszek Moany (600 sztuk - 7 USD za 40 sztuk), wina (100 butelek - 4 USD butelka), papierosów (15 kartonów - 2 USD paczka), piwa (900 puszek 0,295l – 0,40 USD za puszkę) oraz innych niezbędnych rzeczy jak olej z oliwek, konserwy warzywne, owoce i warzywa, no i whiskey, dry Cinzano, czy gin, ale to już w ilościach przyzwoitych. Zakupiono też 50 litrów wody mineralnej i napełniono wszystkie baki i kanistry do pełna ropą i benzyną.
Z jedzeniowych zapasów największą niespodzianką były sery. Kupiliśmy raz na próbę dwa, takie niby białe tylko bąbelkowe, jak u nas żółte. A tu masz, wypisz wymaluj bunc. Oj Włodziusiu, lepszy! Co za rozkosz dla nas, serowych ludków.
SEROWE CUDA
Poza zwiedzaniem centrów handlowych czas nam mija na spotkaniach ze starymi już kumplami, oraz nowymi, pijemy piwko tu i tam, umawiamy się na wspólne pływanie gdzieś tam w przyszłości. Część ludzi zakończyła już swój letni pobyt poza łukiem cyklonicznym wybiera się płynąć na północny-wschód, na Małe Antyle. Inni, jak my będą płynęli na zachód, w stronę Panamy, a potem dalej na ocean. Będziemy im towarzyszyć tylko do Aruby. My mamy jeszcze na Morzu Karaibskim kilka rzeczy do zrobienia.
Wypływamy na Tortugę jutro rano o 4. Pora ta stała się już standardem - obliczamy naszą drogę, średnią prędkość i zakładamy czas dopłynięcia na godzinę przed zachodem słońca. To jest rezerwa bezpieczeństwa. Zmrok zapada w kilka minut po zachodzie słońca, a poruszanie się i kotwiczenie po ciemku jest niebezpieczne, zwłaszcza, że mapom zawierzyć jest trudno ze względu na przesunięcie pozycji GPS. Natomiast omijamy pływanie nocą, niebezpieczeństwa związane z wpłynięciem na sieci czy napotkanie bandytów są zbyt wielkie i robimy to tylko wtedy, kiedy inaczej się nie da.
Wypływając opuszczamy też cywilizację, telefon i tak nie działa, za to najbliższy Internet na Bonnaire czyli za dwa, trzy, a może cztery tygodnie. Korzystamy więc telefonując Skypem, wysyłając maile i przeglądając prognozę pogody. Dozo.
ELA, SIOSTRA BEATY W TLE
sobota, 7 listopad 2009
No i wypłynęliśmy. Jak każdemu opuszczeniu miejsca, w którym zadomowiliśmy się na chwilę, towarzyszy nam dzień wcześniej podenerwowanie nowym, nieznanym. Obudziło się ono wczoraj z nami i tak trwało do momentu zapomnienia o nim czyli lunchu w fantastycznej knajpie. Do wybornej atmosfery i jedzenia doszedł na koniec rachunek 150 bolos czyli 30 USD za dwa wielkie dania (ja medalion wołowy, a Beata kalmary w sosie napolitana), dwa piwa i butelkę dobrego wina. Naprawdę jest tu tanio!
MNIAM, MNIAM, ALEŻ PYSZNE KALMARY
Na pożegnanie przeszliśmy się jeszcze po mieście, a wieczór spędziliśmy z kumplami przy jedzeniu i filmie „Nędznicy XX wieku” (prezent od Googiego, dzięki!!!). Jak to bywa, na filmie i na przyniesionej przez Elke pięciolitrowej butelce sangrii się nie skończyło, trzy litry wina, resztka Cinzano dry i godzina pierwsza w nocy dopełniły to śmieszne spotkanie. O czwartej rano, godzinie naszej pobudki, było już mniej śmiesznie.
ALBERT, GEORGES, ELKE I MY
Wystartowaliśmy jednak dość szybko i klucząc pomiędzy śpiącymi łódkami wyszliśmy w morze, a za nami Stephanie ze swoją małą córeczką Meliną (ładne, dobrze brzmiące po polsku imię, Melina).
Dowodem na to, że jestem jeszcze wczorajszy jest Amaya, znajoma łódka z Jeffem na pokładzie, który wezwał nas przez radio mijając Bubu o sto metrów. Ja spokojnie porozmawiałem z nim, powołałem się na wczorajszy wieczór i coś nie bardzo rozumiałem dlaczego kazał mi pozdrowić Stephanie, którą widział ostatnio w Le Marin na Martynice? Przecież to on nam ją przedstawił parę kilka wcześniej? Dopiero obudzona przed chwilą Beatka uświadomiła mi z kim rozmawiam, że pomyliłem Jeffa z Albertem, wróciłem więc do rozmowy i wyłuszczyłem mój stan odpowiedzialny za brak jasności umysłu.
wtorek, 10 listopada
Minęło trochę dni na Tortuga. Właśnie przemieszczamy się z zatoczki Playa Caldera, w której spędziliśmy trzy noce na skałki zwane Los Palanquinos. Droga na Tortugę minęła spokojnie, dość szybko zgubiliśmy Stephanie, która widząc swoją prędkość zdecydowała się nie kotwiczyć na Tortudze nocą i kontynuować na Curacao bez zatrzymania. I podjęła słuszną decyzję, stwierdziliśmy to widząc wrak katamaranu, który trzy lata temu wchodził tu nocą z pomocą map jakie wszyscy używają (Maxsea, Navionics). My, na nasze szczęście, zdążyliśmy przed zachodem słońca i na czuja olaliśmy mapę wskazującą znów, że jeździmy po lądzie.
Dopływając do Tortugi zerwaliśmy dwie Koryfeny, za słabe metalowe przypony po prostu zerwały się, za to chwilę później wyciągnęliśmy dwa małe tuńczyki, które zapewniły nam trzy kolacje: carpaccio pierwszego wieczora, filety drugiego i przepyszne spaghetti na bazie ryby i kraba otrzymanego od rybaków w wymianie za dwie baterie R20.
Dni przy plaży swoją monotonią przypominały życie kasjerki z hipermarketu:
6h00                      pobudka dzięki Moanie
6h00 – 7h00           przetaczanie się z Moaną w łóżku
7h00 – 8h00           śniadanie, jogurt, kawa
8h00 – 10h00         na plaży, bo słońce jest jeszcze nisko
10h00 – 12h00       pierwsze piwo i zajęcia w podgrupach, przygotowanie lunchu
12h00 -13h00         lunch (Moana już śpi)
13h00 – 15h00       wytchnienie bo Moana ciągle śpi
15h00 – 16h00       sporty wodne z Bubu
16h00                    Moany i nasz podwieczorek owocowy (mango, grapefruity, ananas)
16h00 – 19h00       próba Scrabble i walka z Moaną, aperitif na końcu
19h00 – 19h30       kąpiel Moany, jej mleczko i łóżeczko (ja robię kolację)
20h00 – 22h00       kolacja z winem i sery, w trakcie film
22h00                    do łóżka
I tak w kółko klepiemy tę biedę. Nuda panie!
Jeśli chodzi o lunch to repertuar mamy również stały i monotonny - do wyboru: sałatka grecka z fetą (feta kupiona w dużej ilości i zalana oliwą), jajka, szynka, sery, kiełbaski parówkowe z wody, ryba w zalewie octowej, ryba w cytrynie i winie, pomidory, papryki różne, ogórki różne i cebula.
Tak więc w zasadzie życie nasze jest czystą wegetacją, jemy i s… .
Moankę coraz trudniej opanować na plaży, ciągnie ją do wody i ciągle chce pływać. Chodzi dobrze, choć z równowagą ma jeszcze kłopoty. Uwielbia piach i pewnie bawiłaby się godzinami, jednak po dziesiątej słońce piecze niemiłosiernie.
KOCHAM PLAŻĘ
Musiałem przerwać pisanie, właśnie wyjęliśmy małego tuńczyka. Pójdzie do zalewy octowej – dziś rybom mówimy nie! Na kolację wołowina z grilla! Et voila!
Plaże na Tortudze to istne marzenie agencji podróży, biały drobny piaseczek na ciągnących się bezkreśnie plażach, małe fale w zatoce, krystaliczna woda.
TORTUGA        
sobota, 14 listopada
Nareszcie weekend. Jesteśmy ciągle na Tortudze, ale już w trzecim miejscu. Przemieszczamy się z katamaranem Corca, Michel’a i Dany, których poznaliśmy na pierwszym kotwicowisku i którzy są znajomymi znajomych i od razu było swojsko.
Już pierwszego dnia, pojawiła się Guardia Costiera, dwóch młodzików sprawdziło nam paszporty, dokumenty łódki, wypełnili jakąś ankietę dotyczącą kamizelek, gaśnic itp., wypili po piwie i tyle ich widział.
We środę na jedną noc zatrzymaliśmy się na rafie Palanquinos, wiało mocno, fala trzepała łódką całą noc, na dodatek woda była mętna. Popłynęliśmy wprawdzie rano z Moanką na płycizny, trochę pooglądaliśmy podwodnego świata bez zbytniego entuzjazmu, za to jak wróciliśmy na łódkę okazało się, że zginęła Beaty maska z fajką. Trochę było kłótni kto jest za to odpowiedzialny i gdzie się to stało. Były dwie możliwości, albo Beata wrzucając ją do łódki przerzuciła ją na drugą stronę po odbiciu od ławki w aneksie, albo… Moana sprytnie się nią zajęła. Chcąc nie chcąc wróciłem na miejsce kotwiczenia aneksu i robiąc zygzaki za aneksem szukałem zawzięcie. I jak to bywa, kiedy już zrezygnowałem i chciałem wracać do aneksu zobaczyłem na dnie niebieską maskę z niebieską fajką. Uff. Znowu się udało.
niedziela, 15 listopada
Ważna data. Dziś są setne urodziny mojej babci Emilii. Znaczy byłyby gdyby żyła. Tak chciała dożyć setki, zabrakło tylko pięciu lat. Każdy powie – piękny wiek, to prawda, ale wielka szkoda, że się nie udało. Bardzo ją kochałem.
Tak się składa w mojej rodzinie, że się wyłamałem, znaczy spóźniłem się o 24 lata, lub, jak kto woli, Moana urodziła się o rok za wcześnie. Moja babcia miała 25 lat jak urodziła moją mamę. Moja mama miała 25 lat jak urodziła mnie, a ja mając 25 lat zakochałem się wprawdzie na umór, ale dzieci z tego nie było. Za to podwajając kwotę, w wieku 50 lat urodziłem Moanę. Oczywiście plus minus rok, stąd wyłamanie. 
Moana robi postępy z przyśpieszeniem światła. Tydzień temu spacerowała z nami po plaży trzymając nas za ręce. Dziś biega, skacze, sama wchodzi do wody, a zawinięta i wytarzana falą wstaje z uśmiechem mając całą buzię w piasku. Jest naprawdę zabawna i pogodna.
MOANA JUŻ CHODZI
Wtorek, 17 listopada
Machało nam wiele rąk na pożegnanie. Łezka w oku się kręciła, żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia, albo nie nakręciłam kamerą jak wygląda pożegnanie na kotwicowisku, na którym spędziliśmy prawie 10 dni. O 17.30, czyli o zachodzie słońca, opuściliśmy Tortugę wypływając w stronę Los Roques. Płyniemy w 3 jachty: Sandy II, La Dominique i my. Nie znamy się za dobrze, ale mamy tymczasowy wspólny cel. Jest prawie 21.00, my jesteśmy po kolacji, Daru drzemie na pokładzie, a ja korzystam z tego, że nareszcie jest włączony komputer, czyli można pisać.
Zacznę od tego, na czym Daru skończył, czyli od tematu o nazwie Moana.
Te 10 dni zmieniło oblicze naszej wspólnej egzystencji. Z dnia na dzień dziewczynka dostawała przyspieszenia w rozwoju swojej sprawności fizycznej. Jak zaczęła wychodzić z kokpitu jakiś tydzień temu zaczęliśmy się strasznie martwić i stres zapanował w naszej pogodnej i wyluzowanej rodzince. W przyśpieszonym tempie musieliśmy się zająć siatką. Najpierw zrobiliśmy obydwa wyjścia zewnętrzne. Żałowaliśmy strasznie, że wyrzuciliśmy stary materiał po bimini, bo byłby idealny, żeby uszyć z niego dwie połacie do wyjściowych relingów. Na szczęście znalazłam kupioną przed 3 laty grubą ceratę, która nigdy nie zaistniała na stole i wymyśliłam jej nowe przeznaczenie. W trzy dni uszyliśmy z niej piękne szaty na obydwa wyjścia schodkowe z jachtu korzystając z nowej przyjaźni, czyli Michela i Dany, oraz ich cudownej starej maszyny do szycia typu Singer po babci Michela..
MICHEL I NOWE DRZWICZKI
O nich jednak później. Następne trzy dni od 13.00 do przebudzenia Moany zakładaliśmy siatkę. Pot się lał ostro z naszych ciał, ale była to jedyna możliwość działania podczas nieobecności śpiącej w tym czasie królewny.
Efekt jest niesamowity, opanowaliśmy zakładanie siatki świetnie, jest równo, szczelnie i ekstremalnie estetycznie. Nie doszliśmy do przodu płóz, tylko do przedostatnich słupków i założyliśmy siatkę w poprzek na poziomie początku trampoliny. Pozwala nam to działać przy kotwicy bez obecności Moany.
SIATKUJEMY
Tak więc od dwóch dni mała krąży wokół kopuły bezpiecznie, jest zachwycona, a my możemy odetchnąć z ulgą zamiast nagminnego krzyku i zabraniania jej coraz bardziej wyspecjalizowanej wspinaczki. A zwinna jest bardzo, aż się martwię, co to będzie za kilka miesięcy, chyba będzie sama wchodzić na krzesełko kapitańskie. Na razie bardzo sprytnie sama już wchodzi i wychodzi ze swojego doczepionego do stołu krzesełka do karmienia. Bardzo śmieszna jest jak stoi przy mnie i widzi, że kończę przygotowywać obiadek dla niej lub mleczko, wystarczy powiedzieć jej: Moanka idź do fotelika na papu, a ona myk na siedzenie i zręcznie wchodzi na lodówkę, jedną nóżką wchodzi do fotelika, podpiera się i już jest. Oczywiście trzeba jej przypomnieć, żeby się odwróciła i spuściła nogi do dziur. Wykonuje polecenie bez skazy i zaczyna się posiłek.
Obiadkowy jadłospis jest w moim mniemaniu bardzo zdrowy, bo z reguły są to świeże warzywa, przynajmniej trzy rodzaje, plus mięsko, ryba lub jajko. Wszystko gotowane bez soli. Wcina wszystko co do joty, wręcz wylizuje talerzyk, tak że cała jest umorusana. Zębów ma coraz więcej, więc radzi sobie z gryzieniem nawet twardej wołowiny. Dzięki temu ma siłę na chodzenie i nic innego ją nie interesuje. No chyba, że jest na plaży. Tam fale są o wiele bardziej fascynujące, a im bardziej porywają tym śmieszniej. Przypomina mi się Bartek (dużo już starszy), dla którego plaża bez fal się nie liczyła. Rośnie mała na jego w tym temacie podobieństwo.
Mamy z Moany dużo radości, aczkolwiek zmęczeni jesteśmy czasami bardzo pilnowaniem jej i z radością witamy godzinę 19.00 jako uwolnienie się od obowiązku i zajęcie się własnymi (różnymi) przyjemnościami.
Temat numer 2, czyli właściciele maszyny do szycia.
Michela i Dany poznaliśmy już na Tortudze w dzień po naszym przypłynięciu na Playa Caldera.
Michel i Dany, byli mieszkańcy Nicei, pływają po świecie podobnie jak my, na katamaranie Athena 38 – czyli bardzo porównywalnej do Bubu wielkości (choć w środku Lagoon umiał wykoncypować o wiele więcej miejsca, w przeciwieństwie do kokpitu, który w Athenie jest o wiele większy kosztem sypialń). Znajomość nawiązała się szybko poprzez rozmowę na plaży przy namiotach lokalnych rybaków.
ZDROWAŚ MARIO
Tego samego dnia Michel już u nas zagrzewał miejsce oglądając jak to rozwiązaliśmy sprawę genakera, o którym też poważnie myślał u siebie. Od słowa do słowa pojawił się temat map nawigacyjnych i przynależnych do nich programów, komputerów generalnie i twardych dysków nie do odzyskania, potem temat maszyny do szycia. Od następnego dnia Michel przebywał już u nas codziennie wraz ze swoim komputerem i maszyną. Wspólne szycie zamknięć na wyjścia z jachtu przeplatały się z odzyskiwaniem danych z zepsutego komputera Michela, lepszego szwacza niż informatyka. Wymiana usług była wielce satysfakcjonująca obie strony.
Z nimi popłynęliśmy na Los Palanquinos. Dokładnie w ślad za nimi dotarliśmy na kotwicowisko przy Cayo Herradura. Tam czekał na nich inny zaprzyjaźniony jacht „Ofelia” z Aną i Georgem na pokładzie. I zaczęło się pełną gębą. Raz aperitif na Ofelii, raz na Corca (nazwa Atheny), raz u nas i tak w kółko. Ana i George (Węgier z pochodzenia) mieszkali kilka lat w Wenezueli, ale sprzedali mieszkanie w Puerto La Cruz i mieszkają teraz na jachcie. Mają po 75 lat, Ana ma sylwetkę 17-stolatki (z daleka) i to ona jest duszą jachtu, ona prowadzi jacht, ona poluje, ona wchodzi na maszt w razie potrzeby, a on zażegnał wszelkiego ruchu, siedzi i kontempluje czytając mądre książki, natomiast przy jakiejkolwiek okazji chętnie wychyla do dna nie jeden kielich.
Było bardzo sympatycznie, związałam się emocjonalnie z Dany, kobietą Michela, która codziennie robiła pyszne desery i dawała nam zawsze kawałek na spróbowanie. Na początku nie było to takie ewidentne, wydawała mi się nazbyt snobistyczna ze swoimi koralami i markowymi okularami słonecznymi (mam taki odruch, że jak widzę obnoszenie się markowymi przedmiotami, staję się bardzo uważna i sceptyczna), ale rosnąca serdeczność, oczywiście obopólna, wybuchnęła w końcu prawdziwą sympatią.
ANA, GEORGES, DANY i MICHEL
Dzięki nim z resztą poznaliśmy nowe rzeczy, dary morza. Pierwsze z nich, to ślimaki Caracol. Pewnego dnia rano popłynęli na brzeg przy rozbijającej się fali na Palanquinos. Nie było ich pół dnia, ale wrócili z workiem pełnym czarno-białych skorup ślimaków różnej wielkości. Michel wiedział gdzie ich szukać. Muszą być skałki, glony i woda do kolan. Wrzuca się je po prostu na gotującą wodę  (pół morską-pół słodką) i po 20 minutach danie gotowe. Palce lizać. A w sosie z oliwy i czosnku czysty odlot (jak każde tego typu żyjątka: krewetki, kalmary, ośmiorniczki, no i….).
…..no i conch (po angielsku) lub lambis (po francusku), czyli coś co żyje w wielkich zrogowaciałych muszlach w kształcie stożka. Bartek zna te muszle, bo sam zbierał takie na Barbudzie, zresztą wszyscy je znają, to te duże, zakręcone i słucha się w nich szumu morza. Jednak gdzie toto znaleźć żywe, jak łowić i jak przyrządzać dowiedzieliśmy się dopiero teraz.
Muszle zbiera się w niezbyt głębokiej wodzie, na 3-4 metrach, w miejscach, gdzie trawa morska graniczy z piachem. Na polowanie wyruszyliśmy z Michelem i Dany, no i oczywiście z Moaną w jej żółtym kole. Przyjemność porównywalna do zbierania grzybów. Najpierw trudno jest je zauważyć, są lekko przysypane piaskiem, ale jak oko się przyzwyczai to wszystko wyczai. Nazbieraliśmy wspólnie dwa wiadra, sama wyłowiłam dwie z dwudziestu. Nie mogłam się powstrzymać, wszyscy byli daleko, więc zdecydowałam się puścić Moanę na kilka sekund, zanurkować i już zdobycz w ręku. Co za radość. Gorzej z wydobywaniem stworzeń z muszli. W muszli trzeba zrobić młotkiem dziurę w odpowiednim miejscu, złapać od strony wlotu rodzaj zrogowaciałej narośli czy paznokcia i ciągnąć powoli. Jeśli stwór schowa się cały do środka, trzeba rozbić część muszli i wyciągać to coś o kształcie Obcego wielką siłą, tak mocno trzyma się swojego domku. Trwa to długo, za to potem przygotowywanie do gotowania też jest jeszcze bardziej pochłaniającym czas zajęciem (niczym czyszczenie obślizgłych maślaków). Następnie gotuje się stworki 40 minut w szybkowarze i tak po całym dniu wysiłku można zasiąść do wyśmienitej kolacji. A w sosie z oliwy i czosnku…hm… Wydarzenie.
Muszę nadmienić, że szczęśliwie znalazłam trofeum nader rzadkie. Muszlę przepiękną, czystą i różową jak te, które sprzedaje się w sklepach z pamiątkami. I żywą. Szkoda było rozbijać, taka piękna była i podbiła nawet moje serce lekko niewrażliwe na tego typu pamiątki. Sposobem na wyciągnięcie mieszkańca bez naruszenia  struktury było zanurzenie muszli we wrzątku na 5 minut i próbowanie wyciągnąć go hakiem. Po długiej walce Daru zwyciężył, stwór poszedł do konsumpcji, a muszla zasiliła pamiątkowe wspomnienia wychodząc na pierwsze miejsce w rankingu na półce.
CONCH CZYLI LAMBIS PO FRANCUSKU
Tak więc wspólne zajęcia z załogą Corca zbliżyły nas bardzo, a dzisiejsze pożegnanie nie miało jak dotąd sobie równych. Machały ręce z Corca, machały z Ofelii, machały z Maroine. Pożegnania przez VHF, wymiana danych kontaktowych i nadzieja na spotkanie „kiedyśtambyćmoże”.
Maroine poznaliśmy jeszcze w Porlamar poprzez Thorgala, czyli Georga i Elke. Płynęli na Blanquillę, a stamtąd mieli popłynąć prosto na Los Roques i tam mieliśmy się spotkać. Zmienili jednak plany i wraz z trzema innymi jachtami (w tym dwoma tymi, z którymi właśnie teraz my płyniemy) przypłynęli jednak najpierw na Tortugę. Spotkaliśmy się wczoraj u nich na chwilę na zakrapiane pogaduszki z obietnicą, że jak oni dotrą też do Los Roques to nadrobimy zaległości. Cathy i Jean-Louis są bardzo mili, jak bardzo nie wiem jeszcze z braku głębszej znajomości, natomiast mają piękny katamaran Nautitech 44 super nówka full option wyposażony. Trochę dech nam zaparło jak wkroczyliśmy wczoraj na ich pokład, ale po powrocie na Bubu stwierdziliśmy, że spełnia ona wszystkie nasze warunki i że bardzo ją kochamy.
Kiedyś, niedawno pojawił się pomysł, że może większy jacht, może w spółce z kimś, ale chyba pomysł miał krótkie nogi. To jest nasz dom, w którym żyjemy, o który dbamy (ile to wysiłku ten tylko się dowie, kto spróbuje tak żyć), a zajmowanie się choćby o kilka metrów dłuższym i szerszym byłoby, jak na nasze cztery ręce, trochę za trudne. Poza tym dlaczego wymieniać rzecz, którą znamy i kochamy, która nas w pełni zadowala na nową, niepewną (całkiem jak z żonami lub mężami…).
Trzeci temat (jakże ważny): miejsca.
Porlamar opisaliśmy już w każdej fazie naszego w tej zatoce pobytu. O Tortudze słyszeliśmy same cuda i z takim nastawieniem płynęliśmy. Owszem jest pięknie, choć oprócz piachu i mangrowi nie ma tu niczego. Za to plaże są bajkowe, piaseczek drobny i biały jak śnieg. Woda krystaliczna (chyba, że akurat wieje wiatr ze złej strony i fala mąci wodę). Natomiast nie znaleźliśmy nigdzie (w przeciwieństwie do Blanquilli) miejsc, gdzie przyjemność pływania z maską i fajką byłaby ponad przeciętną. Słabo tu z rafą wbrew pozorom, głównie glony i piach. Ale chociaż conche są. Jeżeli chodzi o bezpieczeństwo było już o wiele lepiej niż w okolicach Margarity, Jedynie przy Cayo Herradura, gdzie spędziliśmy ostatni tydzień trzeba się było wystrzegać drobnych złodziejaszków. Aż dziw bierze. Żyją w takich miejscach jedynie rybacy w barakach z tektury lub namiotach, po kilka osób na wysepce, a jednak mają w sobie zakorzenione, że najłatwiej jest coś komuś po prostu zabrać. Jak dopływaliśmy do Cayo Herradura dowiedzieliśmy się przez VHF od Any, że lokalni właśnie ukradli z jednego z jachtów płetwy. Plan był taki, że wszystkie statki się zjednoczą, nie będą pomagali lokalnym (którzy przypływają na przykład po bidon wody, papierosy lub dzieci po ciasteczka), ani nie będą od nich niczego kupować (patrz: ryb lub langust) dopóki płetwy nie wrócą do właścicieli. Nie wróciły. Oj głupi ludzie, nie wiedzą, co tracą, bo tego typu informacje rozchodzą się z prędkością światła. A ci co wiedzą na pewno nie spojrzą już na nich przychylnym okiem. A opłaca się być lojalnym. Poznaliśmy historię naszych znajomych z Testigos, czyli Syrii i jej syna Hernana. Okazało się, że onegdaj Corca oraz inne jachty tak się z nimi zaprzyjaźnili dzięki temu, że nie wydarzyło się nic negatywnego, tylko obopólna wymiana kultur i nasilenie wielkiej sympatii, że pewnego lata załoganci złożyli się i kupili tym dwojgu  bilety samolotowe do Francji i gościli ich po kolei w każdym z domów przez ponad dwa miesiące. Jakie to miłe. I jakie proste, ale nie wszyscy lokalni jak widać potrafią to zrozumieć.
Bardzo zabawnie było na Cayo Herradura w ostatni week-end. Zaczęło się w piątek wieczorem. Siedzieliśmy spokojnie z naszymi gośćmi u nas na pokładzie, Moana już dawno smacznie spała, jak ogromny jacht motorowy zaczął parkować się tuż obok nas. W sobotę rano dopiero zrozumieliśmy, że żartów nie ma. Jeden po drugim giganty nadciągały robiąc ze spokojnej sielankowej zatoki prawdziwy parking sprzed hipermarketu. Naliczyłam w sobotnie popołudnie 25 jachtów motorowych wysokiej klasy, w tym przynajmniej 13 wielkości Bubu x 2. Muzyka odpowiednio do potrzeb wypoczywających bogaczy z kraju ropą płynącego waliła w niebogłosy rytmami mało latynoskimi, bardziej dyskotekowymi. Cóż, ewidentnie jest to ulubione miejsce na sobotni „wypoczynek” dla milionerów z Barcelony, Caracas lub też Puerto La Cruz. Jakaż ulga nas dopadła, gdy w niedzielne popołudnie po kolei wszystkie jachty znikały. Można było znowu wejść do wody, wcześniej z powodu skuterów wodnych lub ciągnących narciarzy motorówek zasuwających z prędkością światła było to niebezpieczne, a przede wszystkim niekomfortowe.
Jednak nadszedł czas na nowe odkrycia. Czas leci, a my zaczynamy się martwić, że nie zdążymy z naszym programem tak jak zakładaliśmy. Pierwsi goście na Kubie przewidziani byli na ostatni tydzień stycznia. Obawiamy się, że niestety nie zdążymy z programem, albo będziemy musieli się bardzo spieszyć, co nie jest założeniem naszego modus vivendi. Pewne jest, że do lutego dopłyniemy na Kubę, ale na pewno nie w okolicę Hawany. Planując spotkania nie wzięliśmy pod uwagę, że Kuba jest dłuższa od Polski i ze wschodu na zachód ma 1000 kilometrów. Wygląda na to, że Tadeusz i Monika będą musieli dolecieć do nas do Santiago, a jeszcze lepiej przesunąć swój przylot o trzy tygodnie.
Bartek, Aga i Irek nie martwcie się, w waszym terminie będziemy czekać już w pobliżu Hawany. Z resztą doczekać się już nie możemy, a słyszeliśmy od wielu, że Kuba to prawdziwy skarb świata, ciekawy, bajkowy, niepowtarzalny. Może tam nasze serce się zakorzeni…. W końcu my, ludki rodem z komunistycznego systemu może się tam odnajdziemy…
Póki co dochodzi północ, płynie się spokojnie, choć trochę buja nami boczna fala. Wiatr nie przekracza 20 węzłów, a nawet w ostatniej godzinie zaczął słabnąć. Ciemność dookoła, wszak w tej fazie księżyca nie widać go w ogóle, na horyzoncie są tylko światła naszych kompanów. Tym razem żadnych kutrów, żadnych niespodzianek (jak na razie). Do celu 45 mil i wygląda na to, że na miejscu będziemy wczesnym rankiem.
Całuski dla wszystkich, tęsknimy i ubolewamy, że nie mamy żadnej łączności, ale pojawił się pomysł zakupienia pewnego systemu transmisji satelitarnej, który być może niebawem spowoduje, że takich sytuacji już nie będzie i nawet na środku oceanu będziemy mieli możliwość wysłania maila w razie konieczności (a przede wszystkim sprawdzenia pogody).
Poniedziałek, 23 listopada
Do Los Roques dopłynęliśmy o świcie. Jest to zadziwiające miejsce, rodzaj rozległego atolu usianego płyciznami i wysepkami. Z wyjątkiem kilku wszystkie są bezludne, małe i z niewielką roślinnością typu mangrowia. Jedyna górzysta wyspa to Gran Roque z małym lotniskiem i miasteczkiem, wypisz wymaluj jak na Graciozie na Kanarach.
W archipelag weszliśmy od południa wąziutkim przejściem zwanym Boca Sebastopol, zaznaczonym nieczynną latarnią morską. Pokręciliśmy się trochę przed przesmykiem czekając na wyższe słońce aby lepiej widzieć rafę. Zakotwiczyliśmy się przy pierwszej wysepce aby odpocząć po nocy. Kotwiczenie jest względnie bezpieczne, wszędzie jest bardzo płytko, czyli 50 cm, albo od razu 10 metrów co przy naszym 50-cio metrowym łańcuchu jest granicą rozsądnego parkowania. Na dodatek pasaty zaczęły już się stabilizować i od kilku dni wieje ponad 20 węzłów, co daje miły chłodek, ale i też mocno ciągnie łódkę na kotwicy.
Pływanie tu jest trudne, zwłaszcza, że pomyłka GPS na mapie wynosi prawie 800 metrów. Nie jeden już się o tym przekonał na własnej skórze.
DOKŁADNOŚĆ GPS I MAP
Okolica okazała się rajem lambis. Wszędzie ich pełno, tylko zbierać. Tak się już wyspecjalizowałem w wyjmowaniu ciałek z muszli, że wszyscy przychodzą do mnie po lekcje, a i chyba jestem dobrym nauczycielem, bo parę osób z uśmiechem mi dziękowało za pyszne obiadki. My też zaopatrzeni w niezły składzik pysznych stworków zapewniliśmy sobie posiłki na trzy dni. Lambis w czosnku i pietruszce na oleju, lambis w sosie warzywno-pomidorowym z coucous i spaghetti z lambis. Wszystkie wersje palce lizać.
ANEKS PEŁEN LAMBIS, SZCZYPCE DO POMOCY, POWTÓRNE CZYSZCZENIE
Zaopatrzeni popłynęliśmy dalej do Gran Roque na zakupy owocowo-warzywne i zapłacić za pobyt w parku (270 boliwarów). Wyspę widać z daleka, a jej góry ze starą latarnią ucieszyły nas bardzo zapowiadając wreszcie pieszą wycieczkę.
Chcąc nie chcąc zakotwiczyliśmy razem z pięcioma znajomymi jachtami.  Po wstępnym zwiedzeniu miasteczka i zakupach umówiliśmy się na wspólną wycieczkę w góry na następny dzień wcześnie rano, załatwianie papierów zakończonym wspólnym lunchem w knajpce.
Wycieczka w niewielkie góry była bardzo udana. W górę ja niosłem Moanę na plecach, a w dół Beatka w nosidełku z przodu. Widok ze szczytu był imponujący, na sąsiednie wysepki i położone w dole miasteczko.
ZE SZCZYTU NA GRAN ROQUE
W czasie wędrówki można było z każdym porozmawiać, a wczesna godzina i wiatr mile chłodziły spocone czoła.
NARESZCIE MARSZ
Trzeba przyznać, że wszystkie dotychczasowe informacje o Los Roques były błędne. Miast dziczy miasteczko okazało się pełne szarmu, a sklepy, które miały zionąć pustką cieszyły oczy pełnym wyborem warzyw i owoców. Ceny były wprawdzie inne niż na Margaricie, ale bez jakichś ekscesów.  Na dodatek w miłej restauracyjce działał Internet WiFi co umożliwiło nam wprowadzenie poprzedniego tekstu, na maile nie zdążyliśmy odpowiedzieć, ale przeczytaliśmy, dziękujemy i odpowiemy przy najbliższej okazji.
GRAN ROQUE – ULICZKI I STARA LATARNIA
Samo załatwianie dokumentów przypomina pozwolenie na budowę w Polsce. Trzeba odwiedzić cztery urzędy, w których w każdym spisują te same dane. Cóż Wenezuela to pod wieloma względami komuna – dla nas dobra zaprawa przed Kubą.
Kotwicowisko przy miasteczku okazało się niekomfortowe, płytka woda i silny wiatr wzmagały fale, więc obopólnie zadecydowaliśmy, że po lunchu w knajpce płyniemy za sąsiednią wysepkę Noronqui, raptem godzina drogi.
Samo wejście do małej zatoczki otoczonej rafą w kształcie podkowy było jednym wytężaniem wzroku w poszukiwaniu głębszej wody, jako że według GPSu byliśmy ciągle na lądzie. Kotwiczenie znów na 10 metrach przed malutką plażą, na której zbudowano zadaszony podest dla przybywających tu łodziami z Gran Roque turystów. Cisza, rafa wokół, bezkresne niebo i pierwszy zachód słońca. Znów bajkowo, żyć nie umierać.
A ZA NAMI SŁOŃCE
Codziennie rano ze względu na Moanę płyniemy na plażę. Zmieniając się w  pilnowaniu jej harców w wodzie każde z nas płynie na bogatą rafę delektować się podwodnym życiem. Dziś wieczorem trochę to życie ukróciliśmy, o 5 sztuk – kolacja ze świeżych ryb mile widziana.
WIDAĆ RAFĘ NA PŁYCIŹNIE I GŁĘBIĘ DALEJ
Rafa jest bardzo bogata i mało zniszczona przez cyklony, jesteśmy teoretycznie poza ich wpływem. Dodatkowo miejsce to upatrzyły sobie również żółwie, których aż dziewięć widziałem w jednym momencie - pływanie z nimi jest wielką frajdą dla każdego.
Powoli penetrujemy też okolicę, jako że nasze Suzuki chodzi jak w zegarku od ostatniej walki z gaźnikiem. Zadziwia nas różnorodność miejsc i rodzaju koralowców, a Moana, mimo fal, dzielnie znosi nasze podwodne podróże pchana przez nas w swoim żółtym kole. Jak zwykle wzbudza tym furorę.
Jest wieczór, smażymy ryby. Silniki i odsalarka pracują zapewniając nam godny słodkowodny byt i możliwość pisania. Zaraz Moanka pójdzie spać, a my odetchniemy codzienną wieczorną wolnością. Ostatnio odmawiamy nawet aperitifów na sąsiednich łódkach, trochę mamy dość towarzystwa, podobnych rozmów i chcemy sami korzystać z tych chwil samotności bez Moany.
Pisałem o głębokości kotwiczenia, znajoma łódka zakotwiczona za nami poprzedniej nocy przesunęła się o 120 metrów ciągnąc kotwicę po dnie. Skończyło się przebudzeniem w porę i dzisiejszymi moimi lekcjami ustawiania alarmu na GPS-ie informującego o nieoczekiwanej zmianie pozycji. Dla spokoju też taki ustawiamy – śpi się spokojniej. Mimo pływania po lądzie według komputera to jednak GPS to cud techniki.
Piątek, 27 listopada
Dziś są moje urodziny i to nie byle jakie. Pięćdziesiąt lat minęło. Składam niniejszym życzenia Philipowi Henry, który dziś kończy sześćdziesiątkę.
Nie udało się nam skontaktować z bliskimi nam ludźmi. Mimo usilnych chęci wszystkich na Gran Roque jest generalna awaria agregatu przez co brak jest telefonu, Internetu i wszystkiego. Beatka bardzo cierpi, tak chciała skontaktować się z Bartkiem, a ma jakieś przeczucia. Na szczęście z przeczuciami bywa różnie i po czasie okazuje się, że wszystko było w porządku. Pewnie i tak będzie teraz.
Z Noronsquis wypływaliśmy codziennie i codziennie postanawialiśmy zostać jeden dzień dłużej. Jeśli ktoś myśli, że rafa to koralowce, kolorowe rybki i na tym, jest w wielkim błędzie. To co odkrywaliśmy codziennie w nowym miejscu napawało nas bezgranicznym zachwytem. Takiej różnorodności podwodnego pejzażu nie widzieliśmy jeszcze nigdzie. Raz człowiek znajduje się nad ogrodami Edenu położonymi kilka metrów pod nim, potem, w innym miejscu, płynie się wąwozami gór skalistych obrośniętych kolorowymi kwiatami i miękkimi koralowcami przypominającymi lasy falujące na wietrze, potem korale w kształcie rogów sarny i łosia osaczają płynącego ze wszystkich stron. Wszędzie bogactwo kolorowych ryb o różnych kształtach i kolorach, które tylko natura mogła wymyślić. Te niesamowite wrażenia nie pozwoliły nam odpłynąć i nakazały zostać aż do dzisiaj rano.
TAK ZWIEDZAMY RAFY
Kotwicę podnieśliśmy wcześnie, z myślą o Skypie i załadowaniu lodówki i wróciliśmy na kilka chwil na Gran Roque. Lodówkę napełniliśmy, z reszty wyszły nici. Ech życie.
A propos urodzin. Taka jedyna, półwiekowa, data zmusza do refleksji i cichutkich w ukryciu bilansów.
Bilans mojego życia opiera się na kobietach. Zawsze nimi byłem otoczony. Tak się złożyło, że mój ojciec umarł kiedy byłem jeszcze szczylem, potem w jego ślady poszedł mój ukochany wujek, któremu dzielnie udało się wejść na krótko w jego rolę, chwilę po nim odszedł ostatni mężczyzna, który kochał mnie nad życie, mój dziadek. Po tym zostały tylko one - kobiety. Niechcący z młodzieńca musiałem stać się mężczyzną, jedynym w rodzinie, i zacząć opiekować się moim skromnym rodzinnym haremem. Przyszedł czas zwrotu wkładu miłości jaką wpoiła we mnie babcia, docenienia samotnego wysiłku mojej mamy wychowującej krnąbrnego syna i nauki zaniechania egoizmu jaki towarzyszył mojej ciotce, którą obserwowałem od małego ze zdziwieniem.  Kiedy zaczęło mi się udawać móc coś dać z siebie, byłem bardzo z tego dumny, a czym dalej udawało się to coraz lepiej.
Pojawiły się wtedy nowe kobiety, tym razem nie związane rodzinnie. To one pokazały mi nowe horyzonty, wyczuliły na sprawy, na które nie zawsze zwracałem uwagę. Trafić na takie okazy było wielkim szczęściem jakie miałem. Dwie następujące po sobie Małgosie były pod każdy względem nieprzeciętne, wrażliwe i zapewne nie zasługujące na takiego faceta jak ja. No cóż, można się jednak w takim typie zakochać. I wzajemnie.
Życie biegło, z papierowego tygrysa stałem się włochatym i coraz pewniej stawiającym kroki. Pewnie stawiane kroki nie znaczą jednak, że się jest dojrzałym człowiekiem. Dziecko chodzi, ale jest jeszcze zależną istotką, ze mną było podobnie. Dziś mogę stwierdzić, że nie głupia gra na giełdzie i milionowe straty, czy choćby debilna sprzedaż mieszkania na Montmartre, zmieniły moje losy, a po prostu zbyt późne dojrzewanie. Tak sobie myślę, że kobiety mają rację mówiąc, że mężczyźni to duże dzieci. Patrząc wokół siebie i na otaczających mnie facetów śmieję się do rozpuku. Wszyscy to duże dzieci lub smutasy. Co zabawniejsze?
Ja smutasem nie byłem, ale przez to późne zrozumienie spraw zawaliłem część życia, czego oczywiście żałować nie powinienem, jako, że taka życia jest natura. Doświadczenia przekazać się jednak nie da, można je tylko nabierać. Nabierać nie znaczy oszukiwać i cenę braku tego doświadczenia płacić trzeba i płakać potem.
Cenę płaciłem różną, najpierw z jakiegoś kompleksu nie potrafienia odmówienia innym pomocy, potem już z czystej chęci dawania. Wyrolowany wielokrotnie nie traciłem jednak nadziei opierając się na porzekadle mojej mamy, że co wyrzucę za siebie (jako dar) znajdę dwa razy większe przed sobą. Takie prowokowane szczęście. I tak ciągle było. Szczęście mnie nie opuszczało, w pracy zawsze zachowywałem niezależność, a w miłości… . Jak już nie wyszło, to niechcący wyszło jeszcze lepiej. Na koniec trafiłem na kobietę nieprzeciętnych walorów (nie o piersiach mowa, tych brak). Aż jest niemożliwe, aby życie płynęło w takiej harmonii i szczęściu. Beatka jest cudem natury pod każdym względem.
Moana. Tu prztyczek wszystkim znajomym rodzicom ich dzieci. Zawsze mi wyrzucali brak stosunku do dzieci z powodu ich nieposiadania i poprzez znane moje hasło: miejsce dziecka jest w domu dziecka, sama nazwa miejsca na to wskazuje. Dziś mogę im się odpłacić pięknym za nadobne i rzec: pocałujta w dupę wójta. Jestem ojcem i nic to w moim stosunku do dzieci nie zmieniło. Kiedy przychodzę do znajomych wieczorem na kolację to nie do ich małych dzieci, które pałętają się po 22h00 po domu. Dzieci jako takie mnie nie interesują, są stworkami człekopodobnymi, z którymi dopiero na pewnym etapie ich rozwoju mogę nawiązać nić porozumienia. Przychodzę do dorosłych ludzi i z nimi chcę mieć do czynienia. Nie interesują mnie opowieści siostry Beaty o tym co zrobił jej wnuczek, jak się ma i czy ma czkawkę, a to jedyny dziś temat w kontaktach z nią. Nawet tego nie zauważa. Jakieś wypełnianie życia? OK., można i tak, ale po co tak na siłę wypełniać życie innych.
CODZIENNIE RANO ZABAWA W ŁÓŻKU
Pojawienie się Moany w moim życiu prawie niczego nie zmieniło. Jest wyłącznie dodatkiem do mojego szczęścia i życia, a nie jego obiektem. Oczywiście obserwowanie nowej istotki jest bezwzględnie interesującym doświadczeniem, i życiowym i uczuciowym, jednak nie sednem mojego jednorazowego bytu.
Dziś mija 50 lat tego bytu. Życzyć mogę sobie, aby tak dalej trwało i tak mnie bawiło jak dotychczas. Aby ludzie, których moje działania zabolały lub bolą ciągle, sobie z tym poradzili i przebaczyli. Dziś już dojrzałem, mogę tylko żałować, że tak późno.

Komentarze