MAJ 2009 - GRENADA, SAINT VINCENT, TOBAGO
Sobota, 2 maja 2009.
No
nie było czasu na pisanie. Przepraszamy z dołu.
Po
przyjeździe Moniki i Tadeusza nasze życie wypełniło się programem, dla nich
zwiedzania, a dla nas odwiedzenia na pożegnanie naszych ulubionych miejsc: Chatham
Bay, Salt Whistle Bay, Tobago Cays i na sam koniec Sandy Island, z tego
większość nielegalnie.
Ze
względu na tak krótki pobyt naszych gości nie chcieliśmy robić Clearence
opuszczenia Grenady, potem wjazdu do Saint Vincent, żeby dwa dni później zrobić
znów stamtąd wyjazd, a dzień później
wjazd do Grenady. Kupa papierów po nic, ale ryzyko kontroli zawsze istnieje i
nawet nie chcę myśleć co by się działo gdyby takowa się pojawiła, możliwa jest
nawet konfiskata jachtu, jest to w końcu nielegalne przekroczenie granicy.
Jesteśmy jednak znów legalni.
W
zeszły poniedziałek po porannej kawie szybko dotarliśmy do Saint George’s,
stolicy Grenady w celach jej zwiedzenia i zrobienia zakupów na cały tydzień.
Miasto okazało się nader pięknie angielskie.
SAINT
GEORGE’S OD WODY
Iście
brytyjska architektura, uczniowie w mundurkach no i stary fort z którego widać
całe miasto o miłej, na dodatek, atmosferze.
SAINT
GEORGE’S Z FORTU
Na
lunch trafiliśmy do miłej knajpki położonej na piętrze, skąd roztaczał się
widok na port, a podane jedzenie zajadaliśmy, aż nam się uszy trzęsły. Na
przystawkę była zupa z callaloo, czyli coś na kształt naszego barszczu z
botwinki, tyle, że zmiksowane i nie z buraka tylko właśnie z liści callalou
(trochę podobne w smaku i kolorze do szpinaku). Była wybornie inna, tylko
Tadeusz często wychodził do WC, jakoś kolor zupy nie pasował mu do jego białej
greckiej koszulki. Drugim daniem był roti, czyli pierogowaty zawijas wypełniony
gulaszem z lambis (ci, co czytają to pamiętają, że to żyjące nadzienie wielkich
muszli) dla Beaty, Tadeusza i dla mnie, i wegetariański dla Moniki, która owoce
morza ceni w morzu. My byliśmy bardzo zadowoleni z wyboru.
ROTI
Z LAMBIS
Spacer
po mieście był bardzo miły, a Tadeusz nie mógł się nadziwić, że jest i pięknie
i czysto i wszystko zadbane.
AMERYKAŃSKI
REŻYSER (LODZIARZ?) Z GWIAZDĄ (KĄ?)
Taksówka
zawiozła nas pod miasto do centrum handlowego, godnego swojej nazwy i cen.
Zakupy zostały zrobione biegiem, chcieliśmy jeszcze tego dnia dopłynąć do
Halifax Harbour, małej zatoczki po zachodniej stronie Grenady, aby móc się
jeszcze wykąpać i spędzić tam noc.
Zatoczka
okazała się zacna i jako jedyni zakotwiczyliśmy tam przy zachodzie słońca. Dla
naszych gości była to wreszcie totalna ucieczka od cywilizacji.
Następnego
dnia okazało się, że czekający nas ocean chce pokazać nam kły. Tłukliśmy się
pod fale niemiłosiernie, jedynie wiatr, 20 węzłów, dawał nam nadzieję na
szybkie pokonanie 30-sto milowej cieśniny między wyspami. Zrezygnowaliśmy z
dotarcia do Ronde Island na śniadanie, które to w ekwilibrystyczny sposób
zjedliśmy płynąc.
Ku
uciesze wymęczonej załogi dotarliśmy przed zachodem słońca do Chatham Bay i
wizyta na rafie dopełniła dnia przed kolacją.
Dalej
działo się niewiele. Trochę płynięcia, dużo pływania na rafach, wspólne
Scrabble i przygotowywanie posiłków. Laba i piękna pogoda.
Najwięcej
korzystała Monika, której fascynację wycieczką widać na twarzy.
OCENA
EFEKTYWNOŚCI SZKOLEŃ, ŻE TEŻ LUDZIE TAKIE RZECZY PISZĄ (I CZYTAJĄ!)
Z Tobago
Cays, którymi wszyscy się bardzo zachwycili i gdzie było mało łódek, wygnał nas
deszcz i mocny wiatr, dzięki któremu dotarliśmy do Carriacou ekspresowo. Powtórzyliśmy
w Hillsborough wycieczkę do widokowego szpitala, a na noc zakotwiczyliśmy przy
Sandy Island w celu nacieszenia się tamtejszą rafą.
ZWIEDZAMY
Teraz
wracamy już na Grenadę, jest prawie cisza i oleisty ocean. Postanowiliśmy
dopełnić planu z przeciwnej drogi i zatrzymamy się na popas właśnie na Ronde
Island. Śniadanko, może kąpiel i dalej jazda na Grenadę. Stoimy, śniadanie!
Wtorek,
5 maja
Gości
już nie ma.
Na
pożegnalną kolację poszliśmy w sobotę do restauracji hotelu Calabash zaproszeni
przez wyjeżdżających w niedzielę o 5 rano, Monikę i Tadeusza z okazji imienin
Moniki. Restauracja ta polecona została nam przez Nelly i Francois jako cud
Grenady.
Na
początek cud się zdarzył - zostaliśmy wygnani z Tadeuszem, jako że nie przystoi
w takich klimatach pałętać się w krótkich spodniach. A klimaty były biało-czarne,
białe były obrusy i klienci, a czarni byli obsługiwacze i to w nadmiarze.
Znaczy ich było w nadmiarze, a nie, że byli czarni w nadmiarze. Za to biali
byli eleganccy, jak przystało na atmosferę kolonialną. My też byliśmy
eleganccy, koszulki białe, spodnie długie i jasne, jak trzeba, a na nogach…
klapki. Klapek nikt się nie czepiał, choć klapały. Zasiedliśmy w kadrze i
szybko przyszła nam niechęć do menu, a zwłaszcza do cyferek po prawej stronie
dań oraz listy win. Moana też jakoś odniosła się niechętnie i zamiast, jak to w
jej zwyczaju, zasnąć kamieniem, marudziła i marudziła.
Zamówiliśmy
i wszystko byłoby ok., gdyby w zestawie sztućców nie brakowało jednego
elementu. Po podaniu dań znaleźliśmy widelce, noże, ale brakowało lup. Lup, to
dopełniacz liczby mnogiej do słowa lupa, czyli szkło powiększające. Za to
obsługa! Palce lizać. I nie tylko. Zwłaszcza u kelnerek.
ELEGACKI
CALABASH I KLAPKI
Ogólnie
głodni zaspokoiliśmy nasze potrzeby już na Bubu w postaci płynnych wolnych
kalorii i udaliśmy się na krótki wypoczynek, który zakończył się pobudką w celu
nakarmienia Moany i odwiezienia aneksem naszych gości. Potem nastała cisza.
Za
to wczorajszy poranek był nerwowy. Zamiast kawy miałem słoną morską wodę. Przy gotowaniu
wody na kawę Beatka, swoim zwyczajem, zaczęła trzepać pościel, oczywiście za
burtę. No i wytrzepała … telefon komórkowy, który z pluskiem zniknął w otchłani
morskiej. Widząc przerażenie i panikę w jej oczach nie znalazłem sił, żeby
zabić, choćby wzrokiem. Wszystkie nasze zarezerwowane loty oraz kontakty są
powiązane z numerem tego telefonu. Innego nie mamy. W Polsce można by odtworzyć
kartę SIM szybko i dalej jazda, a tu?
Zszedłem
szybko w masce i płetwach do wody mętnej jak rozpuszczona w niej sraczka.
Ucieszyłem się i przestraszyłem, gdy ponad pięć metrów pod powierzchnią
znalazłem muliste dno. Kur…, no niech będzie kurde.
Wypłynąłem
równie szybko jak zapadłem w mętną czeluść. Kombinezon, ołów, kompresor, rury i
akwalung, rozkazałem. I miałem do tego prawo.
Nader
szybko znów zniknąłem się w mętnym łajnie, tym razem zaopatrzony w powietrze.
Pół metra nad dnem zataczałem kręgi, a trzeba nadmienić, że łódka stojąca na
kotwicy nie jest wmurowana i po chwili może być nawet dwadzieścia metrów od
miejsca, w którym była chwilę wcześniej. No i tak zataczałem te kręgi, potem
kratkę, na końcu wężykiem (dla śmiechu przez łzy Beatki), co jakiś czas
wynurzając się aby zobaczyć gdzie jestem. W miarę upływu czasu moja
determinacja malała. Każdy gwałtowny ruch wzbijał z dna pył, a i krabowe dziury
były większe od komórki. Nie dawałem za wygraną jednak i jakież było moje
szczęście gdy prawie zrezygnowany zobaczyłem upragniony przedmiot. Oczywiście
nie interesował mnie trup komórki jeno karta w niej. Z dumą wypłynąłem na
powierzchnię i gdyby nie brak głosu krzyk tarzana słychać by było w najdalszym
zakątku grenadyjskiej puszczy.
Komórkę
i kartę wrzucono do spirytusu, a ta ostatnia po wysuszeniu i włożeniu do
nowiutkiej najprostszej w budowie Nokii zadziała jak należy. Brawo ja!
Pojawił
się też problem górnego okienka w naszej sypialni. Rozsypał się jeden zawias, a
drugi zawisł na włosku. Po rozebraniu mój zachwyt nad angielską wykwintnością,
a raczej pokrętnością konstrukcji, nie miał granic. Po co robić prosto jak
można skomplikować? British? Wpadłem jednak na odpowiedź. Po udaniu się do
dużego żeglarskiego sklepu w celu zakupienia elementów zastępczych, no bo bez
okienka to też bez nawiewu, a to w tym klimacie tragedia, okazało się, że firma
Lewmar, którą z nazwy wymienię, sama już takowy element zastępczy zrobiła. I tu
uwaga! Nie spodziewajcie się przeprosin na źle odbitej instrukcji zamiany gówna
na mądre, tylko 42 USD bez VAT do zapłacenia za dwie małe tulejki.
Dla
wszystkich przedsiębiorców rada: produkujecie element niezbędny i trudny do
wymiany. Sprzedajcie go atrakcyjnie tanio. W elemencie tym zróbcie gówniany
detal co to padnie po gwarancji. Zamiennik tego detalu sprzedajcie drogo.
Dobre!
Wczoraj
na noc mieliśmy płynąć na Tobago. To Tobago od Trynidadu. Takie państwo składające
się z dwóch wysp na równi z Wenezuelą. Oj, z geografią to u was słabo. No i nie
popłynęliśmy. Prognoza pogody nas zemdliła podobnie jak zemdliły by nas fale i
wiatr w gębę przez 24 godziny. O przeciwnym prądzie nie wspomnę. Czekamy więc
na okienko pogodowe na Grenadzie i już zacieramy ręce przed zwiedzaniem. Same
cuda. Ze względu na młodzieżowy wiek naszej córki i upierd z wózkiem, jedzeniem
i innymi akcesoriami dziecka postanowiliśmy wynająć samochód na cztery dni i
być gdzie trzeba. Właśnie płyniemy do Saint George’s gdzie zakotwiczymy i
pognamy do wypożyczalni aut. Mamy nadzieję, że zwiedzanie zachwyci nas jak i
relacja z niego zachwyci potem i Was. Dozo.
Jeszcze
ciekawostka. Będąc na spacerze zerwaliśmy z drzewa owoc, którym kończyła się
każda gałąź. Wielkości pięści, szary i może jadalny. Pozostawiliśmy go do
dojrzewania na łódce. Dziś pękł i jakież było nasze zdziwienie kiedy rozsypały
się z niego identyczne jak nasze klonowe popularne noski!
NOSKI
Wtorek, 5 maja
Ostatnio
pisałam jak jeszcze była wizja gości, dziś już ich nie ma, oj jak ten czas
szybko mija! Troszkę byli za krótko, bo trzeba było się spieszyć zanadto i nie
można było przeciągnąć miłych chwil w danym miejscu, które wszystkim się
podobało, a podobały się chyba wszystkie.
My
dzięki temu zrobiliśmy kolejną rundkę wokół Grenadyn, a miła aura pozwoliła na
wykonanie prawie w 100% zaplanowanego rozkładu jazdy. Było nad wyraz
sympatycznie.
Wcześniej,
przez Internet zamówiłam dla małej obrotowe krzesełko przypinane do stołu.
Miałam straszne kłopoty z karmieniem jej bez tego. Krzesełko dotarło do
Łomianek na czas, a dzięki temu i do nas. To się nazywa rewolucja w życiu, kto
nie przeżył, ten nie wie!
DZIĘKI
GOŚCIOM SIEDZĘ I SIĘ NIE BIEDZĘ (uwaga, w lewym dolnym rogu właśnie pęka owoc z
noskami)
W
niedzielę zostaliśmy w Prickly Bay. Niewiele było możliwości, niedziela to
święto, wszystko jest lekko wymarłe. Dzięki temu trochę poleniuchowaliśmy,
pogadaliśmy z rodziną przez skype.
Poniedziałek,
oprócz marnej przygody z wyrzuconym telefonem, był bardzo roboczy. Porządki, sklep
żeglarski, supermarket z myślą o wypłynięciu na Tobago, super lunch w chińskiej
knajpie….
No
właśnie. Ta chińska knajpa znajduje się o dwa kroki od słynnego Calabash.
Okrzyczanego Calabash. Znowu Nelly zapędziła nas w kozi róg (bo to ona głównie
go okrzyczała), a obok było coś, o czym nie miała pojęcia, a my niestety też
nie. Zamiast wydłużania spodni i skrócenia portfela (niestety naszych gości),
mogliśmy z czystym sumieniem wylądować w klapkach ostatniego wieczoru właśnie
tam. Gdybyśmy tylko wiedzieli. To se ne wrati, Panie Havranek.
W
DRODZE DO CHIŃCZYKA
Tak
a propos Nelly i jej zaleceń. Obawiam się, że troszkę zelżała mi ochota na
Tobago, które ona najbardziej „okrzyczała”. Albo boję się rozczarowania, albo
po prostu męczarni, która trwałaby przynajmniej dobę. Płynąć pod wiatr i pod
fale prawie 80 mil ,
dziękujębardzo, już raz tak płynęliśmy – z Wysp Dziewiczych na Saint Martin,
ale w tedy Andrzej G. musiał zdążyć na samolot, nie było wyjścia. Dziś nie mamy
żadnego przymusu. Wszystko zależy od Eli. Eli zechcemy tam popłynąć, eli nie.
Pogoda
obserwowana na Internecie nie wskazuje na razie na zmianę kierunku wiatru.
Przesunęliśmy się zatem z powrotem do St. George’s, stolicy Grenady. Stąd
zamierzamy codziennie wybywać na ląd w celu jego dogłębnej eksploracji.
Postanowiliśmy nawet wynająć samochód. Po raz pierwszy na wyspie, gdzie po
brytyjskich panach ruch pojazdów jest lewostronny.
Tutaj
nie mamy Internetu wi-fi, będziemy musieli zatem chadzać do kafejek, żeby mieć
łączność. Jest to jedyny minus tego miejsca, bo poza tym podoba mi się
najbardziej na Grenadzie. W oddali widać miasto, piękne, położone na
pagórkowatym terenie z Fortem George na pierwszym planie. Fakt, jest tu
wybitnie ładnie, wszystko jest zadbane, nie ma przestrzennego bałaganu (często
łączącego się z teoretyczną biedą), który pojawiał się prawie wszędzie na
innych wyspach. Widać, że tutaj dba się o czystość i estetykę ulic i domów.
Zakotwiczyliśmy
przed portem, na Martin Point. Tutaj, na dodatek do tych estetycznych odczuć,
woda jest w miarę przejrzysta i choć nie można tego nazwać rajem dla zapalonych
snorkelling’owców, przyjemnie jest popływać wzdłuż wybrzeża. Tak, że połączenie
tych wszystkich elementów z pewnością zagwarantuje nam miły pobyt na Grenadzie
w oczekiwaniu na okienko pogodowe, żeby popłynąć w końcu (może) na Tobago.
Czasu
zostało nam niewiele. Dokładnie za miesiąc już będziemy we Francji, a do Polski
przylatujemy 11 czerwca, czyli dzień w dzień i prawie godzina w godzinę jak rok
temu. Jaki rok! Przecież to było wczoraj! I Moana miała też 7 miesięcy, tyle że
w brzuchu.
Dziękuję
wszystkim za wpisy na blogu, szczególnie Panu S. Muszę przyznać, że niezwykle
mnie bawią i są bardzo oryginalne.
Ale
z tym Sawo? Być może, muszę to sprawdzić jeszcze. Oni tutaj, jak się okazało,
nazywają ten nieznany owoc Sapodilla, może chodzi o to samo, nie wiadomo.
MOANA!
DO KOSZA!
Zakupiliśmy
nową pralkę (na zdjęciu), stara, po pobycie przez pół roku na słońcu rozsypała
się na kawałki. Oczywiście pierwszym praniem była Moana, której bardzo
spodobała się miękkość plastikowego kosza.
Czwartek, 7 maja
Sapodilla,
oto nazwa potwierdzona przez straganiarkę, która nam dzisiaj sprzedała ich 7
sztuk za 5 dolarów EC (około 2 USD). Ale może w innych miejscach nazywają to
Sawo. Who knows?
Zaczęliśmy
eksplorację Grenady. Nie było to łatwe. Wyszukane wcześniej wypożyczalnie
samochodów istniały tylko wirtualnie, a może otwierają się na straganach w
momencie jak przypływa jakiś ferry. Tak że po rundce w mieście, lunchu ponownie
w restauracji Nutmeg (znowu roti’s, tym razem ja z ryby, a Daru z krewetek) i
wizycie w Muzeum Grenadyjskim (ciekawe, ale małe: na 250 m2 wszystkie eksponaty
zakurzone i trochę zaniedbane. Przynajmniej nie zdążyliśmy się znużyć)
postanowiliśmy pojechać autobusem na lotnisko. No gdzie jak gdzie, ale tam musi
jakaś wypożyczalnia realnie istnieć.
Mały
nawias. Restauracja, którą tak upodobaliśmy sobie w Saint George’s (i nie tylko
my, bo jest zawsze pełna) nazywa się Nutmeg. Kto wie, co to takiego?
A
więc nutmeg, to nic innego jak gałka muszkatołowa. Grenada jest nazywana wyspą
przypraw, a ta jest tego symbolem (widnieje nawet na fladze). Fakt jest faktem,
w supermarketach są całe działy przypraw, aż niewiarygodne. Króluje gałka,
cynamon i curry. To też czuje się najbardziej w potrawach przyrządzonych w
lokalnych knajpkach. Troszkę jak w Indiach? Hindusów też tu nie brakuje.
Wracam
na lotnisko. Wydawało się opuszczone. Pomyśleliśmy, że jeśli nie ma aktualnie
żadnego przylotu, to pewnie nie mamy co liczyć na otwarte stanowiska
rent-a-car..
A
jednak. Pierwsza agencja mówi nam, że brak wolnych aut, druga poleca sąsiada,
idziemy więc do trzeciej agencji, lekko już zrezygnowani, a tam bardzo
sympatyczny pan (Hindus?) przyznaje się do jednego wolnego auta. Mitsubishi
Lancer. Wynegocjowalim (40 USD dziennie), pogadalim (co zwiedzać) , wyjechalim
(na lewą stronę).
Daru
radzi sobie świetnie z lewostronnym ruchem. Myślę, że też po kulku stłuczkach
zaczęłabym się przyzwyczajać, ale na razie wolę nie ryzykować.
No
i co, Grenada jak człowiek. Oceniasz po wyglądzie zewnętrznym, po tej fasadzie,
którą widzisz w pierwszym rzędzie jak wysiadasz z promu, a tu w głębi jest tak
samo zaniedbana jak wszędzie indziej. Oczywiście Yvan, czyli huragan, który
przeszedł przez wyspę 5 lat temu, nie jest bez znaczenia, wszędzie widać
rozwalone domy lub inne obiekty, położone na drodze niszczyciela. Ale poza tym,
im dalej w głąb miasta i wszystkich innych miasteczek panuje taki sam
nieporządek jak na innych „czarnych” (bez urazy) wyspach.
Oczywiście
nie mówię o samym wyglądzie naturalnym wyspy, jest równie pięknie jak na St.
Vincent, czy St. Lucie. Soczyście, zielono, różnorodnie. Owocowych drzew
wszędzie pełno dookoła: mango, papaje, chlebowce, grejpfruty, cytryny. Tego
najbardziej brakuje na tych mniejszych okolicznych wyspach (te wszystkie
Canouan, Mayreau, Union, Carriacou), które z braku wysokich szczytów cierpią na
brak opadów, a więc i na suszę, która nie daje szans na uprawę tych wszystkich życiodajnych
roślin.
Dzisiaj
wycieczkę rozpoczęliśmy od pikniku w Grand Etang Forest Reserve. Wybraliśmy się
późno przez to (lub dzięki temu), że Moana słodko spała prawie do 9.00, a my,
oczywiście, też. Stoły piknikowe zlokalizowane są nad samym stawem, a jest to
już w okolicach 400
metrów n.p.m. Tak że temperatura mocno spadła, wręcz
skłonna jestem przyznać, że żałowałam braku polara. Momentami wiało, a nawet
mocno padało zacinając na nasz stolik, nasze potrawy i nas samych. Nie zepsuło
nam to jednak w niczym przyjemności obcowania z tym miejscem, szczególnie, że
zaraz po deszczu słonko ukazało swą twarz ogrzewając nasze zmarznięte ciała
pokryte gęsią skórką. No tak, 26
st . C. to nie przelewki!
PIKNIK
NA GRAND ETANG
Po
napełnieniu żołądków zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej z tak pięknie
rozpoczętym dniem. Zdecydowaliśmy się na wejście na szczyt jednej z najwyższych
gór: Mount Qua Qua. Godzina i pół w jedną stronę, razem trzy, no może trzy i
pół, ok.
Wyruszyliśmy
dzielnie, ale już po 15 minutach okazało się, że stałe opady i brak zadbania o
ścieżkę powoduje wielkie zwolnienie tempa. Ja z Moaną na piersi niechętnie
marzę o poślizgnięciu się na glinie i poszusowaniu na pupie gdzieś w otchłań. A
trasa była właśnie gliniasto -
błotnista. Gdzieniegdzie jakieś marne stopnie, już rozmyte, albo po prostu stalowe
kołki po nich, które w razie raptownego upadku mogły się okazać bardziej
niebezpieczne niż pomocne.
Nie
mniej jednak krajobrazy były cudowne. Ogromna zielona przestrzeń, w dole Grand
Etang (czyli Duży Staw) z jednej strony, pozostałe góry i zatoki karaibskie z
drugiej. Szczyt wydawał się niezbyt odległy.
PIĘKNIE
Jakże
nie lubię rezygnować z takich wypraw! Ale tu zgodnie uznaliśmy, że jest to zbyt
ryzykowne (buty, choć są to porządne górskie traktory, naprawdę jeździły nam po
glinie jak na lodzie), a aura wskazywała następne opady na naszej drodze, które
nie tylko mogły jeszcze bardziej popsuć warunki marszu, ale też absolutnie
uniemożliwić zobaczenie czegokolwiek z samego szczytu. Sztuka dla sztuki? O
nie!
Tak
więc w połowie drogi postanowiliśmy odpuścić sobie Mount Qua Qua. Ben quoi!
Zdarza się!
JUŻ
SCHODZIMY
Zeszliśmy
więc wolnym krokiem do centrum turystycznego Grand Etang, a tam centrum
turystyczne w całej okazałości! Setki turystów właśnie wysypało się taksówek,
które przywiozły ich tam prosto z promu, który przybijał do portu w St.
George’s właśnie wtedy, kiedy my z niego wyjeżdżaliśmy. Wyglądaliśmy śmiesznie,
zapewne, pośród nich w naszych obłoconych butach górskich, pocie na czole i
dzieckiem na piersi. Oni byli czyści, pachnący, jedli lody i, uwaga znak
rozpoznawczy, mieli białe adidasy i nieskazitelnie białe skarpetki. Gdy w
pewnym momencie zaczepił nas sprzedawca koralików dla białych, Daru zapytał:
zwariowałeś? spójrz na nasze buty! Oh, sorry, rzekł sprzedawca.
KACZY
SZCZYT? QUA QUA
Wróciliśmy
przez wschodnie wybrzeże, miasteczko Grenville. Zatrzymaliśmy się tam na spacer
i na wymarzone piwo. Nie znaleźliśmy jednak nigdzie żadnego baru. Dziwne! Chyba
lokalni mają inne priorytety, a turystów tu raczej niewielu.
MAGISTRAT
W GRENVILLE
Sobota,
9 maja
Wczorajszy
dzień zaczął się wcześnie wrzaskiem Moany, którego nie można było zatrzymać.
Piąta rano nie jest fajną godziną, zwłaszcza przy takim skowycie.
Mimo
wczesnej pobudki wytarabaniliśmy się na wycieczkę dopiero po dziesiątej, a że
zajrzeliśmy jeszcze do sklepu żeglarskiego zrobiła się szybko pora lunchu. Starym
zwyczajem, można powiedzieć, zatrzymaliśmy się nad poznanym dzień wcześniej
jeziorem, aby samotnie skonsumować nasze ulubione lunchowe smakołyki. Jak
poprzednio dochodziły do nas dzikie wrzaski (nie Moany tym razem) i jak
poprzednio żartowałem z Beaty, że tam są młyny i robią dużo mąki (monkey znaczy
po angielsku małpa). Oczywiście Beatka, rozumiejąc żart popatrywała na mnie z
niedowierzaniem.
Do
czasu oczywiście, kiedy to małpka pojawiła się przy samochodzie.
TU
ŻYJĄ TAKIE, PIRACKIE Z RAMIENIA. MĄKI.
Celem
naszej wczorajszej wycieczki był zespół wodospadów Seven Sisters (siedem
sióstr), które miały nas zauroczyć. Zauroczyły nas, to fakt, ale nie to
zapamiętaliśmy z tej wyprawy. Droga do Siedmiu Sióstr nie była trudna, wiodła
równolegle do rzeki położonej w dole stromego, głębokiego wąwozu. Z początku
była bardzo daleko w dole, ale ponieważ my szliśmy w jej górę, to wzajemna
zmiana wysokości szybko przybliżyła nas do siebie i usłyszeliśmy głosy
wodospadów. Zobaczyliśmy tylko ostatnie dwa, pozostałe wymagały już rąk do
wspinania, co z Moaną nie jest możliwe. Szliśmy sami i sami dotarliśmy na
miejsce. Mało tu turystów, minęliśmy wprawdzie jedną parę z przewodnikiem,
który doradził nam niezbyt długie przebywanie przy wodospadach, bo zamykamy,
jak powiedział. A ja na to, zdziwiony - zakręcacie kurki?
Samotność
i miejsce nam się podobały, a i zaletą wodospadów jest to, że są z wody i to
chłodnej, nie omieszkaliśmy więc zanurzyć nasze gołe ciała w wodospadowych
sadzawkach, ja w dolnej, Beata w górnej. Rozkosz.
DŻUNGLA
I WODA
Posiedzieliśmy
trochę, ponapawaliśmy się widokiem, trochę pożałowaliśmy pozostałych wodospadów
i niemożności ich zobaczenia po czym udaliśmy się w powrotną drogę. Końcówka
jej wiodła przez rodzaj małego całkowicie uprawianego płaskowyżu.
PŁASKOWYŻ
UPRAW
Zatrzymaliśmy
się tam na chwilę oglądając nieznane nam drzewo kiedy pojawił się wieśniak. Z
maczetą, oczywiście. Jak ich widzę ciągle z tymi maczetami, mam wrażenie, że w
końcu któryś machnie. Ten jednak
przyjaźnie tylko nią pomachał, a jego życzliwość potwierdziły różowe Crocsy.
Już po chwili opowiadał nam i tłumaczył co to wszystko jest. Była to najpiękniejsza
w życiu lekcja przyrody. Otóż drzewo, które nas zainteresowało to drzewo
cynamonowe. Jego kora to znany nam wszystkim mielony cynamon. Nasz wykładowca,
na dowód, odciął maczetą kawałek kory i dał powąchać. Cuda.
Potem
opowiadał nam o gałce muszkatołowej, ale o tym już było wcześniej. Sama gałka
podobna jest do kasztana, tyle że bez kolców. Z łupinki wydobywa się podobną
brązową kulkę, która jest właśnie przyprawą, i tu uwaga, została przywieziona z
Indonezji i poprawiona.
Były
tam też wielkie owoce kakaowca. Wprawdzie już o tym pisaliśmy, ale są
zadziwiające. Owoc kakaowca to podługowata kula koloru od zielonego przez żółty
do ognistej czerwieni. W środku znajdują się nasiona absolutnie podobne do
dużej główki czosnku tyle, że ząbki są pokryte meszkiem i są obślizgłe, ale też
białe (gdzie to kakao, cholera?!). Po otwarciu takiego ząbka okazuje się, że
jego środek to ciemno brązowy miąższ (brawo! jest czekolada) i trzeba mieć
bardzo dużo wyobraźni zapachowej aby doszukać się czegoś zbliżonego do
czekolady właśnie lub kakao. Ale jeśli w ogóle, to znalazłem tam śladowe ilości
zapachu czarnej gorzkiej czekolady.
Mamy
jednak jedną niejasność, o którą zapomnieliśmy zapytać. Wszyscy znamy moją
ulubioną przyprawę zwaną w Polsce zielem angielskim. Po angielsku nazywa się
ono „all spice” czyli wszystkie przyprawy i słusznie. Zawiera ono w sobie i
goździk i cynamon i pieprz i wiele innych.
Wyczytaliśmy, że krainą tego zioła jest Jamajka. Tu nazywają je z
hiszpańska pimiento (czy znów Kolumb maczał w tym palce?), ale potwierdzają all
spice, a nam wygląda coś, że to są nasiona z drzewa cynamonowego. Sprawdzi się
jeszcze. A z drugiej strony ciekawe to wszystko, isn’t it? Sprawdziliśmy, fakt,
są to nasiona drzewa cynamonowego, rosnące trochę jak jarzębina, tyle, że nie
czerwona.
CALLALOO,
KAKOWIEC, MUSZKATOŁOWIEC, CYNAMON
Pożegnaliśmy
naszego przewodnika, oddaliśmy laski
pożyczane zwiedzającym jako atrybut biletu, bo teren jest prywatny i drobna
opłata jest pobierana za wizytę, po czym pojechaliśmy dalej na północ.
Chyba
pierwszy raz w życiu ucieszył nas objazd. Główna droga była zamknięta i
wyrzuciło nas na poboczne, górskie ścieżki. I to co zobaczyliśmy, to już żadne
zdjęcie nie odda, pejzaże zapierające dech w piersiach z soczystą jak nigdzie
zielenią, wysokimi porośniętymi górami, a jadąc graniami przypominaliśmy sobie
równie piękne, aczkolwiek mniej zielone, mimo nazwy, krajobrazy z Wysp
Zielonego Przylądka. Nie można było się napatrzeć.
Zderzenie
z równie brzydką jak Grenville, Gouyave było smutne. Piwo na stojąco na
skrzyżowaniu, zagryzane prażoną suchą kukurydzą. Można by było usiąść jak inni,
ale trzeba byłoby mieć pustak. Biednie i
mało estetycznie.
Na
Bubu wróciliśmy o zmroku i po załatwieniu Moany, czyli kąpieli i podaniu
butelki mleka, zasiedliśmy do steków z grilla z sałatką zrobioną z zerwanej
przy drodze zielonej papai, która będąc zieloną jest warzywem, a dojrzewając
zmienia kolor na pomarańczowy i staje się owocem.
Ostatnio
mieliśmy szczęście do filmów, same dobre: Tajemnicze życie słów (mocny), Lost
city (o Hawanie), The lake house (Dom nad jeziorem), The quiet (Cisza – ja bym
nazwał Córucha w związku z tematyką ojciec-córka, wiecie, te sprawy).
Generalnie te tytuły polecamy. Polecamy też wcześniejszy, francuski, La vipere
au poing (Żmija w garści?).
Kolejny
film się zakończył (śmieszny, niepodobny do tych, co za zwyczaj oglądamy,
pastisz na wszelkie Hulki i Supermany, czyli „ My super ex-girlfriend” (łatwa,
ale przyjemna rozrywka), więc korzystam z wolnej chwili i przypływu energii (po
dobrym Vina Maipo Shiraz), żeby coś naskrobać
Po
kolei.
Po
wczorajszym dniu w pełni opisanym już przez Darunia, dziś ponownie wyruszyliśmy
w teren. Wycieczka uległa pewnemu opóźnieniu z powodu poszukiwania Internetu
przez mojego lubego, bo musiał dzwonić w pilnych sprawach, przy okazji
uzupełnił bloga, a ja zrobiłam pranie. Oh lala, jakież to niezwykle ciekawe!
Udało
się wyjechać koło południa. W planach mieliśmy wodospad Concorde po
wcześniejszym lunchu w knajpce tuż obok. Wodospadów na Grenadzie jak mrówków:
Seven Sisters, Annandale, Concorde i jeszcze przynajmniej z 10 innych, których
nie pamiętam (jak przykazań).
Zacznę
jednak od końca. Wycieczka po wodospad była fantastyczna, jak na razie
najpiękniejsza na Grenadzie. Większość trasy bez wysiłku drogą pod górę, lekko
kamienistą, dzięki czemu można było podziwiać piękno otaczającego w krąg świata
bez zatrzymanki. Czasami, może z 5 razy,
przechodziło się po kamieniach przez potok, dodawało to smaku wycieczce.
Ostatnie 100 metrów
było trudne, bo po dużych głazach wzdłuż rwącego potoku zaraz przy wodospadzie.
Generalnie było ok., tylko obecność Moany w nosidełku i odpowiedzialność matki spowolniały
moje ruchy. Daru zawsze był blisko, żeby podać dłoń, tak że nawet z moim (nierozłącznym)
pakunkiem dotarłam do celu.
CUDNY
WODOSPAD CONCORDE I DARU JUŻ PO KĄPIELI
Na
miejscu Daru dodał sobie przyjemności kąpiąc się przy wodospadzie, ale ja
chciałam szybko (wodo)spadać z powodu komarów.
Jeden
z najładniejszych wodospadów, jakie widziałam.
CONCORDE
Po
drodze, to co już pisałam. Gałki, gałki, gałkami poganiają, trochę papaj i
chlebowców, od zatrzęsienia mango. Stare plantacje bananowców, już opuszczone i
zarośnięte.
Oddech
na całego, przestrzeń i zieleń dookoła aż przepełnia chlorofilem, a śpiew
ptaków (i krzyk małp?) towarzyszył każdemu krokowi.
Wcześniej
lunch zjedliśmy w przydrożnej knajpce – supermarkecie (takim z dwoma regałami,
ale tak się nazywa). Bez pytania, co chcemy jeść, dostaliśmy dwa zestawy dania
w styropianowych pojemnikach. Otworzyliśmy, ojej dużo, ale co? Nie wiadomo
było, bo wszystko żółte. Wszechobecne curry. Doszukaliśmy się kurczaka, ryby,
banana, marchewki, chlebowca, jakiegoś rodzaju grillowanego ciasta w kształcie
paluszków. Było lokalnie, dużo, pysznie i tanio. A trafiliśmy tam tak:
Podjechaliśmy
do punktu wyjściowego wodospadu Concorde, gdzie dzień wcześniej widzieliśmy
tablicę reklamującą knajpkę z „local food”. Już było późno, bo dochodziła
pierwsza, żołądki dawały się we znaki, a miły pan, właściciel, oznajmił, że na
razie nie ma nic do jedzenia, chyba, że ciastka. I to on właśnie polecił nam,
żeby zjechać do głównej drogi, do owej przydrożnej knajpki. Nie żałowaliśmy.
Zjechanie
tam, żeby za chwilę znów tu wrócić wiązało się jednak z pewnym stresem.
Otóż
kilka kwadransów wcześniej wjeżdżaliśmy tą drogą. Pochłonięci pięknem
krajobrazów, głodem żarła i napitku oraz pięknej wycieczki padliśmy ofiarą
wąskiej drogi, gdzie asfalt na krańcach się już troszkę rozsypywał.
Crash,
bum, bang i stoimy bokiem, jakby w rowie. Na szczęście nie po stronie spadku,
tylko góry.
Ledwo
zdążyliśmy zrozumieć co się stało, nadciągnęła grupka lokalnych maestro, co to
zawsze pomogą. Wytarabaniliśmy się z samochodu i zaczęliśmy się zastanawiać, co
z tym fantem począć. Wzywać dźwig? Ciągnąć liną?
Daru
wymyślił, że najlepiej, gdyby zjawiło się tu jeszcze kilku takich supermanów i
wszyscy razem może jakoś dadzą radę podnieść samochód i postawić go na jezdni.
Zaznaczam, że mentosów nie mieliśmy.
Sprawa
wyglądała mało ciekawie, samochód bokiem, pewnie cały wgnieciony, bo pewnie
otarł się o skały, pewnie ma całe podwozie poharatane, pewnie jest za ciężki i
nie da rady go wyciągnąć z tego (pa)dołu.
Paru
chłopa się zebrało, samochód wyciągnęli, podwozie bez zarzutu, jeździ jak stary
(lub jak nowy), jedyne co, to cienka czarna kreska wzdłuż lewych tylnych drzwi.
Szczyńściorz, szczyńściorz, szczyńściorz.
W
ROWIE, A NA PLECACH MROWIE
Tak
więc, prawie nie naruszając porządku dnia, dojechaliśmy do bazy Concorde Falls.
Dzień
był pełen emocji, tych negatywnych (no bo nerwy nas jednak dopadły w momencie
„rowowania”) i tych pozytywnych. Zakończyliśmy go przemiłą kąpielą, z której i
Moana skorzystała, w wodach Concorde Falls, ale tych tuż przy bazie. 6 metrów głębokości,
rozbryzg wody na twarzy, zimne piwo tuż obok w knajpce. Fajowo.
WODA
ZWANA SŁODKĄ
Nie
mniej jednak tym, co by chcieli się wybrać na Grenadę (na tydzień) mówimy: nie
jest to wyprawą życia. Jest pięknie (tak jak na wszystkich tych dużych wyspach
karaibskich), ale nie ma nic takiego, co by usprawiedliwiało podróż na wakacje
aż z Europy. Nawet plaże nie są atutem.
Tak
to piszę troszkę cynicznie. Pamiętacie, jak niedawno pisałam o tym miejscu,
„Tej Ziemi”, która stanie się moja jak tylko ją ujrzę. Chyba gdzieś w głębi
duszy liczyłam właśnie na Grenadę (okrzykniętą przez Nelly). Ale to nie to.
Mimo wszystkich jej zalet.
poniedziałek, 11 maja
Wczorajszy
Dzień Matki był tu ważnym świętem. Podobnie jak w innych cywilizowanych
krajach, jest to święto ruchome, aby zawsze było w niedzielę. Tu w drugą maja,
we Francji na przykład w ostatnią, też maja. Wtedy dzieci odwiedzają rodziców
bo nie pracują lub zapraszają do restauracji, jak to tu jest w zwyczaju. Jest
to jedyny dzień w roku kiedy wszystkie restauracje są pełne i zarezerwowane od
dawna. Na ulicach widać wtedy wystrojone staruszki, no bo i niedzielna msza no
i ich dzień. Ludzie na ulicach się pozdrawiają, widząc mamy z dziećmi, życzą
szczęśliwego Dnia Matki. Tak było w naszym przypadku, a raczej w przypadku
Beaty.
Pierwszy
raz zebraliśmy się i o dziewiątej siedzieliśmy już w aneksie i gnaliśmy do
portu aby wykorzystać maksymalnie ostatni dzień wypożyczonego samochodu.
Pyrkosz Pyrkosz (Word poprawia mi na dużą literę panie Witoldzie) i nie
jedziesz. Z 50 metrów
od Bubu zgasł nam silnik i mimo prób nie odpalił. Zanim wyjąłem wiosła pojawił
się sąsiad i zaciągnął nas swoim aneksem z powrotem do Bubu.
Cholera
jasna, Beatka ciągle mamrocze, że trzeba kupić nowy silnik, bo ten jest stary.
Nowy to 1000 euro, a starość nie ma wiele wspólnego z ciągłym problemem
gaźnika. Znów go rozkręciłem i znów był w nim błotny syf i zapchane dysze. Problemem
jest benzyna. Wzięta jeszcze na St. Lucia jest zapewne złej jakości, co więcej,
w tym klimacie wytrącają się w benzynie i oleju napędowym bakterie powodując
zamulenie, wręcz zapchanie filtrów i dysz. Do zbiorników dieslowskich silników
Bubu dolewam ciągle dodatek zabezpieczający, jednak o benzynie nie pomyślałem.
Rozkręciłem więc wszystko i po wyczyszczeniu skręciłem do kupy. O mało też bym
ten silnik wyrzucił, jedna z dysz tak już miała wyrobioną szparę na śrubokręt,
że nie mogłem jej wykręcić. A dostać tu nowy gaźnik jest nie lada przygodą.
Dolałem
więc środka antybakteryjnego do benzyny, aby za dwa dni sprawdzić co się dzieje
w gaźniku, jeśli jest poprawa to ok., jeśli nie to zmienię benzynę, ale gdzie
pozbyć się piętnastu litrów starej?
Silnik
odpalił bez problemów, ale znów było po dziesiątej. Pognaliśmy na północ przez
znane nam już brzydkie miasteczko, Gouyave do następnego: Victoria. Okazało się
równie mało atrakcyjne, ale celem naszej podróży był Tufton Hall Waterfall, celem
niejasnym. Wypytany na stacji benzynowej pan powiedział jak jechać dalej, i że
wycieczka tam jest bardzo ciekawa lecz trasa nie jest oznakowana i czasem
trudna do znalezienia w gąszczu. Na dodatek nie wzięliśmy nic do jedzenia, a po
drodze wszystko było zamknięte. Po krótkim namyśle, wsłuchani w marsz żałobny
kiszek postanowiliśmy jechać w miejsca gdzie wiedzieliśmy, że są jakieś hotele
więc i restauracje, a tu wrócić kiedyś autobusem.
Trochę
mnie ta Grenada wkurzyła. Prócz gałki i kilku bananów na krzyż, ludzie żyją tu
z przyzwyczajenia i miłego klimatu. Pomyślałem o kraju mojego paszportu
produkującym najszybsze pociągi, samoloty i niezłe samochody, skąd są rakiety
wynoszące satelity, który sprzedaje energię elektryczną produkowaną w atomowych
elektrowniach, w którym dziedziną przynoszącą największą część dochodu
narodowego jest turystyka. A tu – dno upadu, lub dziewiąty krąg szamba
miejskiego, jak mawiał mój ex-teść. Mają co pokazać i na czym zarabiać i nie
robią nic. Na drogach nie ma najmniejszych wskazówek, nie ma też żadnych nazw
miast więc jadąc ze, słabą na dodatek, mapą wyspy trudno się wyznać. Zostaje
tylko koniec języka za przewodnika. Trasy nie są oznakowane, nieprzygotowane,
do atrakcyjnych miejsc nie ma często najmniejszej strzałki. Jak pomyślę o St.
Lucia, Dominice czy nawet St. Vincent, to aż mnie trzepie, bo tak niewiele
trzeba. Nawet miejscowi na to narzekają, ale niewiele robią.
INFORMACĘ
KAŻDY WIDZI, A RACZEJ JEJ BRAK – PUSTE GABLOTY
Pojechaliśmy
więc dalej do miasteczka Sauteurs. Zabawna francuska nazwa – skaczący.
Historyczne miejsce, w którym ostatni uciekający przed Francuzami autochtoni,
Caribowie, popełnili zbiorowe samobójstwo skacząc ze skały. W 1609 Anglikom nie
udało się zwyciężyć Caribów, ale już w 1650 Francuzi z Martyniki ich pokonali,
a pozostała reszta, dzieci, kobiet i mężczyzn właśnie skoczyła w przepaść. Bardzo zabawna historia i nazwa.
SAUTEURS
W
poszukiwaniu koryta skierowaliśmy się według tabliczki do Petite Anse Hotel.
Miejsce okazało się urocze, a jego właścicielka jeszcze bardziej. Jak zobaczyła
nasze rozczarowane miny po haśle fully booked, mamy komplet, powiedziała, że na szybkie natychmiastowe
jedzenie coś znajdzie. Wiadomo, Dzień Matki. Gdy rozkładałem krzesełko Moany,
zapytała nas skąd jesteśmy, po czym nie pozwoliła już nam usiąść i zaciągnęła
do kuchni.
To
jest Antek, nasz szef, a to Renata, jego żona. Czasu starczyło tylko na krótką
rozmowę, wiadomo tłum, a oni są w pracy. Bardzo mili i ciepli ludzie, doradzili
nam też co zjeść. Ale spotkanie na końcu świata!
ANTEK
I RENATA, NO I DZIEŃ MATKI
Sam
hotel to dzieło męża naszej miłej gospodyni, architekta. Pływali jak my, po
czym osiedli na Grenadzie, a to wszystko z nudów. Angielski styl i atmosfera,
luksus, no i jedzenie palce lizać. Beata miała Mai Mai na pół surowo z
zadziwiającym i pysznym sosem, a ja giczkę jagnięcą duszoną. Pychota, ceny
mniej, ale cóż, luksus kosztuje.
PETITE ANSE HOTEL I NASZE SMAKOŁYKI
Pozdrawiamy
niniejszym Renatę i Antka, którym zostawiliśmy adres naszego bloga.
W
drodze powrotnej na południe wyspy postanowiliśmy trochę się przejść, aby nie
spędzić całego czasu w samochodzie i przy okazji zobaczyć najwyższy na wyspie
wodospad. I jak zwykle, nie mogliśmy go znaleźć. Dotarliśmy w góry, przeszliśmy
się do końca drogi trzeba było zawrócić. Okazało się, że wodospad był przy
głównej drodze i dwa razy koło niego przejechaliśmy. W końcu trafiliśmy na
chłopaka, który powiedział, że nas tam zaprowadzi. Nie lubimy towarzystwa,
chodzimy własnym rytmem i stajemy kiedy chcemy. Tym razem zgodziliśmy się i nie
żałowaliśmy, bo młody człowiek opowiadał cały czas i to ciekawie pokazując
różne okazy. Opowiadał też o mafii na Bronxie.
WODOSPAD
MONT CARMEL
Samochód
oddaliśmy w terminie, a miły właściciel wypożyczalni odwiózł nas do aneksu.
Załadowani całym wycieczkowym sprzętem wróciliśmy na Bubu i kolację, tym razem
bardzo lekką.
Teraz
siedzimy w zamkniętej knajpce z widokiem na zatokę, prąd jest, ale nie ma
nikogo, bo serwis jest od 15h00, tak, że ja piszę, Beatka rozmawia via Skype z
Bartkiem i zaraz te słowa pojawią się na blogu.
wtorek, 12 maja
Właśnie
wypłynęliśmy z Saint George’s w kierunku południowym. Potrzebna była nam już
zmiana miejsca. Płyniemy na Hog Island na południowym wybrzeżu Grenady, ma być
rafa i pięknie – się zobaczy. Ciągle myślimy o Tobago, jednak prognozy są
niezbyt optymistyczne, a my nie pływamy dla katowania się tylko dla
przyjemności więc poczekamy na lepsze czasy w nowych miejscach.
Wczoraj
po południu wybraliśmy się na pieszą wycieczkę do Fortu Adolphus na Richmond
Hill. W cholerę daleko i wysoko, ale mimo braku chodników i wielu kłótni
związanych z moją odmową chodzenia z Moany wózkiem przy gnających samochodach,
dotarliśmy tam przed zachodem słońca. Widok stamtąd jest imponujący 360 stopni,
widać z niego na pierwszym planie dach więzienia usytuowanego trochę poniżej. Jest
to zapewne więzienie z najlepszym widokiem na całym świecie. Niezłe
pocieszenie.
Napatrzyliśmy
się do woli, a kiedy już zaczęliśmy schodzić i gdy pierwsze krople ulewy
dotarły na nasze karki, jakimś cudem pojawił się autobusik i nas zawiózł za
jedyne 5 ECD pod daszek Jacht Klubu, przy kei którego stał nasz aneks. Przy
piwku przeczekaliśmy ulewę po czym wróciliśmy na Bubu, którą Moana już rozpoznaje
wydając za każdym razem okrzyk radości. Cóż, to nasz domek. Innego nie zna.
ZBIORNIK
W FORCIE, WIĘZIENIE Z WIDOKIEM I W DOLE SAINT GEORGE’S
piątek, 15 maja
O
godzinie 16h00 wyszliśmy w morze i płyniemy na Tobago. Świadome szaleństwo
ścisnęło nam żołądki, bo zwykle szaleństwo nie jest świadome i nie ściska.
Pchamy się z Bubu pod fale, pod wiatr i pod prąd. Fale są różne, główna
zmarszczka ma po metrze, półtora, a pod nią idą te wielkie oceaniczne, które mają
nawet do 4 metrów .
Bubu pnie się na nie dzielnie aby po chwili zjeżdżać z nich z drugiej strony.
Niektóre nie są okrągłe tylko szpiczaste i wtedy Bubu zawisa dziobem w
powietrzu i spadając w dół rozbryzguje wodę na wszystkie strony i na siebie.
Beatka
i Moana śpią na zewnątrz, Moana w swoim przenośnym łóżeczku pod stołem. Zaczęła
z niego wychodzić, więc najbezpieczniej jest na podłodze, na dodatek pod stołem
jest cień.
Trochę
odzwyczailiśmy się od morza, znaczy nocy na nim płynąc. Małe Antyle są
wspaniałym miejscem do pływania, bo odległości między wyspami pozwalają na
swobodne dzienne przeskoki. Trynidad i Tobago to już Ameryka Południowa.
Przed
nami noc na oceanie. Zawsze mówię, że w nocy się śpi, a nie pływa, ale jeśli
tylko ocean pozwala to noce na nim mają swój urok. Półksiężyc pojawi się po 24
i będzie nam towarzyszył do rana, co jest
pozytywnym elementem.
Trochę
nas martwi prąd równikowy, który z prędkością 3 węzłów będzie nas znosił na
zachód, a my chcemy przecież płynąć na południowy wschód. Będzie zabawa od
połowy trasy.
Ostatnie
dni na Grenadzie spędziliśmy przy Hog Island, a raczej bardziej przy prywatnej
Calvigny Istand w przesmyku chronionym rafą. Rafa była, ale mętna woda nie
pozwalała na cieszenie się nią, cóż nie znaleźliśmy jeszcze atrakcyjnego
miejsca do nurkowania na Grenadzie.
WSZYSTKIE
TAKSÓWKI SĄ PRZEŁADOWANE
Wczoraj
popłynęliśmy aneksem do mariny obok i udaliśmy się spacerowo na lunch do
knajpki, o której wyczytaliśmy, że jest pięknie położona, tania i specjalizuje
się w owocach morza. Knajpka była zamknięta. Pomaszerowaliśmy więc dalej i
dotarliśmy do Ocean View, knajpki nad wodą, też specjalizującej się. Z morskich
specjałów mieli kurczaka i … kurczaka. Czyli kurczak na dwa sposoby. Popijając
piwo czekaliśmy na nasze duszone kurczaki, które przyszły lekko schłodzone. Ale
smaczne było.
Korzystając
z jazdy aneksem po zatoce (zmieniono benzynę, jeszcze raz wyczyszczono gaźnik i
działa) popłynęliśmy do Clarkes Court Bay Marina. Nowa, w której pralki piorą
na zimo. Piwo też mieli zimne, ale to dobrze, bo bez wiatru było gorąco.
Niczego konkretnego nie dowiedzieliśmy się, a chodziło głównie o Clearence Out,
aby płynąć na Tobago.
BUBU
W PRZESMYKU
Jak
zwiedzać, to zwiedzać. Minęliśmy Bubu i przedarliśmy się przez rafę przed nią
się wynurzającą, po czym po chwili znaleźliśmy się w małej zatoczce, w której
jacyś szaleńcy wybudowali ultra nowoczesną marinę i resort, a obiektem głównym
mariny jest przytargany ze Szwecji statek latarnia. Piękny obiekt, który w
gustowny sposób przystosowano i dziś znajdują się na nim biura mariny, jej świetlica,
toalety i prysznice oraz droga i wykwintna restauracja. Na dachach są widokowe
tarasy jest więc bajkowo.
PHARE
BLEU
Na
brzegu pobudowano eleganckie bungalowy i towarzyszące im obiekty. W większości
jedne i drugie są puste, bungalowy więc wystawiono na sprzedaż. Nie pytaliśmy o
ceny, choć ładnie tam. Już wiemy, że Grenada to nie nasze miejsce.
Wróciliśmy
na Bubu i zdecydowaliśmy, że rano wypłyniemy w morze i pójdziemy z godzinę w
kierunku Tobago. Jeśli ocean i wiatr okażą się akceptowalne to popłyniemy
szybko do Prickly Bay, tam zrobimy Clearence i spadamy. Oczywiście w Prickly
Bay Marina celnik wyparował i musiałem pojechać autobusem do Saint George’s aby
załatwić sprawy. Załatwiłem, a po drodze kupiłem jeszcze pyszne sery.
Dochodzi
22.00. Za nami 30 mil ,
przed nami jeszcze 50. Ok., pamiętam, jak zostało nam TYLKO 50 mil do Barbadosu pod
koniec przepływania Atlantyku, toż to był już rzut beretem. Fakt,
odzwyczailiśmy się, ale szybko przyzwyczailiśmy się z powrotem. Balansując
ciałami udaje nam się wykonywać wszystkie czynności codzienne, nawet kąpiel
Moany została rytualnie wykonana.
Nie
jest najgorzej, fala przechodzi pod nami w miarę gładko, Bubu jest jednak
bardzo dobrym statkiem morskim, bierze na siebie dzielnie wszystko pozwalając
nam się czuć w miarę komfortowo. To znaczy głównie mnie, bo Daru troszkę
zasmucony jakby, wziął nawet Travel Gum do żucia, kolację zjadł z niejasną
miną, a teraz próbuje spać w kokpicie. Ja czuję się nieźle, więc ile mogę wezmę
na swoje barki.
Moana
usnęła słodko jak zawsze po kąpieli i butelce mleczka z kaszką. Nie było to
ewidentne, bo od czasu wypłynięcia przejawiała jakby oznaki choroby morskiej,
to znaczy zaczynała dziwnie płakać przy większej fali, wyglądało na mdłości. I
tylko tatuś mógł przynieść ukojenie, tylko w ramionach Dara przestawała płakać.
Cóż jak się ma takich fajnych tatusiów, to mamy czasami muszą zejść na drugi
plan.
Idę zerknąć na horyzont.
Idę zerknąć na horyzont.
Jest
8h30 i widać ziemię! Tobago, wyspa Robinsona Crusoe, wszyscy ją znamy. Tak
naprawdę jest tylko pomysłem autora, ta prawdziwa wyspa i historia, na której
bazował się Defoe, znajduje się na południowym Pacyfiku i nazywa się Wyspa Juan
Fernandez.
Pisałem
kilka godzin temu o urokliwych nocach na oceanie. Ta urokliwa nie była. Około
pierwszej, kiedy Moana spała na dole, a Beatka w kokpicie, prawie zahaczyliśmy
o napad. W przenośni i dosłownie. Piraci czy rybacy? Nie dowiemy się nigdy.
Jakąś
godzinę wcześniej minął nas jakiś obiekt oświetlony tylko białą lampą i pognał
daleko przed nas i zniknął więc przestał nas interesować. Nie mogłem spać
przejęty olbrzymim tankowcem, których tu krąży pełno (Wenezuela o 100 km przecież), i który
był na kolizji z nami. Widziałem go dobrze na komputerze, ale program pokazywał
go tylko jako ikonę na mapie ze śladem i kierunkiem, ale, o dziwo, za żadne
skarby nie chciał pokazać go na liście z prędkością i czasem przewidzianej
kolizji. Ucieszyłem się gdy zobaczyłem, że wielki tankowiec zmienia kurs
ustępując nam drogi, zgodnie z prawem morskim i włączyłem zresetowanie
komputera.
W
tym momencie zadzwonił minutnik, wyskoczyłem na zewnątrz wściekły, cholera,
zapomniałem go przestawić i zapewne niepotrzebnie obudził już Beatę. I tak w
pół kroku zamarłem - w odległości 100
m od nas stała nieoświetlona z 20-sto metrowa jednostka,
której kontur był ledwo widoczny w ciemnościach. Jednocześnie, jak na filmie,
zawył alarm jednego silnika, a zanim go wyłączyłem wył już drugi. Zaplątaliśmy
się w liny.
Z
lampą wyskoczyłem zobaczyć co się stało i wtedy tylko jedna myśl przeszła mi
przez głowę – jaka świetna metoda na unieruchomienie jachtu przez piratów – położyć
na wodzie w poprzek kierunku płynięcia pływające liny. Opłyną kadłuby pod
spodem i ... śruby i stery mieliśmy zablokowane kilkoma linami zawiniętymi
wokół nich, wcale nie jakimiś sieciami. Ciemno jak diabeł, księżyc gdzieś za
chmurami horyzontu. Strach, do którego doszedł hałas przewalającego się bomu z
żaglami. Jeśli to rybacy, dlaczego nie wezwali nas przez radio?
Beatka
była już na równych nogach i szybko zrozumiała co się stało. Zbiegłem na dół, z
jednego schowka wyjąłem kolbę karabinu, z drugiego zamek, tylko gdzie jest
lufa? Po chwili wysiłku pamięci gdy lufa się już znalazła wpadłem na ryzykowny
pomysł. Zmieniłem kolor koszulki, zapaliłem wszystkie światła i usiadłem na
widoku wiedząc, że jesteśmy obserwowani.
Szybko
i sprawnie złożyłem mój powtarzalny (5 starzałów) karabin Mossberg 12 mm z nierdzewki i włókna
węglowego. Załadowałem go do pełna najcięższymi nabojami, których kilka
poupychałem po kieszeniach - pierwszy raz w życiu byłem gotowy zabić każdego
kto zbliżyłby się do mojej rodziny.
Łódką
miotało tak niemiłosiernie więc zrozumieliśmy, że nie dość, że mamy zablokowane
wszystko to drugi koniec którejś z lin jest zaczepiony do statku naszych
napastników. Zrobiliśmy trochę ruchu na pokładzie, znów zmieniłem koszulkę i
wróciłem w czapce, Beata podobnie. Byle sprawić wrażenie, że jest nas więcej.
Co
robić? Na mój pomysł zejścia do wody Beata krzyknęła, że to samobójstwo, przy
tej fali i nocą?
Jednak
przywiązany liną, zszedłem na drabinkę wrzuconą do wody z nożem nurkowym w
garści. Beata świeciła, a ja zalewany falami znikałem co chwilę pod wodą cały
czas trzymając się jednak lewą ręką uchwytu, stojąc na ostatnim stopniu
drabinki zacząłem ciąć trzymające nas liny, zerkając też na intruza.
Obcy
statek nie reagował, obracał się z nami, był raz z prawej, raz z lewej i pewnie
patrzyli jak wiatr robi z nami co chce, pchając w kierunku przeciwnym do
zamierzonego. Miotany przez fale, odcinam jedną linę, drugą, trzecią i nagle
ciach, jakieś uwolnienie, ostatnia z lin strzeliła jak struna. Ok., nic nas nie
trzyma.
Z
trudem wychodzę z wody, przerzucamy foka, regulujemy grota i nabieramy
prędkości. Beata walczy z zablokowanym sterem i po chwili krzyczy, że z wielkim
oporem, ale działają.
Zaczynamy
się oddalać. Co zrobią oni?
Nie
idziemy już zamierzonym kursem, z silnikami szliśmy na żaglach ostro na wiatr,
teraz ile można, co daje nam kierunek na Trynidad, a nie na Tobago. Nieważne,
byle dalej. Obracamy się nerwowo, włączamy radar, który potwierdza oddalanie
się od napastnika. Nabieramy prędkości i płyniemy, byle dalej i dalej. Pół
mili, mila, półtorej, jak to powoli się dzieje, zerkam też na światła
oddalonego o kilka mil tankowca i na radio, może jednak wezwać mayday i
poinformować o zagrożeniu życia? Nie robię tego jednak, nikt już nas nie goni.
Napięcie
spada. Uff. Byle do świtu. Wokół nas ocean, już oświetlony księżycem.
Pierwszą
godzinę sterujemy na zmianę, koło jakby chodzi lżej, więc decydujemy się
spróbować autopilota. Działa. I znów podsypiamy na zmianę – byle do świtu.
O
6 rano zdejmujemy żagle i stajemy w dryfie, a ja schodzę do wody. W szelkach
przypiętych liną do Bubu, płetwach i masce. Miota znacznie, ale da się działać.
Tylko jeden ster jest zablokowany, ale są przecież sprzężone. Po chwili śruby i
ster są wolne od lin, które to trafiają do worka na śmieci. Liny są pływające,
nie było by dobrze gdyby ktoś inny też na nie trafił.
Już
tylko na silnikach ruszamy w obranym kierunku, który po godzinie jednak
zmieniamy. Oj nie, nie płyniemy już na wschodni cypel, ale na zachodni. Drobna
różnica 3 godzin płynięcia pod fale, jest dla nas zasadnicza. Mamy dość.
(dopisek
po latach: zapewne uratowała nas fala, dwie jednostki na morzu nie mogą się do
siebie zbliżyć przy dużej fali, mają tak różny ruch, a próba przejścia z jednej
do drugiej i to nocą jest niemożliwa. Czekali by do świtu.
Druga
ewentualność, że kręcąc się tak z nami również sobie zaplątali linę w śrubę i
stali się niesterowalni więc zostali w miejscu.)
niedziela, 17 maja 2009
Właśnie
ubawiliśmy się do łez. Przeczytaliśmy w książce o rozwoju Trynidadu i Tobago,
jak to ułatwiono procedury w celu przyciągnięcia turystów na jachtach.
Wczoraj
przeszliśmy te procedury i musimy przyznać, że biurokracja w Polsce za czasów
najczarniejszej komuny to mały pikuś w porównaniu z tym co zobaczyliśmy na
Tobago. Wiedząc już, że są przewrażliwieni, zaraz po zaparkowaniu Bubu w Store
Bay pognaliśmy na ląd. Dowiedzieliśmy się, że na lotnisku odległym o 1 km Clearence zrobić nie
możemy, tylko musimy jechać do stolicy wyspy Scarborough. Nie mieliśmy
tutejszej waluty czyli Trynidad i Tobago Dolar (TT czyli popularnie TiTi), ale
okazało się, że te lepsze, czyli amerykańskie, przyjmowane są z miłą chęcią (o
euro nie chcieli słyszeć) i bez problemów zapłaciliśmy setką za wodę i bilety
autobusowe, a resztę wydano nam w TT prawie po kursie bankowym.
Czekając
na autobus mający jeździć co 45 minut wsiedliśmy jednak do taksówki, która za
jedyne 60 TT (=10 USD) zawiozła nas do celników. Tu okazało się, że najpierw
należy iść do immigration. Przeszliśmy z zawieszoną w nosidełku Moaną te 300 metrów do portu
wielkich wycieczkowych statków.
Byliśmy
ostatnimi klientami bo właśnie zamykali. Sympatyczny hindus dał do wypełnienia
kwity, jeden formularz w czterech egzemplarzach przez kalkę, taką niebieską,
pamiętacie? Drugi w trzech, a potem jeszcze jeden w dwóch. Trwało, bo pan
sprawdził każdy formularz i odpowiedzi na dziwne pytania w stylu: co robimy ze
śmieciami? A kiedy wydawało się, że już zniecierpliwiona Moana ujrzy światło
dzienne, pan zaczął wypełniać następny formularz, tym razem własny grupujący
elementy z trzech moich poprzednich. Gdy skończył wziął paszporty i zaczął
wbijać pieczątki i wpisywać w nie swoje tajemnicze znaki. Ucieszyliśmy się, że
to koniec, ale miły pan, uśmiechający się ciągle do Moany i opowiadający nam o
Tobago, tym razem z uśmiechem skierowanym do nas: jeszcze tylko wprowadzę to do
komputera i zeskanuję paszporty i będzie po wszystkim. Minęła godzina. Wtedy
też okazało się, że płynąc na północ do Charlotteville musimy mieć jeszcze
dodatkowy dokument, inaczej będziemy musieli tu wrócić przed wypłynięciem.
Dobrze wiedzieć. Pan, ubrany więcej niż po cywilnemu, zniknął w czeluściach
biura, po czym wrócił z fotokopią jednego z dokumentów, którą dokładnie
opieczętował i opisał. Na koniec wypisał rachunek opiewający na kwotę 100,00
TT, jak należy zrobić dobrze obsłużonemu klientowi, który spędził u niego
półtorej godziny.
Dotarliśmy
do biura celników. Tam inny miły pan, też hindus (a jest to druga co do
wielkości grupa etniczna. Anglicy, po zniesieniu niewolnictwa, ściągnęli ich ze
swoich kolonii do pracy w rozwiniętym wtedy rolnictwie) podał mi do ręki
formularz w trzech egzemplarzach i kalki do niego, trzy mniejsze w formacie
formularze po jednym egzemplarzu dla każdego członka załogi, oraz jeszcze jakiś
inny. Wypisywania nie było końca. Na pytanie o broń napisałem, że brak, ale na
pytanie o race napisałem, że mamy. No i się zaczęło,
On: Ile jest tych rac?
Ja: Nie wiem, takie pudełko,
różnych, ale to jest obowiązek morskiego bezpieczeństwa. Według przepisów. Są
na każdym jachcie.
On: Ale ile tego jest?
Ja: nie wiem, nigdy tego
pudełka nie otwierałem. Na szczęście nie musiałem.
On: Hm, ok.,
Tak
jakby był pierwszy dzień w pracy.
Potem
było o chorobach, różnych. Chyba mieli nowy formularz bo i świńska grypa tam
była. Normalny człowiek pisze w formularzu prawdę, że ma żółtą febrę, AIDS i
świńską grypę, a potem podaje formularz z nadzieją, ze go wpuszczą. Ale bzdury.
Ja miałem tylko cholerę, która mnie wzięła już w poprzednim biurze.
Jak
poprzednio, pan zrobił swój formularz na bazie naszych, skrzętnie powpisywał
dane do różnych zeszytów i komputera, po czym zaczął nam wyjaśniać:
Celnik: aby stąd wypłynąć musicie
pojawić się ponownie, zrobić Clearence out.
My: wiemy, ale zrobimy go w Charlotteville bo tam
płyniemy i stamtąd dopiero wracamy do Grenady.
Celnik: nie, zanim stąd
wypłyniecie musicie zrobić Clearence out.
My: jak to? Przecież
Charlotteville to Tobago.
Celnik: Tak, ale trzeba robić
wejście i wyjście w każdym porcie.
My: Jak to? Zamierzamy się
zatrzymać w wielu miejscach, zatokach, gdzie zapewne nie ma żadnych celników.
Celnik: Na to trzeba mieć
specjalne pozwolenie.
My: jak to? Jak je zrobić?
Celnik: U mnie, jak wrócicie
zrobić Clearence out.
My: To może my już
popłyniemy, a możemy jutro? Jesteśmy wykończeni drogą.
Celnik: O której jutro?
My: O… 14? Będzie dobrze?
Celnik:
Dobrze
My: To wypływamy jutro i prosimy
o pozwolenie na inne zatoki.
Podaliśmy
nazwy wszystkich zatok na naszej drodze, celnik wpisał je na papier Clearence
out i nakazał oddać go w Charlotteville zaraz po przypłynięciu. Minęła godzina
i przyszedł czas na kwity. Ponieważ była sobota, a w weekendy i poza godzinami
płaci się specjalną taksę opłata wynosi 253,00 TT. Brawo. Pan nie miał wydać,
udałem się więc do sąsiednich obiektów sklepowo-restauracyjnych w celu
rozmienienia stówki na pół, ale wszędzie mi odmówiono pomstując na urzędników
państwowych. Miło. Wróciłem więc z wodą mineralną i piwem ze sklepu, no i
skończyło się. Z kupą papierów wróciliśmy taksówką na Bubu, nie wspominając
celnikowi, że wcale nie wypływamy, co więcej już nas nie ma bo nie stoimy w
Scarborough. Mógłby jeszcze chcieć zobaczyć łódkę.
Aby
godnie uświęcić przybycie na Tobago i do Ameryki Południowej zrobiliśmy T-bon
steki na grillu i w akompaniamencie wina obejrzeliśmy film, po czym o 22h00
padliśmy do łóżek.
Dziś
postanowiliśmy pójść na lunch zobaczyć co się na Tobago jada. Ze względu na
Moanę i wygodę, zmieniliśmy system jedzenia. Czasami chodzimy na lunche do
knajpek, wtedy wieczorem jemy kolacje skonstruowane jak zwykły
sałatkowo-kanapkowy lunch na łódce.
Dopłynęliśmy
aneksem do brzegu i idąc w stronę lotniska (wpadliśmy na pomysł, że może na
lotnisku będzie informacja turystyczna) odległego o kilometr decydowaliśmy się
długo. Wyboru zbytnio nie było, jest już po sezonie. W Europie i Stanach jest
cieplej i mało kto ucieka do upału.
Zasiedliśmy
w końcu w restauracji Iguana, z galerią obrazów na sprzedaż na ścianach.
Niektóre były niczego sobie, mieliśmy czas je obejrzeć popijając piwo w
oczekiwaniu na dania, do których dodatki zapewne robiły się od początku, jako,
że byliśmy jedynymi gośćmi.
NA
TOBAGO RESTAURACJO-GALERIA IGUANA
Zamówiliśmy
to samo, kalmary w sosie ostrygowym. No i nie rozczarowaliśmy się, były to
najlepsze kalmary jakie jedliśmy w życiu, stwierdziliśmy obopólnie.
NO
I KALMARY PALCE LIZAĆ
Na
lotnisku było wszystko, co nas zadziwiło. Lotnisko na Grenadzie przypominało
Pyrzowice z czasów komuny, a tu, proszę, w informacji dostaliśmy foldery i
mapy, w sklepiku kupiliśmy pamiątki, a z duty free nas wygnali jako, że nie
mieliśmy wejściówek do samolotu. A w sklepiku z telefonami kupiliśmy za 25 TT
kartę, którą doładowaliśmy też 25 TT mamy więc znów telefon, jako, że polski
nie działa. Zapewne brak umowy między operatorami. Polaków tu nie ma.
W
drodze powrotnej znaleźliśmy pralnię, podobno z ciepłą wodą oraz kafejkę
internetową. Pralki tu są inne niż nasze europejskie. Zapewne ze względu na
zbiorniki i panele słoneczne, pralki nie podgrzewają wody. Ciepła i zimna woda
dochodzi do nich z zewnątrz. W większości pralni jednak nie dochodziła, albo
nie było paneli, albo nie działał elektryczny lub gazowy bojler. Tu podobno
wszystko działa.
ZAJRZELIŚMY
DO COCO REEF – HOTELU Z KLASĄ
Wracając
na Bubu, nie mogliśmy odejść od plaży, ze względu na falę przypływu. Nie dość,
że nas zlało dokumentnie, to jeszcze przywaliliśmy silnikiem w skałki czego
efektem była utrata mocy mimo wycia silnika. Myśleliśmy, że uszkodziliśmy
śrubę, jest jednak gorzej. Śruba jest cała, za to porobiło się coś z
przekładnią, na wstecznym wszystko jest ok., ale do przodu śruba przeskakuje,
wiec nie kręci ze swoją mocą. No i kłopot. Instrukcja obsługi milczy, a ja nie
mam (błąd, trzeba było znaleźć na Internecie rozkładówkę silnika) żadnych
planów, ani wiedzy. Po zdjęciu śruby okazało się, że oś lekko chodzi do przodu
i do tyłu. Nie mogłem jednak rozbierać kolumny nad wodą. Poza tym boję się, że
po rozkręceniu szczelnych elementów nie będę mógł użyć jakiejś uszczelki
powtórnie i będzie cyrk. Jutro sprawdzę czy możemy jeździć na wstecznym z
silnikiem obróconym o 180 stopni.
wtorek, 19 maja 2009
Wczoraj
o dziwo śruba zadziałała i dotarliśmy na brzeg bez problemów. Usadowiliśmy się
w pralni i kafejce internetowej w jednym, załatwiliśmy pranie, suszenie,
telefony, zapis na blogu i zrobiło się południe. Nasza idea lunchu w knajpce
okazała się trudna do zrealizowania, był poniedziałek i wszystkie wcześniej
upatrzone knajpki były zamknięte. Wylądowaliśmy więc w Iguana Cafe jak dzień
wcześniej co było dobrym pomysłem, menu lunchowe zostało kompletnie zmienione.
Jedzenie
było pyszne więc z uśmiechem na twarzy i zakupami wróciliśmy do aneksu. Tym
razem śruba nie kręciła jak należy, ale dotarliśmy na Bubu.
Trzeba
powiedzieć, że jeśli chce się komuś obrzydzić miejsce, wystarczy wpuścić kilka
skuterów wodnych. Strach pływać w wodzie widząc przelatujące z wielką
prędkością i hałasem maszyny, którym towarzyszy często wrzask zawieszonej za
facetem panienki.
Opuściliśmy
więc nasze miejsce, opłynęliśmy wielką rafę aby zakotwiczyć w Bucco Bay, która
wyglądała interesująco tylko na mapie, w rzeczywistości woda był mętna,
otoczenie nijakie, dobre do spędzenia szybkiej nocy i popłynięcia dalej. Tak
też zrobiliśmy.
Rano,
zaraz po kawie odpaliliśmy silniki i przenieśliśmy się do Mont Irvine Bay,
zatoki odległej o kilka mil. I warto było, woda była przejrzysta i pełna rybek,
a obok znajdował się bardzo znany, osiemnasto dziurowy golf. Zaimponował on nam
urodą, zwłaszcza, że był ogólno dostępny. Każdy trawiasty green był podobny do
boiska ze sztucznej trawy i chodziło się po nim z wielką przyjemnością i
bezszelestnym przesuwem wózka. Nasz spacer po nim skończył się Moany śniadaniem
na trawie i piwem w klubie golfowym. Znów ta nieznośna lekkość bytu (M.Kundera
– info dla niedokształtów) i dyskretny urok burżuazji (jako niedokształt nie
pamiętam czyj to był film)
ŚNIADANE
NA TRAWIE (C.MANET - info dla niedokształtów)
Wracając
zakupiliśmy od rybaków mahi-mahi, która z grilla była więcej jak wyśmienita, a
z bananem planteur wyborna. I tyle. Aha, banan planteur to banan, który jest
warzywem i się go gotuje, smaży lub dusi.
środa, 20 maja
Tak
naprawdę nic się nie dzieje. Codziennie przesuwamy się o zatokę na północny-
wschód, pływamy, gramy w Scrabble, zwiedzamy. Z Mont Irvine Bay wyszliśmy aby
tym razem zatrzymać się przy Plymouth w Great Courland Bay. I mówimy im razem bye
bye. Kotwica nie złapała w mule dwa razy, a i miejsce nam niezbyt przypadło do
gustu.
No
i całe szczęście, bo nie dość, że znaleźliśmy miejsce godne nazwy „raj” (nazywa
się Castara) to jeszcze po drodze złowiliśmy małego tuńczyka, który został
częściowo pożarty na lunch w postaci surowej jako carpaccio, a reszta zostanie
zjedzona na kolację. Jak widać żywimy się zdrowo, ryby i ryby, ale takich ryb,
smacznych i świeżych, nigdy za wiele.
A
JA TYKO KOKOSY I KOKOSY
Daru
opisuje wszystko z prędkością wydarzeń. Ja w tym czasie albo myję podłogę, albo
naczynia, albo karmię Moanę. Tłumaczę mu, żeby mi dał szansę, bo ja mam czas
tylko wieczorem, po kolacji i po filmie, a i też muszę poczuć wezwanie mocium
panie (Fredro, dla niedokształtów).
Przejście
na Tobago, oprócz oczywiście przygody na samym środku, było nie najgorsze. Spania
było niewiele, w związku z czym pierwszy wieczór i noc na miejscu były bez większych
wrażeń z mojej strony.
Mamy
nowy sposób na pływanie razem (tzw. snorkelling). Bierzemy Moanę do żółtego
koła i nie dość, że możemy razem całą rodziną cieszyć się pływaniem, to jeszcze
Moana robi nam za bojkę!
Generalnie
pomysł super, tylko, że w Store Bay graniczyło to z nieodpowiedzialnością do
x-potęgi. Skuter wodny za skuterem, sama bałam się, że będzie z nas miazga.
Od
tej pory powtórzyliśmy to w Mont Irvine Bay z lepszym skutkiem, nie mówiąc o
obecnej zatoce, gdzie cisza i spokój są wymarzone. Niewiarygodne, jesteśmy
jedynym statkiem w Castara, oprócz nas tylko łodzie rybackie. Albo mamy
szczęście, albo jest już po sezonie i
odwiedzających jachtów jest już bardzo niewiele.
Castara
Bay to malutka zatoczka marzeń. Wokół zielone, i to zielenią tropikalną, góry,
mała piaskowa plaża z palmami, kilka domów, a raczej willi, jakaś restauracja i
nic więcej. Woda kryształowa, cisza, a za nami zachód słońca na bezchmurnym niebie.
Czego chcieć więcej? Mnie wystarczy.
NIEZŁY
RYBAK
Tobago
jak na razie podoba nam się bardzo. Woda jest o wiele bardziej przejrzysta niż
na Grenadzie, jest o wiele mniej turystów (tych na jachtach), ląd wygląda na
bardziej zadbany (nie chcę się wypowiadać przed dokładnym zbadaniem). Nie
żałuję decyzji, zostało nam 10 dni na resztę eksploracji, opowiem jak zobaczę
co w trawie piszczy.
piątek, 22 maja
Moana
skończyła 8 miesięcy, jeszcze kilka i zaczniemy już liczyć lata.
Czas
spędzamy rozkosznie, wprawdzie pod wodą nic się nie dzieje, ale jest ciepła i
kryształowa co sprzyja naszym wspólnym wyprawom dla zdrowia i radości Moany,
która za każdym razem jak bierzemy jej żółte koło wydaje okrzyk zadowolenia.
Wczoraj
zebrałem burę za opóźnianie naszego popłynięcia na ląd. W planach był spacer, a
potem lunch. Było odwrotnie.
Moje
opóźnianie spowodowane było obserwacją rybaków łowiących na sieć. Najpierw
przepłynęli koło nas, taką niewielką wiosłową łodzią wypełnioną po brzegi
siecią i pięcioma rybakami. Ledwo płynęli, ale dopłynęli pod skały po czym
jeden wyskoczył na ląd i tam został z częścią sieci. Pozostali opływając skałki
wrzucali sieć do wody, po czym z linami wyszli na ląd, a na łódce został tylko
jeden, który zabrał tego ze skałki. Jak się szybko okazało, ci na łódce
przydatni byli aby odciągnąć od razu zaplątaną o skały sieć. Pozostali
powolutku ciągnęli na lądzie liny, podzieleni na dwie grupy. To tych grup, jak
spod ziemi wyrośli i dołączyli następni do pomocy, jak i kobiety, które
przyszły z koszami po ryby, i które też pomagały ciągnąć. Trwało to długo,
wolnym krokiem, wygięci, przesuwali się do tyłu, a ostatni w szeregu, również
powoli przechodzili na przód i tak w kółko.
Niektórzy
z nich, rasta, z wielkimi workami na głowach wyglądali prześmiesznie, a ja
zadawałem sobie pytanie, po co im takie włosy, nie widać ich, bo są zazwyczaj w
workach, jedynie przeszkadzają, a i ciężar takiego wora jest niczego sobie.
Musi być jakaś odpowiedź, co zresztą potwierdzają sklepy. Na całych małych
Antylach widać w sklepach przywiązanie do włosów, w części z kosmetykami nie
uświadczysz kremu do twarzy, za to dział produktów do włosów jest zawsze
olbrzymi.
Ciągnęli
więc liny, potem już sieć zataczającą coraz mniejsze kółko, aż kółko dotarło do
plaży. Towarzyszył temu wrzask mew unoszących się nad siecią, mew śmieszek,
które może już wiedziały i naśmiewały się z biednych rybaków. Wyciągnięta na
brzeg sieć była pusta. Cóż, powtórzą jutro rano - upał stał się już
niemiłosierny.
CIĄGNIEMY,
CIĄGNIEMY. O KURDE, A GDZIE RYBY?
Cofam
wszystko co napisałem o życiu podwodnym, a raczej jego braku, w Castara Bay.
Popłynęliśmy w południe na lunch do tej samej knajpki, czyli Boat House,
usytuowanej przy północnej plażyczce - żarcie tam wyśmienite i niedrogie (dwa
dania główne plus 6 piw Stag = 160 TT = 20 euro).
Przed
jedzeniem usadowiliśmy się na plaży i popłynęliśmy we trójkę na pobliskie
skałki. Cuda podwodne i bogata rafa. Tam też zobaczyliśmy olbrzymie French
Angelfish, francuskie ryby anioły, okrągłe, granatowe, z żółtymi kropkami na
tułowiu i obwódkami wokół oczu. Piękne, że aż żałowałem, że nie wziąłem
aparatu. Spotkaliśmy też żółwia, który drążył głową w dziurze tak zawzięcie, że
nie zauważył nawet naszej obecności. Dopiero kiedy zanurkowałem i zastukałem mu
w pancerz, wyjął głowę z dziury i spojrzał na mnie karcąco: wolne żarty!
CASTARA,
SAMOTNA BUBU WIDOCZNA Z KNAJPKI BOAT HOUSE
Więcej
nie piszę, obiecałem Beacie, która tylko sprząta i karmi dziecię, że dam jej
szansę na napisanie czegoś.
Mija
siódmy dzień na Tobago. I czym dalej tym lepiej.
Oprócz
Store Bay, chyba najbardziej znanego miejsca wakacyjnego, bo najbliżej lotniska
i najbardziej znanych kompleksów hotelowych typu Coco Beach na Crown Point,
reszta miejsc wydaje się być troszkę zapomniana przez świat żeglarski. Trochę
jeszcze odczuliśmy cywilizację obok rafy w Bucco, potem już coraz spokojniej.
Na
lądzie duże kompleksy hotelowe ustąpiły miejsca
tzw. guest house, czyli willom większym lub mniejszym, które wynajmowane
są turystom. Ma to o wiele większy urok i nie sprawia wrażenia aż tak
komercyjnego.
Ostatnie
dwa dni w Castara były wprost niebiańskie. Byliśmy tam całkiem odcięci od
świata. Małe miasteczko, główna droga, na szczęście nie zbyt obciążona ruchem,
kilka sklepów, ale takich co to nic w nich nie ma. Przynajmniej nic, co by nas
interesowało, na przykład wina lub…odżywek dla małej. To drugie jeszcze
wystarczy na trochę, ale to pierwsze, o zgrozo, jak tak dalej pójdzie, będzie
kiepsko, bo zapasy się kończą.
Wczoraj
byliśmy na wycieczce. Chcieliśmy dojść na pobliski szczyt, widzieliśmy z oddali
coś na kształt ścieżki. Wybraliśmy się jednak o niewłaściwej godzinie, bo zaraz
po lunchu. Żar lał się z nieba, a pot za naszych ciał. Nie doszliśmy za daleko,
na tyle tylko, żeby zobaczyć zatokę z góry i naszą Bubu wkomponowaną w lokalny sielankowy
nastrój.
Wracając zatrzymaliśmy się jeszcze, żeby kupić trochę
warzyw i zaspokoić pragnienie.
Oto
obrazek, szkoda, że nie mamy zdjęcia: w knajpce, gdzie się zatrzymaliśmy,
barman przysypia przy stole, kucharz zasypiając strąca jakieś naczynie z blatu,
a jedyny klient, który wolnym krokiem przyczłapał do najbliższego stołu zasnął
zanim zdążył cokolwiek zamówić. Obok Moana śpiąca słodko w swoim wózku. I tylko
my, jak nienormalni, próbowaliśmy trzymać fason, choć też chętnie zasnęlibyśmy
na miejscu. Nie dziwota, że w takich klimatach nie ma klimatu do pracy.
Nadrobiliśmy
po powrocie do domu leniuchując całe popołudnie. Laba jak rzadko kiedy.
Kolacja
była wyborna, a to dzięki lunchowi, który zjedliśmy w knajpce przy plaży. Już
opowiadam.
Wypatrzyliśmy
kawałek plaży, przy północnym krańcu zatoki, gdzie fala była najmniejsza i
uznaliśmy, że tam będzie nam najłatwiej dopłynąć aneksem. Akurat w tym miejscu
była też jedyna knajpka, którą wcześniej wypatrzyliśmy przez lornetkę. To
właśnie ten Boat House, o którym już pisał Daru. Trzeba było się wpisać na
listę chętnych, bo bez tego marne szanse na posiłek (If you book, we will cook).
Zapisaliśmy się więc i poszliśmy na krótką przechadzkę rozpoznawczą, żeby
wrócić tam na posiłek mniej więcej za godzinę.
Zostaliśmy
świetnie obsłużeni, jedzenie było przepyszne. Małe ośmiorniczki (squid) w sosie
pikantnym (dla mnie) i bardzo pikantnym (dla Dara) z zestawem sałatek, fasolką
po tutejszemu i makaronem zapiekanym z serem. Cudo. Zjedliśmy wszystko, ostał
nam się jeno (wesele?) sos po naszych ośmiorniczkach.
Patrząc
na pustą butelkę Moany po soku, wpadłam na pomysł, żeby oba sosy zlać do niej i
zabrać, a wieczorem przyrządzić danie na ich bazie. Planowaliśmy spaghetti
rybne, problem tkwił w tym, że nie znaleźliśmy w sklepach śmietany, a bez tego
klapa. Jak pomyślałam, tak zrobiłam, a wieczorkiem nasz złowiony tuńczyk zaległ
w zalewie po ośmiorniczkach z cebulką. Wymieszany z makaronem chińskim (czyli
tak naprawdę z ryżem w postaci makaronu) przysporzył naszym podniebieniom
niebywałej przyjemności.
Jak
klient jest zadowolony to wraca. Ponownie więc dzisiaj skorzystaliśmy z
pyszności serwowanych w Boat House i nie byliśmy rozczarowani.
Wcześniej
odkryliśmy dodatkowy plus dopełniający już całkowicie uroku zatoki w Castara.
Zaraz przy plaży, przy której zostawialiśmy aneks, odnaleźliśmy prawdziwy raj
podwodny. Bardzo bogata rafa, setki ryb, którym królują właśnie wspomniane już
przez mojego lubego ryby – anioły. W dorosłej postaci często „przechadzają się”
parami, nie boją się ludzi, można do nich dość blisko podpłynąć, żeby
poobserwować. Fakt, tych ryb wcześniej nigdzie nie widzieliśmy, tak że sprawiło
nam niesamowitą przyjemność odkryć nowe kształty, kolory i zachowania. Szkoda,
że Moana, dzielnie towarzysząca nam w swoim kole, nie ma jeszcze maski i fajki,
z pewnością krzyczałaby z radości. Tak mniemam, ponieważ mała reaguje bardzo
emocjonalnie na wszelkie żywe istoty napotykane tu i tam. Aż się trzęsie jak
widzi pieska, podobnie reaguje na widok kota, czy owieczki. Naśladuje dźwięki
wydawane przez mewy, śledzi też lot muchy. Nie wiem, czy tak mają wszystkie
dzieci, ale fauna ewidentnie ją fascynuje.
Po
nowych podwodnych oraz smakowych odkryciach w Castara postanowiliśmy podnieść
kotwicę i przesunąć się 2
mile dalej, do Englishman’s Bay. Tutaj nawet łodzi
rybackich już brak, bo i żadnego miasteczka nie ma przy brzegu. Wymarzone miejsce:
po dwóch stronach strome skały zarośnięte tropikalną gęstą roślinnością, w
głębi piękna plaża nakłuta palmami, tu i ówdzie wystające skałki, woda
przejrzysta jak kryształ (ojej, ale my jesteśmy z tym pewnie już nudni), a w
oddali początek lasu tropikalnego i dobiegający nas krzyk papug. I nikogo
oprócz przygodnych dwóch taplających się osób. Już czuliśmy się panami całej
zatoki, jak o zmierzchu śmiał dotrzeć tutaj też inny jacht. Chyba troszkę nas
to Tobago rozpieściło.
ENGLISH MAN (IN TOBAGO, A NIE IN NEW YORK ) BAY
Nie
wiemy, czy zostaniemy tu jeszcze na następną noc, czy popłyniemy dalej. Wzywa
nas głąb tutejszego Rain Forest Reserve i inne wycieczki, musimy tylko znaleźć
dobrą bazę, żeby bezpiecznie zostawiać Bubu i aneks na całe dnie, i żeby było
blisko do środków transportu. A zostało nam tylko pełnych 6 dni na tej cudownej
wyspie.
sobota, 23 maja 2009
Dziś
w trójkę popłynęliśmy nacieszyć się raz jeszcze bogatą rafą. Po drodze
spotkaliśmy bardzo dużą rybę: nurka, to znaczy mężczyznę z tego jachtu, co
przypłynął wieczorem, zaopatrzonego w butlę i podwodną kamerę. I właśnie
filmował coś ogromnego poruszającego się przy dnie. Największa płaszczka jaką
widzieliśmy, nawet przez moment pomyślałam, że manta, bo wiemy, że tutaj żyją
takie. Ale była to kolosalnych rozmiarów southern stingray, czyli z tej samej
rodziny, co jej mniejsze siostry, które stadami oglądaliśmy na Grenadynach.
Tutaj,
oprócz setek ryb, zachwyca głównie różnorodność koralowców i wachlujących
gorgon oraz różna kolorystyka w zależności od nasłonecznienia, jest czym
napieścić oko.
Tym
razem na ląd nie wychodziliśmy, nie było przyczyny. Z łódki te bajkowe krajobrazy
zachowują wszystkie swoje cechy, a po wyjściu na brzeg czar czasami pryska, nie
chcieliśmy ryzykować.
Postanowiliśmy
popłynąć dalej po śniadaniu. Jako, że skończył nam się chleb „sklepowy” (a tak
naprawdę po prostu spleśniał po tygodniu), Daru postanowił zakasać rękawy i
upiec domowy chleb pełnoziarnisty. Nie trzymał się za bardzo przepisu,
wymieszał składniki w proporcjach na oko i wyszedł jeden z najpyszniejszych
wypieków jakie jadłam (a nie jestem za bardzo chlebową panienką). Nawet Moana
zajadała się pierwszą w życiu piętką mrużąc oczy z przyjemności.
CUKIEREK
CZY PIĘTKA? OTO JEST PYTANIE.
Właśnie
dopływamy do następnej zatoki, Parlatuvier Bay. Znów skok był krótki, tylko 2 mile . Zobaczymy co przed
nami kryje, z daleka wygląda zachęcająco. Jest naturalnie bardzo dobrze
chroniona, tak że fala nie powinna nam przeszkadzać na kotwicowisku. Widzę też
z daleka wzywającą mnie drogę wijącą się na szczyt najbliższego pagórka, może
będzie ładny widok. Idę do kotwicy!
POCZĄTEK,
COŚ SIĘ WPYCHA? TROCHĘ PÓŹNIEJ I DZIŚ RANO. COŚ SIĘ WSZYSCY STARZEJEMY.
niedziela, 24 maja
Beatkę
wzięło, prócz pisania i na wspomnienia, wynalazła stare zdjęcia z Moaną,
dołożyliśmy nowe i wyszedł kolaż pokazujący zaawansowanie wiekiem i zmianę
kolorów skór naszych.
Zatoka
i wioska Parlatuvier pamiętają stare francuskie czasy tylko nazwą. Ta okrąglutka
zatoka, przymknięta od północy naturalnym falochronem w postaci skalnego i
zielonego cypla, jest wyborna i dobrze
chroni od fal oceanu. Na środku bezpieczne piaskowe dno łatwo łapie kotwicę, po
bokach skałki i rafa zapewniają atrakcje podwodne. Jesteśmy zachwyceni.
PARLATUVIER
– BUBU WŚRÓD ŁODZI RYBACKICH
Wczoraj,
po naszym lunchu wybraliśmy się aneksem na ląd. Przybiliśmy do widocznego na
zdjęciu betonowego molo, które ma obniżenie i schodki ułatwiające życie
pasażerom mniejszych łodzi. Na tym obniżeniu siedziały stare kobiety i łowiły
ryby. Wszędzie pachniało rybami, jest to miejsce ich czyszczenia przez rybaków,
jako, że jest tam bieżąca woda, która z resztą leje się bez umiaru. Widać, że
za darmo i że jest jej wszędzie dużo. Wskazuje na to widoczna na zdjęciu,
wpadająca do zatoki, rzeka. Pod molo krążyła wielka płaszczka pałaszująca rybne
odpady. Poszliśmy na spacer do wioski odwiedzając po
drodze sklepiki i warzywniaki zostawiając zrobione w nich zakupy. Odbierzemy je
wracając na Bubu, wszyscy już wiedzą, że to my, jesteśmy jedyną łódką i chyba
jedynymi turystami.
Za
radą sklepikarzy poszliśmy drogą na południe i wdrapaliśmy się na wzgórze
mające same pozytywne punkty. Punkt widokowy na zatokę (z niego zdjęcie
powyżej) i punkt sprzedaży piwa. Po schłodzeniu się ruszyliśmy w drogę
powrotną, ale zafascynowani niespotykanym palmowym wzgórzem skręciliśmy w drogę
w prawo (na zdjęciu) prowadzącą w głąb wyspy. Tam napotkaliśmy dom na sprzedaż,
z widokiem na całą zatokę i morze. Ciarki nam przeszły…, kto wie?
NA
SPACERZE – PALMOWE WZGÓRZE
Na
drodze przy wiosce zatrzymał się samochód terenowy, podwieźć?. No nie, my
lubimy chodzić. To się dobrze składa, jestem licencjonowanym przewodnikiem,
może chcecie zwiedzić dżunglę? Już wiedzieliśmy, że przy takim zwiedzaniu jest
tu obowiązek obecności przewodnika. Czemu nie, odpowiedzieliśmy z uśmiechem.
Ze
względu na upał, umówiliśmy się na poniedziałek od 14.00 do wieczora, a na
koniec przewodnik zabierze nas do siebie na drinka i pokaże papugi. Ta
przyjemność kosztuje 400 TT czyli 50 Euro, czyli tyle co wynajęcie samochodu na
jeden dzień lub 4 butelki chilijskiego wina, które tu kosztuje dwa razy drożej
niż na Grenadzie. Ok.
Wieczorem,
jako dodatek do jagnięcej kolacji spróbowaliśmy nowe warzywo polecone nam w
sklepiku. Nazwy nie zapamiętaliśmy, kształtem przypomina długie zielone
papryczki, ale nie ma z nimi nic wspólnego, ani smakiem, ani konsystencją. No
nie da się go z niczym porównać, ale smakowało i jak sprawdzimy nazwę to
napiszemy
Dziś
rano popłynęliśmy wszyscy na rafę. Po drodze wpadliśmy w panikę, natrafiliśmy
na murenę mutanta. Taki potwór z Loch Ness. Była kolosalna, my wiedząc, że
mureny nie są zbyt sympatyczne, a ich ugryzienia, nie dość, że z jakimś jadem,
to na dodatek są wyrwaną w sposób wykrętny częścią ciała gojącą się fatalnie,
uciekaliśmy w podskokach, jeśli tak można powiedzieć. Jedynym pocieszeniem było
to, że ta by nas nie pogryzła, by nas po prostu połknęła, taki to był potwór.
Na
rafie, oglądając się jeszcze nerwowo, znaleźliśmy nasze francuskie anielskie
ryby i tym razem, zadowolony i z naładowanym akumulatorem, zrobiłem jej
zdjęcie, jak i królewnie z tej samej anielskiej rodziny Queen Angel Fish.
Jest
niedziela, z kościoła dochodzą śpiewy, a wcześniej mieliśmy bardzo ekspresyjne
i donośne kazanie. Za chwilę muzyka kościelna zastąpiona zostanie wszechobecną
reggae. Oj Włodziusiu. Rzygam reggae!
NO
I UDAŁO SIĘ: FRENCH I QUEEN ANGEL FISH (francuskie i królewskie anioły)
No,
no, okazało się, ze Polacy nie gęsi. Znaleźliśmy polskie nazwy do powyższych
ryb, po lewej – ustniczek czarny, po prawej – nefrytek królewski. I kto to
wymyśla?
Informacja
dla zainteresowanych: pisałem o rasta i ich włosach. Właśnie Beatka mi czyta z
książki, wystarczy wstukać w googlach:
rastafarianizm. Gandzia – palenie rytualne, niecięcie włosów – zbyt dokładnie
pojęta biblia, a Bob Marley i reszta – to piosenki o afrykańskim królu nad
króle, cysorzu z Etiopii co to czarnych od ucisku białych wyzwoli. Taki czorny
Jan Owsik. To tak pokrótce.
Wymyśliłem
też: rasta – bo zarasta.
wtorek, 26 maja Dzień Matki Polki
W
niedzielę wieczorem kościół był jeszcze bardziej donośny, kapłan, plując
zapewne, tak gorliwie i krzykliwie namawiał do dobrego jak zapewne Hitler do
złego. Aż było nieprzyjemnie, nie lubię takich tonów. W tym, czy innym
kierunku. Fuj.
W
poniedziałek w południe przypłynęli rybacy z prośbą o opuszczenie zatoki na godzinę, ponieważ
zamierzają ciągnąć sieci. Zgodziliśmy się skwapliwie informując, że nie ma
problemu, jednak dopiero za pół godziny bo właśnie zasiedliśmy do lunchu.
Wyszliśmy
po naszym południowym śniadaniu, silniki pracowały ładując akumulatory,
postanowiliśmy więc zajrzeć de sąsiedniej krwawej zatoki (Bloody Bay). Piękne
miejsce, jednak i w niej rybacy ciągnęli sieci, więc weszliśmy tylko do połowy
obserwując strome zielone zbocza i gdzieniegdzie ukryte na nich domy.
Gdy
wróciliśmy do siebie, rybacy właśnie kończyli swoją pracę, czyli wyciągnięcie
małych rybek, które przekładali do pływającej siatki, aby mieć pod ręką
przynętę na te większe.
Zarzuciliśmy
kotwicę, a wtedy znów pojawił się jeden z nich i już mniej uprzejmie wyłuszczył
nam, że miejsce, które wybraliśmy jest na środku i blokuje im pracę. A gdzie k…
mamy się zaparkować jak wszędzie są wasze łodzie i boje z linami we wszystkich
kierunkach? Tam, może tam. Ale tam jest rafa! No nie, rafa jest dalej, a tam
jest piach. Ok., spróbujemy.
SIĘ
CIĄGNIE
Klucząc
między bojami i omijając pływające liny, już wiedzieliśmy, że normalnie na
kotwicy się nie zaparkujemy. Nie ma dość miejsca na ruch łódki na wietrze wokół
kotwicy. Trzeba będzie stosować nie lubianą przez nas metodę cumowania do
brzegu. Ciągle żyje w nas wspomnienie Wallilabou na Saint Vincent gdzie o mało
nie straciliśmy Bubu. Cyrkując na bocznym wietrze rzuciliśmy kotwicę i
zaczęliśmy cofać się do plaży. Beatka, wskoczyła do wody i popłynęła na brzeg
ciągnąc za sobą 50-cio metrową cumę. Trudne to, cuma jest ciężka, na dodatek ja
na Bubu robię łódką ruchy bo znosi nas na rafę. Beatka dotarła wreszcie,
wielokrotnie ciągnięta przez mnie w przeciwnym kierunku, na plażę. Cuma okazała
się za krótka, biegnę więc do windy i luzuję łańcuch aby zbliżyć się do brzegu.
Pod kilami jest metr wody, ale rzeczywiście sam piach. Beatka cięgnie z
trudnością linę, obok czarny koleś, turysta, filmuje ją kamerą. Ma ubaw s…. Jak
burłaki znad Wołgi, Beatka ciągnie linę i Bubu sama, zawiązuje szybko węzeł
ratowniczy na palmie, ja zaraz potem naciągam łańcuch. Prawie stoimy, ale
boczny wiatr ciągle nas pcha na rafę. Dobra, druga cuma do molo, Beata płynie znów
do Bubu, zakłada płetwy, tym razem jest łatwiej. Drugą cumę zawiązuje do słupa
molo. No teraz już nas nie spycha i możemy spokojnie przerzucić pierwszą, a
potem tę z molo na drugą stronę. Zakładamy gęsią łapę (patte d’oie) na łańcuch,
naciągamy całość. Stoimy. Ale mam dzielną kobitę!
Popijamy
właśnie nasz codzienny wieczorny drink, rum, woda, sok z limonki i trochę cukru
z trzciny dla mnie. Zawsze jak go przygotowuję, daję polizać limonkę Moanie, o
dziwo zawsze ją chętnie liże, trochę się krzywi, ale raczej jest zadowolona.
Lubi mocne smaki i jest chyba, po rodzicach, smakowo kwaśna.
Postanawiamy
nie iść już na ląd. Trochę nas denerwuje tłumek miejscowych na plaży, dzieci
skaczące po naszych cumach. Idziemy do sypialni na sjestę. Moana przysypia gdy
nagle ktoś stuka w kadłub. Wychodzę, a tu na Bubu stoi koleś, lekko przekrwione
oczy i chce nam przedstawić całą swoją rodzinę pływającą obok, żonę i piątkę dzieci,
córki i synów, jestem Lawrence, mówi. Miło z jego strony, nic mu nie mówię o
tym, że popełnił wielką gafę, że wszedł na terytorium innego kraju, że mogę
wezwać policję, że tego się nigdy, ale to nigdy nie robi. To też jest przy
okazji nasz dom, a nikt nie lubi jak mu obcy do domu nieproszony wchodzi.
Pod
wieczór wszystko cichnie, zapada zmierzch, a w oddali słychać krzyki papug,
zapowiadających nam jutrzejszą wycieczkę do dżungli.
BUBU
PRZYKUTA DO PALM NA PLAŻY
Zmieniliśmy
tryb życia, wstajemy o 6 rano i nie gnębimy Moany, aby jeszcze zasnęła. Tak
więc w poniedziałek po siódmej, i już po kawie, wylądowaliśmy wszyscy na
brzegu, z wózkiem, w celach wycieczkowych. O tej godzinie nie jest jeszcze
gorąco i takie wypady są mile widziane. Jakimś cudem idąc w górę na wzgórze
przy zatoce, skąd chcieliśmy ją zobaczyć z przeciwnej strony niż ostatnio,
zboczyliśmy w stronę wody i trafiliśmy na ścieżkę, która była godna prawdziwej
trasy wycieczkowej. Szkoda, że nie ma takich na tutejszych mapach.
Idąc
wzdłuż wybrzeża, zawijaliśmy zakrętasy reliefu terenu, jako że ścieżka wiodła
prawie poziomo, a teren, a to wcinał się jako żleb, a to wychodził w morze jako
cypel. Uszliśmy ze cztery kilometry i
zobaczyliśmy Bloody Bay, w której byliśmy w niedzielę Bubu, a zaraz potem
drewniane domki pod wynajem na pięknie utrzymanym terenie.
Kontynuowaliśmy
dalej, mając nadzieję dotrzeć do zatoki i stamtąd wrócić asfaltem. Na drodze
spotkaliśmy miejscowego z maczetą zbierającego mango. Jak się okazało Isaac
jest wnukiem właściciela ziemi, który sprzedał ją Amerykanom. Poopowiadał nam o
swoim pobycie w USA i takie różne. W dole była plaża, do której prowadziła
ścieżka i dokąd chodzą goście z domków - Dead Men’s Bay, czyli zatoka umarłych
ludzi. W czasach naparzania się Anglików
z Francuzami dużo ludzi zginęło w zatoce obok, czyli krwawej, a trupy składano
właśnie tu w zatoce już umarłych. Brr.
Izaac
zaproponował nam, że nas podprowadzi do przejścia przez rzekę, gdzie są głazy i
z wózkiem będzie trudno, a skąd potem jest niezła droga właśnie do Bloody Bay.
Poszliśmy kawałek, ale jak Isaac zaczął wycinać maczetą przejście nakazaliśmy
wycofanie się z planu. Trochę przesadził.
PIĘKNA
DROGA Z PARLATUVIER DO DEAD MEN’S BAY I ISAAK WYCINA
Wróciliśmy
kawałek razem, ja pomogłem mu nieść balię z mango, po czym on wrócił do Parlatuvier
naszym szlakiem z balią na głowie, a my odbiliśmy w stronę głównej asfaltowej
drogi, do której miała wieść przyzwoita ścieżka. Była przyzwoita tylko kawałek
po czym zaczęła się dżungla, którą przebijaliśmy się, Beata z Moaną na rekach,
a ja z wózkiem. Po godzinie dotarliśmy jednak do asfaltu i dalej z uśmiechem
wracaliśmy na śniadanie. Była dopiero dziesiąta.
Gdy
już byliśmy na pomoście podpłynęła do nas łódź i rybak zaczął coś Beacie
klarować. Ja już zjeżony, myśląc, że znów im przeszkadzamy, dość agresywnie
zapytałem w czym rzecz. A tu rybak mówi, że nam gratuluje, tak zaparkowany tu
statek to on widział dawno temu, jak miał osiem lat i że to nie lada sztuka –
chapeau bas! No naprawdę!
Wróciliśmy
na Bubu zadowoleni z wycieczki i pochwały, a przygotowując posiłek robiliśmy to,
co jest tu bardzo znanym zajęciem i po co przyjeżdża tu cała masa turystów.
Mowa o turtle watching, czyli oglądaniu żółwi na plaży, które to o tej porze
właśnie wykluwają się z jajek.
NASZE TURTLE WATCHING (BARDZIEJ WHALE WATCHING!)
Wcinając
lunch już myśleliśmy o naszej wycieczce do dżungli, na którą nasz przewodnik,
Fitzroy miał nas zabrać o 13h30. I zabrał.
środa, 27 maja
Nasz
pobyt na Tobago dobiega końca. Dziś rano uprzytomniłam sobie, że wypływając z
Grenady zadaliśmy sobie pytanie, czy warto na dwa tygodnie tu przypływać, a tak
naprawdę wielu ludzi ma tylko dwa tygodnie wakacji w roku i pewnie sobie takich
idiotycznych pytań nie zadaje!
Zanim
dojdę do wątku tam, gdzie Daru go porzucił, przyznam, że zostawiliśmy niechcący
w niepamięci jedno bardzo miłe wydarzenie. Trzeba wrócić jeszcze do Store Bay,
czyli do pierwszego kotwicowiska, które poznaliśmy na tej wyspie.
Rano,
pijąc kawę zauważyłam dziwną zmarszczkę na płaskim morzu, potem drugą i
trzecią. Potem coś wyłoniło się z tafli spokojnej wody. Co to? Płetwa
grzbietowa delfina. Wpłynęły do zatoki całym stadem, poprzechadzały się wśród
zaparkowanych statków, dały wszystkim nadzieję na zabawę, niektórzy natychmiast
wsiedli do aneksów i pognali w kierunku tych morskich ssaków, a one po
napaleniu wszystkich na niezły ubaw zapadły się pod ziemię, a raczej wodę. I
nagle jak makiem zasiał, skubane! Ale miło było znów zobaczyć delfiny, już tak
dawno nie mieliśmy z nimi do czynienia.
Zobaczyliśmy
ponownie stado przepływając wczoraj z Parlatuvier do Charlotteville, ale te też
nie zabawiły długo. Czas powrócić do historii tam, gdzie Daru ją zostawił.
Jak
Fitzroya poznaliśmy już wiadomo, miał facet szczęście, że nas spotkał na drodze,
bo od tygodnia nie miał ani jednego klienta, cóż martwy sezon dla Tobago już
się zaczął. I my mieliśmy szczęście, bo dzięki temu dość szybko ułożyliśmy plan
naszego działania realizując jeden z głównych celów, czyli wycieczkę po Parku
Narodowym tropikalnego lasu.
Wyjątkowo
nie oponowałam, że trasa zaczyna się u góry i schodzi w dół, a nie odwrotnie.
Normalnie walczyłabym o przeciwny kierunek, tym razem jednak nasza poranna
eskapada już zwiotczyła moje mięśnie i siły.
Fitzroy
zawiózł nas na początek (lub koniec) trasy zwanej „Gilpin trail”, załatwiając
po drodze w zaprzyjaźnionej zagrodzie (ostatni dom na pograniczu parku
narodowego) odwiezienie jego samochodu tam, gdzie trasa się kończy (lub
zaczyna). Mieliśmy około 4 km
do przejścia wyznaczonym szlakiem. Tak naprawdę mogliśmy sami to zrobić, ale
trzeba zachować rację bytu takich ludzi jak nasz przewodnik.
Rozczulał
mnie Fitzroy zatrzymując się co kilka kroków w poszukiwaniu wzrokiem ptaków,
które chciał absolutnie nam pokazać. Widać było, że zna tu wszystko, wie gdzie
i co można zobaczyć, tylko, że akurat prawie wszystkie latające stwory
pochowały się w czeluściach. Wypatrzył jednak wiodące gatunki, czyli ptaki mut
mut, wydające niesamowite dźwięki ze swoich gardzieli, lokalny gatunek bażanta,
czyli corico (który jest symbolem wyspy), kilka odmian kolibrów oraz piękne
ptaki Yellow Tail: duże, czarne z żółtym dziobem i ogonem, które konstruują
swoje gniazda wysoko w koronach drzew w postaci wiszących worków. Tam wychowują
pisklęta, znosząc im dobrodziejstwa natury radośnie pokrzykując i wymachując
skrzydłami. Widziałam jego szczęście, że mógł nam to pokazać. A my, oczywiście,
docenialiśmy.
Zafascynowały
nas lokalne mrówki, które mają tu i ówdzie przy szlaku całe swoje miasta
(porównywalne z Nowym Yorkiem w odniesieniu do ludzi). Mrówki te żywią się
liśćmi balisier, wycinają je skutecznie swoimi małymi szczękami, a kawałki
dzielnie znoszą do swoich jam, żeby tam przetworzyły się w kompost i dopiero w
tej postaci stały się odpowiednim produktem do konsumpcji i przetrwania. Czyli
robią kiszonki. Niesamowite było widzieć jak wzdłuż naszej trasy biegła dobrze
przez nie wydeptana ścieżka. Starałam się nie deptać.
Spotkaliśmy
jednego kraba lądowego. Był duży i wyjątkowo agresywnie nastawiony do gości.
Nieufny jakiś. Pokazywał swoje kleszcze i łypał złowieszczo na nas gdy
próbowaliśmy zrobić mu zdjęcie. Odbyło się bez walki.
Po
drodze widzieliśmy jeszcze żyjące tu nietoperze, dziury w zboczach zrobione
przez mut mut’y w celach mieszkalnych, wiele gatunków drzew i krzewów.
Informacja dla Pana S.: materiał na najlepsze kanu znajduje się w dużej ilości
właśnie tutaj. Nazywa się bakanoa (kanoe?), drzewo o liściach podobnych do
kasztanowca, ale o korze jasnej i w pręgi poziome. Już pierwsi Caribowie i Arawakowie
używali tego surowca do produkcji swoich łodzi. W Polsce pewnie z tym krucho!
W
oddali słyszeliśmy ciągle odgłosy wydawane przez papugi, ale jakoś nie mogliśmy
ich dostrzec, gęste korony drzew przesłaniały nam widoki ku niebu. Nasz miły
przewodnik zapewnił nas jednak, że naoglądamy się papug do woli w drugiej fazie
wycieczki.
Jedyne,
co psuło mi całą przyjemność wyprawy to chmary komarów pojawiające się
natychmiast w razie choćby półminutowego przystanku. A jak tu nie przystawać!
Żeby zobaczyć cokolwiek, trzeba stawać i to często. Moanę chroniłam jak mogłam
własnym ciałem i pieluszką. Jej się upiekło, mi nie!
ZJEDZONE
LIŚCIE I ŚCIŻKA WYDEPTANA PRZEZ MRÓWKI
KRAB
WOJOWNIK I PTASZEK MUT MUT
Około
17.00 dotarliśmy do celu, zadowoleni, niezbyt zmęczeni, gotowi na dodatkowe
atrakcje, które czekały nas w związku z papugami. Nasz przewodnik zabrał nas w
tym celu po prostu do siebie do domu. Piękne miejsce! W górach, z widokiem na
całą zatokę Bloody Bay oraz na roztaczający się powyżej las tropikalny. Teren
pagórkowaty, pięknie przystrzyżony, dwie krowy, dwa psy, on jeden (coś wspomniał
o żonie, ale nie uwierzyłam) i domek niewielki, ale wystarczający. Jak się ma
na co dzień takie widoki, to i dom nie musi być duży, przestrzeń zewnętrzna
absolutnie wystarcza.
Zaproponował
nam piwo i rozkazał rozglądać się po koronach drzew. Faktycznie papugi goniły
papugi. Przeważający kolor to zielony, dopiero po zobaczeniu rozpostartych
skrzydeł można dobrze zaobserwować wcinający się w zieleń pomarańczowy kolor
skrzydeł. Te papugi, to papugi nierozłączki, to znaczy łączą się w pary i do
końca życia tak pozostają. Zawsze widzimy jak lecą parami, nigdy w pojedynkę
(chyba, że owdowiałe). Żeby tak było z ludźmi!
NASZ
PRZEWODNIK FITZROY I JEGO DOMEK W GÓRACH. B. ŁADNIE
Do naszego
domku wróciliśmy już po 18.00, czyli idealnie na rumowy aperitif. Sądząc po
nieruszonych łodziach rybackich i zasiadujących na nich (w oczekiwaniu?) mewach,
zrozumieliśmy, że żadnego połowu nie było i nasza zmiana miejsca nie była
usprawiedliwiona. Trudno, wybaczamy, dzięki temu mamy następną technikę
kotwiczenia tylko we dwoje całkowicie opanowaną.
ŁAJBA
KOŁO NASZEJ I MEWY SRALUCHY
Wczoraj
wczesnym rankiem sprawnie zrzuciłam cumy z drzew, kotwica w górę i o 7.00
byliśmy już w drodze do Charlotteville. Płynęliśmy powoli nie forsując
silników, produkując jednocześnie wodę i prąd. I ciągle pod wiatr i pod fale.
Odkąd jesteśmy na Tobago, nawet nie pomyśleliśmy, żeby wciągnąć żagle.
Zależało
nam, żeby być w tym miasteczku w tym właśnie dniu, ponieważ liczyliśmy na internet.
Był akurat dzień Mamy, a my chcieliśmy osobiście złożyć naszym rodzicielkom
życzenia. Zakupiona na początku karta telefoniczna okazała się mało skuteczna.
Internet
znaleźliśmy i mimo spartańskich warunków udało się zadzwonić i uzupełnić bloga.
Udało się też znaleźć jedyną knajpę w miasteczku, w której serwowano lunch.
Tutaj nie ma zbyt dużo wyboru: fish or chicken. W sklepach podobnie.
Na
kolację zakupiliśmy ponownie owo nieznane nam warzywo papryczko podobne. Tym
razem dopytaliśmy się dokładnie sprzedawcy jak to to się nazywa. No i wiemy:
JUŻ
WIEMY, NIEZNANE NAM WARZYWO TO OCHRO
Charlotteville
nie wydało nam się tak piękne jak opowiadali nam niektórzy tutejsi (tak jak na
przykład urzędnik w Customs w Scarborough, czy taksówkarz). Kilka marnych
domków na krzyż, dwa sklepy, jedna knajpa (ale fuks!), na szczęście kafejka
internetowa. W sklepach brak wina, o zgrozo. Będzie kiepsko.
Postanowiliśmy
więc wyjść dziś na spacer trochę poza miasteczko, żeby zdobyć dodatkową
aprecjację z tak zwanego dystansu. No i był to świetny pomysł.
Najpierw
dotarliśmy do Fortu Campbleton. Tam dwie armaty i piękny widok na zatokę od
południowej strony. Nasze nogi domagały się więcej, postanowiliśmy więc zejść z
powrotem do miasteczka i przejść na wzgórze znajdujące się po drugiej stronie
zatoki. Po drodze wstąpiliśmy do baru na piwo, no i zobaczyliśmy końcówkę
nierównej walki futbolowej Manchesteru z Barceloną.
A
potem zaczęły się schody do nieba.
Droga
wiodła najpierw lekko w górę, była przystosowana dla rzadko przejeżdżających
tędy, ale jednak, samochodów. Podobnie jak na początku wycieczki w Parlatuvier,
kluczyła wzdłuż wybrzeża, a my rozkoszowaliśmy widokiem Bubu z różnych ujęć.
Podobnie jak tam, dotarła do domków do wynajęcia ze ścieżką w dół, prowadzącą
do małej, spokojnej plaży.
A my,
jak to my, poszliśmy dalej i na szczęście Moana była tym razem w nosidełku, bo
trasa bynajmniej nie była od tego miejsca przystosowana dla spacerówek. Była za
to ewidentnie uczęszczana. Wiodła zakolami w głąb lasu, który, jakby na to nie
patrzeć, był już też tropikalną dżunglą. W zasadzie mieliśmy podobne odczucia
jak podczas naszej wycieczki z przewodnikiem, tylko tym razem byliśmy sami i
mogliśmy się samodzielnie nacieszyć jak chcieliśmy odwiedzanymi miejscami. O
proszę! Papuga, sama?
ALE KRZYCZĄ!
Szliśmy
i szliśmy, licząc na dojście do wybitnego punktu widokowego, a tu ogrodzony
domek i koniec! Nie szkodzi, spacer był tak piękny i bogaty w doznania, że na
pewno go nie zapomnimy!
WOKÓŁ
CHARLOTTEVILLE
Odczuwam
spełnienie co do Tobago. Myślę, że zobaczyliśmy wszystko to, co zobaczyć
powinniśmy. Omijamy Little Tobago, czyli wyspę usytuowaną na północno-wschodnim
wybrzeżu, zwaną również Bird Paradise. Ptaków już naoglądaliśmy się sporo, a
słyszeliśmy od nowo poznanych Holendrów, że kotwica tam nie trzyma, a fala
wchodzi do zatoki uniemożliwiając spokojny pobyt. Omijamy też Bateaux Bay,
czyli najbardziej rozsławioną przez Nelly zatokę. Kto zgadnie dlaczego?
Poznanego
Holendra spotkaliśmy na pomoście, był na całodziennej wyprawie autobusami po
wino do Scarborough, a że mu doradziliśmy gdzie ma zostawić łódkę, daliśmy
fotokopie cenników i inne rady, więc odwożąc go na łódkę naszym aneksem, wyjął
jedną flaszkę i dał nam w podzięce. Dzięki mu za to. Będzie dobre do
dzisiejszego kurczaka z grilla.
Troszkę
jestem zirytowana przez tutejszych urzędników. Przypłynęliśmy tu w sobotę. Jak
„Pan Bóg nakazał” stawiliśmy się NATYCHMIAST w odpowiednich urzędach w celach
dopełnienia formalności. Jako, że był to week-end słono przepłaciliśmy. OK.!
Teraz
dowiedzieliśmy się, że jeśli chcemy wypłynąć w sobotę, to mimo tego, że Clearence
out zrobimy jeszcze w normalne piątkowe godziny urzędowania, to i tak będziemy
musieli zapłacić dodatkową opłatę, czyli overtime. Uważam, że tym razem, to już
przesada, że ktoś tu wykorzystuje pozycję władzy. W związku z tym, jako, że
kłócić się nie możemy (kto by się kłócił z władzą), postanowiliśmy wypłynąć
dzień wcześniej, czyli nocą z czwartku na piątek. Dzięki temu będziemy mieli
więcej czasu na zajęcie się naszym domkiem przed opuszczeniem go na Grenadzie.
Tobago
polecam, nawet na tygodniowe wakacje. Jest naprawdę ciekawe, piękne, posiada
gatunki ptaków, jakich gdzie indziej się nie zobaczy. Jest zadbane w miejscach
publicznych, co do tej pory było rzadko spotykane: przy drogach są
przystrzyżone trawniki, posadzone równo drzewka lub dekoracyjne krzewy,
wszędzie pobudowane są murki – balustrady pomalowane na czarno-biało. Widać, że
czyn społeczny został tu nieźle zmotywowany. Plaże są codziennie grabione, nie
ma więc porozrzucanych śmieci. Pod względem estetycznym Tobago zyskuje u mnie
pierwsze miejsce wśród wysp zawietrznych Małych Antyli. Jest różnorodne, ma
niziny i góry z lasem tropikalnym, jest gdzie połazić. I pojawiła się pierwszy
raz myśl, że może…..
Powiedzieć,
że za tydzień o tej porze będziemy w samolocie. Nie do wiary!
czwartek, 28 maja
Beatka
w nocy pisze, a ja rano. Ostatni dzień na Tobago właśnie się zaczął.
Zatoczka piratów, w której stoimy,
otoczona dżunglą położona jest daleko od Charlotteville. Dzięki temu nie
dochodzą do nas odgłosy walącej muzyki reggae wymieszanej z calipso, za to
żyjemy odgłosami dżungli, wszechobecny krzyk ptaków i szum cykad. Nasilają się one wieczorem i rano od świtu,
co może też spowodowane jest ciszą nocną ostatnio bez wiatru. W każdym razie
życie przy tych dźwiękach jest bardzo przyjemne, w przeciwieństwie do
pobliskiej cywilizacji, która uwielbia walenie, jako że każdy samochód ma
olbrzymie głośniki i oczywiście otwarte okna, a że z barów, a często i sklepów,
dochodzi podobne walenie tworzy to niepowtarzalną atmosferę. Trzeba to lubić.
My mamy overdose.
Zaraz
przebudzą się moje panie, wypijemy kawę i popłyniemy na rafę w przeciwną stronę
niż wczoraj. Potem aneksem do miasteczka, w kafejce internetowej wrzucimy blog,
sprawdzimy prognozę pogody na jutro, zjemy lunch (fish albo chicken) i
pójdziemy zrobić Clearence. Bay, Bay Tobago.
piątek, 29 maja
4h40
- na morzu. Po czwartej, po ciemku, wypłynęliśmy z Charlotteville.. Beata i
Moana śpią w najlepsze, oczywiście Beata wstała przy wychodzeniu z zatoki i
podniosła kotwicę i żagle, potem padła, ma czas do szóstej, porannego mleka
Moany.
Teraz
świta, z zupełnych ciemności robi się szaro, widać już wielkość fal, które
lekko z tyłu przetaczają się pod Bubu. Lubię te momenty, kiedy zaczyna się
widzieć, w przeciwieństwie do zapadającej nocy kiedy to, zanim jeszcze gwiazdy
czy księżyc nie oświetlą drogi, noc wylewa nam na twarz czarny atrament. Przez
dłuższy moment płynie się wtedy w czeluść.
Ale
człowiek jest nadwrażliwy w czasie samotności za sterem. Właśnie przed chwilą
dwa delfiny wyskakujące kilka metrów obok mnie, tak mnie przestraszyły, że aż
wstyd. Potem pojawiły się następne, potańcowały wokół Bubu i popłynęły w swoją
stronę. Przyjemność patrzenia na nie wynagrodziła z nawiązką chwilowy strach. O
latających rybach nie wspominam, wszędzie ich pełno, co chwilę wyskakują sprzed
dziobów i odlatują na dziesiątki metrów i więcej.
Przeszedł
też nad nami wielki cumulus, postraszył deszczem, spadła jedna, no może dwie
krople i cumulus pognał dalej na zachód. Wschodzi słońce, jest 5h38.
Zboczyłem
trochę z kursu, chcę zobaczyć nowo założoną boję meteorologiczną, o której
wyczytaliśmy na tablicy ogłoszeń w Parlatuvier. Zabawne, że można znaleźć taki
mały punkcik na środku morza, dzięki GPS-owi oczywiście. Cała załoga wyszła na
pokład gdy ją mijaliśmy.
DZIĘKI
TAKIM KOSMICZNYM STWORKOM WIEMY CO NAS CZEKA NA MORZU
Stwór
taki podaje drogą radiową siłę i kierunek wiatru, ciśnienie atmosferyczne,
wysokość fali morskiej i jej częstotliwość, a my te dane odczytujemy z
Internetu i wiemy co się dzieje. Dzięki takim danym z wielu boi, programy
komputerowe tworzą prognozę na najbliższe dni.
Jest
dziewiąta. Wiatr 15 węzłów lekko z tyłu, tak jak i fala - wakacyjnie. Wokół nas
tylko woda i pusty horyzont, otwieram pierwsze piwo, trochę wcześnie, ale jak
się wstało o czwartej… . Z piekarnika pachnie już chleb pieczony na śniadanie,
Moana niby śpiewa, a my gramy w Scrabble. Luksus panie! (brat Ramzesa).
A
tak na wspomnienie Tobago:
NASZA
TRASA NA TOBAGO – PRZYPŁYNĘLIŚMY NA DOLE Z LEWEJ
Właśnie
mija nas Astro Chloe, tankowiec zmierzający do Singapuru, 333 m długości, 60 m szerokości i uwaga,
zanurzenie 21,5 metra !
– ale kolos. Te wiadomości dzięki AIS z komputera.
Grenada
już tuż, tuż - dystans, który dwa tygodnie temu zrobiliśmy w 20 godzin, dzisiaj,
z wiatrem i falą, w jedenaście. Jeszcze tylko dwie noce na boi w Saint David’s
Bay i wyciągamy Bubu z wody. Dzielnie nam służyła od ostatniego jej wyjęcia
trzy lata temu. Należy jej się dobre skrobanie i malowanie. I buziak w kadłub.
Beatka
zrobi zapewne bilans naszej podróży od Gwadelupy, z której wypłynęliśmy w
styczniu, ja umieszczę jeszcze zdjęcie Bubu w powietrzu i na tym zakończymy
opowieść o tej części naszej podróży, ale jak to zwykle bywa w serialach - ciąg
dalszy nastąpi (cdn) w październiku.
Mam
nadzieję, że naszych przygód nie będzie brakowało wam wszystkim, wiernym
czytelnikom jakimi zapewne jesteście. Dziękujemy za zainteresowanie, trzymanie
czasami kciuków, miłe wpisy.
Zaczynając
pisać ten blog myśleliśmy głównie o sobie, o pamięci, która zaciera szczegóły,
trochę o rodzinie, teraz piszemy go też i dla Moany, aby ona mogła poznać
detale swojego życia, którego przecież nie będzie pamiętała.
Nie
przypuszczaliśmy, że zainteresuje on aż tak wiele innych osób, piszemy więc i
dla was. Mam nadzieję, że to sprawozdanie z podróży dało coś więcej, prócz
oderwania od spraw codziennych. Staraliśmy się odkrywać ten nowy świat pisząc o
wszystkim, czasami też, może zbyt szczegółowo, o rzeczach, które dla szczurów
lądowych nie są atrakcyjne. Może jednak ktoś, kiedyś, pójdzie w nasze ślady. I
tego wszystkim życzę. That’s all folks.
Komentarze
Prześlij komentarz