CZERWIEC 2009 - GRANADA, POLSKA
Środa,
3 czerwca 2009.
Ok.,
no może trochę przesadziłem z tym szybkim pożegnaniem, Dziś nas wyciągnęli i
zgodnie z umową zdjęcie zamieszczam poniżej.
BUBU
OPUSZCZA OCEAN
Beatka
robi podsumowanie, ale to duża praca więc zamieści je pewnie później.
Stoimy
sobie na lądzie, pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Jesteśmy więc jak
wszyscy szczurami lądowymi. Zwłaszcza, że jak normalni ludzie mamy wodę i prąd
z zewnątrz, a przecież zwykle jesteśmy nienormalni.
Od
powrotu z Tobago zajęliśmy się łódką, taka kupa drobiazgów i przygotowań na nasz
powrót tutaj za cztery miesiące. Znaleźliśmy jednak czas na spacer po okolicy,
stąd więc ten tekst i zdjęcia.
Wybraliśmy
się do sąsiedniej zatoki zwanej po francuski La Sagesse, czyli mądrość, co
oczywiście nie odpowiadało stanowi naszego umysłu, jako, że wybraliśmy się z
wózkiem. Droga się po prostu skończyła i musieliśmy tarabanić się po
tragicznych wertepach. Ale warto było.
ŁADNE
WIDOKI
Po
drodze przeszliśmy przez znany nam już hotel, w którym zjemy za kilka miesięcy
nasz powitalny posiłek. Hotel jest zacny i słynie z dobrej kuchni, ale cóż,
chwilowo wieje w nim pustką.
TYPOWE
KLEPANIE BIEDY
Spacer
się opłacił. Wprawdzie wyjeżdżamy, ale brak w okolicy sklepów z owocami,
zerwaliśmy więc limonki do naszych codziennych drinków, pomarańcze i kilka
mandarynek. Spotkaliśmy też kozę, wypisz, wymaluj – znajoma.
NOWY
KONKURS? DO KOGO PODOBNA? JA WIEM!
Przeszliśmy
obok starej farmy, już od dawna opuszczonej, a pamiętającej zapewne jeszcze
czasy kolonialne, wokół niej plantacje przeplatane były domostwami potomków
niewolników. Niekiedy nawet takie zestawienia były urocze pejzażowo.
POTOMKOWIE
Jak
zwykle zrobiliśmy kupę kilometrów, robiąc na koniec zakupy w miejscowym
markecie, który zaopatrzony był głównie w rum.
Dzięki
temu rumowi mieliśmy z głowy, zaraz po wyśmienitej kolacji i dobrym filmie (Lordowie
Wojny), uczczenie ostatniej nocy na wodzie. Rano też mieliśmy z głowy głowy,
wielkie jak dynie.
A
teraz prezent dla Sławka. Od kilku dni obserwujemy budowę tutejszego kanu, z
dziwacznych kawałków krzywych desek, trochę piła spalinowa idzie w ruch i dużo
siekiera. Oto efekt:
SPECJALNY
PREZENT DLA SŁAWKA: UCZ SIĘ PAN!
Sobota, 6 czerwca – w hotelowym łóżku w Carcasonne
Są
takie filmy, w których tak wiele się dzieje w krótkim okresie, że nie jest to
możliwe. Zazwyczaj w tytule takiego filmu jest coś z czasem, na ten przykład 24
godziny.
Nasze
ostatnie 24 godziny pozostaną długo w naszej pamięci i na nieszczęście
przypominają takie filmy.
Pozostawiliśmy
Bubu po szale pakowania, podczepiania, wyłączania, w końcu od czerwca jest już
okres cyklonów. Taksówkarz był punktualnie więc objuczeni głównie rzeczami
Moany szybko znaleźliśmy się na lotnisku, a że taksówkarze to rasa „a part” na
całym świecie jednakowa (ale jestem kulturalny, aż do mnie nie podobne –
złodzieje po prosu) z 20 USD zrobiło się 30. Ale co tam. No i się zaczęło.
Stojąc
jeszcze w kolejce do odprawy przypomnieliśmy sobie, że wszystkie najważniejsze,
od dawna gromadzone prezenty, a czujnie schowane, aby się nie zniszczyły,
zostały na Bubu. To ci pech.
Trwało
i trwało, ale cyrk się zaczął gdy okazało się, ze nie ma nas na liście
pasażerów, jako, że system odrzucił moją płatność. Informowali nas o tym
mailem, ale z innej nazwy niż linie lotnicze, więc inny system odrzucił to jako
spam. Strach na nas padł blady i wkurwienie urosło do granic, bo potwierdzenie
naszego lotu przez Virgin Atlantic
miałem jeszcze z rana. Znów trwało,
konsultacje i rekonsultacje, aż zostaliśmy sami. Miejsca się w końcu znalazły,
ale jak przyszło do płacenia zaczęły się schody. Otóż pechowo, nasze karty
kredytowe straciły ważność w kwietniu i maju, czyli ta ostatnia kilka dni
wcześniej. Wiedząc o tym, kupiliśmy na czas wszystkie bilety, hotele, najmy
itp. A tu masz. Masakra.
Na
szczęście, wiedząc też, że będziemy w krajach trzeciego świata, mieliśmy zapas
gotówki, której trochę zostało, zwłaszcza euro, które trzeci świat przyjmuje
niechętnie, kochając dolary amerykańskie. Fakt, dolarów było za mało, ale 1400
euro zrobiło swoje.
sobota,
13 czerwca – Sułoszowa (Polska)
Jak tu nadążyć z pisaniem? Słowo się
jednak rzekło więc trzeba skończyć opowieść z podróży i zakończyć ją lądowaniem
w Warszawie.
Spędziliśmy więc jedenaście godzin w
Jumbo Dżecie Virgin Atlantic, czyli Boenigu 747, który miał międzylądowanie na
Tobago. Moanka spała smacznie całą drogę w łóżeczku dostarczonym przez
stewardesy i było nadzwyczaj miło, a zwłaszcza bezproblemowo. Samolotowe
jedzenie, zwykle podobne do tego już raz jedzonego i zwróconego, tym razem okazało
się zacne i było lekko zakrapiane czerwonym winem. Virgin, jako muzyczna firma,
zaserwowała nam 12 kanałów muzycznych, 12 kanałów telewizyjnych i 12 filmów do
wyboru na indywidualnych ekranach więc dało się jakoś przetrwać mimo powoli
puchnących nóg.
MOANKA W JUMBO JET
W Londynie wylądowaliśmy rano lekko
skołowani zmianą czasu i bardzo krótkim snem. Bagaże nie zginęły, co już jest
nie lada sukcesem, co więcej, wózek też był i to nie zepsuty. Zrobiliśmy kółko
wychodząc ze strefy przylotów i ponownie się zarejestrowaliśmy na lot do
Montpellier.
Schody zaczęły się przy kontroli bagażu
podręcznego. Torba Moany poszła na bok i zaczęto przyglądać się jej smakołykom.
Wyciągnięto wszystkie kremy, pasty, soczki i słoiczki z gotowymi posiłkami.
Zeskanowano je ponownie, potarto specjalnymi szmatkami, które wylądowały potem
w maszynach wykrywających narkotyki, dynamit i ulubiony przez natury wybuchowe
czeski plastik. Oczywiście maszyny nic nie wykazały, co jednak nie
przeszkodziło wrednym Anglikom nakazanie nam skosztowania połowy produktów.
Beatkę szlag trafił, bo otwarty słoiczek nadaje się albo do natychmiastowego
zjedzenia, albo do wyrzucenia, zapytała czy może w zamian zjeść trochę kremów. Dowcipni jednak
funkcjonariusze nie byli i kazali jeść tylko artykuły spożywcze. Gdzie tu więc logika?
Beatka skorzystała z okazji i karmiła z
otwartych słoiczków Moanę, ale, że terroryści to mordercy, którzy nawet własnych
dzieci nie oszczędzają, celnicy nie uznali tego za wystarczające zabezpieczenie
i zażądali aby i ona też je próbowała. Albo ewentualnie ja. Najedzeni
znaleźliśmy w samolocie do Montpellier. Lot nie trwał długo, ale tym razem
Moana dała popalić wszystkim pasażerom drąc się przy starcie w niebogłosy.
Na lotnisku w Montpellier dość szybko
znaleźliśmy się przy kontuarze wypożyczalni Europcar. Miły pan poinformował
nas, że dostaniemy jeszcze większe auto niż było przewidziane, jakąś terenówkę.
Ucieszyło nas to znacznie, jako, że ledwo pchałem wózek z bagażami, a Beatka
obwieszony torbami wózek Moany.
Wypisano umowę, pokazano prawo jazdy i
gdy już miałem wziąć klucze kiedy pan poprosił o kartę kredytową. Jak to?
pytam, przecież wynajem jest zapłacony przez Internet, a pieniądze zeszły już z
mojego konta. Tak, odpowiada pan, ale musimy ją puścić przez maszynkę w celach
gwarancyjnych. Panie, mówię, w tym jest właśnie problem, moja nowa karta jest w
Paryżu, a tej, starej, właśnie się skończyła ważność dlatego też wynajęliśmy
samochód wcześniej przez Internet. Ale jemu było przykro, procedury itp., auta
więc nam dać nie może. K…, znaczy
katastrofa.
Zaczęły się negocjacje, pracownik
poszedł po szefową, która pokazała ludzkie oblicze i w zamian za czek
gwarancyjny na 900 euro zaproponowała nam samochód kategorii A, czyli Renault
Twingo. Miło z jej strony, ale ja w zamian pokazałem jej nasze bagaże lekko
stukając się w czoło. Widząc dziecko zmiękła trochę i powiedziała że kategoria
B to jest szczyt jej kompetencji. Odetchnęliśmy z ulgą, bo te dwie linijki
tekstu to w rzeczywistości była prawie godzina rozmów.
Z wielkim trudem zapakowaliśmy się do
smutnego niemieckiego samochodu i pognaliśmy do centrum handlowego w celu
zakupienia dziecięcego fotelika samochodowego i czegoś ciepłego do ubrania,
jako że panowała na południu Francji siedmiostopniowa zima miast zwykłych
trzydziestostopniowych upałów. W sandałach i krótkich spodniach musiałem
wyglądać dość śmiesznie.
W międzyczasie zadzwoniliśmy do
pediatry znalezionego w Internecie i zaraz po wyjściu z hipermarketu
znaleźliśmy się u niego na kontrolnej dziewięciomiesięcznej wizycie Moany. Ależ
jesteśmy zorganizowani!
Wizyta potwierdziła, że Moana rozwija
się świetnie i żadnych złych objawów nie wykazuje, radośni więc wskoczyliśmy na
autostradę i pognaliśmy do Carcassonne, odległego o 100 kilometrów .
Upatrzyliśmy sobie dzięki internetowi w
Carcassonne miły hotel, taki z widokiem na całe fortyfikacje. Na miejscu
oczywiście zażądano ode mnie karty kredytowej. Jakaś mania czy co? Obeszło się
jednak czekiem i wylądowaliśmy w najdroższym pokoju, jako, że na ostatnim
piętrze, z widokiem i loggią. Chcąc, nie chcąc, bo był obok widokowej
restauracji, z której chcieliśmy skorzystać po uśpieniu Moany i być obok. No i
nie skorzystaliśmy. Moana, z zaburzonym przez przesunięty czas snem, za Chiny
Ludowe nie chciała zasnąć. Kiedy już poszedłem do restauracji zobaczyć co się
tam wyprawia, okazało się, że właśnie zamknięto kuchnię. Pech?
Znów negocjacje zakończone jednak
kategoryczną odmową, ale w końcu włącza się stary kelner i proponuje, że nam
przygotuje coś do przegryzienia. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy zapukano
do drzwi i na naszym tarasie wylądowała wielka srebrna taca z zestawem serów,
plastrami szynki, creme brulee na deser i butelką wina z wielkimi kieliszkami.
Nastrojowi i widokowi towarzyszyła paląca się świeczka i zrobiło się nagle nadzwyczaj
uroczo i czarująco. I nie dziwota, nasze oczarowanie widokiem na nocną,
oświetloną, nigdy nie zdobytą, fortecę nie miało granic. Uff, nasza
dwudziestogodzinna podróż dobiegła końca.
WIDOK Z POKOJU - CARCASSONNE NOCĄ
Przebudzenie było jeszcze piękniejsze,
Moanka obudziła się późno, katurlała się po nas popiskując szczęśliwie, a my
wpatrzeni w mury nie mogliśmy wyjść ze zdumienia.
WIDOK Z POKOJU - CARCASSONNE RANO
Po sutym śniadaniu przyszedł czas na
zbliżenie się do tego dziwu. Spędziliśmy tam cały dzień. Poznaliśmy całą
historię i zrozumieliśmy dlaczego ten kolos jest w tak dobrym stanie. Został po
prostu odbudowany na przełomie XIX i XX wieku przez tego samego architekta,
który odnawiał Notre Dame w Paryżu. Dzięki temu jest to jeden z
najpiękniejszych i największych obiektów na świecie.
NO NIE DO WIARY!
W południe zjedliśmy lunch zadziwieni
niskimi cenami - też nie do wiary, bo zazwyczaj w takich miejscach zdziera się
z turystów skórę.
NIGDY NIE ZDOBYTA WAROWNIA RAZ JEDNAK SIĘ
PODDAŁA
Ze schodzonymi po kolana nogami
zasiedliśmy w samochodzie i dalej zachwycaliśmy się widokami, tym razem winnic i pagórkowatego pejzażu południa
Francji w trzygodzinnej drodze do Witka. Istne cuda.
Dotarliśmy tam na kolację.
To zachwycające miejsce - zespół domów,
których budowę właśnie Witek kończy. Ja, po kilku wcześniejszych pobytach,
przyjechałem dokończyć moją działkę, czyli elektronikę basenu zarządzającą
wymianą i ochroną wody.
Zajęliśmy gościnny pokó,j z którego
widok zapierał dech w piersiach.
A BEATKA RANO W BASENIE
Ciężko pracowałem przez trzy dni
usiłując przypomnieć sobie własną pracę sprzed roku. Z wielką satysfakcją
powiem, że wszystko hula jak należy. Brawo ja!
A samo miejsce? Zobaczcie.
BRAWO WITEK
W środę ruszyliśmy w stronę Paryża.
Drogi przez Seweny nie da się opisać tak jest piękna, a miasteczka urocze. Polecamy
więc wszystkim jadącym na południe Francji, czy do Hiszpanii, autostradę przez
Clermont Ferrant. Widoki są piękne, a autostrada wiodąca na wysokości 800 – 1000 metrów przez
płaskowyż Masywu Centralnego co jakiś
czas ujawnia zamki i wielkie rezydencje.
SEWENY
Oczywiście gwoździem autostrady jest
najnowszy wiadukt w Millau. Twór biura architekta Fostera. I to nie lada twór -
słupy go podtrzymujące są prawie wielkości wieży Eiffla. Tym razem dziwy
ludzkich możliwości.
JAK FOTOMONTAŻ
Do Paryża pojechaliśmy głównie na spotkanie
w banku i kolację z przyjaciółmi. Miło było zobaczyć wszystkich po roku
nieobecności, a Beatka, żona Witka, jak zwykle ugościła nas kolacją na poziomie
dwóch gwiazdek Przewodnika Michelin. Mniam.
W PARYŻU
Oddaliśmy samochód na lotnisku Orly i
polecieliśmy bez przygód tanimi liniami Norwegian (852 pln za naszą trójkę) do
Warszawy.
Polska przywitała nas jako nowoczesny i
rozwinięty kraj mądrych ludzi:
KRAJ MĄDRYCH LUDZI
Tak skończyła się ta część naszej
podróży, czyli podróż BUBU została chwilowo zawieszona.
ZAWIESZONA NASZA
KOCHANA BUBU
Można by tak dalej pisać, ale to przecież inna
bajka i nie podróż Bubu. Dziwne jest to zderzenie po roku z Polską, ze
znajomymi, z klimatem. Tamto życie zostało
gdzieś z tyłu, a tu nas tak naprawdę jeszcze nie ma.
Zapraszamy więc wszystkich czytelników na
początek października, kiedy to na Bubu ruszymy dalej w stronę Antyli
Holenderskich i Kuby. Buźka.
Komentarze
Prześlij komentarz