KWIECIEŃ 2009 - SAINT VINCENT, GRENADYNY, GRENADA




Środa, 1 kwietnia 2009
Zatoka Chatham okazała się dla nas nieszczęściem lub szczęściem, jak kto woli. Nie dość, że jest dziewicza i Bubu stała samotnie na jej kryształowych wodach, to jeszcze zmieni może losy naszego życia.
BUBU W CHATHMAN BAY NA WYSPIE UNION
Otóż we wtorek wieczorem wybraliśmy się do jedynego plażowego baru na piwko i coś tam zjeść. Jako, że Bubu była jedyną łódką w zatoce zdziwiliśmy się, że w knajpce jest kilka osób i je. Po kurtuazyjnej wymianie powitań zasiedliśmy i zamówiliśmy po piwie. Zachód słońca zapierał dech, a atmosfera tej plażowej prostej knajpki na pustkowiu była magiczna. Wypytaliśmy sąsiadów co jedzą i czy dobre. Oni nas skąd się wzięliśmy. Zamówiliśmy i my. Trochę trwało, ale grillowany red snapper był wyśmienity. Gdy skończyliśmy i zamówiliśmy coś na trawienie nasi sąsiedzi zaprosili nas do swojego stolika. Moana spała smacznie, jak to zwykle ona przy knajpianych kolacjach. 
Nasi sąsiedzi okazali się angielskimi inwestorami budującymi nieopodal, na drugim końcu zatoki, bazę żeglarsko-hotelową. Widzieliśmy jakieś ładne, jedyne zresztą,  zabudowania wpływając do Chatham, ale nie było widać, że to w budowie. Piękne, spokojne miejsce, no i atrakcyjnie podwodnie – przytakujemy. Trochę nas popytali o naszą przeszłość, skąd idea rejsu, jakie mamy plany.
I tu wpadliśmy w osłupienie. Rozmawialiśmy właśnie, mówią, o tym, że czas zacząć szukać kogoś kto by poprowadził ten interes, najlepiej parę, mówiącą językami, angielskim i francuskim obowiązkowo, bo tych żeglarzy tu najwięcej, bez zobowiązań, kogoś kto na kilka lat zechciałby tu zamieszkać. Warunki finansowe są do omówienia, stała pensja w pierwszym roku, a później po sprawdzeniu stopy zwrotu, pensja i procent od obrotu. Miejsce zamieszkania już jest, kupili willę powyżej o 3 minuty drogi stąd. Tam teraz mieszkają. Dom jak dom, z basenem, cztery pokoje, cztery łazienki, salon jadalnia i kuchnia, taras z widokiem na morze. Samochód i motorówka jako transport.
No i tak sobie pomyśleli, że my bylibyśmy idealnymi kandydatami. Morze znamy, języki są, nasze wykształcenie i doświadczenie im odpowiada, a dziecko malutkie, parę lat do szkoły chodzić nie musi. I co my na to?
Przysłowiowe szczeny nam opadły do samej ziemi. Potraktowaliśmy to trochę jako żart, ale panowie byli bardzo serio. Spojrzeliśmy na siebie naprawdę ogłupiali. No nie musimy oczywiście odpowiadać teraz, możemy rozejrzeć się po wyspie, zobaczyć biznes plan i zwiedzić budowę, a jeśli nas to interesuje do rozmowy zasiąść w ciągu powiedzmy tygodnia. OK.? No…OK.!
Oczywiście nasz wieczór na Bubu był mocno zakrapiany. Nasze snute jeszcze wczoraj plany, co z nimi począć? Ale czy to zdarza się często, takie propozycje i to w takim miejscu?
BAZA W BUDOWIE
Dziś rano, lekko nie w formie, po szybkiej kawie wygnało nas z Bubu na spacer. Najpierw budowa przy plaży, a potem w górę zobaczyć okolicę. Ta okazała się zachwycająca i aż było niewiarygodne, że wszystkie okoliczne wyspy są rozbudowane na zachodnim wybrzeżu, wschodnie pozostawiając falom i pasatom, a tu jest odwrotnie. Dotarliśmy też do domu, o którym mowa była wczoraj.
PASUJE
Achom nie było końca, zwłaszcza, że widok z jednej strony był na morze, a z drugiej na zatokę.
UNION
Wróciliśmy na Bubu trochę skołowani słońcem, trochę sytuacją. Nie skorzystaliśmy też z propozycji pożyczenia nam samochodu. Jak się jedzie to się nie widzi, to nie w naszym stylu, zbyt mało się ruszamy na naszej łódce, lubimy chodzić, a wyspa jest malutka.
O dziwo, w naszej zatoczce woda jest zimna, tylko 26,5 stopnia, a było już gdzieniegdzie ponad 27. Cóż, pomarzniemy.
I tu powiem, zakochaliśmy się w tej zatoce. Świat podwodny jest tu bogaty nad wyraz, a wokół śpiew ptaków i beczenie kóz, które tu dziko żyją i łażą po trudno dostępnych człowiekowi stokach. Rozkosz. Pisałem już jak wielką rozkoszą jest wpłynąć w wielką ławicę ryb i tak z nią falować. Podobne wrażenia miałem jedynie patrząc na składające się z setek sztuk stada antylop w Namibii.
Nie wszystko jeszcze zniszczyliśmy.     
CUD NATURY    
Niedziela, 5 kwietnia
Od dwóch dni jest tak:
PERŁA KARAIBÓW – TOBAGO CAYS
Tym razem, w przeciwieństwie do opowieści o inwestorach z dnia prima aprilisowego, to prawda.  Wskazuje na to nasz aneks pod palmą.
Tak, Tobago Cays to perła Karaibów, zadziwiająca laguna, która swoim podkowiastym kształtem chroni żeglarzy od fal oceanu, a swoją rafą zachwyca. Jak mówi Beatka, żółw żółwia żółwiem pogania. 
Takie miejsca nas odstraszały, ilość jachtów znaczna, kotwicowisko przypomina raczej parking przy hipermarkecie niż samotnię. Jednak mimo to jest tu cudnie. Pasat przepychający przez rafę wodę powoduje, że w lagunie jest ona non stop krystaliczna i ciepła (27,5). Pod kilem mamy dwa metry wody i piasek. w którym kotwica mocno trzyma, a łódki wokół są w przyzwoitej odległości. Wewnątrz laguny cztery  wysepki zapewniają bajkowe plaże i mikro wycieczki na ich szczyty.
Kluczem sukcesu jest jednak rafa. Pognałem na nią wczoraj późnym popołudniem, aneks zostawiłem na bojce, specjalnie przygotowanej dla aneksów, aby ich kotwice nie haratały żyjącej rafy. Rękawiczki, kusza i jazda po kolację. Skoczyło się na przystawce z langusty i … szpinaku z serem. Mogłem strzelać wielokrotnie do ryb, ale były takie ufne, że dałem sobie spokój. I słusznie, to jest podwodny park i jeśli chcemy go zachować dla potomnych to dbajmy o niego wszyscy. Kusza poszła kategorycznie w odstawkę na czas tu pobytu.
Wiem, że woda powiększa i że spotkany rekin był pewnie mniejszy niż moja ocena czyli dwa i pół metra, ale jego wielka tylna pionowa płetwa zrobiła na mnie wrażenie. O szczękach nie wspomnę. Ze spotkania rekin uszedł z życiem, a ja ze strachem. Człowiek  się filmów naoglądał.
MAYREAU, UNION, TOBAGO CAYS – NASZA TRASA
Wtorek, 7 kwietnia
Trzeci poranek na Tobago Cays. Tej nocy wiało trochę bardziej, tak że morze jest w lekkim rozkołysie przez co nie widać dna aż tak krystalicznie. Ale czuję, że powoli się uspakaja. Jest 7.30 rano, Moana od 6 baraszkuje, także dospałam małymi drzemkami, a teraz wykorzystuję wolne chwile, bo dni są tak wypełnione, że nie ma mowy o pisaniu. Oczywiście głównie jesteśmy w wodzie.
POD WODĄ I NA WYSPACH CIEKAWIE
Tutaj woda jest już ciepła (27.5 stopnia C), nie boli więc godzinne, lub dłuższe w niej przebywanie, jest krystaliczna, nie ma żadnych parzydełek, a spotkanie z ogromnym żółwiem jest już traktowane jako normalka, nawet już nie wzbudza emocji. Cóż, jak się wcina codziennie kawior przestaje on być rarytasem.
Ostatnie dwa poranki spędziliśmy na rafie. Ostatecznie zdecydowałam się zabrać Moanę do aneksu, żeby móc odkryć tajemnice granicznej rafy. Troszkę obawiałam się o palące słońce, no i bezpieczeństwo, ale okazało się to niepotrzebne. Daszek jej przenośnego łóżeczka i pieluszka wystarczyły, żeby dziecko całkiem osłonić, a kapok zagwarantował poczucie bezpieczeństwa, stanowiąc jednocześnie miękką poduszkę. Moana usypiała jeszcze w drodze i przez cały czas naszego pływania spała słodko kołysana przez fale. Oczywiście zawsze ktoś przy niej zostawał, najczęściej Francois, jako że najkrócej wytrzymuje w wodzie. Cóż, jak możemy, to wykorzystujemy jeszcze ich obecność, żeby móc razem z Darem popływać.
Popołudniami przesiadujemy na plażach (różnych, bo jest ich tu wiele), szukając odpowiedniego miejsca, żeby zagrać w bule. Franki są zapalonymi graczami, a i nam się ten zapał udziela mimo tego, że gra ta nie kwalifikuje się do górnolotnych, ale dużo przy tym śmiechu i radości. Nawet kilka razy odnieśliśmy zwycięstwo (gramy parami).
BULE VOUS COUCHER AVEC MOI CE SOIR? NASI GÓRĄ 12 :9
Poza bulami oczywiście mamy wieczorną dawkę wodowania i oglądania tego co słychać na dnie. Oprócz żółwi żyje tu masa płaszczek (southern stingray), które grupują się rodzinami i razem radośnie gnieżdżą się w piachu. Widziałam ich razem ponad dziesięć: małe, średnie, duże. Razem raźniej. Zdarza się też trafić na niezłą sztukę tuńczyka, wahoo lub cero (rodzina makrelowatych). Ja jak na razie rekina tutaj nie widziałam, ale nie będę wywoływać wilka z lasu.
ŻÓŁW ŻÓŁWIA ŻÓŁWIEM POGANIA I PŁASZCZKĄ
Muszę przyznać, że byłam dość sceptycznie nastawiona do tego miejsca, byłam przekonana, że jest okrzyknięte takim cudem na tej samej zasadzie jak głośne amerykańskie hity kinowe, nie spieszyłam się tu więc jakoś bardzo. Teraz nie spieszno mi stąd odpływać. Jest naprawdę cudownie pomimo dużej ilości jachtów, które są dość od siebie oddalone dzięki ogromnej przestrzeni, na której można kotwiczyć. Nie zwiedziliśmy jeszcze wszystkich malutkich wysepek, ani wszystkich plaż, nie opłynęliśmy całej rafy. Pewnie wszystkiego się nie da, ale póki mamy tak wyśmienitą pogodę (a żeby tutaj przebywać musi być naprawdę dobre meteo) korzystamy z tego maksymalnie.
Poza tym nic nas nie goni, jedzenia mamy w bród, goście przyjeżdżają dopiero za niecałe trzy tygodnie (powitamy ponownie u nas Tadeusza i Monikę), jedyne co ciąży na duszy to brak jakiejkolwiek łączności internetowej. Ostatnio w Union nie zdążyłam załatwić wszystkich spraw (głównie porozmawiać z moim Bartolem) jak nastąpiła awaria prądu na wyspie (a był to weekend), więc musiałam odłożyć to na później, gdyż wrócimy tam z pewnością niebawem
Tobago Cays, oprócz rafy, to zbiór 4 wysepek: Petit Bateau, Petit Rameau, Baradal i Jamseby. Jest jeszcze piąta, trochę na uboczu i mniej uczęszczana, Petit Tabac, gdzie teoretycznie można kotwiczyć tylko w dzień. My stoimy niedaleko południowego cypla wysepki Baradal, prawie na samym środku głównego kotwicowiska.
Jak to tej pory południe Karaibów nie rozczarowało mnie. Co prawda najbardziej do tej pory podobały mi się te miejsca, o których Nelly nie wspominała, a te, które wychwalała ponad wszystko jakoś mnie nie zachwyciły. Przekora, albo to co pisał już Daru, wszystko, co robimy sami wychodzi nam lepiej (nawet jedzenie). Tak więc nie zapomnę nigdy zatoki Friendship na Bequia, krajobrazów z Mustique ani Chatham bay na Union.
Ale to wszystko wydaje się malutkie w obliczu opowieści, jakie usłyszeliśmy ostatnio od spotkanych na plaży Kanadyjczyków. Oni zaczęli podróż dookoła świata już 6 lat temu, no i ten świat opłynęli, byli w Australii i w Indonezji, na prawie wszystkich zbiorach wysp na Pacyfiku, na Madagaskarze (gdzie prawie stracili życie z rąk piratów), po naszej stronie zwiedzili Kubę i wszystkie kraje zachodniokaraibskie z wyjątkiem Meksyku. My przy tym to „małe Kazie” i aż niewiarygodne wydaje się, że jest jeszcze tyle miejsc do zobaczenia. Życia nie starczy.
Środa, 8 kwietnia
Wczoraj spędziliśmy prawie cały dzień na plaży przy wschodnim wybrzeżu wysepki Petit Bateau. Dzień wcześniej widzieliśmy, że jest tam stół, postanowiliśmy więc urządzić wspólny piknik południową porą. Stół się trochę rozlatywał, wytrzymał jednak jeszcze tym razem nasze grube pupy. Po jedzeniu zamiast sjesty – bule, chyba ze sześć rozgrywek zakończonych naszą kategoryczną przegraną (ani jednej partii nie wygraliśmy).
Moana zasnęła około 15.00, zostawiliśmy ją więc pod czujnym okiem zastępczych dziadków, a sami pognaliśmy popływać. Woda była trochę bardziej mętna niż poprzedniego dnia, jako że była bardziej wzburzona, ale i tak widoczność pozostawała niezła. Będąc już za południowym cypelkiem wyspy postanowiliśmy ją opłynąć. I tak płynęliśmy sobie na luzach, było łatwo bo z prądem. Nic ciekawego po drodze nie widzieliśmy, ale płynęliśmy dalej z nadzieją na więcej. W pewnym momencie znaleźliśmy się na wielkiej płyciźnie usłanej koralami, o które wręcz tarliśmy naszymi ciałami i które były bezwiednie miotane przez falę. Pokonaliśmy więc czym prędzej tą koralową tarkę i dopłynęliśmy do północnego wybrzeża wyspy, już trochę zmęczeni. Tutaj natomiast zaczął się prąd. Przeciwny do kierunku, w którym płynęliśmy. Posuwaliśmy się wolno mijając jeszcze ładniejszą plażę, niż ta, na której piknikowaliśmy. Myśląc, że już mamy niedaleko, dotarliśmy do wschodniego cypla, a tam istne piekło. Do tej pory był prąd, ale dało się go pokonać. Tutaj natomiast nie tylko nie posuwaliśmy się, ale wręcz cofaliśmy się trochę, a sił mieliśmy coraz mniej. Zaczęłam się bać, że nie damy rady, szczególnie, że okazało się, że do celu jeszcze daleko. Poza tym bałam się, że Moana się już obudziła i sprawia kłopoty. Daru też wyłaniał głowę z wody patrząc na mnie niespokojnie. Żartów nie ma.
Na szczęście przepływał nieopodal lokalny „boat boy”, handlarz pamiątkami. Zauważył nas i od razu miał refleks, żeby nam pomóc. Widocznie wiedział coś, o czym my wcześniej nie wiedzieliśmy (aczkolwiek jako doświadczeni ludzie morza mogliśmy się spodziewać takich prądów). Wtarabaniliśmy się resztkami sił do jego łodzi, co nie było łatwe, bo burta była wysoka i zostaliśmy z prędkością światła doholowani na „naszą” plażę. Tam mała spała dalej, a Nelly i Francois spokojnie polegiwali na ręcznikach i nawet nie zauważyli, że wróciliśmy w inny sposób niż wypłynęliśmy.
Wszystko skończyło się jednak dobrze, mimo że adrenalina już się pojawiła. Mamy nauczkę, żeby być jeszcze bardziej uważni.
Dzisiaj poranek przywitał nas szaro. Chmury na dobre nadciągnęły, co od razu zmieniło całą tutejszą paletę barw. Harmoony popłynęli już z powrotem na Union (bardzo spieszą się do Internetu, bo wystawili we Francji dom na sprzedaż szukając jednocześnie katamaranu do kupienia), my ociągamy się jeszcze, ale jeśli do południa pogoda się nie poprawi, też podążymy za nimi.
Tak czy siak, jeśli nie dziś, to jutro już na pewno popłyniemy z powrotem do Clifton, bo jedzenie nam się kończy Tam też spędzimy z Harmoony ostatni wspólny wieczór, wszak oni potem popłyną w stronę Saint Lucie, gdzie 5 maja przylatuje siostra Nelly z mężem (widzisz siostrzyczko, inne siostry przyjeżdżają z wizytą!), a my zachowamy raczej kierunek południowy.
Jeśli naszą decyzją będzie pozostawić łódkę na Grenadzie  i stamtąd  polecieć do Europy, to się jeszcze tam być może spotkamy, jeśli zaś postanowimy zatrzymać się na Trynidadzie, nasze losy połączą się znów dopiero po naszym powrocie z Polski. Także ta jutrzejsza kolacja może się okazać pożegnalną. A ja tak narzekam, narzekam, ale jak już się mamy rozstać, to może zaczynam troszkę żałować? Sama nie wiem.
TAKIE TAM ZABAWY
Tak a propos, z Grenady do Europy dostać się jest łatwo. Jeśli będziemy stamtąd lecieć, to najlepszym połączeniem jest lot American Arlines przez Miami do Paryża lub karaibskimi liniami Liat na dowolną Francuską wyspę skąd lata Air France lub Corsairfly, też do Paryża. Lecąc do Polski i tak planujemy pozostać kilka dni we Francji więc takie rozwiązanie nam odpowiada, no i jedna przesiadka oczywiście.
Na razie jednak sporo nowego jeszcze przed nami, Tobago Cays to ostatnie miejsce na jakim byłem kiedyś z Małgosią, dalej na południe już tylko nowe.
Wczoraj wieczorem mieliśmy znów kulinarne odkrycie. Nie lubimy dojrzałych papaj, ale kupiliśmy jedną, zieloną jeszcze, w celu zrobienia z niej sałatki. Pisaliśmy o niej kiedyś, tarta na tarce z sosem vinegrette jest wyśmienita. Tym razem miała być dodatkiem do T-bone steków z grilla. Okazało się jednak, że leżąc kilka dni, już się przebarwia na czerwono, starłem więc co się dało zielonego do sałatki pozostawiając wielką czerwoną kulę. Po próbie okazała się ona nad wyraz wyśmienita, lekko słodko-winna i została spałaszowana jako deser. O T-bone stekach nie wspomnę, miodzio!
Moana śpi, Beatka zwiedza podwodną okolicę, ja na golasa siedzę przy komputerze. Temperatura jest stała, pomiędzy 29 a 30 stopni, a słońce zbliża się do zenitu. W tym miejscu, jak każdym pomiędzy zwrotnikami, słońce jest pionowo dwa razy w roku, właśnie zbliża się ten dzień.
Po wczorajszej kolacji i filmie okazało się, że nie mamy już prądu o wystarczającym napięciu, które spadło do 11 volt. Lodówka się wyłączyła automatycznie, co robi przy 11,5 volta w celu ratowania życiowych elementów jachtu, czyli nawigacji i pilota automatycznego, który jeszcze pracuje przy 9 voltach. Lodówka to największa pożeraczka prądu, zwłaszcza w tym klimacie. Nasze panele słoneczne ledwo wystarczają na jej zapotrzebowanie. Trzeba było więc włączyć po nocy silnik, który trochę się opierał, ale odpalił i ponad dwie godziny ładował akumulatory.
My w tym czasie siedzieliśmy na zewnątrz, patrzyliśmy na jasno oświetlone księżycem dno wokół nas, którego szczegóły widać było doskonale. Była przecież pełnia. Sączyliśmy dwunastoletni Vieux Rhum, jeszcze z Gwadelupy. No i wysączyliśmy. Więcej grzechów nie pamiętam, a były.
Niedziela,12 kwietnia 2009 Wielkanoc
Że Wielkanoc to dopiero zauważyłem pisząc datę. Zapewne wszyscy, tak przywiązani do tradycji, a zwłaszcza rodziny, zadziwią się bardzo jak nam wisi ten dzień.
Oczywiście nie chcę polemizować nad wyższością świat Bożego Narodzenia nad tymi Wielkanocnymi, ale zimowe, ze względu na swoje atrybuty, znaczy choinkę i prezenty, bardziej absorbują i przymuszają do ich obchodzenia. Za dawnych, tych komunistycznych czasów, święta były jeszcze dodatkową ucieczką od szarej rzeczywistości do zastawionego smakołykami stołu dzięki generalnej rodzinnej mobilizacji, aby go właśnie suto zastawić. Dziś stół zastawiony świątecznie jest dla większości codziennością, ale możliwości przerobu specjałów przez organizm jakby zmalały.  Co się zaś tyczy rodziny, to albo się z nią utrzymuje stosunki, bo się ją lubi, albo jest to właśnie przymus świąteczny czyli upierd. Upierdów w życiu mamy więcej, dokładać więc jeszcze jeden na własną prośbę jest głupotą pozorów. Co innego jednak wykorzystać czasami święta na rodzinne zjazdy, zobaczyć się po latach i dowiedzieć co słychać. I choć prawie nikt tego nie robi, to przecież weselej jest w czasie świąt niż te same spotkania odbębniać przy okazji pogrzebów i styp po nich. Ale żeby mieć taki obowiązek i to jeszcze dwa razy w roku!
No i ten wolny talerz na wigilię dla niespodziewanego gościa. Już widzę gęby biesiadników jakby się takowy pojawił. Taka tradycja przypominająca ekstradycję.
Zresztą obraz świąt, tych po Polsku, to rodzina siedząca cały boży dzień przy stole z włączonym telewizorem i oglądająca nieustająco świąteczne powtórki, zazwyczaj z trylogii Sienkiewicza. Stary, lekko podpity, poszedł spać, ale jeszcze wróci - na kolację i znów się napije. Całe szczęście, że istnieje jeszcze taki mały element zmuszający do ruszenia tyłka z domu, to … droga na mszę i z powrotem.
Poruszając się od pewnego czasu po świecie, zauważyłem jednak, że coraz więcej Polaków traktuje święta jako dodatkowe ferie i wyjeżdża. Powodów jest wiele, niechęć do przygotowań i brak wspomnianego wyżej upierdu, no i może też wzbogacenie się narodu. Wbrew polskiej domowej tradycji dla innych jest to najdroższy okres wyjazdowy, a spóźnialscy mają duży problem ze znalezieniem wolnego miejsca na wyjazd gdziekolwiek. Wiem coś o tym, raz wylądowałem wcale nie chcąc w Miami, raz w Kapsztadzie.
Zadziwiają nas pytania o nasze oddalenie i tęsknotę za rodzinnym pasztetem. Jesteśmy jakoś z Beatką inaczej skonstruowani, że nie lubimy przywiązania chłopa do ziemi?
Dla nas to dzień jak inne, po porannej kawie godzinne przepłynięcie z Fregat Island do Chatham, aby tu zaraz wskoczyć do wody i popłynąć za cypelek korzystając z opieki Nelly i Francois nad Moaną. W południe może langusty, może jakaś upolowana rybka, bo wieczorem wspólna, już chyba naprawdę ostatnia pożegnalna kolacja z grilla. Wesołych świąt.
KOŁO NAS ŚWIĄTECZNY STUMETROWY SOKÓŁ I KRZYŻ MALTAŃSKI
Ja osobiście, fakt, święta traktuję nijako, raczej mi to przeszkadza niż pomaga. Natomiast rodzina, ta najbliższa oczywiście (rodzice, rodzeństwo z rodzinami), to nigdy nie był przymus, zawsze lubiłam się z nimi spotykać. Zresztą najfajniej było jak wcale nie było świątecznie. Moich bliskich uwielbiam, bardzo lubię spędzać z nimi czas, nawet ten przed telewizorem.
Do ziemi nie jesteśmy przywiązani w ogóle. Polska, Brazylia czy Nowa Kaledonia, wsjo rawno, patriotyzmu u nas zero. Do pasztetu równie mało, choć pewnie dobry, ale świeże langusty lepsze…. Ale to nie o to chodzi…
Poniedziałek oblewany,13 kwietnia
Jest absolutna cisza przerywana krzykiem mew i co jakiś czas wpadającym do wody, polującym pelikanem. Stoimy jak na jeziorze zawieszeni nad dnem. Beatka popłynęła zwiedzać skałki, Moana śpi, a ja napawam się naturą i jej dźwiękami. To jest prawdziwa rozkosz, dla której to wszystko jest warte, rodzaj ekstazy i szczęścia najwyższej jakości.
Popłynęliśmy aneksem do następnej zatoki za cypel żeby coś upolować. Niełatwo jest polować z kuszą, ryby są takie szybkie, ale mimo to Daru ustrzelił dwie, będą do rybnego spaghetti. Świat podwodny jest piękny, ale głównie do oglądania, nie do polowania.
Nieopodal były zarzucone sieci, podpłynęliśmy tam, żeby zobaczyć, czy coś się złapało. I złapało się, o boże, wiele! Tysiące sardynek i to o wiele większych niż te w puszkach. Dookoła sieci, na dnie leżały martwe już biedne sardynki i aż się prosiły, żeby je pozbierać. Nie przyszło nam to na początku do głowy. Ale, po powrocie na naszą Bubu, gdzie Nelly i Francois pilnowali Moany, rzucone hasło niestety poskutkowało powrotem Dara do wody, po czym wrócił z trzema kilogramami sardynek. W konsekwencji kolacja znów u nas! A najgorsze, że takie sardynki wcale mnie nie rajcują.
Jest 22.30, sardynki były nawet niezłe (za dużo, ale resztę się zamarynuje), kończymy następną pożegnalną kolację z Frankami i skończyć nie możemy, bo Daru polemizuje bez końca z Nelly na temat ociepleń domów, a mnie to już dość mocno znudziło. Mam nadzieję, że naprawdę ostatnia tym razem ta kolacja, bo już ich było ze trzy. Jutro nasi przyjaciele nieodwołalnie płyną do Clifton, a my zostajemy w Chatham jeszcze jedną noc, żeby nacieszyć się samotnością i spokojem. Potem znów do Clifton na ostatnie w tym kraju zakupy i witaj Grenado z twoimi wyspami.
ALE SMAKOWAŁO
Wtorek,14 kwietnia
Nelly i Francois z ich Harmoony zniknęli dziś rano za cypelkiem. W ciągu najbliższego miesiąca nie spotkamy się już i dobrze nam to zrobi. Chwilowa opieka nad Moaną była jednak zbyt wysoką ceną jaką płaciliśmy notorycznym wspólnym przebywaniem. Różnice w podejściu do wielu spraw coraz częściej dawały znać o sobie. My uwielbiamy zwiedzać, chodzić po górach i w ogóle na spacery, bo tak się ogląda najlepiej. Nasi kompani robili to niechętnie, a jeśli w ogóle, to autobusem. Podobnie z pływaniem, eksploracja dna podwodnego jest naszym ulubionym zajęciem, chudy Franek po pięciu minutach jest zamarznięty, i co więcej,  niezadowolony jeśli Nelly nie wyjdzie z nim z wody. W konsekwencji nasze wspólne wyjazdy aneksem kończyły się szybko, bo my dodatkowo nie chcieliśmy ich obciążać za długo Moaną.
Beatkę doprowadziły w końcu do szału wspólne kolacje, które ze względu na wielkość i komfort naszej łódki odbywały się zawsze u nas. Pozostawał po nich zawsze chlew, a to przez nieuwagę Franka, a to przez popiół z papierosów, a to przez śmieci, które u nas rosły w zawrotnym tempie. Musieliśmy też zrezygnować z pomocy przy po kolacyjnym zmywaniu naczyń, zbyt dużo szło wody, a i tak trzeba było to zmywanie powtórzyć, bo się naczynia kleiły do rąk po tej pomocy. Nasze smaki kulinarne też się różniły, my jesteśmy za zieleniną w każdej postaci oraz nabiałem, Nelly ani jednego, ani drugiego nie trawi. Taka głupia codzienność zabijająca powoli sympatię. Popularne zmęczenie materiału, tak u nas, jak i zapewne vice versa.
Natomiast między mną a Beatą jest wręcz przeciwnie, materiał się zahartował i wypolerował, błyszczy więc wspólnym szczęściem, na dodatek z bonusem co to już siedzi i wtranżala ze smakiem mango. Zresztą mango i karambole to nasze ulubione tu owoce i staramy się je mieć zawsze na łódce.
Piękny zachód słońca jest właśnie. Dzisiejszy dzień sączył się przeplatany pływaniem na zmianę i z Moaną, która uwielbia swoje pływające koło i śmieje się do rozpuku za każdym razem kiedy w nim ląduje. Co więcej, zlizuje z niego słoną wodę zafascynowana jej smakiem, i nie dziwota, każdy by to robił po spróbowaniu jej mdłych, niemowlęcych słoiczków. Jutro płyniemy do Clifton i robimy clearence out, tak więc opuszczamy Saint Vincent i Grenadyny. Chcemy po drodze zawitać jeszcze na ostatnią wysepkę tego raju, Petit Saint Vincent, a zaraz potem na Małą Martynikę, pierwszą wyspę nowego państwa, tę najbardziej odległą od Grenady. Nie możemy na niej zostać dłużej niż jeden dzień z powodu niemożliwości zrobienia tam odprawy celno-paszportowej.
Po zachodzie słońca noc zapada natychmiast, dziś na kolację kluseczki z sosem rybnym na bazie złowionych przeze mnie dwóch sztuk i schłodzone wino, potem film.
Środa, 15 kwietnia
Czas opuścić Chatham, już mi się znudziło. Czuję się czasami jak rozkapryszona dziewczynka, którą nudzą coraz to piękniejsze zabawki, wyrzuca je i płacze o następne. Albo jak niewierny mężczyzna, który zachwyca się napotkanymi kobietami, uznaje, że są piękne i spędza z nimi kilka miłych chwil, ale szybko dochodzi do wniosku, że trzeba sprawdzić jak będzie z innymi, może jeszcze lepiej. Aż w końcu (może, bo nie wszyscy mają takie szczęście) trafia na tę jedną jedyną i od razu o tym wie. I chce z nią zostać do końca życia. Ja też liczę, że pewnego dnia dopłynę do lądu, którego już więcej nie będę chciała opuścić i będę wiedziała, że to właśnie to miejsce. Tak jak mówią słowa szanty „szukam cichego portu, gdzie okręt mój zawinie”. Grunt, że mężczyznę mojego życia już znalazłam, tu nie mam żadnych wątpliwości.
Piątek,17 kwietnia
Od Union minęły dwie noce, pierwsza na Małym Saint Vincent (legalnie), a druga na Małej Martynice (nielegalnie). Płynąc na Małego Świętego Wincentego minęliśmy dwie wysepki piaskowe wystające na środku morza, jedna nazywa się Wesz Łonowa, a druga Pluskwa. To takie wysepki rozbitków jak na dowcipach rysunkowych w gazetach, tyle że bez palmy. Mała Martynika to w zasadzie tylko ekskluzywny hotel ze swoimi grabionymi plażami, barami i restauracjami. Noc przy nim była bardzo wietrzna, pasat wjeżdżający w przesmyk między wyspami dostawał efektu venturi i wiało cały czas 25 węzłów. Mała Martynika, to już państwo Grenada, wysepka ze swoimi 900 mieszkańcami, żyje z przyzwyczajania po upadku handlu bawełną, kakao i trzciną cukrową. Jest malutka i nie mogła wytrzymać jakiejkolwiek  konkurencji, jej mieszkańcy zajęli się więc przemytem, a dziś żyją trochę z turystyki, trochę z rybołówstwa, trochę z przyzwyczajenia właśnie. Sklepy jednak zaopatrzone są lepiej niż na Union. W końcu Grenada jest bogatsza niż Saint Vincent i Grenadyny.
Grenada uzyskała pełną autonomię w 1974 roku, ale po przewrocie 1989 i przejęciu władzy przez progresistów zatraciła na moment demokrację. Progresiści, jak sama nazwa wskazuje, kochają postęp więc otoczyli się wyśmienitymi doradcami z … Kuby. Doradcy byli zapewne od ekonomii. W 1983, po interwencji zbrojnej USA i państewek karaibskich, demokracja wróciła do łask, jednak inwestorzy bardzo powoli wracali do rozpoczętych projektów. Nikt nie lubi takich konfliktów politycznych i strzelaniny. Ekonomia, oparta głównie na przyprawach, rozwijała się powoli, podobnie jak turystyka. I już się z gąską witał, gdy w 2004 cyklon Yvan (chyba groźny) zdemolował wyspę. Mają pecha.
Dziś jednak ekonomia kwitnie, wiele baz wypożyczających jachty, jak i mariny zainstalowały się na Grenadzie. A cyklony? Cóż, Yvan był jedynym przez ostatnie 50 lat.
Teraz dopływamy do Carriacou, największej po Grenadzie wyspy, tu w Hillsborrough zrobimy Clearence In i wtedy powłóczymy się trochę po okolicy, która wygląda nader interesująco.
Właśnie odpływaliśmy z Hillsborrough po zakupach i klirensie, gdy okazało się, że mamy Internet. Zdążyliśmy poczytać wpisy (brawo wszystkim, to jest naprawdę dla nas wielka przyjemnością! I dowód na to, że jak człowiek nie huknie to gówno ma), wrzucić kawałek tekstu i już nas tam nie było. Miasteczko miłe, ale woda w morzu była niezbyt przejrzysta więc nas natychmiast wygnało na pobliską Sandy Island. Tu kryształ woda i uwaga!, wraca lato, woda doszła do … 28 stopni. Rozkosz.
Piaskowa wyspa właśnie się odbudowuje. Piękna rafa została zdemolowana przez fale odległego cyklonu, a palmy powyrywane przez skurwiela Iwana (niczego dobrego nie można się spodziewać po takim), który przeszedł prawie przez nią. Mimo, że palemki są malutkie (ale głupie, jeśli palemki to nie mogą być duże) jest tu pięknie i dziko. W oddali widać hałaśliwe Carriacou, tu cisza i spokój (ale głupie, jeśli cisza to i spokój), niebieskie niebo, a i wiatr jakby zelżał. Nareszcie.
SANDY ISLAND I CARRIACOU W TLE
Muszę przyznać, że jest to wielka zaleta Karaibów, ten wiatr. Dzięki niemu nie ma upałów choć jest prawie cały czas 30 stopni. Jednak ja mam go serdecznie dość, wieje od miesięcy cały czas i to fest, a nasze schowki za wyspami likwidują tylko fale, a pasat zawija za górkami i przełęczami i wywija hołubce (tu pozdrowienia). Nie śpi się dobrze na kotwicy gdy na zewnątrz świszcze co noc 50 km na godzinę. Chyba mnie pożałowaliście trochę? Eee, pewnie nie.
Pożałować jednak można tych co kiedyś nie mieli GPSu. Niepewna była ich nawigacja zawłaszcza w takim regionie jak ten, usianym rafami i wypłyceniami. Przepływając z Małej Martyniki na Carriacou widzieliśmy tego skutki. Przykry widok.    
WRAKI NA RAFIE
Ponieważ nie zdążyliśmy dodać zdjęć to jeszcze jedno wspomnienie tłucze się po głowie. Na Małej Martynice kotwica, mimo wielu prób, nie chciała się zahaczyć. Jakiś pech lub denne dno. Skorzystaliśmy więc za jedyne 10 USD z boi obok łódki, która przypomniała nam niedawnych kompanów.
HARMO(O)NY FOR EVER?
Oczywiście będzie też rodzynek dla zainteresowanych. Moana, mimo naszych czujnych oczu, fiknęła nam kozła z łóżka na podłogę. Przestraszyła nas tym bardzo, więc przedsięwzięliśmy środki zapobiegawcze w postaci drzwi z szafy, które blokują łóżko. Stało się regułą, że co rano Moana zostaje w naszym łóżku i przetacza się na wszystkie strony, a my pijemy spokojnie kawę i jemy własny jogurt. Jej przetaczanie się nabrało ostatnio prędkości światła i ten jeden raz kawa nie była spokojna. Wystarczyło.      
ŚNIADANIE I POZIOME DRZWI?
Wtorek, 21 kwietnia
Moana ma 7 miesięcy. Czas ten minął jak z bicza trzasł. Nie po polsku to, ale polskie.
Życie jest piękne.
Dziś imieniny Bartka, za 6 dni jego 14 urodziny. Już wiemy, że dotarł do niego nasz prezent. Kupiliśmy mu taką samą drukarkę jaką my mamy, z funkcją ksero i skanera. Typ z Allegro oczywiście nie doczytał komentarza i prezent wylądował na Dubois w Warszawie. Na szczęście odebrała go Iwona i bardzo nam pomogła kontaktując się ze sprzedawcą i wysyłając paczkę tam gdzie należało. Dzięki wielkie!!! Już dotarła.
Jesteśmy niezwykle znani. Ludzie spotykają nas na ulicy i od razu wiedzą, że my to Polacy, że nasza mała to Moana, że mieszkamy na łódce. Prawda nad prawdy. Dziś rano poszliśmy na zakupy w Hillsborough. Z samochodu wysiada biała pani (z daleka widać, że Amerykanka) podchodzi do nas i : „oh, what a beatifull baby! It must be Moana!”… a wy to Polacy, mój mąż też jest Polakiem. Z reguły na święta wielkanocne robi sam polską kiełbasę, tym razem jednak kupiliśmy już gotową na Grenadzie. Amerykańska, ale zawsze.
Pogadaliśmy, poradziła nam, gdzie dokładnie kiełbasę można znaleźć, o tym, że zbudowali dom na Carriacou i będą przenosić się na stałe z Los Angeles, pozachwycała się małą i poszła swoją drogą. Na imię miała Susan.
No dobra, skądś nas znała. A skąd?
Dzień wcześniej wchodzimy w Hillsborough do informacji turystycznej z zapytaniem o  to jak dojść na szczyt Chapeau Carre, lokalne 290 metrów (raptem) do zdobycia. Miła pani staje na głowie, żeby nam udzielić rzetelnej informacji, widać, że nie często ludzie mają tutaj takie pomysły. Od słowa do słowa, pyta skąd jesteśmy, my, że z Polski. „Oh, moovimy po polsku!” uradowała się pani. My oczy wielkie, ona, że mieszkała w Nowym Yorku na Green Point i tam miała do czynienia wielokrotnie z naszymi rodakami. Znała i „dziękuję” i „dzień dobry”, itd. Ewidentnie bardzo wielką przyjemność sprawiło jej to spotkanie z nami i vice versa. Poinstruowała nas jak dotrzeć do punktu widokowego przy szpitalu nad miastem i do tego dołożyła butelkę zimnej wody mineralnej widząc, że nie mamy nic do picia. Miło! Jak się później okazało, koleguje się z Susan.
Szliśmy długo pod górę, co prawda szosą, ale upał dawał się we znaki, tak że butelka wody okazała się wielką pomocą. Warto było, widok z góry był, jak to zwykle z góry, zachwycający i żal mi tych, którym szkoda nóg i sił, żeby docierać tam, gdzie prawie jak z lotu ptaka i widać miejsca, gdzie przebywamy na wodzie. Widzieliśmy jak na dłoni nawet Sandy Island, tu w zoomie.
MALUTKA SANDY ISLAND Z LOTU PTAKA  (PO LEWEJ)
Polaków jak psów. Dzień wcześniej przy tejże Sandy Island pijemy spokojnie poranną kawę w momencie gdy pewien jacht (duży – 55 stóp) kotwiczy tuż obok nas. Już pomyśleliśmy, a nawet wyraziliśmy te myśli, że trochę jakby za blisko, jak z pokładu krzyczy do nas blondyna: „Jesteście Polakami?”
Jacht z flagą kanadyjską.
Nagi Daru odkrzykuje: „Tak!”
No i znajomość nawiązana.
Jako, że my odpłynęliśmy tego samego dnia do Hillsborrough, znajomość nie została tego dnia skonsumowana. Dnia następnego polscy Kanadyjczycy zakotwiczyli również w Hillsborough (jakby znów trochę za blisko), znajomość została skonsumowana z nawiązką. Zostaliśmy zaproszeni na kolację. To nie było ani takie proste, ani takie ewidentne. Umawialiśmy się od rana. Najpierw męska część załogi, czyli Zbyszek, przypłynął do nas zapytaniem, czy nie mamy zapasowych słuchawek do skype, bo jego się zepsuły. Mieliśmy. Oni akurat kupili ogromnego red snappera na kolację. Głowę i ogon z nawiązką mięsa Zbyszek przywiózł nam od razu z przeznaczeniem na zupę, jako że Daru pochwalił się swoimi umiejętnościami w tym zakresie. Resztę mieliśmy zjeść razem u nich. Już byliśmy prawie umówieni, gdy zapytaliśmy, o której mamy się na tej kolacji pojawić. Nie za późno, stwierdził Zbyszek, tak koło 17?
Niestety dla nas nie była to godzina do przyjęcia, nie dość, że jeszcze nie będziemy głodni (zwykle jadamy wieczorem po 20), to Moana będzie w szczycie swojego marudzenia, więc niestety ustaliliśmy, że oni zjedzą sami o 17, a my wpadniemy na drinka około 18.
W międzyczasie byliśmy właśnie w biurze turystycznym i w górach, przy szpitalnym punkcie widokowym.
BUBU W HILLSBOROUGH, A Z TYŁU KANADYJSKI „FRENCH KISS”
Po powrocie okazało się, że mili kanadyjscy Polacy jednak z tą kolacją na nas poczekali, więc wieczór był bardzo miły i bardzo zakrapiany. Ja, jak na moje odzwyczajenie od większych ilości alkoholu, strasznie to odczułam dziś rano (z resztą czuję do teraz).
Parę słów o nowych znajomych. Zbyszek, lekarz, około 56 lat, wyemigrował do Kanady w 1977 roku, ma tam kilka ośrodków wykonujących ekspertyzy medyczne. Agnieszka, lekko po 40, bardzo miła i ładna kobieta. Żyją razem od 15 lat (choć są małżeństwem od roku), mają 8-letnią córeczkę, piękny dom nad jeziorem Ontario i duży jacht, na którym spędzają wakacje na Karaibach. Otwarci, mili, ciepli i tylko wtrącane amerykańskie słowa trochę przeszkadzają. Ale wieczór był totalnie krejzy. Nawet aj dont rimember kiedy i jak wróciłam na Bubu.
Oni już popłynęli do Tyrell Bay, zatoka bardzo protekted, więc i my dziś tam się wybieramy.
Czwartek, 23 kwietnia
Wbrew pozorom i późnej godziny dotarliśmy jednak we wtorek do Tyrell Bay. Zbyszek i Agnieszka machali nam z daleka. Zakotwiczyliśmy się jakby trochę za blisko nich.
Przypłynęli do nas z krótką wizytą, wszak na rewanż w postaci kolacji u nas nikt nie miał ochoty, oznaki kaca były jeszcze obecne. Poza tym oni mieli zamiar wyruszyć nazajutrz wcześnie rano do Grenady. Pogadaliśmy, utwierdziłam się w przekonaniu, że są weri najs. Agnieszka pilnowała Moany, gdy pognaliśmy z Darem sprawdzić jak zahaczyła się kotwica. Okazało się, że wyjątkowo źle, bo nie zahaczyła o dno, tylko o jakiś stary łańcuch i tylko to trzymało Bubu w pozycji. Daru zanurkował, wbił kotwicę ręcznie w piach, ale problem łańcucha pozostał na później (już zażegnany).
Resztę wieczoru spędziliśmy parami osobno. Każdy ze swoimi pamiątkami. Oni z naszymi słuchawkami z mikrofonem do skype, my z lampkami: słoneczną, czołową oraz stołową podarowanymi nam w ramach rekompensaty za słuchawki. Umówiliśmy się na spotkanie w sobotni wieczór na Grenadzie, zjemy razem dinner. Już się boję… poranka niedzielnego. A przecież muszę być w formie, bo przybywają tegoż dnia pierwsi nasi goście w tym sezonie, Tadeusz z Moniką.
Dzisiaj dzień był niezwykle udany. Pogoda od świtu zapowiadała się boska (co ostatnio jest nieczęste). Rano wyruszyliśmy więc na wycieczkę górską. Zabraliśmy zarówno spacerówkę jak i nosidełko dla Moany, nie wiedząc w jakich proporcjach te środki transportu dla niej będą nam potrzebne. Już po pół godzinie okazało się, że wózek jest zbędny, bo skończyły się drogi asfaltowe, pomyśleliśmy więc, że zostawimy go na przechowanie w jednym z mijanych po drodze domów. Jak na złość nigdzie nikogo nie było. Trafiliśmy w końcu, prowadzeni echem ludzkich głosów do zagrody, gdzie miła Murzynka bardzo chętnie zgodziła się na przechowanie karocy naszej córki.
Dalej poszliśmy z nosidełkiem. Mieliśmy spory kłopot, żeby znaleźć drogę na szczyt Chapeau Carre, ale w końcu, po dwóch pomyłkach, już szliśmy dobrym szlakiem. Droga kręta prowadziła przez lasy i szczyty mijanych pagórków. Z góry widzieliśmy następne zatoki, potem wschodnią stronę Carriacou. Na sam szczyt nie doszliśmy, zbliżało się południe, upał za bardzo nam doskwierał. No i coraz bardziej odczuwalny głód. Jako substytut wybraliśmy przydrożny „szczycik”. Który, mimo tego, że nie był naszym wyjściowym celem, otwierał przed nami piękny widok na dwie zatoki na raz i Grenadę w oddali. Dzieliliśmy go z pasącymi się tam krowami.
CARRIACOU,
Schodząc znaleźliśmy drogę wiodącą w dół trochę bardziej na skróty niż ta, którą tam dotarliśmy. Szybko odnaleźliśmy dom, w którym zostawiliśmy spacerówkę. Wchodząc do zagrody natknęliśmy się na pracownika.
„ Hello my friend. Skąd jesteście?” Pyta czarny z uśmiechem od ucha do ucha.
„Poland” mówimy. …. „jak szię masz?” odpowiada koleżka. Pracował z Polakami tu i tam, zna kilka słów. Następny!
Panie, które przechowały nam troller (uhu, udziela się) były niezwykle rozmowne i miłe, dały nam napitek i nawet chciały, żeby im przesłać na podany adres zdjęcie, które Daru nam z nimi zrobił na pamiątkę. Długo się rozstawaliśmy.
MILI PAŃSTWO
Na lunch trafiliśmy do jedynej knajpki w tym miasteczku, jaka przyciągnęła naszą pozytywną uwagę dnia poprzedniego. I nie żałowaliśmy. Dania były pyszne, konsumowane w drewnianej altance nad samym morzem, w obecności syna właścicieli restauracji, z którym przegadaliśmy cały posiłek. O Polsce, Rosji, Ameryce, Kubie,  komunistach, wolności i jej braku.
Popołudnie minęło na pływaniu dla niektórych, na skrobaniu kadłubów dla innych (każdy ma swoje zboczenia: ja nie znoszę śmieci na podłodze, a Daru na płozach Bubu), wieczór był bardzo sympatyczny przy kwaśnym winie, kiepskim filmie, za to pysznej lunchowej kolacji. Zakończony na tyle wcześnie, że mam trochę czasu na pisanie.
Ale muszę kończyć, jutro o 6.00 pobudka i kierunek Grenada – Saint David’s Bay. Mamy zamiar płynąć od strony wschodniej wyspy, także silny wiatr i fale gwarantowane.
Piątek, 24 kwietnia
Dziś w nocy obudziła mnie… cisza. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów pasat zaprzestał działalności i dał spokój na całą noc. Wypłynęliśmy o 6h30 i jeszcze schowani za Carriacou złapaliśmy Wahoo czyli Thazara. Małego, jakieś dwa kilo, ale zawsze będzie na dzisiejszą kolację, i dobrze, jako że jutro idziemy razem z Agnieszką i Zbyszkiem do knajpy.
Przeczytałem i skorygowałem tekst Beatki, zawsze to wzajemnie robimy, człek sam własnych błędów nie widzi. Przypomniał mi się samochód zbyt długo zaparkowany widziany na wycieczce na Carriacou. W Polsce człowiek wychodzi przed dom i co widzi? A to, albo samochodu nie ma bo ukradli, albo śnieg zasypał. A tu?
KURDE! SAMOCHÓD MI ZARÓSŁ
Wbrew obawom Beatki nie ma ani wiatru (wieje tylko 15 węzłów) ani fali. Oceaniczna jest okrągła i nie boli, za to ta mała powierzchniowa zniknęła wygładzona nocną ciszą. Suniemy 7 węzłów i patrzymy na zbliżającą się Grenadę. Wybraliśmy niekomfortową stronę nawietrzną wyspy, jako że krótsza oraz, że z drugiej strony jest podwodny aktywny wulkan, wokół którego wyznaczono dwumilową strefę bezpieczeństwa. Podobno bąbelkuje, a takie bąbelkowanie może zatopić statek, który nagle traci pływalność. Taki tutejszy mikro trójkąt bermudzki.
No i proszę. Ledwo zasiadłem do pisania, a tu już Beatka krzyczy, że ryba. Zaczynam ciągnąć ze sporym oporem, Beata już stoi z gumowym młotkiem i podbierakiem gotowa do akcji. Zluzuj grota, mówię, za szybko płyniemy i … może wyjmij drugą wędkę, żeby się nie poplątały. Grota zluzowała, z wędką nie zdążyła. Zafurkotał kołowrotek, co mam robić? Skręć lekko hamulec i wybieraj. Ja w międzyczasie wyciągnąłem mojego pięknego tuńczyka i pognałem z podbierakiem do Beaty. I tak w Beacie obudził się łowca. Wyjęła swojego pierwszego tuńczyka. Brawo! Choć zauważyłem już wcześniej, że mimo narzekania na polowanie na langusty, po jakimś czasie z przyjemnością je wypatrywała i pokazywała palcem, po czym zacierała z radości ręce po ustrzeleniu takowej. Hm.
KTÓRY BEATKI?  WGŁĘBIENIE MA 70 cm. OK. TEN WIĘKSZY, ZE 4 KG
Płyniemy już wzdłuż Grenady, którą widać jak na dłoni. Jest zielona, górzysta z wielką ilością szczytów. To właśnie dzięki górom jedne wyspy są wilgotne i zarośnięte tropikalnym lasem, a inne, często położone obok, zbyt małe i niskie są suche. Chmury powstałe z parującego oceanu i idące z pasatem, natrafiają na pasmo górskie i na nim się skraplają. Wyspy takie posiadają stałe rzeki, wodospady, a dla nas żeglarzy jest tam tania woda. Na Dominice za 100 galonów  wody (454 litrów) płaciliśmy 17 dolarów wschodnio-karaibskich. Na Carriacou i Union za 1 galon płaci się 0,50 dolara EC. Wodę produkują tam odsalarnie działające jak nasza na Bubu przez odwróconą osmozę. Odwrócona osmoza to przepychanie pod wielkim ciśnieniem 60 atmosfer słonej wody przez specjalne membrany. Sól nie przechodzi i jest wyrzucana z wodą, już bardziej słoną, na zewnątrz, a krople wykraplające się z drugiej strony membran są już słodką wodą pitną. W związku ze sprężaniem wody urządzenia te są bardzo energochłonne. Stąd też potem cena wody.
Przez nasze urządzenie przechodzi wiele litrów wody morskiej aby wyprodukować niewiele tej pitnej. Nasza wydajność to ok. 42 litry na godzinę i aby ją uzyskać muszą funkcjonować silniki dostarczające energię elektryczną (potrzeba jej 30 amperów z napięciem 12 volt).
Ryby wyfiletowane, dwa piękne i chyba za duże na jeden posiłek filety z wahoo no i z dwa kilo filetów z tuńczyka. Ja filetowałem, a Beata przygotowuje dania.
FILETY Z WAHOO I TUŃCZYKA KAWAŁ
Zaraz, jak tylko dopłyniemy, na lunch będzie carpaccio z tuńczyka, reszta tuńczyka podzielona została na pół, jedna część idzie do zalewy cytrynowej gdzie się zetnie i będzie już na jutro i jeszcze kilka dni później, druga zostanie usmażona i zalana zalewą octową. W ten sposób na nasze śniadanio-lunche będziemy mieli dwie różnie zrobione ryby. Tak sobie płyniemy ciesząc się słońcem i radością oceanu, zwłaszcza, że na radarze zobaczyliśmy, że totalna ulewa przed nami przejdzie bokiem.
Z CARRIACOU NA GRENADĘ - AŻ WSTYD, TAK WIDAĆ SZCZĘŚCIE  
Sobota, 25 kwietnia
No i stało się. Wczoraj wpłynąwszy do mariny w Saint Davis podjęliśmy decyzję pozostawienia tutaj łódki. Ceny horrendalnie przystępne czyli drogo jak cholera, ale i tak taniej od innych marin, za to daleko od wszystkiego. To oddalenie to cena jaką się płaci za ciszę i spokój w zamian za brak sklepów i innych dogodności oraz głównie zbliżenia do międzynarodowego lotniska. Ale po co są taksówki?
NASZ WYBÓR – SAINT DAVIES (JAK MILES)
Podpisaliśmy umowę, pozostawiliśmy kaucję i mamy zadzwonić dwa dni przed planowanym wyjęciem łódki z wody na początku czerwca. Sprawa więc załatwiona, żadne tam Trynidady czy Wenezuele, po prostu zostawiamy Bubu w oku cyklonu.
Dziś rano, po pozostawieniu kopii dokumentów i kaucji w office mariny, udaliśmy się do sklepu. Sklep to zazwyczaj parter domu, dobrze zaopatrzony głównie w chleb i alkohol. Udaliśmy się więc do sąsiedniej wioski gdzie miał być supermarket. Supermarket przypominał sklep w Leźnie, ale pomidory i wino mieli, więc zakupiliśmy jedno i drugie po czym wróciliśmy do poprzedniego sklepu, gdzie wcześniej pozostawiliśmy zakupy, czyli wodę i chleb (o dziwo lekko razowy). Gdy odbierając worki narzekaliśmy na brak cytryn, pani popatrzyła nas z uśmiechem, zniknęła na chwilę i pojawiła się z torbą cytryn mówiąc: te małe to local limons, te duże to … grafit limons (tak zrozumiałem) obce, inne, ale bardzo dobre. To w prezencie. Miło, dzięki serdeczne!
Nasz lunch czyli śniadanie ukierunkowany był głownie rybnie. Ryba w soku cytrynowym z wasabi i plasterkami marynowanego żeńszeniowego korzenia, a potem usmażony wahoo i tuńczyk w zalewie octowej. O rany, same cuda.
W czasie naszego lunchu przypłynęli Agnieszka i Zbyszek i jak zwykle zaparkowali zbyt blisko, na boi obok nas. Po krótkiej rozmowie z knajpy obopólnie zrezygnowaliśmy. Zbyt droga i za słaba. Kolacja będzie więc u nas z japońskimi przystawkami, zupą rybną Agnieszki i kończeniem ich zapasów. Jutro wyjmują łódkę na okres cykloniczny, więc trzeba ją opróżnić. Ciekawe, że z alkoholu, który to się nie psuje.
Aha, jak to dobrze robić zdjęcia. W sklepie nie mieli żadnych owoców prócz grapefruitów i jakichś dziwolągów. Dziwolągi więc zakupiono, bo jak wszyscy wiedzą, wszystko jest ludzkie. No i po otwarciu okazało się, że nowe owoce, które są z zewnątrz mieszanką kiwi z mango i ziemniaka, w środku mają dwie czarne pestki i smak… cóś z gruszki i … hm, w każdym razie cóś z gruszki.
CO TO JEST?   
Coraz trudniej też się żyje. To tak aby czytelnicy nie myśleli, że mamy rozkosz podszytą rozkoszą. Jest więc taki stwór, co to przyspieszenia dostał i daje popalić ponad miarę, bo w 7 miesiącu stać? To już lekka przesada:
STOJĘ I NICZEGO SIĘ NIE BOJĘ!
Niedziela, 26 kwietnia
Jesteśmy już w zatoce True Bleu koło lotniska.
O Jezu, ale jestem zmarnowany. Tak naprawdę Jezus niewiele ma z tym zmarnowaniem wspólnego, to raczej nadmiar płynów podczas wczorajszego wieczoru. Pożegnaliśmy więc godnie naszych polskich Kanadyjczyków i popłynęliśmy na południe. A tu jakby cieplej bo 33 stopnie i woda już ponad 28. Cieszyć się czy płakać? Niewiadomo. Nic więcej do powiedzenia w tym momencie nie mam. Leczę się.

Komentarze