MAJ 2009 - GRENADA, SAINT VINCENT, TOBAGO



Sobota, 2 maja 2009. 
No nie było czasu na pisanie. Przepraszamy z dołu.
Po przyjeździe Moniki i Tadeusza nasze życie wypełniło się programem, dla nich zwiedzania, a dla nas odwiedzenia na pożegnanie naszych ulubionych miejsc: Chatham Bay, Salt Whistle Bay, Tobago Cays i na sam koniec Sandy Island, z tego większość nielegalnie.
Ze względu na tak krótki pobyt naszych gości nie chcieliśmy robić Clearence opuszczenia Grenady, potem wjazdu do Saint Vincent, żeby dwa dni później zrobić znów stamtąd wyjazd,  a dzień później wjazd do Grenady. Kupa papierów po nic, ale ryzyko kontroli zawsze istnieje i nawet nie chcę myśleć co by się działo gdyby takowa się pojawiła, możliwa jest nawet konfiskata jachtu, jest to w końcu nielegalne przekroczenie granicy. Jesteśmy jednak znów legalni.
W zeszły poniedziałek po porannej kawie szybko dotarliśmy do Saint George’s, stolicy Grenady w celach jej zwiedzenia i zrobienia zakupów na cały tydzień. Miasto okazało się nader pięknie angielskie.
SAINT GEORGE’S OD WODY
Iście brytyjska architektura, uczniowie w mundurkach no i stary fort z którego widać całe miasto o miłej, na dodatek, atmosferze.
SAINT GEORGE’S Z FORTU
Na lunch trafiliśmy do miłej knajpki położonej na piętrze, skąd roztaczał się widok na port, a podane jedzenie zajadaliśmy, aż nam się uszy trzęsły. Na przystawkę była zupa z callaloo, czyli coś na kształt naszego barszczu z botwinki, tyle, że zmiksowane i nie z buraka tylko właśnie z liści callalou (trochę podobne w smaku i kolorze do szpinaku). Była wybornie inna, tylko Tadeusz często wychodził do WC, jakoś kolor zupy nie pasował mu do jego białej greckiej koszulki. Drugim daniem był roti, czyli pierogowaty zawijas wypełniony gulaszem z lambis (ci, co czytają to pamiętają, że to żyjące nadzienie wielkich muszli) dla Beaty, Tadeusza i dla mnie, i wegetariański dla Moniki, która owoce morza ceni w morzu. My byliśmy bardzo zadowoleni z wyboru.
ROTI Z LAMBIS
Spacer po mieście był bardzo miły, a Tadeusz nie mógł się nadziwić, że jest i pięknie i czysto i wszystko zadbane.
AMERYKAŃSKI REŻYSER (LODZIARZ?) Z GWIAZDĄ (KĄ?)
Taksówka zawiozła nas pod miasto do centrum handlowego, godnego swojej nazwy i cen. Zakupy zostały zrobione biegiem, chcieliśmy jeszcze tego dnia dopłynąć do Halifax Harbour, małej zatoczki po zachodniej stronie Grenady, aby móc się jeszcze wykąpać i spędzić tam noc.
Zatoczka okazała się zacna i jako jedyni zakotwiczyliśmy tam przy zachodzie słońca. Dla naszych gości była to wreszcie totalna ucieczka od cywilizacji.
Następnego dnia okazało się, że czekający nas ocean chce pokazać nam kły. Tłukliśmy się pod fale niemiłosiernie, jedynie wiatr, 20 węzłów, dawał nam nadzieję na szybkie pokonanie 30-sto milowej cieśniny między wyspami. Zrezygnowaliśmy z dotarcia do Ronde Island na śniadanie, które to w ekwilibrystyczny sposób zjedliśmy płynąc.
Ku uciesze wymęczonej załogi dotarliśmy przed zachodem słońca do Chatham Bay i wizyta na rafie dopełniła dnia przed kolacją.
Dalej działo się niewiele. Trochę płynięcia, dużo pływania na rafach, wspólne Scrabble i przygotowywanie posiłków. Laba i piękna pogoda.
Najwięcej korzystała Monika, której fascynację wycieczką widać na twarzy.
OCENA EFEKTYWNOŚCI SZKOLEŃ, ŻE TEŻ LUDZIE TAKIE RZECZY PISZĄ (I CZYTAJĄ!)
Z Tobago Cays, którymi wszyscy się bardzo zachwycili i gdzie było mało łódek, wygnał nas deszcz i mocny wiatr, dzięki któremu dotarliśmy do Carriacou ekspresowo. Powtórzyliśmy w Hillsborough wycieczkę do widokowego szpitala, a na noc zakotwiczyliśmy przy Sandy Island w celu nacieszenia się tamtejszą rafą.
ZWIEDZAMY
Teraz wracamy już na Grenadę, jest prawie cisza i oleisty ocean. Postanowiliśmy dopełnić planu z przeciwnej drogi i zatrzymamy się na popas właśnie na Ronde Island. Śniadanko, może kąpiel i dalej jazda na Grenadę. Stoimy, śniadanie!        
Wtorek, 5 maja 
Gości już nie ma.
Na pożegnalną kolację poszliśmy w sobotę do restauracji hotelu Calabash zaproszeni przez wyjeżdżających w niedzielę o 5 rano, Monikę i Tadeusza z okazji imienin Moniki. Restauracja ta polecona została nam przez Nelly i Francois jako cud Grenady.
Na początek cud się zdarzył - zostaliśmy wygnani z Tadeuszem, jako że nie przystoi w takich klimatach pałętać się w krótkich spodniach. A klimaty były biało-czarne, białe były obrusy i klienci, a czarni byli obsługiwacze i to w nadmiarze. Znaczy ich było w nadmiarze, a nie, że byli czarni w nadmiarze. Za to biali byli eleganccy, jak przystało na atmosferę kolonialną. My też byliśmy eleganccy, koszulki białe, spodnie długie i jasne, jak trzeba, a na nogach… klapki. Klapek nikt się nie czepiał, choć klapały. Zasiedliśmy w kadrze i szybko przyszła nam niechęć do menu, a zwłaszcza do cyferek po prawej stronie dań oraz listy win. Moana też jakoś odniosła się niechętnie i zamiast, jak to w jej zwyczaju, zasnąć kamieniem, marudziła i marudziła.
Zamówiliśmy i wszystko byłoby ok., gdyby w zestawie sztućców nie brakowało jednego elementu. Po podaniu dań znaleźliśmy widelce, noże, ale brakowało lup. Lup, to dopełniacz liczby mnogiej do słowa lupa, czyli szkło powiększające. Za to obsługa! Palce lizać. I nie tylko. Zwłaszcza u kelnerek.
ELEGACKI CALABASH I KLAPKI
Ogólnie głodni zaspokoiliśmy nasze potrzeby już na Bubu w postaci płynnych wolnych kalorii i udaliśmy się na krótki wypoczynek, który zakończył się pobudką w celu nakarmienia Moany i odwiezienia aneksem naszych gości. Potem nastała cisza.
Za to wczorajszy poranek był nerwowy. Zamiast kawy miałem słoną morską wodę. Przy gotowaniu wody na kawę Beatka, swoim zwyczajem, zaczęła trzepać pościel, oczywiście za burtę. No i wytrzepała … telefon komórkowy, który z pluskiem zniknął w otchłani morskiej. Widząc przerażenie i panikę w jej oczach nie znalazłem sił, żeby zabić, choćby wzrokiem. Wszystkie nasze zarezerwowane loty oraz kontakty są powiązane z numerem tego telefonu. Innego nie mamy. W Polsce można by odtworzyć kartę SIM szybko i dalej jazda, a tu?
Zszedłem szybko w masce i płetwach do wody mętnej jak rozpuszczona w niej sraczka. Ucieszyłem się i przestraszyłem, gdy ponad pięć metrów pod powierzchnią znalazłem muliste dno. Kur…, no niech będzie kurde.
Wypłynąłem równie szybko jak zapadłem w mętną czeluść. Kombinezon, ołów, kompresor, rury i akwalung, rozkazałem. I miałem do tego prawo.
Nader szybko znów zniknąłem się w mętnym łajnie, tym razem zaopatrzony w powietrze. Pół metra nad dnem zataczałem kręgi, a trzeba nadmienić, że łódka stojąca na kotwicy nie jest wmurowana i po chwili może być nawet dwadzieścia metrów od miejsca, w którym była chwilę wcześniej. No i tak zataczałem te kręgi, potem kratkę, na końcu wężykiem (dla śmiechu przez łzy Beatki), co jakiś czas wynurzając się aby zobaczyć gdzie jestem. W miarę upływu czasu moja determinacja malała. Każdy gwałtowny ruch wzbijał z dna pył, a i krabowe dziury były większe od komórki. Nie dawałem za wygraną jednak i jakież było moje szczęście gdy prawie zrezygnowany zobaczyłem upragniony przedmiot. Oczywiście nie interesował mnie trup komórki jeno karta w niej. Z dumą wypłynąłem na powierzchnię i gdyby nie brak głosu krzyk tarzana słychać by było w najdalszym zakątku grenadyjskiej puszczy.
Komórkę i kartę wrzucono do spirytusu, a ta ostatnia po wysuszeniu i włożeniu do nowiutkiej najprostszej w budowie Nokii zadziała jak należy. Brawo ja!
Pojawił się też problem górnego okienka w naszej sypialni. Rozsypał się jeden zawias, a drugi zawisł na włosku. Po rozebraniu mój zachwyt nad angielską wykwintnością, a raczej pokrętnością konstrukcji, nie miał granic. Po co robić prosto jak można skomplikować? British? Wpadłem jednak na odpowiedź. Po udaniu się do dużego żeglarskiego sklepu w celu zakupienia elementów zastępczych, no bo bez okienka to też bez nawiewu, a to w tym klimacie tragedia, okazało się, że firma Lewmar, którą z nazwy wymienię, sama już takowy element zastępczy zrobiła. I tu uwaga! Nie spodziewajcie się przeprosin na źle odbitej instrukcji zamiany gówna na mądre, tylko 42 USD bez VAT do zapłacenia za dwie małe tulejki.
Dla wszystkich przedsiębiorców rada: produkujecie element niezbędny i trudny do wymiany. Sprzedajcie go atrakcyjnie tanio. W elemencie tym zróbcie gówniany detal co to padnie po gwarancji. Zamiennik tego detalu sprzedajcie drogo. Dobre!
Wczoraj na noc mieliśmy płynąć na Tobago. To Tobago od Trynidadu. Takie państwo składające się z dwóch wysp na równi z Wenezuelą. Oj, z geografią to u was słabo. No i nie popłynęliśmy. Prognoza pogody nas zemdliła podobnie jak zemdliły by nas fale i wiatr w gębę przez 24 godziny. O przeciwnym prądzie nie wspomnę. Czekamy więc na okienko pogodowe na Grenadzie i już zacieramy ręce przed zwiedzaniem. Same cuda. Ze względu na młodzieżowy wiek naszej córki i upierd z wózkiem, jedzeniem i innymi akcesoriami dziecka postanowiliśmy wynająć samochód na cztery dni i być gdzie trzeba. Właśnie płyniemy do Saint George’s gdzie zakotwiczymy i pognamy do wypożyczalni aut. Mamy nadzieję, że zwiedzanie zachwyci nas jak i relacja z niego zachwyci potem i Was. Dozo.
Jeszcze ciekawostka. Będąc na spacerze zerwaliśmy z drzewa owoc, którym kończyła się każda gałąź. Wielkości pięści, szary i może jadalny. Pozostawiliśmy go do dojrzewania na łódce. Dziś pękł i jakież było nasze zdziwienie kiedy rozsypały się z niego identyczne jak nasze klonowe popularne noski!
NOSKI
Wtorek, 5 maja
Ostatnio pisałam jak jeszcze była wizja gości, dziś już ich nie ma, oj jak ten czas szybko mija! Troszkę byli za krótko, bo trzeba było się spieszyć zanadto i nie można było przeciągnąć miłych chwil w danym miejscu, które wszystkim się podobało, a podobały się chyba wszystkie.
My dzięki temu zrobiliśmy kolejną rundkę wokół Grenadyn, a miła aura pozwoliła na wykonanie prawie w 100% zaplanowanego rozkładu jazdy. Było nad wyraz sympatycznie.
Wcześniej, przez Internet zamówiłam dla małej obrotowe krzesełko przypinane do stołu. Miałam straszne kłopoty z karmieniem jej bez tego. Krzesełko dotarło do Łomianek na czas, a dzięki temu i do nas. To się nazywa rewolucja w życiu, kto nie przeżył, ten nie wie!
DZIĘKI GOŚCIOM SIEDZĘ I SIĘ NIE BIEDZĘ (uwaga, w lewym dolnym rogu właśnie pęka owoc z noskami)
W niedzielę zostaliśmy w Prickly Bay. Niewiele było możliwości, niedziela to święto, wszystko jest lekko wymarłe. Dzięki temu trochę poleniuchowaliśmy, pogadaliśmy z rodziną przez skype.
Poniedziałek, oprócz marnej przygody z wyrzuconym telefonem, był bardzo roboczy. Porządki, sklep żeglarski, supermarket z myślą o wypłynięciu na Tobago, super lunch w chińskiej knajpie….
No właśnie. Ta chińska knajpa znajduje się o dwa kroki od słynnego Calabash. Okrzyczanego Calabash. Znowu Nelly zapędziła nas w kozi róg (bo to ona głównie go okrzyczała), a obok było coś, o czym nie miała pojęcia, a my niestety też nie. Zamiast wydłużania spodni i skrócenia portfela (niestety naszych gości), mogliśmy z czystym sumieniem wylądować w klapkach ostatniego wieczoru właśnie tam. Gdybyśmy tylko wiedzieli. To se ne wrati, Panie Havranek.
W DRODZE DO CHIŃCZYKA
Tak a propos Nelly i jej zaleceń. Obawiam się, że troszkę zelżała mi ochota na Tobago, które ona najbardziej „okrzyczała”. Albo boję się rozczarowania, albo po prostu męczarni, która trwałaby przynajmniej dobę. Płynąć pod wiatr i pod fale prawie 80 mil, dziękujębardzo, już raz tak płynęliśmy – z Wysp Dziewiczych na Saint Martin, ale w tedy Andrzej G. musiał zdążyć na samolot, nie było wyjścia. Dziś nie mamy żadnego przymusu. Wszystko zależy od Eli. Eli zechcemy tam popłynąć, eli nie.
Pogoda obserwowana na Internecie nie wskazuje na razie na zmianę kierunku wiatru. Przesunęliśmy się zatem z powrotem do St. George’s, stolicy Grenady. Stąd zamierzamy codziennie wybywać na ląd w celu jego dogłębnej eksploracji. Postanowiliśmy nawet wynająć samochód. Po raz pierwszy na wyspie, gdzie po brytyjskich panach ruch pojazdów jest lewostronny.
Tutaj nie mamy Internetu wi-fi, będziemy musieli zatem chadzać do kafejek, żeby mieć łączność. Jest to jedyny minus tego miejsca, bo poza tym podoba mi się najbardziej na Grenadzie. W oddali widać miasto, piękne, położone na pagórkowatym terenie z Fortem George na pierwszym planie. Fakt, jest tu wybitnie ładnie, wszystko jest zadbane, nie ma przestrzennego bałaganu (często łączącego się z teoretyczną biedą), który pojawiał się prawie wszędzie na innych wyspach. Widać, że tutaj dba się o czystość i estetykę ulic i domów.
Zakotwiczyliśmy przed portem, na Martin Point. Tutaj, na dodatek do tych estetycznych odczuć, woda jest w miarę przejrzysta i choć nie można tego nazwać rajem dla zapalonych snorkelling’owców, przyjemnie jest popływać wzdłuż wybrzeża. Tak, że połączenie tych wszystkich elementów z pewnością zagwarantuje nam miły pobyt na Grenadzie w oczekiwaniu na okienko pogodowe, żeby popłynąć w końcu (może) na Tobago.
Czasu zostało nam niewiele. Dokładnie za miesiąc już będziemy we Francji, a do Polski przylatujemy 11 czerwca, czyli dzień w dzień i prawie godzina w godzinę jak rok temu. Jaki rok! Przecież to było wczoraj! I Moana miała też 7 miesięcy, tyle że w brzuchu.
Dziękuję wszystkim za wpisy na blogu, szczególnie Panu S. Muszę przyznać, że niezwykle mnie bawią i są bardzo oryginalne.
Ale z tym Sawo? Być może, muszę to sprawdzić jeszcze. Oni tutaj, jak się okazało, nazywają ten nieznany owoc Sapodilla, może chodzi o to samo, nie wiadomo.
MOANA! DO KOSZA! 
Zakupiliśmy nową pralkę (na zdjęciu), stara, po pobycie przez pół roku na słońcu rozsypała się na kawałki. Oczywiście pierwszym praniem była Moana, której bardzo spodobała się miękkość plastikowego kosza.       
Czwartek, 7 maja
Sapodilla, oto nazwa potwierdzona przez straganiarkę, która nam dzisiaj sprzedała ich 7 sztuk za 5 dolarów EC (około 2 USD). Ale może w innych miejscach nazywają to Sawo. Who knows?
Zaczęliśmy eksplorację Grenady. Nie było to łatwe. Wyszukane wcześniej wypożyczalnie samochodów istniały tylko wirtualnie, a może otwierają się na straganach w momencie jak przypływa jakiś ferry. Tak że po rundce w mieście, lunchu ponownie w restauracji Nutmeg (znowu roti’s, tym razem ja z ryby, a Daru z krewetek) i wizycie w Muzeum Grenadyjskim (ciekawe, ale małe: na 250 m2 wszystkie eksponaty zakurzone i trochę zaniedbane. Przynajmniej nie zdążyliśmy się znużyć) postanowiliśmy pojechać autobusem na lotnisko. No gdzie jak gdzie, ale tam musi jakaś wypożyczalnia realnie istnieć.
Mały nawias. Restauracja, którą tak upodobaliśmy sobie w Saint George’s (i nie tylko my, bo jest zawsze pełna) nazywa się Nutmeg. Kto wie, co to takiego?
A więc nutmeg, to nic innego jak gałka muszkatołowa. Grenada jest nazywana wyspą przypraw, a ta jest tego symbolem (widnieje nawet na fladze). Fakt jest faktem, w supermarketach są całe działy przypraw, aż niewiarygodne. Króluje gałka, cynamon i curry. To też czuje się najbardziej w potrawach przyrządzonych w lokalnych knajpkach. Troszkę jak w Indiach? Hindusów też tu nie brakuje.
Wracam na lotnisko. Wydawało się opuszczone. Pomyśleliśmy, że jeśli nie ma aktualnie żadnego przylotu, to pewnie nie mamy co liczyć na otwarte stanowiska rent-a-car..
A jednak. Pierwsza agencja mówi nam, że brak wolnych aut, druga poleca sąsiada, idziemy więc do trzeciej agencji, lekko już zrezygnowani, a tam bardzo sympatyczny pan (Hindus?) przyznaje się do jednego wolnego auta. Mitsubishi Lancer. Wynegocjowalim (40 USD dziennie), pogadalim (co zwiedzać) , wyjechalim (na lewą stronę).
Daru radzi sobie świetnie z lewostronnym ruchem. Myślę, że też po kulku stłuczkach zaczęłabym się przyzwyczajać, ale na razie wolę nie ryzykować.
No i co, Grenada jak człowiek. Oceniasz po wyglądzie zewnętrznym, po tej fasadzie, którą widzisz w pierwszym rzędzie jak wysiadasz z promu, a tu w głębi jest tak samo zaniedbana jak wszędzie indziej. Oczywiście Yvan, czyli huragan, który przeszedł przez wyspę 5 lat temu, nie jest bez znaczenia, wszędzie widać rozwalone domy lub inne obiekty, położone na drodze niszczyciela. Ale poza tym, im dalej w głąb miasta i wszystkich innych miasteczek panuje taki sam nieporządek jak na innych „czarnych” (bez urazy) wyspach.
Oczywiście nie mówię o samym wyglądzie naturalnym wyspy, jest równie pięknie jak na St. Vincent, czy St. Lucie. Soczyście, zielono, różnorodnie. Owocowych drzew wszędzie pełno dookoła: mango, papaje, chlebowce, grejpfruty, cytryny. Tego najbardziej brakuje na tych mniejszych okolicznych wyspach (te wszystkie Canouan, Mayreau, Union, Carriacou), które z braku wysokich szczytów cierpią na brak opadów, a więc i na suszę, która nie daje szans na uprawę tych wszystkich życiodajnych roślin.
Dzisiaj wycieczkę rozpoczęliśmy od pikniku w Grand Etang Forest Reserve. Wybraliśmy się późno przez to (lub dzięki temu), że Moana słodko spała prawie do 9.00, a my, oczywiście, też. Stoły piknikowe zlokalizowane są nad samym stawem, a jest to już w okolicach 400 metrów n.p.m. Tak że temperatura mocno spadła, wręcz skłonna jestem przyznać, że żałowałam braku polara. Momentami wiało, a nawet mocno padało zacinając na nasz stolik, nasze potrawy i nas samych. Nie zepsuło nam to jednak w niczym przyjemności obcowania z tym miejscem, szczególnie, że zaraz po deszczu słonko ukazało swą twarz ogrzewając nasze zmarznięte ciała pokryte gęsią skórką. No tak, 26 st. C. to nie przelewki!
PIKNIK NA GRAND ETANG
Po napełnieniu żołądków zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem. Zdecydowaliśmy się na wejście na szczyt jednej z najwyższych gór: Mount Qua Qua. Godzina i pół w jedną stronę, razem trzy, no może trzy i pół, ok.
Wyruszyliśmy dzielnie, ale już po 15 minutach okazało się, że stałe opady i brak zadbania o ścieżkę powoduje wielkie zwolnienie tempa. Ja z Moaną na piersi niechętnie marzę o poślizgnięciu się na glinie i poszusowaniu na pupie gdzieś w otchłań. A trasa była właśnie gliniasto  - błotnista. Gdzieniegdzie jakieś marne stopnie, już rozmyte, albo po prostu stalowe kołki po nich, które w razie raptownego upadku mogły się okazać bardziej niebezpieczne niż pomocne.
Nie mniej jednak krajobrazy były cudowne. Ogromna zielona przestrzeń, w dole Grand Etang (czyli Duży Staw) z jednej strony, pozostałe góry i zatoki karaibskie z drugiej. Szczyt wydawał się niezbyt odległy.
PIĘKNIE
Jakże nie lubię rezygnować z takich wypraw! Ale tu zgodnie uznaliśmy, że jest to zbyt ryzykowne (buty, choć są to porządne górskie traktory, naprawdę jeździły nam po glinie jak na lodzie), a aura wskazywała następne opady na naszej drodze, które nie tylko mogły jeszcze bardziej popsuć warunki marszu, ale też absolutnie uniemożliwić zobaczenie czegokolwiek z samego szczytu. Sztuka dla sztuki? O nie!
Tak więc w połowie drogi postanowiliśmy odpuścić sobie Mount Qua Qua. Ben quoi! Zdarza się!
JUŻ SCHODZIMY
Zeszliśmy więc wolnym krokiem do centrum turystycznego Grand Etang, a tam centrum turystyczne w całej okazałości! Setki turystów właśnie wysypało się taksówek, które przywiozły ich tam prosto z promu, który przybijał do portu w St. George’s właśnie wtedy, kiedy my z niego wyjeżdżaliśmy. Wyglądaliśmy śmiesznie, zapewne, pośród nich w naszych obłoconych butach górskich, pocie na czole i dzieckiem na piersi. Oni byli czyści, pachnący, jedli lody i, uwaga znak rozpoznawczy, mieli białe adidasy i nieskazitelnie białe skarpetki. Gdy w pewnym momencie zaczepił nas sprzedawca koralików dla białych, Daru zapytał: zwariowałeś? spójrz na nasze buty! Oh, sorry, rzekł sprzedawca.
KACZY SZCZYT? QUA QUA
Wróciliśmy przez wschodnie wybrzeże, miasteczko Grenville. Zatrzymaliśmy się tam na spacer i na wymarzone piwo. Nie znaleźliśmy jednak nigdzie żadnego baru. Dziwne! Chyba lokalni mają inne priorytety, a turystów tu raczej niewielu.
MAGISTRAT W GRENVILLE
Sobota, 9 maja 
Wczorajszy dzień zaczął się wcześnie wrzaskiem Moany, którego nie można było zatrzymać. Piąta rano nie jest fajną godziną, zwłaszcza przy takim skowycie.
Mimo wczesnej pobudki wytarabaniliśmy się na wycieczkę dopiero po dziesiątej, a że zajrzeliśmy jeszcze do sklepu żeglarskiego zrobiła się szybko pora lunchu. Starym zwyczajem, można powiedzieć, zatrzymaliśmy się nad poznanym dzień wcześniej jeziorem, aby samotnie skonsumować nasze ulubione lunchowe smakołyki. Jak poprzednio dochodziły do nas dzikie wrzaski (nie Moany tym razem) i jak poprzednio żartowałem z Beaty, że tam są młyny i robią dużo mąki (monkey znaczy po angielsku małpa). Oczywiście Beatka, rozumiejąc żart popatrywała na mnie z niedowierzaniem.
Do czasu oczywiście, kiedy to małpka pojawiła się przy samochodzie.
TU ŻYJĄ TAKIE, PIRACKIE Z RAMIENIA. MĄKI.
Celem naszej wczorajszej wycieczki był zespół wodospadów Seven Sisters (siedem sióstr), które miały nas zauroczyć. Zauroczyły nas, to fakt, ale nie to zapamiętaliśmy z tej wyprawy. Droga do Siedmiu Sióstr nie była trudna, wiodła równolegle do rzeki położonej w dole stromego, głębokiego wąwozu. Z początku była bardzo daleko w dole, ale ponieważ my szliśmy w jej górę, to wzajemna zmiana wysokości szybko przybliżyła nas do siebie i usłyszeliśmy głosy wodospadów. Zobaczyliśmy tylko ostatnie dwa, pozostałe wymagały już rąk do wspinania, co z Moaną nie jest możliwe. Szliśmy sami i sami dotarliśmy na miejsce. Mało tu turystów, minęliśmy wprawdzie jedną parę z przewodnikiem, który doradził nam niezbyt długie przebywanie przy wodospadach, bo zamykamy, jak powiedział. A ja na to, zdziwiony - zakręcacie kurki?
Samotność i miejsce nam się podobały, a i zaletą wodospadów jest to, że są z wody i to chłodnej, nie omieszkaliśmy więc zanurzyć nasze gołe ciała w wodospadowych sadzawkach, ja w dolnej, Beata w górnej. Rozkosz.
DŻUNGLA I WODA
Posiedzieliśmy trochę, ponapawaliśmy się widokiem, trochę pożałowaliśmy pozostałych wodospadów i niemożności ich zobaczenia po czym udaliśmy się w powrotną drogę. Końcówka jej wiodła przez rodzaj małego całkowicie uprawianego płaskowyżu.
PŁASKOWYŻ UPRAW
Zatrzymaliśmy się tam na chwilę oglądając nieznane nam drzewo kiedy pojawił się wieśniak. Z maczetą, oczywiście. Jak ich widzę ciągle z tymi maczetami, mam wrażenie, że w końcu któryś machnie.  Ten jednak przyjaźnie tylko nią pomachał, a jego życzliwość potwierdziły różowe Crocsy. Już po chwili opowiadał nam i tłumaczył co to wszystko jest. Była to najpiękniejsza w życiu lekcja przyrody. Otóż drzewo, które nas zainteresowało to drzewo cynamonowe. Jego kora to znany nam wszystkim mielony cynamon. Nasz wykładowca, na dowód, odciął maczetą kawałek kory i dał powąchać. Cuda.
Potem opowiadał nam o gałce muszkatołowej, ale o tym już było wcześniej. Sama gałka podobna jest do kasztana, tyle że bez kolców. Z łupinki wydobywa się podobną brązową kulkę, która jest właśnie przyprawą, i tu uwaga, została przywieziona z Indonezji i poprawiona.
Były tam też wielkie owoce kakaowca. Wprawdzie już o tym pisaliśmy, ale są zadziwiające. Owoc kakaowca to podługowata kula koloru od zielonego przez żółty do ognistej czerwieni. W środku znajdują się nasiona absolutnie podobne do dużej główki czosnku tyle, że ząbki są pokryte meszkiem i są obślizgłe, ale też białe (gdzie to kakao, cholera?!). Po otwarciu takiego ząbka okazuje się, że jego środek to ciemno brązowy miąższ (brawo! jest czekolada) i trzeba mieć bardzo dużo wyobraźni zapachowej aby doszukać się czegoś zbliżonego do czekolady właśnie lub kakao. Ale jeśli w ogóle, to znalazłem tam śladowe ilości zapachu czarnej gorzkiej czekolady.
Mamy jednak jedną niejasność, o którą zapomnieliśmy zapytać. Wszyscy znamy moją ulubioną przyprawę zwaną w Polsce zielem angielskim. Po angielsku nazywa się ono „all spice” czyli wszystkie przyprawy i słusznie. Zawiera ono w sobie i goździk i cynamon i pieprz i wiele innych.  Wyczytaliśmy, że krainą tego zioła jest Jamajka. Tu nazywają je z hiszpańska pimiento (czy znów Kolumb maczał w tym palce?), ale potwierdzają all spice, a nam wygląda coś, że to są nasiona z drzewa cynamonowego. Sprawdzi się jeszcze. A z drugiej strony ciekawe to wszystko, isn’t it? Sprawdziliśmy, fakt, są to nasiona drzewa cynamonowego, rosnące trochę jak jarzębina, tyle, że nie czerwona.
CALLALOO, KAKOWIEC, MUSZKATOŁOWIEC, CYNAMON
Pożegnaliśmy naszego  przewodnika, oddaliśmy laski pożyczane zwiedzającym jako atrybut biletu, bo teren jest prywatny i drobna opłata jest pobierana za wizytę, po czym pojechaliśmy dalej na północ.
Chyba pierwszy raz w życiu ucieszył nas objazd. Główna droga była zamknięta i wyrzuciło nas na poboczne, górskie ścieżki. I to co zobaczyliśmy, to już żadne zdjęcie nie odda, pejzaże zapierające dech w piersiach z soczystą jak nigdzie zielenią, wysokimi porośniętymi górami, a jadąc graniami przypominaliśmy sobie równie piękne, aczkolwiek mniej zielone, mimo nazwy, krajobrazy z Wysp Zielonego Przylądka. Nie można było się napatrzeć.
Zderzenie z równie brzydką jak Grenville, Gouyave było smutne. Piwo na stojąco na skrzyżowaniu, zagryzane prażoną suchą kukurydzą. Można by było usiąść jak inni, ale trzeba byłoby mieć pustak.  Biednie i mało estetycznie.
Na Bubu wróciliśmy o zmroku i po załatwieniu Moany, czyli kąpieli i podaniu butelki mleka, zasiedliśmy do steków z grilla z sałatką zrobioną z zerwanej przy drodze zielonej papai, która będąc zieloną jest warzywem, a dojrzewając zmienia kolor na pomarańczowy i staje się owocem.
Ostatnio mieliśmy szczęście do filmów, same dobre: Tajemnicze życie słów (mocny), Lost city (o Hawanie), The lake house (Dom nad jeziorem), The quiet (Cisza – ja bym nazwał Córucha w związku z tematyką ojciec-córka, wiecie, te sprawy). Generalnie te tytuły polecamy. Polecamy też wcześniejszy, francuski, La vipere au poing (Żmija w garści?).    
Kolejny film się zakończył (śmieszny, niepodobny do tych, co za zwyczaj oglądamy, pastisz na wszelkie Hulki i Supermany, czyli „ My super ex-girlfriend” (łatwa, ale przyjemna rozrywka), więc korzystam z wolnej chwili i przypływu energii (po dobrym Vina Maipo Shiraz), żeby coś naskrobać
Po kolei.
Po wczorajszym dniu w pełni opisanym już przez Darunia, dziś ponownie wyruszyliśmy w teren. Wycieczka uległa pewnemu opóźnieniu z powodu poszukiwania Internetu przez mojego lubego, bo musiał dzwonić w pilnych sprawach, przy okazji uzupełnił bloga, a ja zrobiłam pranie. Oh lala, jakież to niezwykle ciekawe!
Udało się wyjechać koło południa. W planach mieliśmy wodospad Concorde po wcześniejszym lunchu w knajpce tuż obok. Wodospadów na Grenadzie jak mrówków: Seven Sisters, Annandale, Concorde i jeszcze przynajmniej z 10 innych, których nie pamiętam (jak przykazań).
Zacznę jednak od końca. Wycieczka po wodospad była fantastyczna, jak na razie najpiękniejsza na Grenadzie. Większość trasy bez wysiłku drogą pod górę, lekko kamienistą, dzięki czemu można było podziwiać piękno otaczającego w krąg świata  bez zatrzymanki. Czasami, może z 5 razy, przechodziło się po kamieniach przez potok, dodawało to smaku wycieczce. Ostatnie 100 metrów było trudne, bo po dużych głazach wzdłuż rwącego potoku zaraz przy wodospadzie. Generalnie było ok., tylko obecność Moany w nosidełku i odpowiedzialność matki spowolniały moje ruchy. Daru zawsze był blisko, żeby podać dłoń, tak że nawet z moim (nierozłącznym) pakunkiem dotarłam do celu.
CUDNY WODOSPAD CONCORDE I DARU JUŻ PO KĄPIELI
Na miejscu Daru dodał sobie przyjemności kąpiąc się przy wodospadzie, ale ja chciałam szybko (wodo)spadać z powodu komarów.
Jeden z najładniejszych wodospadów, jakie widziałam.
CONCORDE
Po drodze, to co już pisałam. Gałki, gałki, gałkami poganiają, trochę papaj i chlebowców, od zatrzęsienia mango. Stare plantacje bananowców, już opuszczone i zarośnięte.
Oddech na całego, przestrzeń i zieleń dookoła aż przepełnia chlorofilem, a śpiew ptaków (i krzyk małp?) towarzyszył każdemu krokowi.
Wcześniej lunch zjedliśmy w przydrożnej knajpce – supermarkecie (takim z dwoma regałami, ale tak się nazywa). Bez pytania, co chcemy jeść, dostaliśmy dwa zestawy dania w styropianowych pojemnikach. Otworzyliśmy, ojej dużo, ale co? Nie wiadomo było, bo wszystko żółte. Wszechobecne curry. Doszukaliśmy się kurczaka, ryby, banana, marchewki, chlebowca, jakiegoś rodzaju grillowanego ciasta w kształcie paluszków. Było lokalnie, dużo, pysznie i tanio. A trafiliśmy tam tak:
Podjechaliśmy do punktu wyjściowego wodospadu Concorde, gdzie dzień wcześniej widzieliśmy tablicę reklamującą knajpkę z „local food”. Już było późno, bo dochodziła pierwsza, żołądki dawały się we znaki, a miły pan, właściciel, oznajmił, że na razie nie ma nic do jedzenia, chyba, że ciastka. I to on właśnie polecił nam, żeby zjechać do głównej drogi, do owej przydrożnej knajpki. Nie żałowaliśmy.
Zjechanie tam, żeby za chwilę znów tu wrócić wiązało się jednak z pewnym stresem.
Otóż kilka kwadransów wcześniej wjeżdżaliśmy tą drogą. Pochłonięci pięknem krajobrazów, głodem żarła i napitku oraz pięknej wycieczki padliśmy ofiarą wąskiej drogi, gdzie asfalt na krańcach się już troszkę rozsypywał.
Crash, bum, bang i stoimy bokiem, jakby w rowie. Na szczęście nie po stronie spadku, tylko góry.
Ledwo zdążyliśmy zrozumieć co się stało, nadciągnęła grupka lokalnych maestro, co to zawsze pomogą. Wytarabaniliśmy się z samochodu i zaczęliśmy się zastanawiać, co z tym fantem począć. Wzywać dźwig? Ciągnąć liną?
Daru wymyślił, że najlepiej, gdyby zjawiło się tu jeszcze kilku takich supermanów i wszyscy razem może jakoś dadzą radę podnieść samochód i postawić go na jezdni. Zaznaczam, że mentosów nie mieliśmy.
Sprawa wyglądała mało ciekawie, samochód bokiem, pewnie cały wgnieciony, bo pewnie otarł się o skały, pewnie ma całe podwozie poharatane, pewnie jest za ciężki i nie da rady go wyciągnąć z tego (pa)dołu.
Paru chłopa się zebrało, samochód wyciągnęli, podwozie bez zarzutu, jeździ jak stary (lub jak nowy), jedyne co, to cienka czarna kreska wzdłuż lewych tylnych drzwi. Szczyńściorz, szczyńściorz, szczyńściorz.
W ROWIE, A NA PLECACH MROWIE
Tak więc, prawie nie naruszając porządku dnia, dojechaliśmy do bazy Concorde Falls.
Dzień był pełen emocji, tych negatywnych (no bo nerwy nas jednak dopadły w momencie „rowowania”) i tych pozytywnych. Zakończyliśmy go przemiłą kąpielą, z której i Moana skorzystała, w wodach Concorde Falls, ale tych tuż przy bazie. 6 metrów głębokości, rozbryzg wody na twarzy, zimne piwo tuż obok w knajpce. Fajowo.
WODA ZWANA SŁODKĄ
Nie mniej jednak tym, co by chcieli się wybrać na Grenadę (na tydzień) mówimy: nie jest to wyprawą życia. Jest pięknie (tak jak na wszystkich tych dużych wyspach karaibskich), ale nie ma nic takiego, co by usprawiedliwiało podróż na wakacje aż z Europy. Nawet plaże nie są atutem.
Tak to piszę troszkę cynicznie. Pamiętacie, jak niedawno pisałam o tym miejscu, „Tej Ziemi”, która stanie się moja jak tylko ją ujrzę. Chyba gdzieś w głębi duszy liczyłam właśnie na Grenadę (okrzykniętą przez Nelly). Ale to nie to. Mimo wszystkich jej zalet.
poniedziałek, 11 maja
Wczorajszy Dzień Matki był tu ważnym świętem. Podobnie jak w innych cywilizowanych krajach, jest to święto ruchome, aby zawsze było w niedzielę. Tu w drugą maja, we Francji na przykład w ostatnią, też maja. Wtedy dzieci odwiedzają rodziców bo nie pracują lub zapraszają do restauracji, jak to tu jest w zwyczaju. Jest to jedyny dzień w roku kiedy wszystkie restauracje są pełne i zarezerwowane od dawna. Na ulicach widać wtedy wystrojone staruszki, no bo i niedzielna msza no i ich dzień. Ludzie na ulicach się pozdrawiają, widząc mamy z dziećmi, życzą szczęśliwego Dnia Matki. Tak było w naszym przypadku, a raczej w przypadku Beaty.
Pierwszy raz zebraliśmy się i o dziewiątej siedzieliśmy już w aneksie i gnaliśmy do portu aby wykorzystać maksymalnie ostatni dzień wypożyczonego samochodu. Pyrkosz Pyrkosz (Word poprawia mi na dużą literę panie Witoldzie) i nie jedziesz. Z 50 metrów od Bubu zgasł nam silnik i mimo prób nie odpalił. Zanim wyjąłem wiosła pojawił się sąsiad i zaciągnął nas swoim aneksem z powrotem do Bubu.
Cholera jasna, Beatka ciągle mamrocze, że trzeba kupić nowy silnik, bo ten jest stary. Nowy to 1000 euro, a starość nie ma wiele wspólnego z ciągłym problemem gaźnika. Znów go rozkręciłem i znów był w nim błotny syf i zapchane dysze. Problemem jest benzyna. Wzięta jeszcze na St. Lucia jest zapewne złej jakości, co więcej, w tym klimacie wytrącają się w benzynie i oleju napędowym bakterie powodując zamulenie, wręcz zapchanie filtrów i dysz. Do zbiorników dieslowskich silników Bubu dolewam ciągle dodatek zabezpieczający, jednak o benzynie nie pomyślałem. Rozkręciłem więc wszystko i po wyczyszczeniu skręciłem do kupy. O mało też bym ten silnik wyrzucił, jedna z dysz tak już miała wyrobioną szparę na śrubokręt, że nie mogłem jej wykręcić. A dostać tu nowy gaźnik jest nie lada przygodą.
Dolałem więc środka antybakteryjnego do benzyny, aby za dwa dni sprawdzić co się dzieje w gaźniku, jeśli jest poprawa to ok., jeśli nie to zmienię benzynę, ale gdzie pozbyć się piętnastu litrów starej?
Silnik odpalił bez problemów, ale znów było po dziesiątej. Pognaliśmy na północ przez znane nam już brzydkie miasteczko, Gouyave do następnego: Victoria. Okazało się równie mało atrakcyjne, ale celem naszej podróży był Tufton Hall Waterfall, celem niejasnym. Wypytany na stacji benzynowej pan powiedział jak jechać dalej, i że wycieczka tam jest bardzo ciekawa lecz trasa nie jest oznakowana i czasem trudna do znalezienia w gąszczu. Na dodatek nie wzięliśmy nic do jedzenia, a po drodze wszystko było zamknięte. Po krótkim namyśle, wsłuchani w marsz żałobny kiszek postanowiliśmy jechać w miejsca gdzie wiedzieliśmy, że są jakieś hotele więc i restauracje, a tu wrócić kiedyś autobusem.
Trochę mnie ta Grenada wkurzyła. Prócz gałki i kilku bananów na krzyż, ludzie żyją tu z przyzwyczajenia i miłego klimatu. Pomyślałem o kraju mojego paszportu produkującym najszybsze pociągi, samoloty i niezłe samochody, skąd są rakiety wynoszące satelity, który sprzedaje energię elektryczną produkowaną w atomowych elektrowniach, w którym dziedziną przynoszącą największą część dochodu narodowego jest turystyka. A tu – dno upadu, lub dziewiąty krąg szamba miejskiego, jak mawiał mój ex-teść. Mają co pokazać i na czym zarabiać i nie robią nic. Na drogach nie ma najmniejszych wskazówek, nie ma też żadnych nazw miast więc jadąc ze, słabą na dodatek, mapą wyspy trudno się wyznać. Zostaje tylko koniec języka za przewodnika. Trasy nie są oznakowane, nieprzygotowane, do atrakcyjnych miejsc nie ma często najmniejszej strzałki. Jak pomyślę o St. Lucia, Dominice czy nawet St. Vincent, to aż mnie trzepie, bo tak niewiele trzeba. Nawet miejscowi na to narzekają, ale niewiele robią.      
INFORMACĘ KAŻDY WIDZI, A RACZEJ JEJ BRAK – PUSTE GABLOTY
Pojechaliśmy więc dalej do miasteczka Sauteurs. Zabawna francuska nazwa – skaczący. Historyczne miejsce, w którym ostatni uciekający przed Francuzami autochtoni, Caribowie, popełnili zbiorowe samobójstwo skacząc ze skały. W 1609 Anglikom nie udało się zwyciężyć Caribów, ale już w 1650 Francuzi z Martyniki ich pokonali, a pozostała reszta, dzieci, kobiet i mężczyzn właśnie skoczyła w przepaść.   Bardzo zabawna historia i nazwa.
SAUTEURS
W poszukiwaniu koryta skierowaliśmy się według tabliczki do Petite Anse Hotel. Miejsce okazało się urocze, a jego właścicielka jeszcze bardziej. Jak zobaczyła nasze rozczarowane miny po haśle fully booked, mamy komplet,  powiedziała, że na szybkie natychmiastowe jedzenie coś znajdzie. Wiadomo, Dzień Matki. Gdy rozkładałem krzesełko Moany, zapytała nas skąd jesteśmy, po czym nie pozwoliła już nam usiąść i zaciągnęła do kuchni.
To jest Antek, nasz szef, a to Renata, jego żona. Czasu starczyło tylko na krótką rozmowę, wiadomo tłum, a oni są w pracy. Bardzo mili i ciepli ludzie, doradzili nam też co zjeść. Ale spotkanie na końcu świata!    
ANTEK I RENATA, NO I DZIEŃ MATKI
Sam hotel to dzieło męża naszej miłej gospodyni, architekta. Pływali jak my, po czym osiedli na Grenadzie, a to wszystko z nudów. Angielski styl i atmosfera, luksus, no i jedzenie palce lizać. Beata miała Mai Mai na pół surowo z zadziwiającym i pysznym sosem, a ja giczkę jagnięcą duszoną. Pychota, ceny mniej, ale cóż, luksus kosztuje.
PETITE ANSE HOTEL I NASZE SMAKOŁYKI
Pozdrawiamy niniejszym Renatę i Antka, którym zostawiliśmy adres naszego  bloga.
W drodze powrotnej na południe wyspy postanowiliśmy trochę się przejść, aby nie spędzić całego czasu w samochodzie i przy okazji zobaczyć najwyższy na wyspie wodospad. I jak zwykle, nie mogliśmy go znaleźć. Dotarliśmy w góry, przeszliśmy się do końca drogi trzeba było zawrócić. Okazało się, że wodospad był przy głównej drodze i dwa razy koło niego przejechaliśmy. W końcu trafiliśmy na chłopaka, który powiedział, że nas tam zaprowadzi. Nie lubimy towarzystwa, chodzimy własnym rytmem i stajemy kiedy chcemy. Tym razem zgodziliśmy się i nie żałowaliśmy, bo młody człowiek opowiadał cały czas i to ciekawie pokazując różne okazy. Opowiadał też o mafii na Bronxie.
WODOSPAD MONT CARMEL
Samochód oddaliśmy w terminie, a miły właściciel wypożyczalni odwiózł nas do aneksu. Załadowani całym wycieczkowym sprzętem wróciliśmy na Bubu i kolację, tym razem bardzo lekką.
Teraz siedzimy w zamkniętej knajpce z widokiem na zatokę, prąd jest, ale nie ma nikogo, bo serwis jest od 15h00, tak, że ja piszę, Beatka rozmawia via Skype z Bartkiem i zaraz te słowa pojawią się na blogu.
wtorek, 12 maja
Właśnie wypłynęliśmy z Saint George’s w kierunku południowym. Potrzebna była nam już zmiana miejsca. Płyniemy na Hog Island na południowym wybrzeżu Grenady, ma być rafa i pięknie – się zobaczy. Ciągle myślimy o Tobago, jednak prognozy są niezbyt optymistyczne, a my nie pływamy dla katowania się tylko dla przyjemności więc poczekamy na lepsze czasy w nowych miejscach.
Wczoraj po południu wybraliśmy się na pieszą wycieczkę do Fortu Adolphus na Richmond Hill. W cholerę daleko i wysoko, ale mimo braku chodników i wielu kłótni związanych z moją odmową chodzenia z Moany wózkiem przy gnających samochodach, dotarliśmy tam przed zachodem słońca. Widok stamtąd jest imponujący 360 stopni, widać z niego na pierwszym planie dach więzienia usytuowanego trochę poniżej. Jest to zapewne więzienie z najlepszym widokiem na całym świecie. Niezłe pocieszenie.
Napatrzyliśmy się do woli, a kiedy już zaczęliśmy schodzić i gdy pierwsze krople ulewy dotarły na nasze karki, jakimś cudem pojawił się autobusik i nas zawiózł za jedyne 5 ECD pod daszek Jacht Klubu, przy kei którego stał nasz aneks. Przy piwku przeczekaliśmy ulewę po czym wróciliśmy na Bubu, którą Moana już rozpoznaje wydając za każdym razem okrzyk radości. Cóż, to nasz domek. Innego nie zna.
ZBIORNIK W FORCIE, WIĘZIENIE Z WIDOKIEM I W DOLE SAINT GEORGE’S
piątek, 15 maja
O godzinie 16h00 wyszliśmy w morze i płyniemy na Tobago. Świadome szaleństwo ścisnęło nam żołądki, bo zwykle szaleństwo nie jest świadome i nie ściska. Pchamy się z Bubu pod fale, pod wiatr i pod prąd. Fale są różne, główna zmarszczka ma po metrze, półtora, a pod nią idą te wielkie oceaniczne, które mają nawet do 4 metrów. Bubu pnie się na nie dzielnie aby po chwili zjeżdżać z nich z drugiej strony. Niektóre nie są okrągłe tylko szpiczaste i wtedy Bubu zawisa dziobem w powietrzu i spadając w dół rozbryzguje wodę na wszystkie strony i na siebie.
Beatka i Moana śpią na zewnątrz, Moana w swoim przenośnym łóżeczku pod stołem. Zaczęła z niego wychodzić, więc najbezpieczniej jest na podłodze, na dodatek pod stołem jest cień.
Trochę odzwyczailiśmy się od morza, znaczy nocy na nim płynąc. Małe Antyle są wspaniałym miejscem do pływania, bo odległości między wyspami pozwalają na swobodne dzienne przeskoki. Trynidad i Tobago to już Ameryka Południowa.
Przed nami noc na oceanie. Zawsze mówię, że w nocy się śpi, a nie pływa, ale jeśli tylko ocean pozwala to noce na nim mają swój urok. Półksiężyc pojawi się po 24 i będzie nam towarzyszył do rana, co jest  pozytywnym elementem.
Trochę nas martwi prąd równikowy, który z prędkością 3 węzłów będzie nas znosił na zachód, a my chcemy przecież płynąć na południowy wschód. Będzie zabawa od połowy trasy.
Ostatnie dni na Grenadzie spędziliśmy przy Hog Island, a raczej bardziej przy prywatnej Calvigny Istand w przesmyku chronionym rafą. Rafa była, ale mętna woda nie pozwalała na cieszenie się nią, cóż nie znaleźliśmy jeszcze atrakcyjnego miejsca do nurkowania na Grenadzie.
WSZYSTKIE TAKSÓWKI SĄ PRZEŁADOWANE
Wczoraj popłynęliśmy aneksem do mariny obok i udaliśmy się spacerowo na lunch do knajpki, o której wyczytaliśmy, że jest pięknie położona, tania i specjalizuje się w owocach morza. Knajpka była zamknięta. Pomaszerowaliśmy więc dalej i dotarliśmy do Ocean View, knajpki nad wodą, też specjalizującej się. Z morskich specjałów mieli kurczaka i … kurczaka. Czyli kurczak na dwa sposoby. Popijając piwo czekaliśmy na nasze duszone kurczaki, które przyszły lekko schłodzone. Ale smaczne było.
Korzystając z jazdy aneksem po zatoce (zmieniono benzynę, jeszcze raz wyczyszczono gaźnik i działa) popłynęliśmy do Clarkes Court Bay Marina. Nowa, w której pralki piorą na zimo. Piwo też mieli zimne, ale to dobrze, bo bez wiatru było gorąco. Niczego konkretnego nie dowiedzieliśmy się, a chodziło głównie o Clearence Out, aby płynąć na Tobago.
BUBU W PRZESMYKU
Jak zwiedzać, to zwiedzać. Minęliśmy Bubu i przedarliśmy się przez rafę przed nią się wynurzającą, po czym po chwili znaleźliśmy się w małej zatoczce, w której jacyś szaleńcy wybudowali ultra nowoczesną marinę i resort, a obiektem głównym mariny jest przytargany ze Szwecji statek latarnia. Piękny obiekt, który w gustowny sposób przystosowano i dziś znajdują się na nim biura mariny, jej świetlica, toalety i prysznice oraz droga i wykwintna restauracja. Na dachach są widokowe tarasy jest więc bajkowo.
PHARE BLEU
Na brzegu pobudowano eleganckie bungalowy i towarzyszące im obiekty. W większości jedne i drugie są puste, bungalowy więc wystawiono na sprzedaż. Nie pytaliśmy o ceny, choć ładnie tam. Już wiemy, że Grenada to nie nasze miejsce.
Wróciliśmy na Bubu i zdecydowaliśmy, że rano wypłyniemy w morze i pójdziemy z godzinę w kierunku Tobago. Jeśli ocean i wiatr okażą się akceptowalne to popłyniemy szybko do Prickly Bay, tam zrobimy Clearence i spadamy. Oczywiście w Prickly Bay Marina celnik wyparował i musiałem pojechać autobusem do Saint George’s aby załatwić sprawy. Załatwiłem, a po drodze kupiłem jeszcze pyszne sery. 
Dochodzi 22.00. Za nami 30 mil, przed nami jeszcze 50. Ok., pamiętam, jak zostało nam TYLKO 50 mil do Barbadosu pod koniec przepływania Atlantyku, toż to był już rzut beretem. Fakt, odzwyczailiśmy się, ale szybko przyzwyczailiśmy się z powrotem. Balansując ciałami udaje nam się wykonywać wszystkie czynności codzienne, nawet kąpiel Moany została rytualnie wykonana.
Nie jest najgorzej, fala przechodzi pod nami w miarę gładko, Bubu jest jednak bardzo dobrym statkiem morskim, bierze na siebie dzielnie wszystko pozwalając nam się czuć w miarę komfortowo. To znaczy głównie mnie, bo Daru troszkę zasmucony jakby, wziął nawet Travel Gum do żucia, kolację zjadł z niejasną miną, a teraz próbuje spać w kokpicie. Ja czuję się nieźle, więc ile mogę wezmę na swoje barki.
Moana usnęła słodko jak zawsze po kąpieli i butelce mleczka z kaszką. Nie było to ewidentne, bo od czasu wypłynięcia przejawiała jakby oznaki choroby morskiej, to znaczy zaczynała dziwnie płakać przy większej fali, wyglądało na mdłości. I tylko tatuś mógł przynieść ukojenie, tylko w ramionach Dara przestawała płakać. Cóż jak się ma takich fajnych tatusiów, to mamy czasami muszą zejść na drugi plan.
Idę zerknąć na horyzont.
Jest 8h30 i widać ziemię! Tobago, wyspa Robinsona Crusoe, wszyscy ją znamy. Tak naprawdę jest tylko pomysłem autora, ta prawdziwa wyspa i historia, na której bazował się Defoe, znajduje się na południowym Pacyfiku i nazywa się Wyspa Juan Fernandez.
Pisałem kilka godzin temu o urokliwych nocach na oceanie. Ta urokliwa nie była. Około pierwszej, kiedy Moana spała na dole, a Beatka w kokpicie, prawie zahaczyliśmy o napad. W przenośni i dosłownie. Piraci czy rybacy? Nie dowiemy się nigdy.
Jakąś godzinę wcześniej minął nas jakiś obiekt oświetlony tylko białą lampą i pognał daleko przed nas i zniknął więc przestał nas interesować. Nie mogłem spać przejęty olbrzymim tankowcem, których tu krąży pełno (Wenezuela o 100 km przecież), i który był na kolizji z nami. Widziałem go dobrze na komputerze, ale program pokazywał go tylko jako ikonę na mapie ze śladem i kierunkiem, ale, o dziwo, za żadne skarby nie chciał pokazać go na liście z prędkością i czasem przewidzianej kolizji. Ucieszyłem się gdy zobaczyłem, że wielki tankowiec zmienia kurs ustępując nam drogi, zgodnie z prawem morskim i włączyłem zresetowanie komputera.
W tym momencie zadzwonił minutnik, wyskoczyłem na zewnątrz wściekły, cholera, zapomniałem go przestawić i zapewne niepotrzebnie obudził już Beatę. I tak w pół kroku zamarłem - w odległości 100 m od nas stała nieoświetlona z 20-sto metrowa jednostka, której kontur był ledwo widoczny w ciemnościach. Jednocześnie, jak na filmie, zawył alarm jednego silnika, a zanim go wyłączyłem wył już drugi. Zaplątaliśmy się w liny.
Z lampą wyskoczyłem zobaczyć co się stało i wtedy tylko jedna myśl przeszła mi przez głowę – jaka świetna metoda na unieruchomienie jachtu przez piratów – położyć na wodzie w poprzek kierunku płynięcia pływające liny. Opłyną kadłuby pod spodem i ... śruby i stery mieliśmy zablokowane kilkoma linami zawiniętymi wokół nich, wcale nie jakimiś sieciami. Ciemno jak diabeł, księżyc gdzieś za chmurami horyzontu. Strach, do którego doszedł hałas przewalającego się bomu z żaglami. Jeśli to rybacy, dlaczego nie wezwali nas przez radio?
Beatka była już na równych nogach i szybko zrozumiała co się stało. Zbiegłem na dół, z jednego schowka wyjąłem kolbę karabinu, z drugiego zamek, tylko gdzie jest lufa? Po chwili wysiłku pamięci gdy lufa się już znalazła wpadłem na ryzykowny pomysł. Zmieniłem kolor koszulki, zapaliłem wszystkie światła i usiadłem na widoku wiedząc, że jesteśmy obserwowani.
Szybko i sprawnie złożyłem mój powtarzalny (5 starzałów) karabin Mossberg 12 mm z nierdzewki i włókna węglowego. Załadowałem go do pełna najcięższymi nabojami, których kilka poupychałem po kieszeniach - pierwszy raz w życiu byłem gotowy zabić każdego kto zbliżyłby się do mojej rodziny.
Łódką miotało tak niemiłosiernie więc zrozumieliśmy, że nie dość, że mamy zablokowane wszystko to drugi koniec którejś z lin jest zaczepiony do statku naszych napastników. Zrobiliśmy trochę ruchu na pokładzie, znów zmieniłem koszulkę i wróciłem w czapce, Beata podobnie. Byle sprawić wrażenie, że jest nas więcej.   
Co robić? Na mój pomysł zejścia do wody Beata krzyknęła, że to samobójstwo, przy tej fali i nocą?
Jednak przywiązany liną, zszedłem na drabinkę wrzuconą do wody z nożem nurkowym w garści. Beata świeciła, a ja zalewany falami znikałem co chwilę pod wodą cały czas trzymając się jednak lewą ręką uchwytu, stojąc na ostatnim stopniu drabinki zacząłem ciąć trzymające nas liny, zerkając też na intruza.
Obcy statek nie reagował, obracał się z nami, był raz z prawej, raz z lewej i pewnie patrzyli jak wiatr robi z nami co chce, pchając w kierunku przeciwnym do zamierzonego. Miotany przez fale, odcinam jedną linę, drugą, trzecią i nagle ciach, jakieś uwolnienie, ostatnia z lin strzeliła jak struna. Ok., nic nas nie trzyma.
Z trudem wychodzę z wody, przerzucamy foka, regulujemy grota i nabieramy prędkości. Beata walczy z zablokowanym sterem i po chwili krzyczy, że z wielkim oporem, ale działają.
Zaczynamy się oddalać. Co zrobią oni?
Nie idziemy już zamierzonym kursem, z silnikami szliśmy na żaglach ostro na wiatr, teraz ile można, co daje nam kierunek na Trynidad, a nie na Tobago. Nieważne, byle dalej. Obracamy się nerwowo, włączamy radar, który potwierdza oddalanie się od napastnika. Nabieramy prędkości i płyniemy, byle dalej i dalej. Pół mili, mila, półtorej, jak to powoli się dzieje, zerkam też na światła oddalonego o kilka mil tankowca i na radio, może jednak wezwać mayday i poinformować o zagrożeniu życia? Nie robię tego jednak, nikt już nas nie goni.
Napięcie spada. Uff. Byle do świtu. Wokół nas ocean, już oświetlony księżycem.
Pierwszą godzinę sterujemy na zmianę, koło jakby chodzi lżej, więc decydujemy się spróbować autopilota. Działa. I znów podsypiamy na zmianę – byle do świtu.
O 6 rano zdejmujemy żagle i stajemy w dryfie, a ja schodzę do wody. W szelkach przypiętych liną do Bubu, płetwach i masce. Miota znacznie, ale da się działać. Tylko jeden ster jest zablokowany, ale są przecież sprzężone. Po chwili śruby i ster są wolne od lin, które to trafiają do worka na śmieci. Liny są pływające, nie było by dobrze gdyby ktoś inny też na nie trafił.
Już tylko na silnikach ruszamy w obranym kierunku, który po godzinie jednak zmieniamy. Oj nie, nie płyniemy już na wschodni cypel, ale na zachodni. Drobna różnica 3 godzin płynięcia pod fale, jest dla nas zasadnicza. Mamy dość. 
(dopisek po latach: zapewne uratowała nas fala, dwie jednostki na morzu nie mogą się do siebie zbliżyć przy dużej fali, mają tak różny ruch, a próba przejścia z jednej do drugiej i to nocą jest niemożliwa. Czekali by do świtu.
Druga ewentualność, że kręcąc się tak z nami również sobie zaplątali linę w śrubę i stali się niesterowalni więc zostali w miejscu.)
niedziela, 17 maja 2009
Właśnie ubawiliśmy się do łez. Przeczytaliśmy w książce o rozwoju Trynidadu i Tobago, jak to ułatwiono procedury w celu przyciągnięcia turystów na jachtach.
Wczoraj przeszliśmy te procedury i musimy przyznać, że biurokracja w Polsce za czasów najczarniejszej komuny to mały pikuś w porównaniu z tym co zobaczyliśmy na Tobago. Wiedząc już, że są przewrażliwieni, zaraz po zaparkowaniu Bubu w Store Bay pognaliśmy na ląd. Dowiedzieliśmy się, że na lotnisku odległym o 1 km Clearence zrobić nie możemy, tylko musimy jechać do stolicy wyspy Scarborough. Nie mieliśmy tutejszej waluty czyli Trynidad i Tobago Dolar (TT czyli popularnie TiTi), ale okazało się, że te lepsze, czyli amerykańskie, przyjmowane są z miłą chęcią (o euro nie chcieli słyszeć) i bez problemów zapłaciliśmy setką za wodę i bilety autobusowe, a resztę wydano nam w TT prawie po kursie bankowym.
Czekając na autobus mający jeździć co 45 minut wsiedliśmy jednak do taksówki, która za jedyne 60 TT (=10 USD) zawiozła nas do celników. Tu okazało się, że najpierw należy iść do immigration. Przeszliśmy z zawieszoną w nosidełku Moaną te 300 metrów do portu wielkich wycieczkowych statków.
Byliśmy ostatnimi klientami bo właśnie zamykali. Sympatyczny hindus dał do wypełnienia kwity, jeden formularz w czterech egzemplarzach przez kalkę, taką niebieską, pamiętacie? Drugi w trzech, a potem jeszcze jeden w dwóch. Trwało, bo pan sprawdził każdy formularz i odpowiedzi na dziwne pytania w stylu: co robimy ze śmieciami? A kiedy wydawało się, że już zniecierpliwiona Moana ujrzy światło dzienne, pan zaczął wypełniać następny formularz, tym razem własny grupujący elementy z trzech moich poprzednich. Gdy skończył wziął paszporty i zaczął wbijać pieczątki i wpisywać w nie swoje tajemnicze znaki. Ucieszyliśmy się, że to koniec, ale miły pan, uśmiechający się ciągle do Moany i opowiadający nam o Tobago, tym razem z uśmiechem skierowanym do nas: jeszcze tylko wprowadzę to do komputera i zeskanuję paszporty i będzie po wszystkim. Minęła godzina. Wtedy też okazało się, że płynąc na północ do Charlotteville musimy mieć jeszcze dodatkowy dokument, inaczej będziemy musieli tu wrócić przed wypłynięciem. Dobrze wiedzieć. Pan, ubrany więcej niż po cywilnemu, zniknął w czeluściach biura, po czym wrócił z fotokopią jednego z dokumentów, którą dokładnie opieczętował i opisał. Na koniec wypisał rachunek opiewający na kwotę 100,00 TT, jak należy zrobić dobrze obsłużonemu klientowi, który spędził u niego półtorej godziny.
Dotarliśmy do biura celników. Tam inny miły pan, też hindus (a jest to druga co do wielkości grupa etniczna. Anglicy, po zniesieniu niewolnictwa, ściągnęli ich ze swoich kolonii do pracy w rozwiniętym wtedy rolnictwie) podał mi do ręki formularz w trzech egzemplarzach i kalki do niego, trzy mniejsze w formacie formularze po jednym egzemplarzu dla każdego członka załogi, oraz jeszcze jakiś inny. Wypisywania nie było końca. Na pytanie o broń napisałem, że brak, ale na pytanie o race napisałem, że mamy. No i się zaczęło,
On: Ile jest tych rac?
Ja: Nie wiem, takie pudełko, różnych, ale to jest obowiązek morskiego bezpieczeństwa. Według przepisów. Są na każdym jachcie.
On: Ale ile tego jest?
Ja: nie wiem, nigdy tego pudełka nie otwierałem. Na szczęście nie musiałem.
On: Hm, ok.,
Tak jakby był pierwszy dzień w pracy.
Potem było o chorobach, różnych. Chyba mieli nowy formularz bo i świńska grypa tam była. Normalny człowiek pisze w formularzu prawdę, że ma żółtą febrę, AIDS i świńską grypę, a potem podaje formularz z nadzieją, ze go wpuszczą. Ale bzdury. Ja miałem tylko cholerę, która mnie wzięła już w poprzednim biurze.
Jak poprzednio, pan zrobił swój formularz na bazie naszych, skrzętnie powpisywał dane do różnych zeszytów i komputera, po czym zaczął nam wyjaśniać:
Celnik: aby stąd wypłynąć musicie pojawić się ponownie, zrobić Clearence out.
My:  wiemy, ale zrobimy go w Charlotteville bo tam płyniemy i stamtąd dopiero wracamy do Grenady. 
Celnik: nie, zanim stąd wypłyniecie musicie zrobić Clearence out.
My: jak to? Przecież Charlotteville to Tobago.
Celnik: Tak, ale trzeba robić wejście i wyjście w każdym porcie.
My: Jak to? Zamierzamy się zatrzymać w wielu miejscach, zatokach, gdzie zapewne nie ma żadnych celników.
Celnik: Na to trzeba mieć specjalne pozwolenie.
My: jak to? Jak je zrobić?
Celnik: U mnie, jak wrócicie zrobić Clearence out.
My: To może my już popłyniemy, a możemy jutro? Jesteśmy wykończeni drogą.
Celnik:  O której jutro?
My: O… 14? Będzie dobrze?
Celnik: Dobrze
My: To wypływamy jutro i prosimy o pozwolenie na inne zatoki.
Podaliśmy nazwy wszystkich zatok na naszej drodze, celnik wpisał je na papier Clearence out i nakazał oddać go w Charlotteville zaraz po przypłynięciu. Minęła godzina i przyszedł czas na kwity. Ponieważ była sobota, a w weekendy i poza godzinami płaci się specjalną taksę opłata wynosi 253,00 TT. Brawo. Pan nie miał wydać, udałem się więc do sąsiednich obiektów sklepowo-restauracyjnych w celu rozmienienia stówki na pół, ale wszędzie mi odmówiono pomstując na urzędników państwowych. Miło. Wróciłem więc z wodą mineralną i piwem ze sklepu, no i skończyło się. Z kupą papierów wróciliśmy taksówką na Bubu, nie wspominając celnikowi, że wcale nie wypływamy, co więcej już nas nie ma bo nie stoimy w Scarborough. Mógłby jeszcze chcieć zobaczyć łódkę.
Aby godnie uświęcić przybycie na Tobago i do Ameryki Południowej zrobiliśmy T-bon steki na grillu i w akompaniamencie wina obejrzeliśmy film, po czym o 22h00 padliśmy do łóżek.
Dziś postanowiliśmy pójść na lunch zobaczyć co się na Tobago jada. Ze względu na Moanę i wygodę, zmieniliśmy system jedzenia. Czasami chodzimy na lunche do knajpek, wtedy wieczorem jemy kolacje skonstruowane jak zwykły sałatkowo-kanapkowy lunch na łódce.
Dopłynęliśmy aneksem do brzegu i idąc w stronę lotniska (wpadliśmy na pomysł, że może na lotnisku będzie informacja turystyczna) odległego o kilometr decydowaliśmy się długo. Wyboru zbytnio nie było, jest już po sezonie. W Europie i Stanach jest cieplej i mało kto ucieka do upału.
Zasiedliśmy w końcu w restauracji Iguana, z galerią obrazów na sprzedaż na ścianach. Niektóre były niczego sobie, mieliśmy czas je obejrzeć popijając piwo w oczekiwaniu na dania, do których dodatki zapewne robiły się od początku, jako, że byliśmy jedynymi gośćmi.
NA TOBAGO RESTAURACJO-GALERIA IGUANA
Zamówiliśmy to samo, kalmary w sosie ostrygowym. No i nie rozczarowaliśmy się, były to najlepsze kalmary jakie jedliśmy w życiu, stwierdziliśmy obopólnie.
NO I KALMARY PALCE LIZAĆ
Na lotnisku było wszystko, co nas zadziwiło. Lotnisko na Grenadzie przypominało Pyrzowice z czasów komuny, a tu, proszę, w informacji dostaliśmy foldery i mapy, w sklepiku kupiliśmy pamiątki, a z duty free nas wygnali jako, że nie mieliśmy wejściówek do samolotu. A w sklepiku z telefonami kupiliśmy za 25 TT kartę, którą doładowaliśmy też 25 TT mamy więc znów telefon, jako, że polski nie działa. Zapewne brak umowy między operatorami. Polaków tu nie ma.
W drodze powrotnej znaleźliśmy pralnię, podobno z ciepłą wodą oraz kafejkę internetową. Pralki tu są inne niż nasze europejskie. Zapewne ze względu na zbiorniki i panele słoneczne, pralki nie podgrzewają wody. Ciepła i zimna woda dochodzi do nich z zewnątrz. W większości pralni jednak nie dochodziła, albo nie było paneli, albo nie działał elektryczny lub gazowy bojler. Tu podobno wszystko działa.
ZAJRZELIŚMY DO COCO REEF – HOTELU Z KLASĄ
Wracając na Bubu, nie mogliśmy odejść od plaży, ze względu na falę przypływu. Nie dość, że nas zlało dokumentnie, to jeszcze przywaliliśmy silnikiem w skałki czego efektem była utrata mocy mimo wycia silnika. Myśleliśmy, że uszkodziliśmy śrubę, jest jednak gorzej. Śruba jest cała, za to porobiło się coś z przekładnią, na wstecznym wszystko jest ok., ale do przodu śruba przeskakuje, wiec nie kręci ze swoją mocą. No i kłopot. Instrukcja obsługi milczy, a ja nie mam (błąd, trzeba było znaleźć na Internecie rozkładówkę silnika) żadnych planów, ani wiedzy. Po zdjęciu śruby okazało się, że oś lekko chodzi do przodu i do tyłu. Nie mogłem jednak rozbierać kolumny nad wodą. Poza tym boję się, że po rozkręceniu szczelnych elementów nie będę mógł użyć jakiejś uszczelki powtórnie i będzie cyrk. Jutro sprawdzę czy możemy jeździć na wstecznym z silnikiem obróconym o 180 stopni.   
wtorek, 19 maja 2009
Wczoraj o dziwo śruba zadziałała i dotarliśmy na brzeg bez problemów. Usadowiliśmy się w pralni i kafejce internetowej w jednym, załatwiliśmy pranie, suszenie, telefony, zapis na blogu i zrobiło się południe. Nasza idea lunchu w knajpce okazała się trudna do zrealizowania, był poniedziałek i wszystkie wcześniej upatrzone knajpki były zamknięte. Wylądowaliśmy więc w Iguana Cafe jak dzień wcześniej co było dobrym pomysłem, menu lunchowe zostało kompletnie zmienione.
Jedzenie było pyszne więc z uśmiechem na twarzy i zakupami wróciliśmy do aneksu. Tym razem śruba nie kręciła jak należy, ale dotarliśmy na Bubu.
Trzeba powiedzieć, że jeśli chce się komuś obrzydzić miejsce, wystarczy wpuścić kilka skuterów wodnych. Strach pływać w wodzie widząc przelatujące z wielką prędkością i hałasem maszyny, którym towarzyszy często wrzask zawieszonej za facetem panienki.
Opuściliśmy więc nasze miejsce, opłynęliśmy wielką rafę aby zakotwiczyć w Bucco Bay, która wyglądała interesująco tylko na mapie, w rzeczywistości woda był mętna, otoczenie nijakie, dobre do spędzenia szybkiej nocy i popłynięcia dalej. Tak też zrobiliśmy.
Rano, zaraz po kawie odpaliliśmy silniki i przenieśliśmy się do Mont Irvine Bay, zatoki odległej o kilka mil. I warto było, woda była przejrzysta i pełna rybek, a obok znajdował się bardzo znany, osiemnasto dziurowy golf. Zaimponował on nam urodą, zwłaszcza, że był ogólno dostępny. Każdy trawiasty green był podobny do boiska ze sztucznej trawy i chodziło się po nim z wielką przyjemnością i bezszelestnym przesuwem wózka. Nasz spacer po nim skończył się Moany śniadaniem na trawie i piwem w klubie golfowym. Znów ta nieznośna lekkość bytu (M.Kundera – info dla niedokształtów) i dyskretny urok burżuazji (jako niedokształt nie pamiętam czyj to był film)
ŚNIADANE NA TRAWIE (C.MANET - info dla niedokształtów)
Wracając zakupiliśmy od rybaków mahi-mahi, która z grilla była więcej jak wyśmienita, a z bananem planteur wyborna. I tyle. Aha, banan planteur to banan, który jest warzywem i się go gotuje, smaży lub dusi.
środa, 20 maja
Tak naprawdę nic się nie dzieje. Codziennie przesuwamy się o zatokę na północny- wschód, pływamy, gramy w Scrabble, zwiedzamy. Z Mont Irvine Bay wyszliśmy aby tym razem zatrzymać się przy Plymouth w Great Courland Bay. I mówimy im razem bye bye. Kotwica nie złapała w mule dwa razy, a i miejsce nam niezbyt przypadło do gustu.
No i całe szczęście, bo nie dość, że znaleźliśmy miejsce godne nazwy „raj” (nazywa się Castara) to jeszcze po drodze złowiliśmy małego tuńczyka, który został częściowo pożarty na lunch w postaci surowej jako carpaccio, a reszta zostanie zjedzona na kolację. Jak widać żywimy się zdrowo, ryby i ryby, ale takich ryb, smacznych i świeżych, nigdy za wiele.
A JA TYKO KOKOSY I KOKOSY
Daru opisuje wszystko z prędkością wydarzeń. Ja w tym czasie albo myję podłogę, albo naczynia, albo karmię Moanę. Tłumaczę mu, żeby mi dał szansę, bo ja mam czas tylko wieczorem, po kolacji i po filmie, a i też muszę poczuć wezwanie mocium panie (Fredro, dla niedokształtów).
Przejście na Tobago, oprócz oczywiście przygody na samym środku, było nie najgorsze. Spania było niewiele, w związku z czym pierwszy wieczór i noc na miejscu były bez większych wrażeń z mojej strony.
Mamy nowy sposób na pływanie razem (tzw. snorkelling). Bierzemy Moanę do żółtego koła i nie dość, że możemy razem całą rodziną cieszyć się pływaniem, to jeszcze Moana robi nam za bojkę!
Generalnie pomysł super, tylko, że w Store Bay graniczyło to z nieodpowiedzialnością do x-potęgi. Skuter wodny za skuterem, sama bałam się, że będzie z nas miazga.
Od tej pory powtórzyliśmy to w Mont Irvine Bay z lepszym skutkiem, nie mówiąc o obecnej zatoce, gdzie cisza i spokój są wymarzone. Niewiarygodne, jesteśmy jedynym statkiem w Castara, oprócz nas tylko łodzie rybackie. Albo mamy szczęście, albo jest już po sezonie i  odwiedzających jachtów jest już bardzo niewiele.
Castara Bay to malutka zatoczka marzeń. Wokół zielone, i to zielenią tropikalną, góry, mała piaskowa plaża z palmami, kilka domów, a raczej willi, jakaś restauracja i nic więcej. Woda kryształowa, cisza, a za nami zachód słońca na bezchmurnym niebie. Czego chcieć więcej? Mnie wystarczy.
NIEZŁY RYBAK
Tobago jak na razie podoba nam się bardzo. Woda jest o wiele bardziej przejrzysta niż na Grenadzie, jest o wiele mniej turystów (tych na jachtach), ląd wygląda na bardziej zadbany (nie chcę się wypowiadać przed dokładnym zbadaniem). Nie żałuję decyzji, zostało nam 10 dni na resztę eksploracji, opowiem jak zobaczę co w trawie piszczy.
piątek, 22 maja
Moana skończyła 8 miesięcy, jeszcze kilka i zaczniemy już liczyć lata.
Czas spędzamy rozkosznie, wprawdzie pod wodą nic się nie dzieje, ale jest ciepła i kryształowa co sprzyja naszym wspólnym wyprawom dla zdrowia i radości Moany, która za każdym razem jak bierzemy jej żółte koło wydaje okrzyk zadowolenia.
Wczoraj zebrałem burę za opóźnianie naszego popłynięcia na ląd. W planach był spacer, a potem lunch. Było odwrotnie.
Moje opóźnianie spowodowane było obserwacją rybaków łowiących na sieć. Najpierw przepłynęli koło nas, taką niewielką wiosłową łodzią wypełnioną po brzegi siecią i pięcioma rybakami. Ledwo płynęli, ale dopłynęli pod skały po czym jeden wyskoczył na ląd i tam został z częścią sieci. Pozostali opływając skałki wrzucali sieć do wody, po czym z linami wyszli na ląd, a na łódce został tylko jeden, który zabrał tego ze skałki. Jak się szybko okazało, ci na łódce przydatni byli aby odciągnąć od razu zaplątaną o skały sieć. Pozostali powolutku ciągnęli na lądzie liny, podzieleni na dwie grupy. To tych grup, jak spod ziemi wyrośli i dołączyli następni do pomocy, jak i kobiety, które przyszły z koszami po ryby, i które też pomagały ciągnąć. Trwało to długo, wolnym krokiem, wygięci, przesuwali się do tyłu, a ostatni w szeregu, również powoli przechodzili na przód i tak w kółko.
Niektórzy z nich, rasta, z wielkimi workami na głowach wyglądali prześmiesznie, a ja zadawałem sobie pytanie, po co im takie włosy, nie widać ich, bo są zazwyczaj w workach, jedynie przeszkadzają, a i ciężar takiego wora jest niczego sobie. Musi być jakaś odpowiedź, co zresztą potwierdzają sklepy. Na całych małych Antylach widać w sklepach przywiązanie do włosów, w części z kosmetykami nie uświadczysz kremu do twarzy, za to dział produktów do włosów jest zawsze olbrzymi.
Ciągnęli więc liny, potem już sieć zataczającą coraz mniejsze kółko, aż kółko dotarło do plaży. Towarzyszył temu wrzask mew unoszących się nad siecią, mew śmieszek, które może już wiedziały i naśmiewały się z biednych rybaków. Wyciągnięta na brzeg sieć była pusta. Cóż, powtórzą jutro rano - upał stał się już niemiłosierny.   
CIĄGNIEMY, CIĄGNIEMY. O KURDE, A GDZIE RYBY?
Cofam wszystko co napisałem o życiu podwodnym, a raczej jego braku, w Castara Bay. Popłynęliśmy w południe na lunch do tej samej knajpki, czyli Boat House, usytuowanej przy północnej plażyczce - żarcie tam wyśmienite i niedrogie (dwa dania główne plus 6 piw Stag = 160 TT = 20 euro).
Przed jedzeniem usadowiliśmy się na plaży i popłynęliśmy we trójkę na pobliskie skałki. Cuda podwodne i bogata rafa. Tam też zobaczyliśmy olbrzymie French Angelfish, francuskie ryby anioły, okrągłe, granatowe, z żółtymi kropkami na tułowiu i obwódkami wokół oczu. Piękne, że aż żałowałem, że nie wziąłem aparatu. Spotkaliśmy też żółwia, który drążył głową w dziurze tak zawzięcie, że nie zauważył nawet naszej obecności. Dopiero kiedy zanurkowałem i zastukałem mu w pancerz, wyjął głowę z dziury i spojrzał na mnie karcąco: wolne żarty! 
CASTARA, SAMOTNA BUBU WIDOCZNA Z KNAJPKI BOAT HOUSE
Więcej nie piszę, obiecałem Beacie, która tylko sprząta i karmi dziecię, że dam jej szansę na napisanie czegoś.    
Mija siódmy dzień na Tobago. I czym dalej tym lepiej.
Oprócz Store Bay, chyba najbardziej znanego miejsca wakacyjnego, bo najbliżej lotniska i najbardziej znanych kompleksów hotelowych typu Coco Beach na Crown Point, reszta miejsc wydaje się być troszkę zapomniana przez świat żeglarski. Trochę jeszcze odczuliśmy cywilizację obok rafy w Bucco, potem już coraz spokojniej.
Na lądzie duże kompleksy hotelowe ustąpiły miejsca  tzw. guest house, czyli willom większym lub mniejszym, które wynajmowane są turystom. Ma to o wiele większy urok i nie sprawia wrażenia aż tak komercyjnego.
Ostatnie dwa dni w Castara były wprost niebiańskie. Byliśmy tam całkiem odcięci od świata. Małe miasteczko, główna droga, na szczęście nie zbyt obciążona ruchem, kilka sklepów, ale takich co to nic w nich nie ma. Przynajmniej nic, co by nas interesowało, na przykład wina lub…odżywek dla małej. To drugie jeszcze wystarczy na trochę, ale to pierwsze, o zgrozo, jak tak dalej pójdzie, będzie kiepsko, bo zapasy się kończą.
Wczoraj byliśmy na wycieczce. Chcieliśmy dojść na pobliski szczyt, widzieliśmy z oddali coś na kształt ścieżki. Wybraliśmy się jednak o niewłaściwej godzinie, bo zaraz po lunchu. Żar lał się z nieba, a pot za naszych ciał. Nie doszliśmy za daleko, na tyle tylko, żeby zobaczyć zatokę z góry i naszą Bubu wkomponowaną w lokalny sielankowy nastrój.
Wracając  zatrzymaliśmy się jeszcze, żeby kupić trochę warzyw i zaspokoić pragnienie.
Oto obrazek, szkoda, że nie mamy zdjęcia: w knajpce, gdzie się zatrzymaliśmy, barman przysypia przy stole, kucharz zasypiając strąca jakieś naczynie z blatu, a jedyny klient, który wolnym krokiem przyczłapał do najbliższego stołu zasnął zanim zdążył cokolwiek zamówić. Obok Moana śpiąca słodko w swoim wózku. I tylko my, jak nienormalni, próbowaliśmy trzymać fason, choć też chętnie zasnęlibyśmy na miejscu. Nie dziwota, że w takich klimatach nie ma klimatu do pracy.
Nadrobiliśmy po powrocie do domu leniuchując całe popołudnie. Laba jak rzadko kiedy.
Kolacja była wyborna, a to dzięki lunchowi, który zjedliśmy w knajpce przy plaży. Już opowiadam.
Wypatrzyliśmy kawałek plaży, przy północnym krańcu zatoki, gdzie fala była najmniejsza i uznaliśmy, że tam będzie nam najłatwiej dopłynąć aneksem. Akurat w tym miejscu była też jedyna knajpka, którą wcześniej wypatrzyliśmy przez lornetkę. To właśnie ten Boat House, o którym już pisał Daru. Trzeba było się wpisać na listę chętnych, bo bez tego marne szanse na posiłek (If you book, we will cook). Zapisaliśmy się więc i poszliśmy na krótką przechadzkę rozpoznawczą, żeby wrócić tam na posiłek mniej więcej za godzinę.
Zostaliśmy świetnie obsłużeni, jedzenie było przepyszne. Małe ośmiorniczki (squid) w sosie pikantnym (dla mnie) i bardzo pikantnym (dla Dara) z zestawem sałatek, fasolką po tutejszemu i makaronem zapiekanym z serem. Cudo. Zjedliśmy wszystko, ostał nam się jeno (wesele?) sos po naszych ośmiorniczkach.
Patrząc na pustą butelkę Moany po soku, wpadłam na pomysł, żeby oba sosy zlać do niej i zabrać, a wieczorem przyrządzić danie na ich bazie. Planowaliśmy spaghetti rybne, problem tkwił w tym, że nie znaleźliśmy w sklepach śmietany, a bez tego klapa. Jak pomyślałam, tak zrobiłam, a wieczorkiem nasz złowiony tuńczyk zaległ w zalewie po ośmiorniczkach z cebulką. Wymieszany z makaronem chińskim (czyli tak naprawdę z ryżem w postaci makaronu) przysporzył naszym podniebieniom niebywałej przyjemności.
Jak klient jest zadowolony to wraca. Ponownie więc dzisiaj skorzystaliśmy z pyszności serwowanych w Boat House i nie byliśmy rozczarowani.
Wcześniej odkryliśmy dodatkowy plus dopełniający już całkowicie uroku zatoki w Castara. Zaraz przy plaży, przy której zostawialiśmy aneks, odnaleźliśmy prawdziwy raj podwodny. Bardzo bogata rafa, setki ryb, którym królują właśnie wspomniane już przez mojego lubego ryby – anioły. W dorosłej postaci często „przechadzają się” parami, nie boją się ludzi, można do nich dość blisko podpłynąć, żeby poobserwować. Fakt, tych ryb wcześniej nigdzie nie widzieliśmy, tak że sprawiło nam niesamowitą przyjemność odkryć nowe kształty, kolory i zachowania. Szkoda, że Moana, dzielnie towarzysząca nam w swoim kole, nie ma jeszcze maski i fajki, z pewnością krzyczałaby z radości. Tak mniemam, ponieważ mała reaguje bardzo emocjonalnie na wszelkie żywe istoty napotykane tu i tam. Aż się trzęsie jak widzi pieska, podobnie reaguje na widok kota, czy owieczki. Naśladuje dźwięki wydawane przez mewy, śledzi też lot muchy. Nie wiem, czy tak mają wszystkie dzieci, ale fauna ewidentnie ją fascynuje.
Po nowych podwodnych oraz smakowych odkryciach w Castara postanowiliśmy podnieść kotwicę i przesunąć się 2 mile dalej, do Englishman’s Bay. Tutaj nawet łodzi rybackich już brak, bo i żadnego miasteczka nie ma przy brzegu. Wymarzone miejsce: po dwóch stronach strome skały zarośnięte tropikalną gęstą roślinnością, w głębi piękna plaża nakłuta palmami, tu i ówdzie wystające skałki, woda przejrzysta jak kryształ (ojej, ale my jesteśmy z tym pewnie już nudni), a w oddali początek lasu tropikalnego i dobiegający nas krzyk papug. I nikogo oprócz przygodnych dwóch taplających się osób. Już czuliśmy się panami całej zatoki, jak o zmierzchu śmiał dotrzeć tutaj też inny jacht. Chyba troszkę nas to Tobago rozpieściło.
ENGLISH MAN (IN TOBAGO, A NIE IN NEW YORK) BAY
Nie wiemy, czy zostaniemy tu jeszcze na następną noc, czy popłyniemy dalej. Wzywa nas głąb tutejszego Rain Forest Reserve i inne wycieczki, musimy tylko znaleźć dobrą bazę, żeby bezpiecznie zostawiać Bubu i aneks na całe dnie, i żeby było blisko do środków transportu. A zostało nam tylko pełnych 6 dni na tej cudownej wyspie.
sobota, 23 maja 2009
Dziś w trójkę popłynęliśmy nacieszyć się raz jeszcze bogatą rafą. Po drodze spotkaliśmy bardzo dużą rybę: nurka, to znaczy mężczyznę z tego jachtu, co przypłynął wieczorem, zaopatrzonego w butlę i podwodną kamerę. I właśnie filmował coś ogromnego poruszającego się przy dnie. Największa płaszczka jaką widzieliśmy, nawet przez moment pomyślałam, że manta, bo wiemy, że tutaj żyją takie. Ale była to kolosalnych rozmiarów southern stingray, czyli z tej samej rodziny, co jej mniejsze siostry, które stadami oglądaliśmy na Grenadynach.
Tutaj, oprócz setek ryb, zachwyca głównie różnorodność koralowców i wachlujących gorgon oraz różna kolorystyka w zależności od nasłonecznienia, jest czym napieścić oko.
Tym razem na ląd nie wychodziliśmy, nie było przyczyny. Z łódki te bajkowe krajobrazy zachowują wszystkie swoje cechy, a po wyjściu na brzeg czar czasami pryska, nie chcieliśmy ryzykować.
Postanowiliśmy popłynąć dalej po śniadaniu. Jako, że skończył nam się chleb „sklepowy” (a tak naprawdę po prostu spleśniał po tygodniu), Daru postanowił zakasać rękawy i upiec domowy chleb pełnoziarnisty. Nie trzymał się za bardzo przepisu, wymieszał składniki w proporcjach na oko i wyszedł jeden z najpyszniejszych wypieków jakie jadłam (a nie jestem za bardzo chlebową panienką). Nawet Moana zajadała się pierwszą w życiu piętką mrużąc oczy z przyjemności.
CUKIEREK CZY PIĘTKA? OTO JEST PYTANIE.
Właśnie dopływamy do następnej zatoki, Parlatuvier Bay. Znów skok był krótki, tylko 2 mile. Zobaczymy co przed nami kryje, z daleka wygląda zachęcająco. Jest naturalnie bardzo dobrze chroniona, tak że fala nie powinna nam przeszkadzać na kotwicowisku. Widzę też z daleka wzywającą mnie drogę wijącą się na szczyt najbliższego pagórka, może będzie ładny widok. Idę do kotwicy!
POCZĄTEK, COŚ SIĘ WPYCHA? TROCHĘ PÓŹNIEJ I DZIŚ RANO. COŚ SIĘ WSZYSCY STARZEJEMY.
niedziela, 24 maja
Beatkę wzięło, prócz pisania i na wspomnienia, wynalazła stare zdjęcia z Moaną, dołożyliśmy nowe i wyszedł kolaż pokazujący zaawansowanie wiekiem i zmianę kolorów skór naszych.
Zatoka i wioska Parlatuvier pamiętają stare francuskie czasy tylko nazwą. Ta okrąglutka zatoka, przymknięta od północy naturalnym falochronem w postaci skalnego i zielonego cypla, jest  wyborna i dobrze chroni od fal oceanu. Na środku bezpieczne piaskowe dno łatwo łapie kotwicę, po bokach skałki i rafa zapewniają atrakcje podwodne. Jesteśmy zachwyceni.  
PARLATUVIER – BUBU WŚRÓD ŁODZI RYBACKICH 
Wczoraj, po naszym lunchu wybraliśmy się aneksem na ląd. Przybiliśmy do widocznego na zdjęciu betonowego molo, które ma obniżenie i schodki ułatwiające życie pasażerom mniejszych łodzi. Na tym obniżeniu siedziały stare kobiety i łowiły ryby. Wszędzie pachniało rybami, jest to miejsce ich czyszczenia przez rybaków, jako, że jest tam bieżąca woda, która z resztą leje się bez umiaru. Widać, że za darmo i że jest jej wszędzie dużo. Wskazuje na to widoczna na zdjęciu, wpadająca do zatoki, rzeka. Pod molo krążyła wielka płaszczka pałaszująca rybne odpady.   Poszliśmy na spacer do wioski odwiedzając po drodze sklepiki i warzywniaki zostawiając zrobione w nich zakupy. Odbierzemy je wracając na Bubu, wszyscy już wiedzą, że to my, jesteśmy jedyną łódką i chyba jedynymi turystami.
Za radą sklepikarzy poszliśmy drogą na południe i wdrapaliśmy się na wzgórze mające same pozytywne punkty. Punkt widokowy na zatokę (z niego zdjęcie powyżej) i punkt sprzedaży piwa. Po schłodzeniu się ruszyliśmy w drogę powrotną, ale zafascynowani niespotykanym palmowym wzgórzem skręciliśmy w drogę w prawo (na zdjęciu) prowadzącą w głąb wyspy. Tam napotkaliśmy dom na sprzedaż, z widokiem na całą zatokę i morze. Ciarki nam przeszły…, kto wie?
NA SPACERZE – PALMOWE WZGÓRZE
Na drodze przy wiosce zatrzymał się samochód terenowy, podwieźć?. No nie, my lubimy chodzić. To się dobrze składa, jestem licencjonowanym przewodnikiem, może chcecie zwiedzić dżunglę? Już wiedzieliśmy, że przy takim zwiedzaniu jest tu obowiązek obecności przewodnika. Czemu nie, odpowiedzieliśmy z uśmiechem.
Ze względu na upał, umówiliśmy się na poniedziałek od 14.00 do wieczora, a na koniec przewodnik zabierze nas do siebie na drinka i pokaże papugi. Ta przyjemność kosztuje 400 TT czyli 50 Euro, czyli tyle co wynajęcie samochodu na jeden dzień lub 4 butelki chilijskiego wina, które tu kosztuje dwa razy drożej niż na Grenadzie. Ok.
Wieczorem, jako dodatek do jagnięcej kolacji spróbowaliśmy nowe warzywo polecone nam w sklepiku. Nazwy nie zapamiętaliśmy, kształtem przypomina długie zielone papryczki, ale nie ma z nimi nic wspólnego, ani smakiem, ani konsystencją. No nie da się go z niczym porównać, ale smakowało i jak sprawdzimy nazwę to napiszemy
Dziś rano popłynęliśmy wszyscy na rafę. Po drodze wpadliśmy w panikę, natrafiliśmy na murenę mutanta. Taki potwór z Loch Ness. Była kolosalna, my wiedząc, że mureny nie są zbyt sympatyczne, a ich ugryzienia, nie dość, że z jakimś jadem, to na dodatek są wyrwaną w sposób wykrętny częścią ciała gojącą się fatalnie, uciekaliśmy w podskokach, jeśli tak można powiedzieć. Jedynym pocieszeniem było to, że ta by nas nie pogryzła, by nas po prostu połknęła, taki to był potwór.
Na rafie, oglądając się jeszcze nerwowo, znaleźliśmy nasze francuskie anielskie ryby i tym razem, zadowolony i z naładowanym akumulatorem, zrobiłem jej zdjęcie, jak i królewnie z tej samej anielskiej rodziny Queen Angel Fish.
Jest niedziela, z kościoła dochodzą śpiewy, a wcześniej mieliśmy bardzo ekspresyjne i donośne kazanie. Za chwilę muzyka kościelna zastąpiona zostanie wszechobecną reggae. Oj Włodziusiu. Rzygam reggae!        
NO I UDAŁO SIĘ: FRENCH I QUEEN ANGEL FISH (francuskie i królewskie anioły)
No, no, okazało się, ze Polacy nie gęsi. Znaleźliśmy polskie nazwy do powyższych ryb, po lewej – ustniczek czarny, po prawej – nefrytek królewski. I kto to wymyśla?
Informacja dla zainteresowanych: pisałem o rasta i ich włosach. Właśnie Beatka mi czyta z książki,  wystarczy wstukać w googlach: rastafarianizm. Gandzia – palenie rytualne, niecięcie włosów – zbyt dokładnie pojęta biblia, a Bob Marley i reszta – to piosenki o afrykańskim królu nad króle, cysorzu z Etiopii co to czarnych od ucisku białych wyzwoli. Taki czorny Jan Owsik. To tak pokrótce.
Wymyśliłem też: rasta – bo zarasta.
wtorek, 26 maja Dzień Matki Polki
W niedzielę wieczorem kościół był jeszcze bardziej donośny, kapłan, plując zapewne, tak gorliwie i krzykliwie namawiał do dobrego jak zapewne Hitler do złego. Aż było nieprzyjemnie, nie lubię takich tonów. W tym, czy innym kierunku. Fuj.
W poniedziałek w południe przypłynęli rybacy z prośbą  o opuszczenie zatoki na godzinę, ponieważ zamierzają ciągnąć sieci. Zgodziliśmy się skwapliwie informując, że nie ma problemu, jednak dopiero za pół godziny bo właśnie zasiedliśmy do lunchu.
Wyszliśmy po naszym południowym śniadaniu, silniki pracowały ładując akumulatory, postanowiliśmy więc zajrzeć de sąsiedniej krwawej zatoki (Bloody Bay). Piękne miejsce, jednak i w niej rybacy ciągnęli sieci, więc weszliśmy tylko do połowy obserwując strome zielone zbocza i gdzieniegdzie ukryte na nich domy.
Gdy wróciliśmy do siebie, rybacy właśnie kończyli swoją pracę, czyli wyciągnięcie małych rybek, które przekładali do pływającej siatki, aby mieć pod ręką przynętę na te większe.
Zarzuciliśmy kotwicę, a wtedy znów pojawił się jeden z nich i już mniej uprzejmie wyłuszczył nam, że miejsce, które wybraliśmy jest na środku i blokuje im pracę. A gdzie k… mamy się zaparkować jak wszędzie są wasze łodzie i boje z linami we wszystkich kierunkach? Tam, może tam. Ale tam jest rafa! No nie, rafa jest dalej, a tam jest piach. Ok., spróbujemy.
SIĘ CIĄGNIE
Klucząc między bojami i omijając pływające liny, już wiedzieliśmy, że normalnie na kotwicy się nie zaparkujemy. Nie ma dość miejsca na ruch łódki na wietrze wokół kotwicy. Trzeba będzie stosować nie lubianą przez nas metodę cumowania do brzegu. Ciągle żyje w nas wspomnienie Wallilabou na Saint Vincent gdzie o mało nie straciliśmy Bubu. Cyrkując na bocznym wietrze rzuciliśmy kotwicę i zaczęliśmy cofać się do plaży. Beatka, wskoczyła do wody i popłynęła na brzeg ciągnąc za sobą 50-cio metrową cumę. Trudne to, cuma jest ciężka, na dodatek ja na Bubu robię łódką ruchy bo znosi nas na rafę. Beatka dotarła wreszcie, wielokrotnie ciągnięta przez mnie w przeciwnym kierunku, na plażę. Cuma okazała się za krótka, biegnę więc do windy i luzuję łańcuch aby zbliżyć się do brzegu. Pod kilami jest metr wody, ale rzeczywiście sam piach. Beatka cięgnie z trudnością linę, obok czarny koleś, turysta, filmuje ją kamerą. Ma ubaw s…. Jak burłaki znad Wołgi, Beatka ciągnie linę i Bubu sama, zawiązuje szybko węzeł ratowniczy na palmie, ja zaraz potem naciągam łańcuch. Prawie stoimy, ale boczny wiatr ciągle nas pcha na rafę. Dobra, druga cuma do molo, Beata płynie znów do Bubu, zakłada płetwy, tym razem jest łatwiej. Drugą cumę zawiązuje do słupa molo. No teraz już nas nie spycha i możemy spokojnie przerzucić pierwszą, a potem tę z molo na drugą stronę. Zakładamy gęsią łapę (patte d’oie) na łańcuch, naciągamy całość. Stoimy. Ale mam dzielną kobitę!
Popijamy właśnie nasz codzienny wieczorny drink, rum, woda, sok z limonki i trochę cukru z trzciny dla mnie. Zawsze jak go przygotowuję, daję polizać limonkę Moanie, o dziwo zawsze ją chętnie liże, trochę się krzywi, ale raczej jest zadowolona. Lubi mocne smaki i jest chyba, po rodzicach, smakowo kwaśna.
Postanawiamy nie iść już na ląd. Trochę nas denerwuje tłumek miejscowych na plaży, dzieci skaczące po naszych cumach. Idziemy do sypialni na sjestę. Moana przysypia gdy nagle ktoś stuka w kadłub. Wychodzę, a tu na Bubu stoi koleś, lekko przekrwione oczy i chce nam przedstawić całą swoją rodzinę pływającą obok, żonę i piątkę dzieci, córki i synów, jestem Lawrence, mówi. Miło z jego strony, nic mu nie mówię o tym, że popełnił wielką gafę, że wszedł na terytorium innego kraju, że mogę wezwać policję, że tego się nigdy, ale to nigdy nie robi. To też jest przy okazji nasz dom, a nikt nie lubi jak mu obcy do domu nieproszony wchodzi.
Pod wieczór wszystko cichnie, zapada zmierzch, a w oddali słychać krzyki papug, zapowiadających nam jutrzejszą wycieczkę do dżungli.
BUBU PRZYKUTA DO PALM NA PLAŻY
Zmieniliśmy tryb życia, wstajemy o 6 rano i nie gnębimy Moany, aby jeszcze zasnęła. Tak więc w poniedziałek po siódmej, i już po kawie, wylądowaliśmy wszyscy na brzegu, z wózkiem, w celach wycieczkowych. O tej godzinie nie jest jeszcze gorąco i takie wypady są mile widziane. Jakimś cudem idąc w górę na wzgórze przy zatoce, skąd chcieliśmy ją zobaczyć z przeciwnej strony niż ostatnio, zboczyliśmy w stronę wody i trafiliśmy na ścieżkę, która była godna prawdziwej trasy wycieczkowej. Szkoda, że nie ma takich na tutejszych mapach.
Idąc wzdłuż wybrzeża, zawijaliśmy zakrętasy reliefu terenu, jako że ścieżka wiodła prawie poziomo, a teren, a to wcinał się jako żleb, a to wychodził w morze jako cypel.  Uszliśmy ze cztery kilometry i zobaczyliśmy Bloody Bay, w której byliśmy w niedzielę Bubu, a zaraz potem drewniane domki pod wynajem na pięknie utrzymanym terenie.
Kontynuowaliśmy dalej, mając nadzieję dotrzeć do zatoki i stamtąd wrócić asfaltem. Na drodze spotkaliśmy miejscowego z maczetą zbierającego mango. Jak się okazało Isaac jest wnukiem właściciela ziemi, który sprzedał ją Amerykanom. Poopowiadał nam o swoim pobycie w USA i takie różne. W dole była plaża, do której prowadziła ścieżka i dokąd chodzą goście z domków - Dead Men’s Bay, czyli zatoka umarłych ludzi.  W czasach naparzania się Anglików z Francuzami dużo ludzi zginęło w zatoce obok, czyli krwawej, a trupy składano właśnie tu w zatoce już umarłych. Brr.
Izaac zaproponował nam, że nas podprowadzi do przejścia przez rzekę, gdzie są głazy i z wózkiem będzie trudno, a skąd potem jest niezła droga właśnie do Bloody Bay. Poszliśmy kawałek, ale jak Isaac zaczął wycinać maczetą przejście nakazaliśmy wycofanie się z planu. Trochę przesadził.    
PIĘKNA DROGA Z PARLATUVIER DO DEAD MEN’S BAY I ISAAK WYCINA
Wróciliśmy kawałek razem, ja pomogłem mu nieść balię z mango, po czym on wrócił do Parlatuvier naszym szlakiem z balią na głowie, a my odbiliśmy w stronę głównej asfaltowej drogi, do której miała wieść przyzwoita ścieżka. Była przyzwoita tylko kawałek po czym zaczęła się dżungla, którą przebijaliśmy się, Beata z Moaną na rekach, a ja z wózkiem. Po godzinie dotarliśmy jednak do asfaltu i dalej z uśmiechem wracaliśmy na śniadanie. Była dopiero dziesiąta.
Gdy już byliśmy na pomoście podpłynęła do nas łódź i rybak zaczął coś Beacie klarować. Ja już zjeżony, myśląc, że znów im przeszkadzamy, dość agresywnie zapytałem w czym rzecz. A tu rybak mówi, że nam gratuluje, tak zaparkowany tu statek to on widział dawno temu, jak miał osiem lat i że to nie lada sztuka – chapeau bas! No naprawdę!
Wróciliśmy na Bubu zadowoleni z wycieczki i pochwały, a przygotowując posiłek robiliśmy to, co jest tu bardzo znanym zajęciem i po co przyjeżdża tu cała masa turystów. Mowa o turtle watching, czyli oglądaniu żółwi na plaży, które to o tej porze właśnie wykluwają się z jajek.    
NASZE TURTLE WATCHING (BARDZIEJ WHALE WATCHING!)
Wcinając lunch już myśleliśmy o naszej wycieczce do dżungli, na którą nasz przewodnik, Fitzroy miał nas zabrać o 13h30. I zabrał.
środa, 27 maja
Nasz pobyt na Tobago dobiega końca. Dziś rano uprzytomniłam sobie, że wypływając z Grenady zadaliśmy sobie pytanie, czy warto na dwa tygodnie tu przypływać, a tak naprawdę wielu ludzi ma tylko dwa tygodnie wakacji w roku i pewnie sobie takich idiotycznych pytań nie zadaje!
Zanim dojdę do wątku tam, gdzie Daru go porzucił, przyznam, że zostawiliśmy niechcący w niepamięci jedno bardzo miłe wydarzenie. Trzeba wrócić jeszcze do Store Bay, czyli do pierwszego kotwicowiska, które poznaliśmy na tej wyspie.
Rano, pijąc kawę zauważyłam dziwną zmarszczkę na płaskim morzu, potem drugą i trzecią. Potem coś wyłoniło się z tafli spokojnej wody. Co to? Płetwa grzbietowa delfina. Wpłynęły do zatoki całym stadem, poprzechadzały się wśród zaparkowanych statków, dały wszystkim nadzieję na zabawę, niektórzy natychmiast wsiedli do aneksów i pognali w kierunku tych morskich ssaków, a one po napaleniu wszystkich na niezły ubaw zapadły się pod ziemię, a raczej wodę. I nagle jak makiem zasiał, skubane! Ale miło było znów zobaczyć delfiny, już tak dawno nie mieliśmy z nimi do czynienia.
Zobaczyliśmy ponownie stado przepływając wczoraj z Parlatuvier do Charlotteville, ale te też nie zabawiły długo. Czas powrócić do historii tam, gdzie Daru ją zostawił.
Jak Fitzroya poznaliśmy już wiadomo, miał facet szczęście, że nas spotkał na drodze, bo od tygodnia nie miał ani jednego klienta, cóż martwy sezon dla Tobago już się zaczął. I my mieliśmy szczęście, bo dzięki temu dość szybko ułożyliśmy plan naszego działania realizując jeden z głównych celów, czyli wycieczkę po Parku Narodowym tropikalnego lasu.
Wyjątkowo nie oponowałam, że trasa zaczyna się u góry i schodzi w dół, a nie odwrotnie. Normalnie walczyłabym o przeciwny kierunek, tym razem jednak nasza poranna eskapada już zwiotczyła moje mięśnie i siły.
Fitzroy zawiózł nas na początek (lub koniec) trasy zwanej „Gilpin trail”, załatwiając po drodze w zaprzyjaźnionej zagrodzie (ostatni dom na pograniczu parku narodowego) odwiezienie jego samochodu tam, gdzie trasa się kończy (lub zaczyna). Mieliśmy około 4 km do przejścia wyznaczonym szlakiem. Tak naprawdę mogliśmy sami to zrobić, ale trzeba zachować rację bytu takich ludzi jak nasz przewodnik.
Rozczulał mnie Fitzroy zatrzymując się co kilka kroków w poszukiwaniu wzrokiem ptaków, które chciał absolutnie nam pokazać. Widać było, że zna tu wszystko, wie gdzie i co można zobaczyć, tylko, że akurat prawie wszystkie latające stwory pochowały się w czeluściach. Wypatrzył jednak wiodące gatunki, czyli ptaki mut mut, wydające niesamowite dźwięki ze swoich gardzieli, lokalny gatunek bażanta, czyli corico (który jest symbolem wyspy), kilka odmian kolibrów oraz piękne ptaki Yellow Tail: duże, czarne z żółtym dziobem i ogonem, które konstruują swoje gniazda wysoko w koronach drzew w postaci wiszących worków. Tam wychowują pisklęta, znosząc im dobrodziejstwa natury radośnie pokrzykując i wymachując skrzydłami. Widziałam jego szczęście, że mógł nam to pokazać. A my, oczywiście, docenialiśmy.
Zafascynowały nas lokalne mrówki, które mają tu i ówdzie przy szlaku całe swoje miasta (porównywalne z Nowym Yorkiem w odniesieniu do ludzi). Mrówki te żywią się liśćmi balisier, wycinają je skutecznie swoimi małymi szczękami, a kawałki dzielnie znoszą do swoich jam, żeby tam przetworzyły się w kompost i dopiero w tej postaci stały się odpowiednim produktem do konsumpcji i przetrwania. Czyli robią kiszonki. Niesamowite było widzieć jak wzdłuż naszej trasy biegła dobrze przez nie wydeptana ścieżka. Starałam się nie deptać.
Spotkaliśmy jednego kraba lądowego. Był duży i wyjątkowo agresywnie nastawiony do gości. Nieufny jakiś. Pokazywał swoje kleszcze i łypał złowieszczo na nas gdy próbowaliśmy zrobić mu zdjęcie. Odbyło się bez walki.
Po drodze widzieliśmy jeszcze żyjące tu nietoperze, dziury w zboczach zrobione przez mut mut’y w celach mieszkalnych, wiele gatunków drzew i krzewów. Informacja dla Pana S.: materiał na najlepsze kanu znajduje się w dużej ilości właśnie tutaj. Nazywa się bakanoa (kanoe?), drzewo o liściach podobnych do kasztanowca, ale o korze jasnej i w pręgi poziome. Już pierwsi Caribowie i Arawakowie używali tego surowca do produkcji swoich łodzi. W Polsce pewnie z tym krucho!
W oddali słyszeliśmy ciągle odgłosy wydawane przez papugi, ale jakoś nie mogliśmy ich dostrzec, gęste korony drzew przesłaniały nam widoki ku niebu. Nasz miły przewodnik zapewnił nas jednak, że naoglądamy się papug do woli w drugiej fazie wycieczki.
Jedyne, co psuło mi całą przyjemność wyprawy to chmary komarów pojawiające się natychmiast w razie choćby półminutowego przystanku. A jak tu nie przystawać! Żeby zobaczyć cokolwiek, trzeba stawać i to często. Moanę chroniłam jak mogłam własnym ciałem i pieluszką. Jej się upiekło, mi nie!
ZJEDZONE LIŚCIE I ŚCIŻKA WYDEPTANA PRZEZ MRÓWKI
KRAB WOJOWNIK I PTASZEK MUT MUT
Około 17.00 dotarliśmy do celu, zadowoleni, niezbyt zmęczeni, gotowi na dodatkowe atrakcje, które czekały nas w związku z papugami. Nasz przewodnik zabrał nas w tym celu po prostu do siebie do domu. Piękne miejsce! W górach, z widokiem na całą zatokę Bloody Bay oraz na roztaczający się powyżej las tropikalny. Teren pagórkowaty, pięknie przystrzyżony, dwie krowy, dwa psy, on jeden (coś wspomniał o żonie, ale nie uwierzyłam) i domek niewielki, ale wystarczający. Jak się ma na co dzień takie widoki, to i dom nie musi być duży, przestrzeń zewnętrzna absolutnie wystarcza.
Zaproponował nam piwo i rozkazał rozglądać się po koronach drzew. Faktycznie papugi goniły papugi. Przeważający kolor to zielony, dopiero po zobaczeniu rozpostartych skrzydeł można dobrze zaobserwować wcinający się w zieleń pomarańczowy kolor skrzydeł. Te papugi, to papugi nierozłączki, to znaczy łączą się w pary i do końca życia tak pozostają. Zawsze widzimy jak lecą parami, nigdy w pojedynkę (chyba, że owdowiałe). Żeby tak było z ludźmi!
NASZ PRZEWODNIK FITZROY I JEGO DOMEK W GÓRACH. B. ŁADNIE 
Do naszego domku wróciliśmy już po 18.00, czyli idealnie na rumowy aperitif. Sądząc po nieruszonych łodziach rybackich i zasiadujących na nich (w oczekiwaniu?) mewach, zrozumieliśmy, że żadnego połowu nie było i nasza zmiana miejsca nie była usprawiedliwiona. Trudno, wybaczamy, dzięki temu mamy następną technikę kotwiczenia tylko we dwoje całkowicie opanowaną.    
ŁAJBA KOŁO NASZEJ I MEWY SRALUCHY
Wczoraj wczesnym rankiem sprawnie zrzuciłam cumy z drzew, kotwica w górę i o 7.00 byliśmy już w drodze do Charlotteville. Płynęliśmy powoli nie forsując silników, produkując jednocześnie wodę i prąd. I ciągle pod wiatr i pod fale. Odkąd jesteśmy na Tobago, nawet nie pomyśleliśmy, żeby wciągnąć żagle.
Zależało nam, żeby być w tym miasteczku w tym właśnie dniu, ponieważ liczyliśmy na internet. Był akurat dzień Mamy, a my chcieliśmy osobiście złożyć naszym rodzicielkom życzenia. Zakupiona na początku karta telefoniczna okazała się mało skuteczna.
Internet znaleźliśmy i mimo spartańskich warunków udało się zadzwonić i uzupełnić bloga. Udało się też znaleźć jedyną knajpę w miasteczku, w której serwowano lunch. Tutaj nie ma zbyt dużo wyboru: fish or chicken. W sklepach podobnie.
Na kolację zakupiliśmy ponownie owo nieznane nam warzywo papryczko podobne. Tym razem dopytaliśmy się dokładnie sprzedawcy jak to to się nazywa. No i wiemy:
JUŻ WIEMY, NIEZNANE NAM WARZYWO TO OCHRO
Charlotteville nie wydało nam się tak piękne jak opowiadali nam niektórzy tutejsi (tak jak na przykład urzędnik w Customs w Scarborough, czy taksówkarz). Kilka marnych domków na krzyż, dwa sklepy, jedna knajpa (ale fuks!), na szczęście kafejka internetowa. W sklepach brak wina, o zgrozo. Będzie kiepsko.
Postanowiliśmy więc wyjść dziś na spacer trochę poza miasteczko, żeby zdobyć dodatkową aprecjację z tak zwanego dystansu. No i był to świetny pomysł.
Najpierw dotarliśmy do Fortu Campbleton. Tam dwie armaty i piękny widok na zatokę od południowej strony. Nasze nogi domagały się więcej, postanowiliśmy więc zejść z powrotem do miasteczka i przejść na wzgórze znajdujące się po drugiej stronie zatoki. Po drodze wstąpiliśmy do baru na piwo, no i zobaczyliśmy końcówkę nierównej walki futbolowej Manchesteru z Barceloną.
A potem zaczęły się schody do nieba.
Droga wiodła najpierw lekko w górę, była przystosowana dla rzadko przejeżdżających tędy, ale jednak, samochodów. Podobnie jak na początku wycieczki w Parlatuvier, kluczyła wzdłuż wybrzeża, a my rozkoszowaliśmy widokiem Bubu z różnych ujęć. Podobnie jak tam, dotarła do domków do wynajęcia ze ścieżką w dół, prowadzącą do małej, spokojnej plaży.
A my, jak to my, poszliśmy dalej i na szczęście Moana była tym razem w nosidełku, bo trasa bynajmniej nie była od tego miejsca przystosowana dla spacerówek. Była za to ewidentnie uczęszczana. Wiodła zakolami w głąb lasu, który, jakby na to nie patrzeć, był już też tropikalną dżunglą. W zasadzie mieliśmy podobne odczucia jak podczas naszej wycieczki z przewodnikiem, tylko tym razem byliśmy sami i mogliśmy się samodzielnie nacieszyć jak chcieliśmy odwiedzanymi miejscami. O proszę! Papuga, sama?
ALE KRZYCZĄ!
Szliśmy i szliśmy, licząc na dojście do wybitnego punktu widokowego, a tu ogrodzony domek i koniec! Nie szkodzi, spacer był tak piękny i bogaty w doznania, że na pewno go nie zapomnimy!
WOKÓŁ CHARLOTTEVILLE
Odczuwam spełnienie co do Tobago. Myślę, że zobaczyliśmy wszystko to, co zobaczyć powinniśmy. Omijamy Little Tobago, czyli wyspę usytuowaną na północno-wschodnim wybrzeżu, zwaną również Bird Paradise. Ptaków już naoglądaliśmy się sporo, a słyszeliśmy od nowo poznanych Holendrów, że kotwica tam nie trzyma, a fala wchodzi do zatoki uniemożliwiając spokojny pobyt. Omijamy też Bateaux Bay, czyli najbardziej rozsławioną przez Nelly zatokę. Kto zgadnie dlaczego?
Poznanego Holendra spotkaliśmy na pomoście, był na całodziennej wyprawie autobusami po wino do Scarborough, a że mu doradziliśmy gdzie ma zostawić łódkę, daliśmy fotokopie cenników i inne rady, więc odwożąc go na łódkę naszym aneksem, wyjął jedną flaszkę i dał nam w podzięce. Dzięki mu za to. Będzie dobre do dzisiejszego kurczaka z grilla.
Troszkę jestem zirytowana przez tutejszych urzędników. Przypłynęliśmy tu w sobotę. Jak „Pan Bóg nakazał” stawiliśmy się NATYCHMIAST w odpowiednich urzędach w celach dopełnienia formalności. Jako, że był to week-end słono przepłaciliśmy. OK.!
Teraz dowiedzieliśmy się, że jeśli chcemy wypłynąć w sobotę, to mimo tego, że Clearence out zrobimy jeszcze w normalne piątkowe godziny urzędowania, to i tak będziemy musieli zapłacić dodatkową opłatę, czyli overtime. Uważam, że tym razem, to już przesada, że ktoś tu wykorzystuje pozycję władzy. W związku z tym, jako, że kłócić się nie możemy (kto by się kłócił z władzą), postanowiliśmy wypłynąć dzień wcześniej, czyli nocą z czwartku na piątek. Dzięki temu będziemy mieli więcej czasu na zajęcie się naszym domkiem przed opuszczeniem go na Grenadzie.
Tobago polecam, nawet na tygodniowe wakacje. Jest naprawdę ciekawe, piękne, posiada gatunki ptaków, jakich gdzie indziej się nie zobaczy. Jest zadbane w miejscach publicznych, co do tej pory było rzadko spotykane: przy drogach są przystrzyżone trawniki, posadzone równo drzewka lub dekoracyjne krzewy, wszędzie pobudowane są murki – balustrady pomalowane na czarno-biało. Widać, że czyn społeczny został tu nieźle zmotywowany. Plaże są codziennie grabione, nie ma więc porozrzucanych śmieci. Pod względem estetycznym Tobago zyskuje u mnie pierwsze miejsce wśród wysp zawietrznych Małych Antyli. Jest różnorodne, ma niziny i góry z lasem tropikalnym, jest gdzie połazić. I pojawiła się pierwszy raz myśl, że może…..
Powiedzieć, że za tydzień o tej porze będziemy w samolocie. Nie do wiary!
czwartek, 28 maja
Beatka w nocy pisze, a ja rano. Ostatni dzień na Tobago właśnie się zaczął. Zatoczka  piratów, w której stoimy, otoczona dżunglą położona jest daleko od Charlotteville. Dzięki temu nie dochodzą do nas odgłosy walącej muzyki reggae wymieszanej z calipso, za to żyjemy odgłosami dżungli, wszechobecny krzyk ptaków i szum cykad.  Nasilają się one wieczorem i rano od świtu, co może też spowodowane jest ciszą nocną ostatnio bez wiatru. W każdym razie życie przy tych dźwiękach jest bardzo przyjemne, w przeciwieństwie do pobliskiej cywilizacji, która uwielbia walenie, jako że każdy samochód ma olbrzymie głośniki i oczywiście otwarte okna, a że z barów, a często i sklepów, dochodzi podobne walenie tworzy to niepowtarzalną atmosferę. Trzeba to lubić. My mamy overdose.   
Zaraz przebudzą się moje panie, wypijemy kawę i popłyniemy na rafę w przeciwną stronę niż wczoraj. Potem aneksem do miasteczka, w kafejce internetowej wrzucimy blog, sprawdzimy prognozę pogody na jutro, zjemy lunch (fish albo chicken) i pójdziemy zrobić Clearence. Bay, Bay Tobago.
piątek, 29 maja
4h40 - na morzu. Po czwartej, po ciemku, wypłynęliśmy z Charlotteville.. Beata i Moana śpią w najlepsze, oczywiście Beata wstała przy wychodzeniu z zatoki i podniosła kotwicę i żagle, potem padła, ma czas do szóstej, porannego mleka Moany.
Teraz świta, z zupełnych ciemności robi się szaro, widać już wielkość fal, które lekko z tyłu przetaczają się pod Bubu. Lubię te momenty, kiedy zaczyna się widzieć, w przeciwieństwie do zapadającej nocy kiedy to, zanim jeszcze gwiazdy czy księżyc nie oświetlą drogi, noc wylewa nam na twarz czarny atrament. Przez dłuższy moment płynie się wtedy w czeluść.   Ale człowiek jest nadwrażliwy w czasie samotności za sterem. Właśnie przed chwilą dwa delfiny wyskakujące kilka metrów obok mnie, tak mnie przestraszyły, że aż wstyd. Potem pojawiły się następne, potańcowały wokół Bubu i popłynęły w swoją stronę. Przyjemność patrzenia na nie wynagrodziła z nawiązką chwilowy strach. O latających rybach nie wspominam, wszędzie ich pełno, co chwilę wyskakują sprzed dziobów i odlatują na dziesiątki metrów i więcej.
Przeszedł też nad nami wielki cumulus, postraszył deszczem, spadła jedna, no może dwie krople i cumulus pognał dalej na zachód. Wschodzi słońce, jest 5h38.
Zboczyłem trochę z kursu, chcę zobaczyć nowo założoną boję meteorologiczną, o której wyczytaliśmy na tablicy ogłoszeń w Parlatuvier. Zabawne, że można znaleźć taki mały punkcik na środku morza, dzięki GPS-owi oczywiście. Cała załoga wyszła na pokład gdy ją mijaliśmy.
DZIĘKI TAKIM KOSMICZNYM STWORKOM WIEMY CO NAS CZEKA NA MORZU
Stwór taki podaje drogą radiową siłę i kierunek wiatru, ciśnienie atmosferyczne, wysokość fali morskiej i jej częstotliwość, a my te dane odczytujemy z Internetu i wiemy co się dzieje. Dzięki takim danym z wielu boi, programy komputerowe tworzą prognozę na najbliższe dni.
Jest dziewiąta. Wiatr 15 węzłów lekko z tyłu, tak jak i fala - wakacyjnie. Wokół nas tylko woda i pusty horyzont, otwieram pierwsze piwo, trochę wcześnie, ale jak się wstało o czwartej… . Z piekarnika pachnie już chleb pieczony na śniadanie, Moana niby śpiewa, a my gramy w Scrabble. Luksus panie! (brat Ramzesa).
A tak na wspomnienie Tobago:
NASZA TRASA NA TOBAGO – PRZYPŁYNĘLIŚMY NA DOLE Z LEWEJ
Właśnie mija nas Astro Chloe, tankowiec zmierzający do Singapuru, 333 m długości, 60 m szerokości i uwaga, zanurzenie 21,5 metra! – ale kolos. Te wiadomości dzięki AIS z komputera.
Grenada już tuż, tuż - dystans, który dwa tygodnie temu zrobiliśmy w 20 godzin, dzisiaj, z wiatrem i falą, w jedenaście. Jeszcze tylko dwie noce na boi w Saint David’s Bay i wyciągamy Bubu z wody. Dzielnie nam służyła od ostatniego jej wyjęcia trzy lata temu. Należy jej się dobre skrobanie i malowanie. I buziak w kadłub.
Beatka zrobi zapewne bilans naszej podróży od Gwadelupy, z której wypłynęliśmy w styczniu, ja umieszczę jeszcze zdjęcie Bubu w powietrzu i na tym zakończymy opowieść o tej części naszej podróży, ale jak to zwykle bywa w serialach - ciąg dalszy nastąpi (cdn) w październiku.
Mam nadzieję, że naszych przygód nie będzie brakowało wam wszystkim, wiernym czytelnikom jakimi zapewne jesteście. Dziękujemy za zainteresowanie, trzymanie czasami kciuków, miłe wpisy.
Zaczynając pisać ten blog myśleliśmy głównie o sobie, o pamięci, która zaciera szczegóły, trochę o rodzinie, teraz piszemy go też i dla Moany, aby ona mogła poznać detale swojego życia, którego przecież nie będzie pamiętała.
Nie przypuszczaliśmy, że zainteresuje on aż tak wiele innych osób, piszemy więc i dla was. Mam nadzieję, że to sprawozdanie z podróży dało coś więcej, prócz oderwania od spraw codziennych. Staraliśmy się odkrywać ten nowy świat pisząc o wszystkim, czasami też, może zbyt szczegółowo, o rzeczach, które dla szczurów lądowych nie są atrakcyjne. Może jednak ktoś, kiedyś, pójdzie w nasze ślady. I tego wszystkim życzę. That’s all folks. 


Komentarze