KWIECIEŃ 2009 - SAINT VINCENT, GRENADYNY, GRENADA
Środa,
1 kwietnia 2009
Zatoka Chatham okazała się
dla nas nieszczęściem lub szczęściem, jak kto woli. Nie dość, że jest dziewicza
i Bubu stała samotnie na jej kryształowych wodach, to jeszcze zmieni może losy
naszego życia.
BUBU W CHATHMAN BAY NA
WYSPIE UNION
Otóż we wtorek wieczorem
wybraliśmy się do jedynego plażowego baru na piwko i coś tam zjeść. Jako, że
Bubu była jedyną łódką w zatoce zdziwiliśmy się, że w knajpce jest kilka osób i
je. Po kurtuazyjnej wymianie powitań zasiedliśmy i zamówiliśmy po piwie. Zachód
słońca zapierał dech, a atmosfera tej plażowej prostej knajpki na pustkowiu była
magiczna. Wypytaliśmy sąsiadów co jedzą i czy dobre. Oni nas skąd się
wzięliśmy. Zamówiliśmy i my. Trochę trwało, ale grillowany red snapper był wyśmienity.
Gdy skończyliśmy i zamówiliśmy coś na trawienie nasi sąsiedzi zaprosili nas do
swojego stolika. Moana spała smacznie, jak to zwykle ona przy knajpianych
kolacjach.
Nasi sąsiedzi okazali się
angielskimi inwestorami budującymi nieopodal, na drugim końcu zatoki, bazę
żeglarsko-hotelową. Widzieliśmy jakieś ładne, jedyne zresztą, zabudowania wpływając do Chatham, ale nie
było widać, że to w budowie. Piękne, spokojne miejsce, no i atrakcyjnie podwodnie
– przytakujemy. Trochę nas popytali o naszą przeszłość, skąd idea rejsu, jakie
mamy plany.
I tu wpadliśmy w
osłupienie. Rozmawialiśmy właśnie, mówią, o tym, że czas zacząć szukać kogoś
kto by poprowadził ten interes, najlepiej parę, mówiącą językami, angielskim i
francuskim obowiązkowo, bo tych żeglarzy tu najwięcej, bez zobowiązań, kogoś kto
na kilka lat zechciałby tu zamieszkać. Warunki finansowe są do omówienia, stała
pensja w pierwszym roku, a później po sprawdzeniu stopy zwrotu, pensja i
procent od obrotu. Miejsce zamieszkania już jest, kupili willę powyżej o 3
minuty drogi stąd. Tam teraz mieszkają. Dom jak dom, z basenem, cztery pokoje,
cztery łazienki, salon jadalnia i kuchnia, taras z widokiem na morze. Samochód
i motorówka jako transport.
No i tak sobie pomyśleli,
że my bylibyśmy idealnymi kandydatami. Morze znamy, języki są, nasze
wykształcenie i doświadczenie im odpowiada, a dziecko malutkie, parę lat do
szkoły chodzić nie musi. I co my na to?
Przysłowiowe szczeny nam
opadły do samej ziemi. Potraktowaliśmy to trochę jako żart, ale panowie byli
bardzo serio. Spojrzeliśmy na siebie naprawdę ogłupiali. No nie musimy
oczywiście odpowiadać teraz, możemy rozejrzeć się po wyspie, zobaczyć biznes
plan i zwiedzić budowę, a jeśli nas to interesuje do rozmowy zasiąść w ciągu
powiedzmy tygodnia. OK.? No…OK.!
Oczywiście nasz wieczór na
Bubu był mocno zakrapiany. Nasze snute jeszcze wczoraj plany, co z nimi począć?
Ale czy to zdarza się często, takie propozycje i to w takim miejscu?
BAZA W BUDOWIE
Dziś rano, lekko nie w
formie, po szybkiej kawie wygnało nas z Bubu na spacer. Najpierw budowa przy
plaży, a potem w górę zobaczyć okolicę. Ta okazała się zachwycająca i aż było
niewiarygodne, że wszystkie okoliczne wyspy są rozbudowane na zachodnim
wybrzeżu, wschodnie pozostawiając falom i pasatom, a tu jest odwrotnie.
Dotarliśmy też do domu, o którym mowa była wczoraj.
PASUJE
Achom nie było końca,
zwłaszcza, że widok z jednej strony był na morze, a z drugiej na zatokę.
UNION
Wróciliśmy na Bubu trochę
skołowani słońcem, trochę sytuacją. Nie skorzystaliśmy też z propozycji
pożyczenia nam samochodu. Jak się jedzie to się nie widzi, to nie w naszym
stylu, zbyt mało się ruszamy na naszej łódce, lubimy chodzić, a wyspa jest
malutka.
O dziwo, w naszej zatoczce
woda jest zimna, tylko 26,5 stopnia, a było już gdzieniegdzie ponad 27. Cóż,
pomarzniemy.
I tu powiem, zakochaliśmy
się w tej zatoce. Świat podwodny jest tu bogaty nad wyraz, a wokół śpiew ptaków
i beczenie kóz, które tu dziko żyją i łażą po trudno dostępnych człowiekowi
stokach. Rozkosz. Pisałem już jak wielką rozkoszą jest wpłynąć w wielką ławicę
ryb i tak z nią falować. Podobne wrażenia miałem jedynie patrząc na składające
się z setek sztuk stada antylop w Namibii.
Nie wszystko jeszcze
zniszczyliśmy.
CUD NATURY
Niedziela,
5 kwietnia
Od dwóch dni jest tak:
PERŁA KARAIBÓW – TOBAGO
CAYS
Tym razem, w
przeciwieństwie do opowieści o inwestorach z dnia prima aprilisowego, to
prawda. Wskazuje na to nasz aneks pod
palmą.
Tak, Tobago Cays to perła
Karaibów, zadziwiająca laguna, która swoim podkowiastym kształtem chroni
żeglarzy od fal oceanu, a swoją rafą zachwyca. Jak mówi Beatka, żółw żółwia
żółwiem pogania.
Takie miejsca nas
odstraszały, ilość jachtów znaczna, kotwicowisko przypomina raczej parking przy
hipermarkecie niż samotnię. Jednak mimo to jest tu cudnie. Pasat przepychający
przez rafę wodę powoduje, że w lagunie jest ona non stop krystaliczna i ciepła
(27,5). Pod kilem mamy dwa metry wody i piasek. w którym kotwica mocno trzyma,
a łódki wokół są w przyzwoitej odległości. Wewnątrz laguny cztery wysepki zapewniają bajkowe plaże i mikro
wycieczki na ich szczyty.
Kluczem sukcesu jest jednak
rafa. Pognałem na nią wczoraj późnym popołudniem, aneks zostawiłem na bojce,
specjalnie przygotowanej dla aneksów, aby ich kotwice nie haratały żyjącej rafy.
Rękawiczki, kusza i jazda po kolację. Skoczyło się na przystawce z langusty i …
szpinaku z serem. Mogłem strzelać wielokrotnie do ryb, ale były takie ufne, że
dałem sobie spokój. I słusznie, to jest podwodny park i jeśli chcemy go
zachować dla potomnych to dbajmy o niego wszyscy. Kusza poszła kategorycznie w
odstawkę na czas tu pobytu.
Wiem, że woda powiększa i
że spotkany rekin był pewnie mniejszy niż moja ocena czyli dwa i pół metra, ale
jego wielka tylna pionowa płetwa zrobiła na mnie wrażenie. O szczękach nie wspomnę.
Ze spotkania rekin uszedł z życiem, a ja ze strachem. Człowiek się filmów naoglądał.
MAYREAU, UNION, TOBAGO CAYS
– NASZA TRASA
Wtorek, 7 kwietnia
Trzeci poranek na Tobago
Cays. Tej nocy wiało trochę bardziej, tak że morze jest w lekkim rozkołysie przez
co nie widać dna aż tak krystalicznie. Ale czuję, że powoli się uspakaja. Jest
7.30 rano, Moana od 6 baraszkuje, także dospałam małymi drzemkami, a teraz
wykorzystuję wolne chwile, bo dni są tak wypełnione, że nie ma mowy o pisaniu.
Oczywiście głównie jesteśmy w wodzie.
POD WODĄ I NA WYSPACH CIEKAWIE
Tutaj woda jest już ciepła
(27.5 stopnia C), nie boli więc godzinne, lub dłuższe w niej przebywanie, jest
krystaliczna, nie ma żadnych parzydełek, a spotkanie z ogromnym żółwiem jest
już traktowane jako normalka, nawet już nie wzbudza emocji. Cóż, jak się wcina
codziennie kawior przestaje on być rarytasem.
Ostatnie dwa poranki
spędziliśmy na rafie. Ostatecznie zdecydowałam się zabrać Moanę do aneksu, żeby
móc odkryć tajemnice granicznej rafy. Troszkę obawiałam się o palące słońce, no
i bezpieczeństwo, ale okazało się to niepotrzebne. Daszek jej przenośnego
łóżeczka i pieluszka wystarczyły, żeby dziecko całkiem osłonić, a kapok
zagwarantował poczucie bezpieczeństwa, stanowiąc jednocześnie miękką poduszkę. Moana
usypiała jeszcze w drodze i przez cały czas naszego pływania spała słodko
kołysana przez fale. Oczywiście zawsze ktoś przy niej zostawał, najczęściej
Francois, jako że najkrócej wytrzymuje w wodzie. Cóż, jak możemy, to
wykorzystujemy jeszcze ich obecność, żeby móc razem z Darem popływać.
Popołudniami przesiadujemy
na plażach (różnych, bo jest ich tu wiele), szukając odpowiedniego miejsca,
żeby zagrać w bule. Franki są zapalonymi graczami, a i nam się ten zapał
udziela mimo tego, że gra ta nie kwalifikuje się do górnolotnych, ale dużo przy
tym śmiechu i radości. Nawet kilka razy odnieśliśmy zwycięstwo (gramy parami).
BULE VOUS COUCHER AVEC MOI
CE SOIR? NASI GÓRĄ 12 :9
Poza bulami oczywiście mamy
wieczorną dawkę wodowania i oglądania tego co słychać na dnie. Oprócz żółwi
żyje tu masa płaszczek (southern stingray), które grupują się rodzinami i razem
radośnie gnieżdżą się w piachu. Widziałam ich razem ponad dziesięć: małe,
średnie, duże. Razem raźniej. Zdarza się też trafić na niezłą sztukę tuńczyka,
wahoo lub cero (rodzina makrelowatych). Ja jak na razie rekina tutaj nie
widziałam, ale nie będę wywoływać wilka z lasu.
ŻÓŁW ŻÓŁWIA ŻÓŁWIEM POGANIA
I PŁASZCZKĄ
Muszę przyznać, że byłam
dość sceptycznie nastawiona do tego miejsca, byłam przekonana, że jest okrzyknięte
takim cudem na tej samej zasadzie jak głośne amerykańskie hity kinowe, nie
spieszyłam się tu więc jakoś bardzo. Teraz nie spieszno mi stąd odpływać. Jest
naprawdę cudownie pomimo dużej ilości jachtów, które są dość od siebie oddalone
dzięki ogromnej przestrzeni, na której można kotwiczyć. Nie zwiedziliśmy
jeszcze wszystkich malutkich wysepek, ani wszystkich plaż, nie opłynęliśmy
całej rafy. Pewnie wszystkiego się nie da, ale póki mamy tak wyśmienitą pogodę
(a żeby tutaj przebywać musi być naprawdę dobre meteo) korzystamy z tego
maksymalnie.
Poza tym nic nas nie goni,
jedzenia mamy w bród, goście przyjeżdżają dopiero za niecałe trzy tygodnie
(powitamy ponownie u nas Tadeusza i Monikę), jedyne co ciąży na duszy to brak
jakiejkolwiek łączności internetowej. Ostatnio w Union nie zdążyłam załatwić
wszystkich spraw (głównie porozmawiać z moim Bartolem) jak nastąpiła awaria
prądu na wyspie (a był to weekend), więc musiałam odłożyć to na później, gdyż
wrócimy tam z pewnością niebawem
Tobago Cays, oprócz rafy, to
zbiór 4 wysepek: Petit Bateau, Petit Rameau, Baradal i Jamseby. Jest jeszcze
piąta, trochę na uboczu i mniej uczęszczana, Petit Tabac, gdzie teoretycznie
można kotwiczyć tylko w dzień. My stoimy niedaleko południowego cypla wysepki
Baradal, prawie na samym środku głównego kotwicowiska.
Jak to tej pory południe
Karaibów nie rozczarowało mnie. Co prawda najbardziej do tej pory podobały mi
się te miejsca, o których Nelly nie wspominała, a te, które wychwalała ponad
wszystko jakoś mnie nie zachwyciły. Przekora, albo to co pisał już Daru,
wszystko, co robimy sami wychodzi nam lepiej (nawet jedzenie). Tak więc nie
zapomnę nigdy zatoki Friendship na Bequia, krajobrazów z Mustique ani Chatham
bay na Union.
Ale to wszystko wydaje się
malutkie w obliczu opowieści, jakie usłyszeliśmy ostatnio od spotkanych na
plaży Kanadyjczyków. Oni zaczęli podróż dookoła świata już 6 lat temu, no i ten
świat opłynęli, byli w Australii i w Indonezji, na prawie wszystkich zbiorach
wysp na Pacyfiku, na Madagaskarze (gdzie prawie stracili życie z rąk piratów),
po naszej stronie zwiedzili Kubę i wszystkie kraje zachodniokaraibskie z
wyjątkiem Meksyku. My przy tym to „małe Kazie” i aż niewiarygodne wydaje się,
że jest jeszcze tyle miejsc do zobaczenia. Życia nie starczy.
Środa, 8 kwietnia
Wczoraj spędziliśmy prawie
cały dzień na plaży przy wschodnim wybrzeżu wysepki Petit Bateau. Dzień
wcześniej widzieliśmy, że jest tam stół, postanowiliśmy więc urządzić wspólny
piknik południową porą. Stół się trochę rozlatywał, wytrzymał jednak jeszcze tym
razem nasze grube pupy. Po jedzeniu zamiast sjesty – bule, chyba ze sześć
rozgrywek zakończonych naszą kategoryczną przegraną (ani jednej partii nie
wygraliśmy).
Moana zasnęła około 15.00,
zostawiliśmy ją więc pod czujnym okiem zastępczych dziadków, a sami pognaliśmy
popływać. Woda była trochę bardziej mętna niż poprzedniego dnia, jako że była
bardziej wzburzona, ale i tak widoczność pozostawała niezła. Będąc już za
południowym cypelkiem wyspy postanowiliśmy ją opłynąć. I tak płynęliśmy sobie
na luzach, było łatwo bo z prądem. Nic ciekawego po drodze nie widzieliśmy, ale
płynęliśmy dalej z nadzieją na więcej. W pewnym momencie znaleźliśmy się na
wielkiej płyciźnie usłanej koralami, o które wręcz tarliśmy naszymi ciałami i
które były bezwiednie miotane przez falę. Pokonaliśmy więc czym prędzej tą
koralową tarkę i dopłynęliśmy do północnego wybrzeża wyspy, już trochę
zmęczeni. Tutaj natomiast zaczął się prąd. Przeciwny do kierunku, w którym
płynęliśmy. Posuwaliśmy się wolno mijając jeszcze ładniejszą plażę, niż ta, na
której piknikowaliśmy. Myśląc, że już mamy niedaleko, dotarliśmy do wschodniego
cypla, a tam istne piekło. Do tej pory był prąd, ale dało się go pokonać. Tutaj
natomiast nie tylko nie posuwaliśmy się, ale wręcz cofaliśmy się trochę, a sił
mieliśmy coraz mniej. Zaczęłam się bać, że nie damy rady, szczególnie, że
okazało się, że do celu jeszcze daleko. Poza tym bałam się, że Moana się już
obudziła i sprawia kłopoty. Daru też wyłaniał głowę z wody patrząc na mnie
niespokojnie. Żartów nie ma.
Na szczęście przepływał
nieopodal lokalny „boat boy”, handlarz pamiątkami. Zauważył nas i od razu miał
refleks, żeby nam pomóc. Widocznie wiedział coś, o czym my wcześniej nie
wiedzieliśmy (aczkolwiek jako doświadczeni ludzie morza mogliśmy się spodziewać
takich prądów). Wtarabaniliśmy się resztkami sił do jego łodzi, co nie było
łatwe, bo burta była wysoka i zostaliśmy z prędkością światła doholowani na
„naszą” plażę. Tam mała spała dalej, a Nelly i Francois spokojnie polegiwali na
ręcznikach i nawet nie zauważyli, że wróciliśmy w inny sposób niż wypłynęliśmy.
Wszystko skończyło się jednak
dobrze, mimo że adrenalina już się pojawiła. Mamy nauczkę, żeby być jeszcze
bardziej uważni.
Dzisiaj poranek przywitał
nas szaro. Chmury na dobre nadciągnęły, co od razu zmieniło całą tutejszą
paletę barw. Harmoony popłynęli już z powrotem na Union (bardzo spieszą się do
Internetu, bo wystawili we Francji dom na sprzedaż szukając jednocześnie
katamaranu do kupienia), my ociągamy się jeszcze, ale jeśli do południa pogoda
się nie poprawi, też podążymy za nimi.
Tak czy siak, jeśli nie
dziś, to jutro już na pewno popłyniemy z powrotem do Clifton, bo jedzenie nam
się kończy Tam też spędzimy z Harmoony ostatni wspólny wieczór, wszak oni potem
popłyną w stronę Saint Lucie, gdzie 5 maja przylatuje siostra Nelly z mężem
(widzisz siostrzyczko, inne siostry przyjeżdżają z wizytą!), a my zachowamy
raczej kierunek południowy.
Jeśli naszą decyzją będzie
pozostawić łódkę na Grenadzie i stamtąd polecieć do Europy, to się jeszcze tam być
może spotkamy, jeśli zaś postanowimy zatrzymać się na Trynidadzie, nasze losy
połączą się znów dopiero po naszym powrocie z Polski. Także ta jutrzejsza
kolacja może się okazać pożegnalną. A ja tak narzekam, narzekam, ale jak już
się mamy rozstać, to może zaczynam troszkę żałować? Sama nie wiem.
TAKIE TAM ZABAWY
Tak a propos, z Grenady do
Europy dostać się jest łatwo. Jeśli będziemy stamtąd lecieć, to najlepszym
połączeniem jest lot American Arlines przez Miami do Paryża lub karaibskimi
liniami Liat na dowolną Francuską wyspę skąd lata Air France lub Corsairfly,
też do Paryża. Lecąc do Polski i tak planujemy pozostać kilka dni we Francji
więc takie rozwiązanie nam odpowiada, no i jedna przesiadka oczywiście.
Na razie jednak sporo
nowego jeszcze przed nami, Tobago Cays to ostatnie miejsce na jakim byłem
kiedyś z Małgosią, dalej na południe już tylko nowe.
Wczoraj wieczorem mieliśmy
znów kulinarne odkrycie. Nie lubimy dojrzałych papaj, ale kupiliśmy jedną,
zieloną jeszcze, w celu zrobienia z niej sałatki. Pisaliśmy o niej kiedyś,
tarta na tarce z sosem vinegrette jest wyśmienita. Tym razem miała być
dodatkiem do T-bone steków z grilla. Okazało się jednak, że leżąc kilka dni,
już się przebarwia na czerwono, starłem więc co się dało zielonego do sałatki
pozostawiając wielką czerwoną kulę. Po próbie okazała się ona nad wyraz
wyśmienita, lekko słodko-winna i została spałaszowana jako deser. O T-bone
stekach nie wspomnę, miodzio!
Moana śpi, Beatka zwiedza
podwodną okolicę, ja na golasa siedzę przy komputerze. Temperatura jest stała,
pomiędzy 29 a
30 stopni, a słońce zbliża się do zenitu. W tym miejscu, jak każdym pomiędzy
zwrotnikami, słońce jest pionowo dwa razy w roku, właśnie zbliża się ten dzień.
Po wczorajszej kolacji i
filmie okazało się, że nie mamy już prądu o wystarczającym napięciu, które
spadło do 11 volt. Lodówka się wyłączyła automatycznie, co robi przy 11,5 volta
w celu ratowania życiowych elementów jachtu, czyli nawigacji i pilota
automatycznego, który jeszcze pracuje przy 9 voltach. Lodówka to największa pożeraczka
prądu, zwłaszcza w tym klimacie. Nasze panele słoneczne ledwo wystarczają na
jej zapotrzebowanie. Trzeba było więc włączyć po nocy silnik, który trochę się
opierał, ale odpalił i ponad dwie godziny ładował akumulatory.
My w tym czasie siedzieliśmy
na zewnątrz, patrzyliśmy na jasno oświetlone księżycem dno wokół nas, którego
szczegóły widać było doskonale. Była przecież pełnia. Sączyliśmy dwunastoletni
Vieux Rhum, jeszcze z Gwadelupy. No i wysączyliśmy. Więcej grzechów nie
pamiętam, a były.
Niedziela,12 kwietnia 2009 Wielkanoc
Że Wielkanoc to dopiero
zauważyłem pisząc datę. Zapewne wszyscy, tak przywiązani do tradycji, a
zwłaszcza rodziny, zadziwią się bardzo jak nam wisi ten dzień.
Oczywiście nie chcę
polemizować nad wyższością świat Bożego Narodzenia nad tymi Wielkanocnymi, ale
zimowe, ze względu na swoje atrybuty, znaczy choinkę i prezenty, bardziej
absorbują i przymuszają do ich obchodzenia. Za dawnych, tych komunistycznych
czasów, święta były jeszcze dodatkową ucieczką od szarej rzeczywistości do zastawionego
smakołykami stołu dzięki generalnej rodzinnej mobilizacji, aby go właśnie suto
zastawić. Dziś stół zastawiony świątecznie jest dla większości codziennością, ale
możliwości przerobu specjałów przez organizm jakby zmalały. Co się zaś tyczy rodziny, to albo się z nią
utrzymuje stosunki, bo się ją lubi, albo jest to właśnie przymus świąteczny
czyli upierd. Upierdów w życiu mamy więcej, dokładać więc jeszcze jeden na
własną prośbę jest głupotą pozorów. Co innego jednak wykorzystać czasami święta
na rodzinne zjazdy, zobaczyć się po latach i dowiedzieć co słychać. I choć
prawie nikt tego nie robi, to przecież weselej jest w czasie świąt niż te same
spotkania odbębniać przy okazji pogrzebów i styp po nich. Ale żeby mieć taki
obowiązek i to jeszcze dwa razy w roku!
No i ten wolny talerz na
wigilię dla niespodziewanego gościa. Już widzę gęby biesiadników jakby się
takowy pojawił. Taka tradycja przypominająca ekstradycję.
Zresztą obraz świąt, tych
po Polsku, to rodzina siedząca cały boży dzień przy stole z włączonym
telewizorem i oglądająca nieustająco świąteczne powtórki, zazwyczaj z trylogii
Sienkiewicza. Stary, lekko podpity, poszedł spać, ale jeszcze wróci - na
kolację i znów się napije. Całe szczęście, że istnieje jeszcze taki mały
element zmuszający do ruszenia tyłka z domu, to … droga na mszę i z powrotem.
Poruszając się od pewnego
czasu po świecie, zauważyłem jednak, że coraz więcej Polaków traktuje święta jako
dodatkowe ferie i wyjeżdża. Powodów jest wiele, niechęć do przygotowań i brak
wspomnianego wyżej upierdu, no i może też wzbogacenie się narodu. Wbrew
polskiej domowej tradycji dla innych jest to najdroższy okres wyjazdowy, a
spóźnialscy mają duży problem ze znalezieniem wolnego miejsca na wyjazd
gdziekolwiek. Wiem coś o tym, raz wylądowałem wcale nie chcąc w Miami, raz w
Kapsztadzie.
Zadziwiają nas pytania o
nasze oddalenie i tęsknotę za rodzinnym pasztetem. Jesteśmy jakoś z Beatką
inaczej skonstruowani, że nie lubimy przywiązania chłopa do ziemi?
Dla nas to dzień jak inne, po
porannej kawie godzinne przepłynięcie z Fregat Island do Chatham, aby tu zaraz
wskoczyć do wody i popłynąć za cypelek korzystając z opieki Nelly i Francois
nad Moaną. W południe może langusty, może jakaś upolowana rybka, bo wieczorem
wspólna, już chyba naprawdę ostatnia pożegnalna kolacja z grilla. Wesołych
świąt.
KOŁO NAS ŚWIĄTECZNY
STUMETROWY SOKÓŁ I KRZYŻ MALTAŃSKI
Ja osobiście, fakt, święta
traktuję nijako, raczej mi to przeszkadza niż pomaga. Natomiast rodzina, ta
najbliższa oczywiście (rodzice, rodzeństwo z rodzinami), to nigdy nie był
przymus, zawsze lubiłam się z nimi spotykać. Zresztą najfajniej było jak wcale
nie było świątecznie. Moich bliskich uwielbiam, bardzo lubię spędzać z nimi
czas, nawet ten przed telewizorem.
Do ziemi nie jesteśmy
przywiązani w ogóle. Polska, Brazylia czy Nowa Kaledonia, wsjo rawno,
patriotyzmu u nas zero. Do pasztetu równie mało, choć pewnie dobry, ale świeże
langusty lepsze…. Ale to nie o to chodzi…
Poniedziałek oblewany,13 kwietnia
Jest absolutna cisza
przerywana krzykiem mew i co jakiś czas wpadającym do wody, polującym
pelikanem. Stoimy jak na jeziorze zawieszeni nad dnem. Beatka popłynęła
zwiedzać skałki, Moana śpi, a ja napawam się naturą i jej dźwiękami. To jest
prawdziwa rozkosz, dla której to wszystko jest warte, rodzaj ekstazy i
szczęścia najwyższej jakości.
Popłynęliśmy aneksem do
następnej zatoki za cypel żeby coś upolować. Niełatwo jest polować z kuszą,
ryby są takie szybkie, ale mimo to Daru ustrzelił dwie, będą do rybnego
spaghetti. Świat podwodny jest piękny, ale głównie do oglądania, nie do
polowania.
Nieopodal były zarzucone
sieci, podpłynęliśmy tam, żeby zobaczyć, czy coś się złapało. I złapało się, o
boże, wiele! Tysiące sardynek i to o wiele większych niż te w puszkach. Dookoła
sieci, na dnie leżały martwe już biedne sardynki i aż się prosiły, żeby je
pozbierać. Nie przyszło nam to na początku do głowy. Ale, po powrocie na naszą
Bubu, gdzie Nelly i Francois pilnowali Moany, rzucone hasło niestety
poskutkowało powrotem Dara do wody, po czym wrócił z trzema kilogramami sardynek.
W konsekwencji kolacja znów u nas! A najgorsze, że takie sardynki wcale mnie
nie rajcują.
Jest 22.30, sardynki były
nawet niezłe (za dużo, ale resztę się zamarynuje), kończymy następną pożegnalną
kolację z Frankami i skończyć nie możemy, bo Daru polemizuje bez końca z Nelly
na temat ociepleń domów, a mnie to już dość mocno znudziło. Mam nadzieję, że
naprawdę ostatnia tym razem ta kolacja, bo już ich było ze trzy. Jutro nasi
przyjaciele nieodwołalnie płyną do Clifton, a my zostajemy w Chatham jeszcze
jedną noc, żeby nacieszyć się samotnością i spokojem. Potem znów do Clifton na
ostatnie w tym kraju zakupy i witaj Grenado z twoimi wyspami.
ALE SMAKOWAŁO
Wtorek,14 kwietnia
Nelly i Francois z ich
Harmoony zniknęli dziś rano za cypelkiem. W ciągu najbliższego miesiąca nie
spotkamy się już i dobrze nam to zrobi. Chwilowa opieka nad Moaną była jednak
zbyt wysoką ceną jaką płaciliśmy notorycznym wspólnym przebywaniem. Różnice w
podejściu do wielu spraw coraz częściej dawały znać o sobie. My uwielbiamy zwiedzać,
chodzić po górach i w ogóle na spacery, bo tak się ogląda najlepiej. Nasi
kompani robili to niechętnie, a jeśli w ogóle, to autobusem. Podobnie z
pływaniem, eksploracja dna podwodnego jest naszym ulubionym zajęciem, chudy
Franek po pięciu minutach jest zamarznięty, i co więcej, niezadowolony jeśli Nelly nie wyjdzie z nim z
wody. W konsekwencji nasze wspólne wyjazdy aneksem kończyły się szybko, bo my dodatkowo
nie chcieliśmy ich obciążać za długo Moaną.
Beatkę doprowadziły w końcu
do szału wspólne kolacje, które ze względu na wielkość i komfort naszej łódki
odbywały się zawsze u nas. Pozostawał po nich zawsze chlew, a to przez nieuwagę
Franka, a to przez popiół z papierosów, a to przez śmieci, które u nas rosły w
zawrotnym tempie. Musieliśmy też zrezygnować z pomocy przy po kolacyjnym zmywaniu
naczyń, zbyt dużo szło wody, a i tak trzeba było to zmywanie powtórzyć, bo się
naczynia kleiły do rąk po tej pomocy. Nasze smaki kulinarne też się różniły, my
jesteśmy za zieleniną w każdej postaci oraz nabiałem, Nelly ani jednego, ani
drugiego nie trawi. Taka głupia codzienność zabijająca powoli sympatię.
Popularne zmęczenie materiału, tak u nas, jak i zapewne vice versa.
Natomiast między mną a
Beatą jest wręcz przeciwnie, materiał się zahartował i wypolerował, błyszczy
więc wspólnym szczęściem, na dodatek z bonusem co to już siedzi i wtranżala ze
smakiem mango. Zresztą mango i karambole to nasze ulubione tu owoce i staramy
się je mieć zawsze na łódce.
Piękny zachód słońca jest
właśnie. Dzisiejszy dzień sączył się przeplatany pływaniem na zmianę i z Moaną,
która uwielbia swoje pływające koło i śmieje się do rozpuku za każdym razem
kiedy w nim ląduje. Co więcej, zlizuje z niego słoną wodę zafascynowana jej
smakiem, i nie dziwota, każdy by to robił po spróbowaniu jej mdłych,
niemowlęcych słoiczków. Jutro płyniemy do Clifton i robimy clearence out, tak
więc opuszczamy Saint Vincent i Grenadyny. Chcemy po drodze zawitać jeszcze na
ostatnią wysepkę tego raju, Petit Saint Vincent, a zaraz potem na Małą
Martynikę, pierwszą wyspę nowego państwa, tę najbardziej odległą od Grenady.
Nie możemy na niej zostać dłużej niż jeden dzień z powodu niemożliwości zrobienia
tam odprawy celno-paszportowej.
Po zachodzie słońca noc
zapada natychmiast, dziś na kolację kluseczki z sosem rybnym na bazie
złowionych przeze mnie dwóch sztuk i schłodzone wino, potem film.
Środa, 15 kwietnia
Czas opuścić Chatham, już mi
się znudziło. Czuję się czasami jak rozkapryszona dziewczynka, którą nudzą
coraz to piękniejsze zabawki, wyrzuca je i płacze o następne. Albo jak
niewierny mężczyzna, który zachwyca się napotkanymi kobietami, uznaje, że są
piękne i spędza z nimi kilka miłych chwil, ale szybko dochodzi do wniosku, że
trzeba sprawdzić jak będzie z innymi, może jeszcze lepiej. Aż w końcu (może, bo
nie wszyscy mają takie szczęście) trafia na tę jedną jedyną i od razu o tym
wie. I chce z nią zostać do końca życia. Ja też liczę, że pewnego dnia dopłynę
do lądu, którego już więcej nie będę chciała opuścić i będę wiedziała, że to
właśnie to miejsce. Tak jak mówią słowa szanty „szukam cichego portu, gdzie
okręt mój zawinie”. Grunt, że mężczyznę mojego życia już znalazłam, tu nie mam
żadnych wątpliwości.
Piątek,17 kwietnia
Od Union minęły dwie noce,
pierwsza na Małym Saint Vincent (legalnie), a druga na Małej Martynice
(nielegalnie). Płynąc na Małego Świętego Wincentego minęliśmy dwie wysepki
piaskowe wystające na środku morza, jedna nazywa się Wesz Łonowa, a druga
Pluskwa. To takie wysepki rozbitków jak na dowcipach rysunkowych w gazetach,
tyle że bez palmy. Mała Martynika to w zasadzie tylko ekskluzywny hotel ze
swoimi grabionymi plażami, barami i restauracjami. Noc przy nim była bardzo
wietrzna, pasat wjeżdżający w przesmyk między wyspami dostawał efektu venturi i
wiało cały czas 25 węzłów. Mała Martynika, to już państwo Grenada, wysepka ze
swoimi 900 mieszkańcami, żyje z przyzwyczajania po upadku handlu bawełną, kakao
i trzciną cukrową. Jest malutka i nie mogła wytrzymać jakiejkolwiek konkurencji, jej mieszkańcy zajęli się więc
przemytem, a dziś żyją trochę z turystyki, trochę z rybołówstwa, trochę z
przyzwyczajenia właśnie. Sklepy jednak zaopatrzone są lepiej niż na Union. W
końcu Grenada jest bogatsza niż Saint Vincent i Grenadyny.
Grenada uzyskała pełną
autonomię w 1974 roku, ale po przewrocie 1989 i przejęciu władzy przez
progresistów zatraciła na moment demokrację. Progresiści, jak sama nazwa
wskazuje, kochają postęp więc otoczyli się wyśmienitymi doradcami z … Kuby.
Doradcy byli zapewne od ekonomii. W 1983, po interwencji zbrojnej USA i
państewek karaibskich, demokracja wróciła do łask, jednak inwestorzy bardzo
powoli wracali do rozpoczętych projektów. Nikt nie lubi takich konfliktów
politycznych i strzelaniny. Ekonomia, oparta głównie na przyprawach, rozwijała
się powoli, podobnie jak turystyka. I już się z gąską witał, gdy w 2004 cyklon
Yvan (chyba groźny) zdemolował wyspę. Mają pecha.
Dziś jednak ekonomia
kwitnie, wiele baz wypożyczających jachty, jak i mariny zainstalowały się na
Grenadzie. A cyklony? Cóż, Yvan był jedynym przez ostatnie 50 lat.
Teraz dopływamy do
Carriacou, największej po Grenadzie wyspy, tu w Hillsborrough zrobimy Clearence
In i wtedy powłóczymy się trochę po okolicy, która wygląda nader interesująco.
Właśnie odpływaliśmy z
Hillsborrough po zakupach i klirensie, gdy okazało się, że mamy Internet.
Zdążyliśmy poczytać wpisy (brawo wszystkim, to jest naprawdę dla nas wielka
przyjemnością! I dowód na to, że jak człowiek nie huknie to gówno ma), wrzucić
kawałek tekstu i już nas tam nie było. Miasteczko miłe, ale woda w morzu była
niezbyt przejrzysta więc nas natychmiast wygnało na pobliską Sandy Island. Tu
kryształ woda i uwaga!, wraca lato, woda doszła do … 28 stopni. Rozkosz.
Piaskowa wyspa właśnie się
odbudowuje. Piękna rafa została zdemolowana przez fale odległego cyklonu, a
palmy powyrywane przez skurwiela Iwana (niczego dobrego nie można się
spodziewać po takim), który przeszedł prawie przez nią. Mimo, że palemki są
malutkie (ale głupie, jeśli palemki to nie mogą być duże) jest tu pięknie i
dziko. W oddali widać hałaśliwe Carriacou, tu cisza i spokój (ale głupie, jeśli
cisza to i spokój), niebieskie niebo, a i wiatr jakby zelżał. Nareszcie.
Muszę przyznać, że jest to
wielka zaleta Karaibów, ten wiatr. Dzięki niemu nie ma upałów choć jest prawie
cały czas 30 stopni. Jednak ja mam go serdecznie dość, wieje od miesięcy cały
czas i to fest, a nasze schowki za wyspami likwidują tylko fale, a pasat zawija
za górkami i przełęczami i wywija hołubce (tu pozdrowienia). Nie śpi się dobrze
na kotwicy gdy na zewnątrz świszcze co noc 50 km na godzinę. Chyba mnie
pożałowaliście trochę? Eee, pewnie nie.
Pożałować jednak można tych
co kiedyś nie mieli GPSu. Niepewna była ich nawigacja zawłaszcza w takim
regionie jak ten, usianym rafami i wypłyceniami. Przepływając z Małej Martyniki
na Carriacou widzieliśmy tego skutki. Przykry widok.
WRAKI NA RAFIE
Ponieważ nie zdążyliśmy
dodać zdjęć to jeszcze jedno wspomnienie tłucze się po głowie. Na Małej
Martynice kotwica, mimo wielu prób, nie chciała się zahaczyć. Jakiś pech lub
denne dno. Skorzystaliśmy więc za jedyne 10 USD z boi obok łódki, która
przypomniała nam niedawnych kompanów.
HARMO(O)NY FOR EVER?
Oczywiście będzie też
rodzynek dla zainteresowanych. Moana, mimo naszych czujnych oczu, fiknęła nam
kozła z łóżka na podłogę. Przestraszyła nas tym bardzo, więc przedsięwzięliśmy
środki zapobiegawcze w postaci drzwi z szafy, które blokują łóżko. Stało się
regułą, że co rano Moana zostaje w naszym łóżku i przetacza się na wszystkie
strony, a my pijemy spokojnie kawę i jemy własny jogurt. Jej przetaczanie się
nabrało ostatnio prędkości światła i ten jeden raz kawa nie była spokojna.
Wystarczyło.
ŚNIADANIE I POZIOME DRZWI?
Wtorek, 21 kwietnia
Moana ma 7 miesięcy. Czas
ten minął jak z bicza trzasł. Nie po polsku to, ale polskie.
Życie jest piękne.
Dziś imieniny Bartka, za 6
dni jego 14 urodziny. Już wiemy, że dotarł do niego nasz prezent. Kupiliśmy mu
taką samą drukarkę jaką my mamy, z funkcją ksero i skanera. Typ z Allegro
oczywiście nie doczytał komentarza i prezent wylądował na Dubois w Warszawie.
Na szczęście odebrała go Iwona i bardzo nam pomogła kontaktując się ze
sprzedawcą i wysyłając paczkę tam gdzie należało. Dzięki wielkie!!! Już
dotarła.
Jesteśmy niezwykle znani.
Ludzie spotykają nas na ulicy i od razu wiedzą, że my to Polacy, że nasza mała
to Moana, że mieszkamy na łódce. Prawda nad prawdy. Dziś rano poszliśmy na
zakupy w Hillsborough. Z samochodu wysiada biała pani (z daleka widać, że
Amerykanka) podchodzi do nas i : „oh, what a beatifull baby! It must be Moana!”… a wy to Polacy, mój mąż
też jest Polakiem. Z reguły na święta wielkanocne robi sam polską
kiełbasę, tym razem jednak kupiliśmy już gotową na Grenadzie. Amerykańska, ale
zawsze.
Pogadaliśmy, poradziła nam,
gdzie dokładnie kiełbasę można znaleźć, o tym, że zbudowali dom na Carriacou i
będą przenosić się na stałe z Los Angeles, pozachwycała się małą i poszła swoją
drogą. Na imię miała Susan.
No dobra, skądś nas znała. A
skąd?
Dzień wcześniej wchodzimy w
Hillsborough do informacji turystycznej z zapytaniem o to jak dojść na szczyt Chapeau Carre, lokalne
290 metrów
(raptem) do zdobycia. Miła pani staje na głowie, żeby nam udzielić rzetelnej
informacji, widać, że nie często ludzie mają tutaj takie pomysły. Od słowa do
słowa, pyta skąd jesteśmy, my, że z Polski. „Oh, moovimy po polsku!” uradowała
się pani. My oczy wielkie, ona, że mieszkała w Nowym Yorku na Green Point i tam
miała do czynienia wielokrotnie z naszymi rodakami. Znała i „dziękuję” i „dzień
dobry”, itd. Ewidentnie bardzo wielką przyjemność sprawiło jej to spotkanie z
nami i vice versa. Poinstruowała nas jak dotrzeć do punktu widokowego przy
szpitalu nad miastem i do tego dołożyła butelkę zimnej wody mineralnej widząc,
że nie mamy nic do picia. Miło! Jak się później okazało, koleguje się z Susan.
Szliśmy długo pod górę, co
prawda szosą, ale upał dawał się we znaki, tak że butelka wody okazała się
wielką pomocą. Warto było, widok z góry był, jak to zwykle z góry, zachwycający
i żal mi tych, którym szkoda nóg i sił, żeby docierać tam, gdzie prawie jak z
lotu ptaka i widać miejsca, gdzie przebywamy na wodzie. Widzieliśmy jak na
dłoni nawet Sandy Island, tu w zoomie.
MALUTKA SANDY ISLAND Z LOTU
PTAKA (PO LEWEJ)
Polaków jak psów. Dzień
wcześniej przy tejże Sandy Island pijemy spokojnie poranną kawę w momencie gdy
pewien jacht (duży – 55 stóp )
kotwiczy tuż obok nas. Już pomyśleliśmy, a nawet wyraziliśmy te myśli, że
trochę jakby za blisko, jak z pokładu krzyczy do nas blondyna: „Jesteście
Polakami?”
Jacht z flagą kanadyjską.
Nagi Daru odkrzykuje: „Tak!”
No i znajomość nawiązana.
Jako, że my odpłynęliśmy
tego samego dnia do Hillsborrough, znajomość nie została tego dnia skonsumowana.
Dnia następnego polscy Kanadyjczycy zakotwiczyli również w Hillsborough (jakby znów
trochę za blisko), znajomość została skonsumowana z nawiązką. Zostaliśmy
zaproszeni na kolację. To nie było ani takie proste, ani takie ewidentne.
Umawialiśmy się od rana. Najpierw męska część załogi, czyli Zbyszek, przypłynął
do nas zapytaniem, czy nie mamy zapasowych słuchawek do skype, bo jego się
zepsuły. Mieliśmy. Oni akurat kupili ogromnego red snappera na kolację. Głowę i
ogon z nawiązką mięsa Zbyszek przywiózł nam od razu z przeznaczeniem na zupę,
jako że Daru pochwalił się swoimi umiejętnościami w tym zakresie. Resztę
mieliśmy zjeść razem u nich. Już byliśmy prawie umówieni, gdy zapytaliśmy, o
której mamy się na tej kolacji pojawić. Nie za późno, stwierdził Zbyszek, tak
koło 17?
Niestety dla nas nie była to
godzina do przyjęcia, nie dość, że jeszcze nie będziemy głodni (zwykle jadamy
wieczorem po 20), to Moana będzie w szczycie swojego marudzenia, więc niestety
ustaliliśmy, że oni zjedzą sami o 17,
a my wpadniemy na drinka około 18.
W międzyczasie byliśmy właśnie
w biurze turystycznym i w górach, przy szpitalnym punkcie widokowym.
BUBU W HILLSBOROUGH, A Z
TYŁU KANADYJSKI „FRENCH KISS”
Po powrocie okazało się, że
mili kanadyjscy Polacy jednak z tą kolacją na nas poczekali, więc wieczór był
bardzo miły i bardzo zakrapiany. Ja, jak na moje odzwyczajenie od większych
ilości alkoholu, strasznie to odczułam dziś rano (z resztą czuję do teraz).
Parę słów o nowych
znajomych. Zbyszek, lekarz, około 56 lat, wyemigrował do Kanady w 1977 roku, ma
tam kilka ośrodków wykonujących ekspertyzy medyczne. Agnieszka, lekko po 40,
bardzo miła i ładna kobieta. Żyją razem od 15 lat (choć są małżeństwem od
roku), mają 8-letnią córeczkę, piękny dom nad jeziorem Ontario i duży jacht, na
którym spędzają wakacje na Karaibach. Otwarci, mili, ciepli i tylko wtrącane
amerykańskie słowa trochę przeszkadzają. Ale wieczór był totalnie krejzy. Nawet
aj dont rimember kiedy i jak wróciłam na Bubu.
Oni już popłynęli do Tyrell
Bay, zatoka bardzo protekted, więc i my dziś tam się wybieramy.
Czwartek, 23 kwietnia
Wbrew pozorom i późnej
godziny dotarliśmy jednak we wtorek do Tyrell Bay. Zbyszek i Agnieszka machali
nam z daleka. Zakotwiczyliśmy się jakby trochę za blisko nich.
Przypłynęli do nas z krótką
wizytą, wszak na rewanż w postaci kolacji u nas nikt nie miał ochoty, oznaki
kaca były jeszcze obecne. Poza tym oni mieli zamiar wyruszyć nazajutrz wcześnie
rano do Grenady. Pogadaliśmy, utwierdziłam się w przekonaniu, że są weri najs.
Agnieszka pilnowała Moany, gdy pognaliśmy z Darem sprawdzić jak zahaczyła się
kotwica. Okazało się, że wyjątkowo źle, bo nie zahaczyła o dno, tylko o jakiś
stary łańcuch i tylko to trzymało Bubu w pozycji. Daru zanurkował, wbił kotwicę
ręcznie w piach, ale problem łańcucha pozostał na później (już zażegnany).
Resztę wieczoru spędziliśmy parami
osobno. Każdy ze swoimi pamiątkami. Oni z naszymi słuchawkami z mikrofonem do
skype, my z lampkami: słoneczną, czołową oraz stołową podarowanymi nam w ramach
rekompensaty za słuchawki. Umówiliśmy się na spotkanie w sobotni wieczór na Grenadzie,
zjemy razem dinner. Już się boję… poranka niedzielnego. A przecież muszę być w
formie, bo przybywają tegoż dnia pierwsi nasi goście w tym sezonie, Tadeusz z
Moniką.
Dzisiaj dzień był niezwykle
udany. Pogoda od świtu zapowiadała się boska (co ostatnio jest nieczęste). Rano
wyruszyliśmy więc na wycieczkę górską. Zabraliśmy zarówno spacerówkę jak i
nosidełko dla Moany, nie wiedząc w jakich proporcjach te środki transportu dla
niej będą nam potrzebne. Już po pół godzinie okazało się, że wózek jest zbędny,
bo skończyły się drogi asfaltowe, pomyśleliśmy więc, że zostawimy go na
przechowanie w jednym z mijanych po drodze domów. Jak na złość nigdzie nikogo
nie było. Trafiliśmy w końcu, prowadzeni echem ludzkich głosów do zagrody,
gdzie miła Murzynka bardzo chętnie zgodziła się na przechowanie karocy naszej
córki.
Dalej poszliśmy z
nosidełkiem. Mieliśmy spory kłopot, żeby znaleźć drogę na szczyt Chapeau Carre,
ale w końcu, po dwóch pomyłkach, już szliśmy dobrym szlakiem. Droga kręta
prowadziła przez lasy i szczyty mijanych pagórków. Z góry widzieliśmy następne
zatoki, potem wschodnią stronę Carriacou. Na sam szczyt nie doszliśmy, zbliżało
się południe, upał za bardzo nam doskwierał. No i coraz bardziej odczuwalny
głód. Jako substytut wybraliśmy przydrożny „szczycik”. Który, mimo tego, że nie
był naszym wyjściowym celem, otwierał przed nami piękny widok na dwie zatoki na
raz i Grenadę w oddali. Dzieliliśmy go z pasącymi się tam krowami.
CARRIACOU,
Schodząc znaleźliśmy drogę
wiodącą w dół trochę bardziej na skróty niż ta, którą tam dotarliśmy. Szybko
odnaleźliśmy dom, w którym zostawiliśmy spacerówkę. Wchodząc do zagrody
natknęliśmy się na pracownika.
„ Hello my friend. Skąd
jesteście?” Pyta czarny z uśmiechem od ucha do ucha.
„Poland” mówimy. …. „jak
szię masz?” odpowiada koleżka. Pracował z Polakami tu i tam, zna kilka słów.
Następny!
Panie, które przechowały nam
troller (uhu, udziela się) były niezwykle rozmowne i miłe, dały nam napitek i
nawet chciały, żeby im przesłać na podany adres zdjęcie, które Daru nam z nimi
zrobił na pamiątkę. Długo się rozstawaliśmy.
MILI PAŃSTWO
Na lunch trafiliśmy do
jedynej knajpki w tym miasteczku, jaka przyciągnęła naszą pozytywną uwagę dnia
poprzedniego. I nie żałowaliśmy. Dania były pyszne, konsumowane w drewnianej
altance nad samym morzem, w obecności syna właścicieli restauracji, z którym
przegadaliśmy cały posiłek. O Polsce, Rosji, Ameryce, Kubie, komunistach, wolności i jej braku.
Popołudnie minęło na
pływaniu dla niektórych, na skrobaniu kadłubów dla innych (każdy ma swoje
zboczenia: ja nie znoszę śmieci na podłodze, a Daru na płozach Bubu), wieczór był
bardzo sympatyczny przy kwaśnym winie, kiepskim filmie, za to pysznej lunchowej
kolacji. Zakończony na tyle wcześnie, że mam trochę czasu na pisanie.
Ale muszę kończyć, jutro o
6.00 pobudka i kierunek Grenada – Saint David’s Bay. Mamy zamiar płynąć od
strony wschodniej wyspy, także silny wiatr i fale gwarantowane.
Piątek, 24 kwietnia
Dziś w nocy obudziła mnie…
cisza. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów pasat zaprzestał działalności i
dał spokój na całą noc. Wypłynęliśmy o 6h30 i jeszcze schowani za Carriacou złapaliśmy Wahoo czyli
Thazara. Małego, jakieś dwa kilo, ale zawsze będzie na dzisiejszą kolację, i
dobrze, jako że jutro idziemy razem z Agnieszką i Zbyszkiem do knajpy.
Przeczytałem i skorygowałem
tekst Beatki, zawsze to wzajemnie robimy, człek sam własnych błędów nie widzi.
Przypomniał mi się samochód zbyt długo zaparkowany widziany na wycieczce na
Carriacou. W Polsce człowiek wychodzi przed dom i co widzi? A to, albo
samochodu nie ma bo ukradli, albo śnieg zasypał. A tu?
KURDE! SAMOCHÓD MI ZARÓSŁ
Wbrew obawom Beatki nie ma
ani wiatru (wieje tylko 15 węzłów) ani fali. Oceaniczna jest okrągła i nie
boli, za to ta mała powierzchniowa zniknęła wygładzona nocną ciszą. Suniemy 7
węzłów i patrzymy na zbliżającą się Grenadę. Wybraliśmy niekomfortową stronę
nawietrzną wyspy, jako że krótsza oraz, że z drugiej strony jest podwodny
aktywny wulkan, wokół którego wyznaczono dwumilową strefę bezpieczeństwa.
Podobno bąbelkuje, a takie bąbelkowanie może zatopić statek, który nagle traci
pływalność. Taki tutejszy mikro trójkąt bermudzki.
No i proszę. Ledwo
zasiadłem do pisania, a tu już Beatka krzyczy, że ryba. Zaczynam ciągnąć ze
sporym oporem, Beata już stoi z gumowym młotkiem i podbierakiem gotowa do akcji.
Zluzuj grota, mówię, za szybko płyniemy i … może wyjmij drugą wędkę, żeby się
nie poplątały. Grota zluzowała, z wędką nie zdążyła. Zafurkotał kołowrotek, co
mam robić? Skręć lekko hamulec i wybieraj. Ja w międzyczasie wyciągnąłem mojego
pięknego tuńczyka i pognałem z podbierakiem do Beaty. I tak w Beacie obudził
się łowca. Wyjęła swojego pierwszego tuńczyka. Brawo! Choć zauważyłem już
wcześniej, że mimo narzekania na polowanie na langusty, po jakimś czasie z
przyjemnością je wypatrywała i pokazywała palcem, po czym zacierała z radości
ręce po ustrzeleniu takowej. Hm.
KTÓRY BEATKI? WGŁĘBIENIE MA 70 cm . OK. TEN WIĘKSZY, ZE 4 KG
Płyniemy już wzdłuż
Grenady, którą widać jak na dłoni. Jest zielona, górzysta z wielką ilością szczytów.
To właśnie dzięki górom jedne wyspy są wilgotne i zarośnięte tropikalnym lasem,
a inne, często położone obok, zbyt małe i niskie są suche. Chmury powstałe z
parującego oceanu i idące z pasatem, natrafiają na pasmo górskie i na nim się
skraplają. Wyspy takie posiadają stałe rzeki, wodospady, a dla nas żeglarzy
jest tam tania woda. Na Dominice za 100 galonów
wody (454 litrów )
płaciliśmy 17 dolarów wschodnio-karaibskich. Na Carriacou i Union za 1 galon płaci się 0,50
dolara EC. Wodę produkują tam odsalarnie działające jak nasza na Bubu przez
odwróconą osmozę. Odwrócona osmoza to przepychanie pod wielkim ciśnieniem 60
atmosfer słonej wody przez specjalne membrany. Sól nie przechodzi i jest
wyrzucana z wodą, już bardziej słoną, na zewnątrz, a krople wykraplające się z
drugiej strony membran są już słodką wodą pitną. W związku ze sprężaniem wody urządzenia
te są bardzo energochłonne. Stąd też potem cena wody.
Przez nasze urządzenie
przechodzi wiele litrów wody morskiej aby wyprodukować niewiele tej pitnej.
Nasza wydajność to ok. 42
litry na godzinę i aby ją uzyskać muszą funkcjonować
silniki dostarczające energię elektryczną (potrzeba jej 30 amperów z napięciem
12 volt).
Ryby wyfiletowane, dwa piękne
i chyba za duże na jeden posiłek filety z wahoo no i z dwa kilo filetów z tuńczyka.
Ja filetowałem, a Beata przygotowuje dania.
FILETY Z WAHOO I TUŃCZYKA
KAWAŁ
Zaraz, jak tylko
dopłyniemy, na lunch będzie carpaccio z tuńczyka, reszta tuńczyka podzielona
została na pół, jedna część idzie do zalewy cytrynowej gdzie się zetnie i będzie
już na jutro i jeszcze kilka dni później, druga zostanie usmażona i zalana
zalewą octową. W ten sposób na nasze śniadanio-lunche będziemy mieli dwie
różnie zrobione ryby. Tak sobie płyniemy ciesząc się słońcem i radością oceanu,
zwłaszcza, że na radarze zobaczyliśmy, że totalna ulewa przed nami przejdzie
bokiem.
Z CARRIACOU NA GRENADĘ - AŻ WSTYD, TAK
WIDAĆ SZCZĘŚCIE
Sobota, 25 kwietnia
No
i stało się. Wczoraj wpłynąwszy do mariny w Saint Davis podjęliśmy decyzję
pozostawienia tutaj łódki. Ceny horrendalnie przystępne czyli drogo jak
cholera, ale i tak taniej od innych marin, za to daleko od wszystkiego. To
oddalenie to cena jaką się płaci za ciszę i spokój w zamian za brak sklepów i
innych dogodności oraz głównie zbliżenia do międzynarodowego lotniska. Ale po
co są taksówki?
NASZ
WYBÓR – SAINT DAVIES (JAK MILES)
Podpisaliśmy
umowę, pozostawiliśmy kaucję i mamy zadzwonić dwa dni przed planowanym wyjęciem
łódki z wody na początku czerwca. Sprawa więc załatwiona, żadne tam Trynidady
czy Wenezuele, po prostu zostawiamy Bubu w oku cyklonu.
Dziś
rano, po pozostawieniu kopii dokumentów i kaucji w office mariny, udaliśmy się
do sklepu. Sklep to zazwyczaj parter domu, dobrze zaopatrzony głównie w chleb i
alkohol. Udaliśmy się więc do sąsiedniej wioski gdzie miał być supermarket.
Supermarket przypominał sklep w Leźnie, ale pomidory i wino mieli, więc
zakupiliśmy jedno i drugie po czym wróciliśmy do poprzedniego sklepu, gdzie
wcześniej pozostawiliśmy zakupy, czyli wodę i chleb (o dziwo lekko razowy). Gdy
odbierając worki narzekaliśmy na brak cytryn, pani popatrzyła nas z uśmiechem,
zniknęła na chwilę i pojawiła się z torbą cytryn mówiąc: te małe to local
limons, te duże to … grafit limons (tak zrozumiałem) obce, inne, ale bardzo
dobre. To w prezencie. Miło, dzięki serdeczne!
Nasz
lunch czyli śniadanie ukierunkowany był głownie rybnie. Ryba w soku cytrynowym
z wasabi i plasterkami marynowanego żeńszeniowego korzenia, a potem usmażony
wahoo i tuńczyk w zalewie octowej. O rany, same cuda.
W czasie
naszego lunchu przypłynęli Agnieszka i Zbyszek i jak zwykle zaparkowali zbyt
blisko, na boi obok nas. Po krótkiej rozmowie z knajpy obopólnie
zrezygnowaliśmy. Zbyt droga i za słaba. Kolacja będzie więc u nas z japońskimi
przystawkami, zupą rybną Agnieszki i kończeniem ich zapasów. Jutro wyjmują
łódkę na okres cykloniczny, więc trzeba ją opróżnić. Ciekawe, że z alkoholu,
który to się nie psuje.
Aha,
jak to dobrze robić zdjęcia. W sklepie nie mieli żadnych owoców prócz
grapefruitów i jakichś dziwolągów. Dziwolągi więc zakupiono, bo jak wszyscy
wiedzą, wszystko jest ludzkie. No i po otwarciu okazało się, że nowe owoce,
które są z zewnątrz mieszanką kiwi z mango i ziemniaka, w środku mają dwie
czarne pestki i smak… cóś z gruszki i … hm, w każdym razie cóś z gruszki.
CO
TO JEST?
Coraz
trudniej też się żyje. To tak aby czytelnicy nie myśleli, że mamy rozkosz
podszytą rozkoszą. Jest więc taki stwór, co to przyspieszenia dostał i daje
popalić ponad miarę, bo w 7 miesiącu stać? To już lekka przesada:
STOJĘ
I NICZEGO SIĘ NIE BOJĘ!
Niedziela, 26 kwietnia
Jesteśmy już w
zatoce True Bleu koło lotniska.
O Jezu, ale
jestem zmarnowany. Tak naprawdę Jezus niewiele ma z tym zmarnowaniem wspólnego,
to raczej nadmiar płynów podczas wczorajszego wieczoru. Pożegnaliśmy więc
godnie naszych polskich Kanadyjczyków i popłynęliśmy na południe. A tu jakby
cieplej bo 33 stopnie i woda już ponad 28. Cieszyć się czy płakać? Niewiadomo.
Nic więcej do powiedzenia w tym momencie nie mam. Leczę się.
Komentarze
Prześlij komentarz