LUTY 2009 - Dominika, Martynika, St Lucia
Niedziela, 1-szy lutego
Nazwa
Dominika pochodzi jak wiele innych tutejszych nazw od Kolumba, który nie
zatrzymując się na niej, nazwał ją od dnia jej zobaczenia – niedzieli po
hiszpańsku. Czas tu więc płynie z wolna i miło.
TAKI
LANDSZAFCIK Z BUBU – TU ŚPIMY 4 NOCE
Wczorajszy
dzień, ostatni stycznia, snuł się, dopiero po lunchu wybraliśmy się wszyscy na
spacer do starego fortu Shirley.
LECIMY
NA KSIĘŻYC
Trzeba
przyznać, że przy zwiedzaniu takich obiektów imponuje zarówno budowla jak i
głupota ludzka mobilizująca tyle energii aby stworzyć takie obiekty, nikomu
niepotrzebne. Znaczy potrzebne w danej chwili historii, ale sama idea
zdobywania i zajmowania nowych terenów, choć stara jak ludzkość, jest mi jakoś obca.
Tak więc i tu ginęły ludziki w imię królowej, króla czy innej lepszej ideologii.
Francuzi mordowali Anglików i odwrotnie, a jednych i drugich mordowali tutejsi
Indianie. Dominika jako jedna z niewielu karaibskich wysp nigdy nie została
spacyfikowana i zachowała autonomię do samego końca dzięki właśnie walecznym
autochtonom. Paradoksem historii jest to, że dzięki tej autonomii jest dzisiaj
najbiedniejszą z wysp. Za to chyba najszczęśliwszą, to się czuje na każdym
kroku. Szczęśliwa jest mimo tego, że
cyklony jej nie oszczędzają, nawet ostatni Omar, który i nas na Gwadelupie trochę
postraszył, tu zdemolował wybrzeże i wyrzucił na ląd kilka statków.
JESZCZE
W PAŹDZIERNIKU DOM BYŁ Z WIDOKIM NA MORZE
Wtorek, 3 lutego
Osobiście powiedziałabym, że na szczęście dzięki ludzkiej potrzebie
władzy i panowania nad lądami mamy po drodze takie budowle jak forty niezdobyte
i miejsca armatnie niezwyciężone, bo dzięki temu mam jakiś pretekst żeby
zmobilizować ekipę do ruszenia tyłeczków ze statku i pójścia na spacer. Tym
razem jednak doznania architektoniczne były niezwykłe, szczególnie ciekawe były
ruiny kwater oficerskich schowane głęboko w lesie. Szczątki budowli
pozostawione w takim stanie, w jakim zostały znalezione, stanowiły scenerię
przyprawiającą o ciarki. Wszędzie wprosiły się drzewa, dziś już ogromne, które
owinęły swoimi lianami i rozsadziły swoimi korzeniami mury z kamienia. Typowa
sceneria do horroru. Podziwialiśmy natomiast piękny rozkład pokoi (którego
mogliśmy się tylko domyślić), sklepienia krzyżowe, półokrągłe wnęki w ścianach.
Musiała to być naprawdę piękna budowla onegdaj. Nie zdążyliśmy przejść
wszystkich proponowanych szlaków, ale jako że kupiliśmy pass na cały tydzień,
uprawniający nas do zwiedzenia wszystkich miejsc na Dominice tyle razy, ile
chcemy, uznaliśmy że wrócimy tam jeszcze, żeby dokończyć zwiedzanie.
NATURA ODBIERA SWOJE
Między innymi dlatego zostaliśmy w Portsmouth o dzień dłużej niż
było to przewidziane. Uznaliśmy, że nie ma co się spieszyć, przecież jesteśmy
na wakacjach. Tak więc spokojnie udaliśmy się wszyscy rano na drugą stronę
miasta w celu dokonania Clearence out i zajęło nam to całe przedpołudnie.
Mijaliśmy po drodze sklepy i sklepiki, domki większe i mniejsze, przed domkami
ludzików przesiadujących tak czasami cały dzień, wszystkim mówiliśmy „hi!”,
wszyscy nam odpowiadali i uśmiechali się na widok Moany, co poniektórzy
próbowali nam sprzedać to i owo, głównie owoce i warzywa i było bardzo miło.
Generalnie odczuwa się dużą dawkę sympatii lokalnych wobec turystów, zero
agresji, a nawet zero natarczywości, do której przywykliśmy już w innych
biednych miejscach. Tylko jedna zwariowana murzynka (folle du village) chodziła
obłąkana i wykrzykiwała „fucking turists!”. Taki incydent.
DOMY JAK CAMPINGI – DOBRZE, BO ŁATWO JE ODBUDOWAĆ PO CYKLONIE
Przepisy dotyczące Clearence In i out na Dominice najwyraźniej
uległy w ostatnich czasach modyfikacjom. Teraz robi się Clearence In w miejscu,
gdzie się przypływa z innej wyspy, ale też w tym samym miejscu, przed opuszczeniem
kotwicowiska, można dopełnić procedur wyjścia, dostając jednocześnie prawo do
pozostania jeszcze na Dominice przez dwa tygodnie. Co oznacza, że przed samym
opuszczeniem wyspy już nie ma konieczności zgłaszania tego nigdzie. Jest to
według mnie spore ułatwienie, a dwa tygodnie wystarczą w zupełności na to, żeby
wyspę porządnie zwiedzić. Tak więc my już procedury mamy za sobą.
Po południu natomiast uznaliśmy, że trzeba dokończyć dwie sprawy:
czyszczenie kadłubów Bubu oraz, oczywiście, zwiedzanie fortu Shirley i
przynależnych stanowisk armatnich.
RUCH JEST LEWOSTRONNY WIĘC NAPIS O ZŁEJ STRONIE KIEROWNICY JEST
OBOWIĄZKOWY. RADZI SIĘ TEŻ ZAMYKANIE BAGAŻNIKÓW NA KŁÓDKĘ
Bubu była bardzo brzydka pod wodą, długi pobyt w porcie w Saint
Francois mocno naruszył gładkość kadłubów. Poradziliśmy sobie z tym w dwa dni.
Kompresor działa świetnie, Daru bez problemu może teraz z rozkoszą czyścić kile
i śruby od silników nie tracąc energii
na wynurzanie się. Ja natomiast pomagam w powierzchownym czyszczeniu. Nie jest
to moje ulubione zajęcie, szczególnie gdy nie ma prądu i wszystkie zdrapane
glony i żyjątka pływają wokół twarzy, a nie są od razu zabierane przez wodę. No
ale cóż, mus to mus, trzeba współpracować i sobie wzajemnie pomagać. Poza tym
satysfakcja potem jest ogromna, jak głaszcząc dłonią czuje się wypracowaną
gładkość kadłuba.
Na szczęście, żeby sprawnie pracować mieliśmy tego dnia duże
pokłady energii dzięki spożytej dzień wcześniej kolacji. Zatoka Portsmouth
słynie ze znanej restauracji Big Papa’s Restaurant. Już od dawna słyszeliśmy z
ust Nelly i Francois jakie to wspaniałości się tam serwuje za niewielkie
pieniądze. Szczególnie rozsławiona jest przyrządzona przez Big Papę langusta,
postanowiliśmy więc sprawdzić, czy aby na pewno to prawda. Prawda. Nie dość, że
pyszne, to jeszcze ogromne, podane z całym talerzem towarzyszących warzyw z
ryżem. No i faktycznie nie drogie, bo porcja kosztowała 80 ECD (East Carribean
Dollars), czyli jakieś 20 Euro (na francuskich wyspach jest to ze trzy razy
droższe).
ZACHWYT NELLY
Teraz płyniemy z Portsmouth do Roseau, stolicy wyspy. Okolice
miasta są nam troszkę znane, jako że to właśnie tam spędziliśmy noc jak
płynęliśmy z Martyniki na Gwadelupę wprost na spotkanie z Tadeuszem i Moniką w
marcu zeszłego roku. Czyli już prawie rok temu!!!
W TLE ROSEAU
A dokładnie rok temu byliśmy na środku Atlantyku, w połowie naszej
przeprawy. Trwał akurat okres bezwietrzny, ocean był spokojny jak jezioro, to
właśnie jakoś wtedy próbowaliśmy dobić do Harmoony na wspólną kolację, ale się
nie udało. Do celu zostało nam jeszcze niecałe 1000 mil . W moim brzuchu
formowała się powolutku Moanka (bardzo urosła przez ten rok!).
Bartek ma aktualnie ferie zimowe w Polsce, śmiesznie bo okres ferii
(na Śląsku) pokrył się prawie idealnie z naszą przeprawą zeszłoroczną. Jakaż to
dla niego różnica! Robić tak skrajne rzeczy z roku na rok. Mam tylko nadzieję,
że towarzystwo rówieśników bardziej mu przypadło do gustu tym razem.
Roseau przed nami. Płyniemy za Harmoony, którzy już dobrze poznali
lokalnych przewodników-pomagierów i prowadzą nas za sobą. Nelly jest kobietą
niezwykle rozmowną. Tak, że bardziej się nie da. Toteż musi wszędzie i na
każdym kroku zagadać napotkane osoby. Czasami jest to nieznośne, ale dzięki
temu zna wszystkich i wszyscy ją znają, już z daleka poznają jej
charakterystyczny głos. Na Dominice są już po raz trzeci, mamy więc dokładne
dane komu możemy zaufać, z kim wybrać się na wycieczkę, od kogo ewentualnie
kupować różne towary. W ten właśnie sposób poznaliśmy w Portsmouth Eryka
Spaghetti, który zawiózł nas swoją łodzią na zwiedzanie rzeki indiańskiej. Gość,
za którego nie dało by się przysłowiowego funta kłaków, na głowie miał tych
kłaków dużo ponad funt, oczy przekrwione gandzią, okazał się super
sympatycznym, mówiącym nieźle po francusku przewodnikiem.
INDIAN RIVER I NASZ
PRZEWODNIK ERYK, ZWANY SPAGHETTI
Do Indian River dopływa się na silniku, natomiast samo zwiedzanie
odbywa się już za pomocą wioseł, jako że jest to rezerwat. Bagnista atmosfera,
liany i wszędzie wijące się korzenie tworzą niesamowitą tropikalną atmosferę do
której dołączają ptaki i widoczne pod powierzchnią ryby.
INDIAN RIVER – KORZENIE
Nie ma tu pająków, krokodyli czy jakichś tam piranii, wyspy są
wolne od niebezpiecznych dla człowieka stworów. Jedynym upierdem są komary,
których o dziwo nie było w czasie zwiedzania rzeki, ale za to są na łódce i gryzą
- głównie Beatkę.
Jakimż zdziwieniem dla nas był wąż boa zwinięty w kulkę na gałęzi
ponad naszymi głowami. Nie jest on jadowity, ale mimo wszystko budzi
respekt.
PIERWSZY BOA, TROCHĘ
NIEWYRAŹNY, JAK MY NA JEGO WIDOK
Spacerując
po Portsmouth, zaglądaliśmy zaciekawieni w różne zakątki. Raz przyciągnął nas
sklepo-bar, z którego wydobywały się dziwne odgłosy uderzeń. Na jego zapleczu,
w małej salce, tłum gapiów obserwował grających w domino. Kostki czy raczej
kości są duże, a przy ich kładzeniu na stół co poniektórzy grający uderzają
nimi z całej siły. Jest to najpopularniejsza tutaj gra, która mimo relatywnej
prostoty reguł okazuje się bardzo wyrafinowana. Domino na Dominice, przypadek?
NAJWIĘKSZA ROZRYWKA –
DOMINO, A WYDAJE SIĘ TAKA ŁATWA
Ostatnio
straciliśmy salon. Moanka zaczyna nam brykać robiąc głównie mostek na plecach,
tracimy powoli kontrolę jej ruchów. W związku z tym musieliśmy podjąć środki
zaradcze, jako, że w czasie manewrów nie jesteśmy w stanie mieć jej na oku cały
czas. Idealnym rozwiązaniem okazał się dmuchany kojec, w którym mała może robić
co jej się żywnie podoba. Problem w tym, że kojec jest olbrzymi i zajął prawie cały
salon czyli wewnętrzny stół. Na kotwicy czy boi jednak, łódka ustawia się
przodem do wiatru co powoduje, że stół na zewnątrz jest chroniony od wiatru i
deszczu , głównie więc tam spędzamy czas i posiłki.
ZAJĘTO NAM SALON!
Środa, 4 lutego
Pierwsza noc w zatoce Roseau przebiegła bez zakłóceń. Będzie tych
nocy tutaj kilka - mamy wiele rzeczy do zwiedzenia. Tutaj też Nelly wyczaiła
gościa, który ma nas zawieść tu i tam i pokazać najciekawsze zakątki Dominiki:
wodospady, rezerwat indiański, górskie wycieczki, ciepłe źródła. Jest co robić!
Przed nami także najpiękniejsza na wyspie zatoka, do której można dotrzeć tylko
drogą lądową, postój jachtem jest zabroniony, jako że jest to podwodny rezerwat.
Rezerwat słynący z najbardziej spektakularnego dna, rozsławiony wśród nurków.
Nie omieszkamy sprawdzić.
Właśnie dowiedzieliśmy się przez VHF od Nelly, że Pancho (tak brzmi
imię tutejszego przewodnika) pojechał z kimś innym już na wycieczką, wróci
dopiero około 13.00. Pół dnia mamy więc z urzędu stracone, trzeba to
wykorzystać na poszukanie Internetu i zamieszczenie tychże słów na blogu. Może
uda się też podzwonić do rodzinki. Chciałabym też bardzo usłyszeć coraz grubszy
głos mojego synalka, który opowiedziałby mi jak było na obozie narciarskim na
Słowacji. Jest tutaj nieopodal hotel z Wi-Fi, zaraz się tam wybierzemy.
Jak stoimy tak w zatokach na boi albo na kotwicy do lądu, rzecz jasna,
dopływamy naszym pontonem (zwanym aneksem). Bardzo śmiesznie czasami wygląda
podawanie sobie Moanki z łódki do pontonu, albo z pontonu na pomost, wszystko
się rusza, faluje i hop! Łap szybko małą pod pachami. Troszkę
nieodpowiedzialne? Już nie, znaleźliśmy wczoraj nareszcie odpowiedni dla małej
kapok, także od tej pory przeprawy na ląd będą bezpieczniejsze. Tylko pytanie,
co potem z tym kapokiem robić? Targać go ze sobą wszędzie? Zostawiać w
pontonie, żeby ktoś sobie „pożyczył”. Nie wiadomo. Niby tutaj kradzieży nie ma,
ale przezorny zawsze ubezpieczony.
MAM
KAPOK !
Wczoraj wieczorem, po krótkim spacerze po mieście (dojście drogą
bez pobocza, którą samochody zasuwają jak szalone było mało przyjemne i dość
śmierdzące spalinami) i po kolacji mieliśmy następną lekcję brydża. Coraz
lepiej to wygląda, już nawet staramy się grać bez ujawniania kart. Negocjacje
stają się dla mnie coraz bardziej przejrzyste, chyba nareszcie zaczynam łapać
bakcyla do tej gry. Już wielokrotnie próbowano mnie do niej przysposobić bez
skutku, ale tym razem się uda. Szczególnie, że zdarza mi się wygrać (moim
partnerem jest Francois). W Polsce będziemy mogli grać więc z Elą (lub
Marzenką) i Andrzejkiem, albo Anią i Sebastianem (wszyscy zapaleni brydżyści).
ROSEAU
– JAK WSZĘDZIE GŁĘBOKIE ŚCIEKI DESZCZÓWKI
Idę popływać, a potem hotel z Wi-Fi. Woda tu jest bardzo czysta,
dna nie widać, bo jesteśmy na 30 metrach , ale wrażenie jest niesamowite,
wielki błękit.
Piątek, 6 lutego
Pancho
pokazał się dopiero w środę wieczorem na aperitifie. Ustaliliśmy wycieczkę na
czwartkowy poranek, no i całe szczęście, bo dziś od rana pada. Dominika jest
jedną z najwilgotniejszych wysp regionu. Jak mówią miejscowi pada 365 dni w
roku. Oczywiście są to ulewy tropikalne trwające parę minut, ale dziś
wszechobecne tu góry zakryły się na dobre i popaduje non stop. Dzięki tej
wilgoci świetnie się tu mają uprawy, głównie pomarańcze, grapefruity i mango.
Przekonaliśmy się o tym dość szybko - grapefruity zerwane przez nas z drzewa
były rozkoszne, bez znanej nam goryczki zawartej w skórce.
W
trasę wyruszyliśmy o 9h30, mając zamiar objechać tak zwane must, czyli „musieć”
z angielskiego, co oznacza miejsca obowiązkowe i ogólnie znane, opisane w
przewodnikach.
W
TURYSTYCZNYCH MIEJSCACH WŁADZA CZUWA. NIE RUSZ!
Oznacza
to tłumek turystów, zwłaszcza tych z pływających hoteli Titanic’ów, które to
zawijają codziennie rano i odpływają wieczorem, aby przez noc wolnym krokiem
dopłynąć do następnej wyspy. Wolnym, bo odległości między wyspami są zbyt małe.
Z kolosów tych, a ostatnio naliczyłem u takiego trzynaście pięter, wylewa się
wściekły tłum, który na szczęście dla nas pozostaje w okolicach portu, gdzie to
są specjalnie dla nich przygotowane sklepy wolnocłowe i targ z miejscowymi
pamiątkami.
W
związku z powyższym dzień turysty z Titanica wygląda tak:
rano,
o! już w nowym miejscu! idzie się na śniadanie, potem wyjście na miasto, czytaj
do sklepów wolnocłowych i pamiątkarskich. Powrót na statek na obiad, aby
przypadkiem czegoś nie zjeść na lądzie, a bo to może zarażone lub brudne, a i
jeszcze salmonella atakuje i inne. Wodę pić tylko z butelek, nie kranówkę.
Oczywiście mało kto wie, że lód dodawany do drinków jest z kranówki, hehe. Tak
więc ci Turyści (z dużej litery bo zamożni), po sjeście wychodzą jeszcze raz na
ląd, a bo to grzechotka była jednak ładna i trzeba ją kupić. Dawniej biali
cywilizowani ludzie przyjeżdżali na wyspy i przywozili dzikim Indianom różne
błyszczące paciorki, lusterka i inne gadżety. Dziś jest odwrotnie. Kupa
śmiechu.
Na
szczęście dla nas tylko niewielki procent z tych ok. 3 tysięcy pasażerów
każdego ze statków (ostatnio jednego dnia stały aż trzy) chce coś zobaczyć,
wsiada więc do busików i gna do tych must właśnie. Tam na nich trafiamy. Już z
daleka widać nowiutkie białe adidasy i świeżutkie białe w nich skarpetki,
wszystko właśnie kupione na wyjazd w tropiki. A w skarpetkach? Różowiutkie
nóżki.
Zaliczyliśmy
wczoraj dwa takie miejsca, którymi chełpi się Dominika oraz jedno niedostępne
masowym turystom.
40%
energii elektrycznej Dominiki jest produkowana z ujęć wodnych. Z powodu gór i wiecznych
tam opadów woda napędza kilka małych elektrowni. Doprowadzona jest do nich rurami
zrobionymi z… drewna cyprysowego sprowadzonego jeszcze za dawnych czasów. Takie
drewniane rury można było kształtować w dowolny sposób i nie wkopywać w grunt,
jak to się dzieje z rurami stalowymi, które są raczej proste. Zachwycające
dzieła sztuki takie rury. My tu gadu-gadu o beczkach dębowych, które kosztują
setki euro, wyrób których wymaga wiedzy i umiejętności, a tu masz, taka beczka
tyle, że długości kilku kilometrów. I też szczelna.
STONOGA?
A MOŻE WĄŻ? CZY DŁUUUUUGA BECZKA?
Udaliśmy
się więc do źródeł poboru wody, gdzie po wejściu do basenu płynie się pod prąd
w zadziwiającym pęknięciu w skałach w formie wąskiego i wysokiego kanionu.
Poprzez groty i przewężenia dopływa się do wodospadu, gdzie mała skalna półka
pozwala na chwilę odpoczynku i podziwianie tego cudu natury. Jest prawie ciemno, ledwo widoczny pasek
nieba jest dodatkowo przysłonięty parasolem tropikalnej, gęstej roślinności.
Wydarzenie.
CZARNA
DZIURA
Drugim
miejscem były wodospady. Wodospad jak wodospad, kupa wody lecąca z góry w dół,
nie może być przecież inaczej. Mimo to, każde takie miejsce ma swoją specyfikę
i atmosferę. Zapewne zobaczymy ich jeszcze setki.
WODOSPADY,
WODOSPADY
Po
drodze Pancho zatrzymywał się, pokazywał krzewy, kwiaty i drzewa. Wysiadał też
co jakiś czas aby zerwać a to liścia, a to owoc w celu naszej edukacji.
Zapachowe zioła i bardzo nieznane nam owoce, takie jak kakao czy kawy. Ale
wstyd! Bardzo to było ciekawe i pouczające.
KAWA
Z LIŚĆMI I OWOC KAKAO
W
południe jako jedyni goście wylądowaliśmy w przydrożnej restauracji. Jedyni z
przyczyn opisanych powyżej, pozostali jedzą na statkach. Jadąc w jedną stronę,
wypiliśmy już tam po rumowym punchu i każdy zamówił jedno z trzech dostępnych
dań do zjedzenia w drodze powrotnej. Po pieszej, krótkiej wyciecze do
wodospadów zasiedliśmy do przygotowanych dań, które przeszły nasze oczekiwania.
PRZY
STOLE
Każdy
każdemu dawał próbować swoje smakołyki, a zachwytom nie było końca. Ja jadłem
kózkę, Beata, Francois i Pancho ryby, Nelly krewetki. Niebo w gębie. Do tego było
oczywiście tutejsze piwo Kubuli, którym raczymy się od kilku dni i które nam
wybitnie smakuje. Nie wspomnę o paru maszkach gandzi zabranych Pancho, który na
tej gandzi jedzie cały dzień.
HAPPY
HOURS DLA WSZYSTKICH
Zmęczeni
wielkimi porcjami przy cenie 130 EC od pary (27 Euro) udaliśmy się do ciepłych
źródeł na sjestę. To niedostępne turystom miejsce jest własnością znajomych Pancho
podobnie jak plantacja grapefruitów i kwiatów anturium rosnących wokół. Ti kwen
glo cho, bo tak nazywa się to miejsce po kreolsku, to jak dwie krople wody
wyjęta z francuskiego nazwa: Mały zakątek ciepłej wody (Petit coin d’eau chaude).
Właściciele korzystając z płynącego obok potoku oraz wszechobecnych ciepłych
źródeł zmajstrowali rodzaj kąpieliska ze starymi wannami do których wpada woda
o różnej temperaturze oraz siarkowego basenu. Zajadając świeżo zerwane
grapefruity moczyliśmy się bez końca.
DARU
I FRANCOIS (TYLKO POZUJĄ)
SIARKOWE
I ZDROWE
Wracając
na placyk przed domem spotkaliśmy w klatce dziwne zwierzątka, dość wściekłą
łasiczkę, która szczerzyła na nas kły oraz rodzaj olbrzymich szczurów bez ogona
podobnych kształtem do okapi. Dziwy natury.
W
drodze powrotnej, po uregulowaniu Pancho, tradycyjnie wypiliśmy po Kubuli w
hotelu Anchorage, gdzie przy pomoście zostawiamy nasze aneksy i gdzie
korzystamy z Internetu.
Pod
wieczór popłynęliśmy jeszcze naszym aneksem na kolacyjne zakupy. Tym razem
aneks zostawiliśmy na stacji benzynowej znajdującej się już w centrum
miasteczka, nie lubimy iść drogą obok pędzących, smrodliwych samochodów
kierowanych przez kierowców na haju.
Największy
supermarket w Roseau zaopatrzony jest nieźle. Dostaliśmy nawet naturalne
jogurty i ser feta. W mrożonych mięsach wybór był wielki. Na dwa najbliższe
wieczory wybraliśmy rybę Ocean Triggerfish, której opis znaleźliśmy łatwo w
naszym rybnym katalogu oraz T-bone steki na dzisiejszy wieczór na grilla.
Triggerfish tak nam zasmakowała, że postanowiliśmy dość szybko ją powtórzyć.
TAK
WYGLĄDA KOBIETA PO DOBREJ RYBIE. A MOŻE ZAKOCHANA W FOTOGRAFIE?
Dziś
od rana pada więc każdy zajmuje się czym chce. Właśnie wyszliśmy z morskiej
kąpieli. Woda jest tak niebieska i kryształowa, że zachwyca już samym widokiem.
Na dodatek wcześniej widzieliśmy olbrzymiego żółwia, poszedłem po aparat i
kamerę, ale zanim się przymierzyłem dał nura. Po śniadaniu zagramy w Scrabble,
a wieczorem w bridge’a, już po T-bone’ach. Ciężko od nadmiaru zajęć.
Niedziela, 8 lutego
Jedno
przysłowie mówi: kto rano wstaje, ten leje jak z cebra. Ja wolę to drugie: do
rano wstających świat należy. Czyli do
klasy robotniczej.
Zerwaliśmy
się wczoraj o 6 rano aby udać się na wycieczkę w góry. Już o 7h00 byliśmy
gotowi w hotelu, ale coś Pancho nie przyjeżdżał. Okazało się, że Nelly i nasz
przewodnik inaczej pamiętali godzinę umówienia. Siedzieliśmy więc, każdy z gulą,
i przeglądaliśmy leżące na stoliku gazety nurkowe i o ptakach. Na dodatek
okazało się, że Pancho musi jechać gdzieś tam, więc organizuje zastępstwo.
Byłem już nieźle zjeżony, na dodatek niebo nie zapraszało do wycieczek
górskich.
Po
ósmej ruszyliśmy jednak busikiem przy lekkim deszczyku z dwoma kumplami Pancho.
Alexis był kierowcą i przewodnikiem na co wskazywały błękitne Crocsy, drugi,
Jeff, jechał do Boiling Lake (Wrzące Jezioro) po raz pierwszy.
W
górach stanęliśmy na rozstaju dróg, Francois na papierosa, pozostali oglądać
szare niebo. Moment wahania był krótki, jest zbyt mocny wiatr, mówię, chmury
się nie utrzymają. No to idziemy dalej w górę.
Założyliśmy
nasze górskie buty i deszczowce, ja plecak z wiktuałami, Beatka Moanę w
nosidełku i jazda w górę.
Na
początek nie był to Forest Gump ani Marie Laforet tym bardziej, tylko prawdziwy
rain forest. Lało.
Szliśmy
w potoku wody, Beata z Moaną pod parasolem, my z kwaśnymi minami.
MOKRY
I CIEMNY RAIN FOREST
Nie
trwało to jednak zbyt długo, po chwili już pierwsze promyki słońca zaczęły
przebijać tu i ówdzie, a po jakiejś godzinie zawitało na dobre niebieskie
niebo. I tak miało pozostać do wieczora.
Beatka
się awanturuje, że ciągle tylko ja piszę, więc żegnam i gnam aneksem na stację
paliw z butlami gazowymi do napełnienia oraz piwo.
Kurdele bele, miałam okazję mieć chwilę spokoju i popisać sobie
troszkę, to przypłynęła aneksem Nelly zaraz po odpłynięciu Darunia po gaz i
rozbudziła usypiającą Moanę, narobiła hałasu po nic i odpłynęła. Od godziny
więc próbuję znowu uśpić małą (która robi się marudna tylko wtedy, kiedy jest
zmęczona i nie może usnąć), lecz na darmo. Daru właśnie wraca, więc tyle miałam
z planowanego spokoju.
Od rana dziś szukamy nowych nóg do kupienia, bo nasze zostały
wczoraj kompletnie schodzone. Tak długiej i trudnej wycieczki od dawna nie
mieliśmy, szczególnie z Moaną. Siedem godzin ciągłego marszu, no może z
piętnastominutową przerwą na szybkie kanapki z piwkiem, to w górę, to w dół, to
przez rwące potoki, to przez błoto po
kolana. Ale było cudnie!!!
Trzeba było zacząć wcześnie rano, żeby zdążyć przejść cała trasę i
wrócić. Pomimo naszej punktualności mieliśmy około godzinne opóźnienie z powodu
zmiany planów Pancho (Daru już poważnie zgrzyta na niego zębami i próbuje
udowodnić Nelly, z resztą słusznie, że ta wielka sympatia między nimi to nic
innego jak czysty biznes). Ale może i lepiej, bo szofer-przewodnik Alexis nie
mówił po francusku, więc miałam okazję podszkolić angielski, którego już bardzo
dawno nie miałam okazji używać, a poza tym był bardzo sympatyczny i pomocny w
trudniejszych do przejścia miejscach. Angielski szlifowałam też w rozmowie z
Dunką, która wyruszyła wraz z nami na wycieczkę. Jak się idzie i gada, to nawet
się nie zauważa, że się już doszło na szczyt.
Prawdę powiedziawszy zanim jeszcze dojechaliśmy do miejsca początku
trasy trochę zrzedła mi mina. Przede wszystkim lało, a poza tym, mimo
wcześniejszych zapewnień Pancho, że trasa nie jest za trudna, ci przewodnicy
wyglądali na szczerze zadziwionych faktem, że zamierzamy zabrać ze sobą
dzidziusia. Niepewność udzieliła się więc i mnie, szczególnie w obliczu wizji
tak długiego spaceru w ciągłym deszczu po bardzo śliskich, jak mówili,
zboczach. Miałam nawet ochotę uciec, zmienić plany. Na szczęście nie
uczyniliśmy tego. Otuchy dodał mi miły bileter, tubylec, który zapewnił, że jak
na jego nos to dzień będzie piękny. Daru miał takie same przeczucia. W drogę więc.
Pierwsza godzina marszu odbyła się jednak w deszczu. Nic dziwnego,
w Rain Forest pada prawie zawsze, taki jego urok. Ale podejście w tej części
było wręcz bardzo łatwe. Pod górę, potem stromo z góry do pierwszego potoku.
Trasa jest świetnie przygotowana, prawie na całej długości wybudowano stopnie.
Bez tego nawet sobie nie wyobrażam, przecież skoro ciągle pada, to szłoby się
po kolana w błocie, nie mówiąc o ciągłym ślizganiu się. Stopnie wybudowano z
różnych rodzajów drzewa, wszystkie były w dobrym stanie i mimo ciągłej wilgoci
nie butwieją. Jeden rodzaj drewna przyciągnął szczególnie moją uwagę: kłody o
bardzo ciemnym kolorze, prawie czarnym, tak jakby zrobione ze splecionego
grubego włosia. Były w równie dobrym stanie jak wszystkie inne tyle, że dodatkowo
w ogóle nie były śliskie. Okazało się, że to kłody z fougere, ogromnych paproci
rosnących do wysokości nawet 7-10 metrów , których liście (jako jedyne
przypominające wyglądem paproć) tworzą u góry przepiękny parasol.
Idąc, w przerwach ciszy bez gadania (rzadkie to gdy się jest z
Nelly), słyszeliśmy odgłosy tropikalnych ptaków (głownie souffleur de
montagne), ale nie wiedzieliśmy ich, zbyt wielka tam gęstwina zieleni.
POD
TAMTEN SZCZYT IDZIEMY
Wdrapaliśmy się do przełęczy. Łał! Ale widoki ukazały się nam! Strome
zbocza, mocno zazielenione (jest to co prawda kraina wulkanów, ale od 800 lat
żaden nie wybuchł), wyglądały jakby były pokryte pluszem, groźne, a zarazem
miękkie. W każdym razie piękne. No i co jeszcze? Oczywiście pełne słoneczko i
błękitne niebo, według przewodników prawie się to tam nie zdarza. A jednak!
Wystarczyło nas zabrać, my wszędzie przynosimy słońce.
LEDWO
BYLIŚMY NA GÓRZE, A TERAZ W DÓŁ - FUJ
Miny nam zrzedły z lekka, kiedy przewodnik Jeff (ten co to jeszcze
ponoć nigdy tam nie był – fajny przewodnik!) pokazał nam cel naszej wyprawy. Za
górami, za lasami i siedmioma rzekami widać było parujące coś. Tam szliśmy.
Cholernie daleko!
IDZIEMY
TAM GDZIE WIDAC MAŁY DYMEK NA ŚRODKU PO LEWEJ
Ze zbocza pionowo stromego zeszliśmy schodkami już myśląc o tym, że
trzeba będzie tędy wrócić, o zgrozo. Dotarliśmy do „Doliny Desperacji”, która
wyglądała raczej jak dolina Belzebuba, zewsząd wydostawały się dymy, tryskały
małe gejzery gorącej wody, a w powietrzu unosił się zapach siarki.
DOLINA
DESPERACJI BELZEBUBA
Od tego miejsca zaczęła się naprawdę trudna trasa, szczególnie dla
matki z dzieckiem. Po głazach w dół potoku, po skałach, no i ciągle w górę, w
dół, bez końca. Nelly z Francois zostali w tej dolinie desperacji, bo już byli
zdesperowani, przewodnik Alexis (ten, który rzekomo już tu przynajmniej raz
był) cały czas mówił, że jeszcze zostało pół godziny marszu, po pół godzinie
powtarzał to samo i tak w kółko. Nie wytrzymali więc nasi starsi przyjaciele,
wyciągnęli kanapki wśród siarkowych oparów i powiedzieli, że dalej nie idą.
My poszliśmy oczywiście dalej, być tak blisko celu i dać plamę, o
nie!
Dopiero przy samym końcu uznaliśmy, że z Moaną dalej się iść nie
da, zbyt to niebezpieczne. Daru rozłożył więc nasze przeciwdeszczowe płaszcze,
ułożył na nich miękki ręcznik, legowisko zasłonił parasolem i położył pod nim
wesołą jak ptaszek Moankę i został z nią, podczas gdy ja pognałam z resztą
wycieczki do samego celu.
SŁODKIE
LEGOWISKO
Jednak warto było, dotarłam do urwiska, a mym oczom okazał się
wśród oparów, które to właśnie widzieliśmy z dalekiej przełęczy, zbiornik wodny
o średnicy około 100
metrów . Woda się w nim gotowała. Wyglądało to jak
ogromny kocioł, brakowało w nim tylko ogromnej chochli tego samego co w mijanej
dolinie Belzebuba. Woda jeziorka ma około 112 st . Celsjusza, a są
tacy, co do niej wpadli. Co prawda na obrzeżach, gdzie woda już nie jest taka
wrząca, ale ciałko podobno popalone było prawie śmiertelnie.
SIĘ
GOTUJE
Ponapawałam się widokiem kilka minut i biegiem ruszyłam z powrotem
do miejsca, gdzie zostawiłam Dara z małą. Teraz jego kolej, szczególnie, że ja
nie wzięłam ani aparatu, ani kamery.
Moanka, dalej wesoła, zajadała trawę, którą złapała chwytnymi
stópkami, Daru poszedł do celu, a ja zabrałam się za kanapki. Uff, już się
należało, byłam wściekle głodna (jak mi się to często zdarza) i potrzebowałam
porządnie zregenerować siły, bo przecież musieliśmy wrócić pokonując tę samą
trasę. Nie wiem ile to było kilometrów. Wiele.
Powrót okazał się jednak mniej trudny. Co prawda nogi bolały, nawet
mnie, która codziennie coś tam ćwiczy, ale nie było tak źle jak się mogło
wydawać. Daru po drodze odświeżył się w gorącej siarkowej wodzie pod małym
wodospadem. Po wyjściu czuł się ponoć jak młody bóg. Tak też wyglądał.
MŁODY
BÓG
Równo o 16 byliśmy w punkcie wyjścia. A tam…. Zimne piwko Kubuli.
Rozkosz.
Moana zachowywała się przez całą trasę cudownie. Trochę podsypiała,
trochę jadła (nosidełko jest tak świetne, że nawet można karmić niosąc w nim
dziecko), trochę podziwiała wraz z nami widoki. W ogóle nie płakała. Wręcz
przeciwnie ciągle uśmiechała się do towarzyszących nam przewodników. Oni ciągle
się zachwycali i twierdzili, że mała zasłużyła na wpis do księgi Guiness’a, bo
z pewnością jest pierwszym dzidziusiem, który pokonał trasę do Boiling Lake.
Amen.
Wtorek, 10 lutego
Wspomnienie
wycieczki do gotującego się jeziora pozostanie na długo w naszej pamięci.
Zostało też w naszych mięśniach, które czujemy jeszcze dziś. Nie dziwota,
znaleźliśmy w przewodniku wzmiankę o niej jako bardzo wyczerpującej.
Od
dwóch dni więc spędzamy czas na wolniejszych obrotach, a to grając w Scrabble,
a to oglądając filmy, dla ochłody pływając wokół Bubu.
Atrakcji
nam jednak nie brakuje. Dłuższy moment obserwowaliśmy rybaków zarzucających na
okrętkę sieci ze swojej przeciekającej łódeczki. Mimo wysiłków marny był ich
połów, kilka srebrzystych rybek wielkości śledzia.
WODNY
KUNTA KINTE Z KOLEGĄ
Zdarza
się też, że prócz wielkich pasażerów odwiedzają Dominikę interesujące żaglowce,
które przyciągają nie tylko naszą uwagę. Coś w nich jest magicznego nie
wspominając o nostalgii za dawnymi czasami.
NOSTALGIA
PŁYNIE
Byliśmy
też w Roseau na zakupach i na pysznym lunchu. Obserwując tam dzieci i młodzież
ubrane w mundurki na angielski sposób przypomniał mi się narzeczony Moany z
Portsmouth. Dostał od nas koszulkę z Bartka szkoły. Kupiliśmy ich kilka na
zakończenia roku w ramach pomocy finansowej jakiejś tam akcji.
Czarny
jak smoła młodzieniec był bardzo zadowolony i zadziwiony jednocześnie. Czy to
jest szkoła dla żołnierzy? zapytał. Nie,
tylko dzieci walczyły w czasie wojny i tak ją nazwali na pamiątkę (im. Małego
powstańca). Aha, to w Polsce dzieci walczą w czasie wojny. Nie!, nie walczyły
tylko pomagały dorosłym. To dlaczego na obrazku są w hełmie i z karabinem?
Mały!, s… .
Mimo
bólu w łydkach wybraliśmy się dziś na południowy cypel wyspy, Głowę Szkota
(Scotts head). Już sama jazda tutejszym busikiem była atrakcją. Jadąc w jedną
stronę odbiliśmy sobie nerki, auto nie posiadało, prócz innych mankamentów,
również amortyzatorów, za to wracając trafiliśmy na fana Kubicy, który zapewnił
nam atrakcje godne najlepszego parku rozrywki. Wysiadłem z wilgotnymi rękami.
Skała
mająca kształt głowy połączona jest z wyspą wąziutką mierzeją. Miejsce jest
piękne, słynące ze spadającej pionowo rafy pełnej ryb. Potwierdzamy, uczucie
jest cudne, gdy wypływając znad skał nagle widzi się błękitną otchłań.
WIDOK
ZE SCOTTS HAED
Obserwując
rybaków zapałałem chęcią do łowienia i świeżej ryby. Francois u siebie, ja u siebie,
doprowadziliśmy do użytku nasze wędki i kołowrotki nadszarpnięte słoną wodą.
Mowa jest o zwykłych wędkach jakimi łowi się w jeziorach i z dna. Te, które
mamy do trollingu, czyli ciągnięcia za łódką, są inne, sztywne z przelotkami
zaopatrzonymi w rolki, a kołowrotki są multiplikatorami to znaczy kręci się w
nich wewnętrzna szpula. Oczywiście używa się do nich mocniejszych żyłek, nigdy
nie wiadomo przecież co się złapie. Ciągle pamiętam naszego miecznika 2m10 i 100 kg żywej wagi.
Tak
więc po założeniu potrójnego zestawu haczyków z metalowymi przyponami na
których zawisły kawałki rozmrożonej ryby i ciężarkiem na spodzie, całość
powędrowała na odległe o 30
metrów od powierzchni dno (dlatego stoimy na boi). W
ciągu paru sekund wędka zadrgała i zahaczyła o coś. Próby ciągnięcia we
wszystkich kierunkach spełzły na niczym. Cholera, a wydawało się, że to ryba.
Wyluzowałem żyłkę i poczekałem chwilę, po chwili zacząłem skręcać. Odważnik z
oporem ruszył z dna. To jednak wzięła ryba i schowała się pod kamień. Ileż
miałem radości gdy na powierzchni pokazał się grouper o nazwie Graysby
wielkości 20 cm .
Szybko rozpoznałem ją w atlasie, ale cóż, jest to atlas dla miłośników ryb, a
nie ich pożeraczy więc nie wiadomo było czy ten gatunek jest jadalny.
Postanowiłem, że posłuży jako przynęta na później.
Dalszego
ciągu nie było. Wędka została w wodzie na stałe i nic się nie działo. Po
kolacji i filmie, poszliśmy spać. Nad ranem, ledwo świtało, obudził nas hałas.
Wybiegłem na zewnątrz. Wędką ruszało na wszystkie strony, zacząłem powoli
wyciągać, lecz ryba nie dawała za wygraną i co zwinąłem parę metrów, ryba
zabierała z kołowrotka dwa razy tyle. Walka trwała ze 20 minut i gdy wydawało
się, że wielka ryba w końcu osłabła i pozwoliła na zwijanie wędki, i gdy już ją
prawie widziałem dała tak mocnego nura, że zerwała cały zestaw. I tyle ją
widział. Była zbyt wielka, a żyłka zbyt słaba, a i ja może zbyt szybko chciałem
ją zobaczyć i nie wymęczyłem stwora zbytnio. Pech. Będzie następny raz.
Czwartek, 12 lutego
Wczoraj
udało mi się wrzucić na blog poprzedni tekst. Nie jest to czasami łatwe,
Internet WiFi w hotelu nie działa, a głupi właściciel nie zauważył, że w barze
obroty mu spadają. Zwykle tłumek żeglarzy z jachtów zaopatrzonych w komputery
napędzał kasę baru, ale od kiedy szlag trafił router w barze jest pustka.
Poszedłem więc do sklepu z silnikami Mercury gdzie właściciel zainstalował
jedno stanowisko internetowe, ale po wrzuceniu zdjęć do pamięci blogu okazało
się, że nie ma on Worda i jest kłopot. Bartek był akurat przy komputerze więc
dzięki Skypowi pogadaliśmy trochę. Ściągnąłem edytor plików .doc dzięki czemu
udało się zamieścić wszystko, ale trwało to w nieskończoność.
Z
godzinnym opóźnieniem wróciłem na łódkę, ale mimo to wybraliśmy się w piątkę naszym
aneksem aż za widoczny cypel, podobno świetne miejsce do nurkowania. Wcześniej,
za pomocą przenośnego GPS-u, sprawdziłem z jaką prędkością porusza się aneks,
tak aby wiedzieć ile czasu będziemy płynąć. Okazało się, że aneks płynie tylko
z prędkością 4,5 węzła czyli 8,3
km na godzinę czyli wolniej niż nasze Bubu, a wydawało
się, że jest odwrotnie, tak myli bliskość wody siedząc w aneksie.
Tak
więc ruszyliśmy ze świadomością półgodzinnej jazdy ściśnięci w naszej łupince.
Chciałoby się mieć mocniejszy silnik niż te 4 konie, widzimy czasami śmigające
aneksy, ale paradoksalnie nie możemy sobie na to pozwolić ze względu na wagę.
Sam aneks jest dmuchany, ale ze sztywnym plastikowym dnem i waży z 60 kilo, do
tego dochodzi silnik 25 kg ,
paliwo, wiosła. Już z takim małym silnikiem ledwo go taszczymy we dwójkę
wyciągając na plażę. Nie ma więc mowy o większym silniku, z resztą po co, to w
końcu tylko nasza taksówka brzeg-Bubu.
Płynąc
bez końca oglądaliśmy z zainteresowaniem brzeg, jakąś odkrywkową kopalnię,
miasteczko oraz wyskakujące z wody szpikulce - orphie. To takie podłużne ryby
Bellony, które uciekając zapewne przed drapieżnikiem wyskakują z dużą
prędkością ponad powierzchnię wody i
odbijając się wielokrotnie od niej brzuchem znikają w toni kilkanaście metrów
dalej.
Dotarliśmy
w końcu na plażę, na której został Francois z Moaną, a ja z Beatą i Nelly
poszliśmy penetrować okoliczne podwodne skałki. Zachwytu w wodzie nie było, za
to deszcz wielokrotnie zlał Francois z małą i postanowiliśmy szybko wracać. Z
deszczem przyszedł też wiatr i fala co zaowocowało notorycznym zlewaniem nas
wodą słoną z jednej, a słodką z drugiej, strony. Na łódkę wróciliśmy
przemoczeni, nawet Moana, mimo opieki nas wszystkich. Śmiechu była jednak kupa,
w końcu to tylko woda i to ciepła.
Sobota, 14 lutego
Ciągle,
ze względu na strajk na Martynice, cieszymy się Dominiką.
Generalnie
dzieją się różne rzeczy.
Wyliczyliśmy,
że zużywamy średnio 62
litry wody na dzień. Nasza odsalarka produkuje 42 litry na godzinę, co
daje półtorej godziny jej pracy dziennie wraz z towarzyszącym jej silnikiem
produkującym do niej prąd. A że skończyła nam się woda odpaliliśmy silnik i
produkcję wody zwanej słodką. Już wcześniej ten sam silnik pracował w celu
produkcji prądu i były kłopoty. Otóż pasek klinowy napędzający pompę chłodzącą
luzuje się i ściera na pył. Mimo naciągania sytuacja się powtarza. Albo to
gówniane chińskie paski, albo diabeł wie co. Założyłem więc zapasowy i wszystko
sprawdziłem. Działał przy produkcji wody, której zrobiliśmy w trzy godziny 120 litrów . Przedwczoraj
jednak znowu jej zabrakło postanowiliśmy więc udać się na stację benzynową
zatankować wszystkiego do pełna. Paliwa do diesli do zbiorników i pięciu
dziesięciolitrowych kanistrów, 600 litrów wody do zbiorników i 20 litrów benzyny do
aneksu. Razem 100 euro, na szczęście tylko sto, tak tania jest ropa i benzyna.
Oczywiście przy odpalaniu silnika nie dość, że nie było chłodzenia i cholerny
pasek znów zaczął znikać sypiąc pyłem, to na dodatek coś akumulator nie chciał
kręcić rozrusznikiem. Założyłem więc ostatni zapasowy pasek, a po sprawdzeniu
akumulatora okazało się, że ten, ostatni już ze starej gwardii, jest martwy.
Ruszyliśmy
więc wczoraj w miasto w poszukiwaniu paska i akumulatora. Zakup akumulatora był
bez problematyczny, za to w poszukiwaniu paska, odsyłani od Annasza do
Kajfasza, dotarliśmy busikiem poza miasto - aż do lotniska. Duże słowo,
lotnisko to taki mały pas startowy jak w aeroklubie - nie ma na tej wyspie
wystarczającego płaskiego kawałka gruntu aby wybudować lotnisko z prawdziwego
zdarzenia, ale dzięki temu właśnie Dominika zachowała swoją dzikość. Oczywiście
paska nie dostaliśmy. Mimo to, ta wyprawa potwierdziła nasze spojrzenie na
Dominikę, wszędzie sympatyczni ludzie, pozdrawiający nas na ulicach, pomagający
i uśmiechnięci. Na targu panie zainteresowały się czy mała ma dość powietrza
przysłonięta od słońca pieluszką, a „fou du village”, pokazał Beacie psią kupę
mówiąc, że może by z dzieckiem nie stać koło niej, bo śmierdzi. Wszędzie serdeczność
i poczucie bezpieczeństwa. Miło.
Po
spędzeniu na Dominice już prawie trzech tygodni stwierdzamy, że biedy nie
widać, wręcz panuje jakaś harmonia i oddalenie od świata ogólnego kłopotu, taka
lekkość bytu. Ta lekkość, bardziej znośna od tej z komuny, o której pisał
Kundera. Na wyspie mieszka 80 tysięcy ludzi, takie małe polskie miasteczko położone
na powierzchni kilku gmin. Ma się wrażenie, że się tu wszyscy znają, stąd może
właśnie to poczucie bezpieczeństwa.
POCZUCIE
BEZPIECZEŃSTYWA
Wszystkie
tu dzieci są nasze. Dbają o nie, widać to zwłaszcza w sobotę w parkach i na
boiskach. To jest dzień sportu. Są też bardzo zadbane i raczej społeczeństwu
nie przeszkadza, że noszą jednakowe i na dodatek ładne mundurki.
MUNDURKI
A
propos parków, mieszkańcy Roseau bardzo są dumni z ich ogrodu botanicznego
położonego w centrum miasta. To tu, na jego trawnikach, odbywają się zajęcia
ruchowe pobliskiej szkoły.
ZAJĘCIA
WF
Nie
omieszkaliśmy go zwiedzić, wdrapując się na wzgórze położone w jego obrębie, z
którego widać całe miasto. W ogrodzie, jak to zwykle w tego typu obiektach, znajdują się różne okazy, między innymi
drzewa z nieznanymi nam owocami. Ostatnio spotykamy coraz więcej nieznanych nam
owoców i warzyw, głownie bylin. Jednakże na rynkach znanych nam miejsc prym
wiodą jednak: pomidor, ziemniak i cebula oraz ogórek.
ZNOWU
NIEZNANE. OGLĄDAJĄCYCH JEST WIĘCEJ
Niedziela, 15 lutego
Niedzielny
letni poranek.
Po
przebudzeniu otworzyliśmy górne okienko, niebieskie niebo, miły, jeszcze chłodny
wietrzyk oraz kogucie kukuryku gdzieś z oddali przypomniały jakiś letni
wakacyjny poranek z dzieciństwa. Błogość. I Moanka skacząca po nas, jak ja
kiedyś po rodzicach. Ale co to? jakaś pomyłka? chór śpiewający kolędy? W małym
kościółku nieopodal rzeczywiście chórek śpiewał przepiękne pieśni zbliżone do
naszych kolęd, a potem jakby Elvisa Preseleya. Warto żyć dla takich chwil.
Moana
zabiera nam coraz więcej czasu, zaczyna robić takie wygibasy na głowie, rodzaj
mostku, że przewalając się przemieszcza się niebezpiecznie. Robimy wszystkie
możliwe kombinacje aby móc zostawiać ją bez kontroli, są przecież takie
momenty, że musimy być nieskrępowani pilnowaniem jej. Myślę oczywiście o
nawigacji i manewrach w portach. Na razie egzamin zdaje huśtawka zawieszona nad
stołem w kokpicie oraz jej koło-kojec.
KOŁO
KOJEC POMNIEJSZONE (NA RAZIE)
W
ramach naszego spływania na południe zacząłem robić różne kombinacje. Oto więc
zagadka dla czytelników. Jakie i dlaczego kombinacje? Podpowiedzią jest
następna zagadka. Co to jest? Z czego i jak jest zrobione?
ZAGADKA
Jutro
wypływamy na Martynikę, tak więc czekamy na odpowiedzi w Księdze Gości. Nagrodą
za poprawną i całkowitą odpowiedź jest tydzień pobytu na Bubu*.
(* nie zawiera cent biletów lotniczych)
Środa, 18 lutego
Martynika,
Martynika i już po. W poniedziałek lecąc, jak na nas, z zawrotną prędkością 8
węzłów dotarliśmy szybciutko do Saint Pierre. Miasto, była stolica wyspy, zdmuchnięte
kiedyś przez wulkan nigdy nie odzyskało swojej pozycji. I dobrze dla nas. Mniej
zaangażowane w konflikt i strajki blokujące totalnie wyspę, a przede wszystkim
Fort de France, pozwoliło na pół otwarcie jednego pół pustego sklepu, z czego
skorzystaliśmy skrzętnie. Szybkie zakupy, powrót z nimi na łódkę aby po chwili
znaleźć się znów na lądzie w celu spaceru w znacznie wymarłym miasteczku.
SPACER
PO SAINT PIERRE
ODPŁYWAMY
Z SAINT PIERRE
W
międzyczasie Nelly uzyskała rendez-vous u okulisty, na wtorek 10h45.
Postanowiliśmy, że i my skorzystamy z tej okazji i pójdziemy z małą do pediatry
na pięciomiesięczną kontrolę, w związku z czym podnieśliśmy kotwice o 6 rano we
wtorek i pognaliśmy do Schoelcher koło Fort de France w celu zakotwiczenia w
najbliższym punkcie w stosunku do kliniki.
Okazało
się jednak, że dojście piechotą nie wchodzi w rachubę z powodu braku chodników,
tak więc w 5 minut taksówka (o dziwo działają) wysadziła nas u wejścia kliniki
Saint Pierre. Bez umówionego spotkania, szczęśliwie, już po godzinie było po
wszystkim. Miejscowa miła pani doktor pediatra, przetrzepała śmiejącą się Moanę
na wszystkie strony i potwierdziła, że mała jest zdrowa i w wyśmienitej formie
(6kg26, 64 cm ).
Odbyło się to tak szybko, że to my zalegliśmy w fotelach klubowych oglądając
tenis i czekaliśmy ponad godzinę na Nelly.
No
i tu zaczęły się schody. Nelly, która miała tylko odbyć małą kontrolną wizytę
pooperacyjną wróciła ze skwaszoną miną. Oftalmolog znalazł na dnie oka jakiś
uszkodzony nerw, tak więc Nelly musi skontrolować pole widzenia na urządzeniu,
którego on nie ma i trzeba umówić się z innym specjalistą. Będą umawiać i
zadzwonią o 17h00. Wróciliśmy taksówką, i aneksem na łódkę. Skwaszeni. Po
drodze, widzieliśmy kilometrową kolejkę do stacji benzynowej, taką jakiej
najstarsi górale nie pamiętają z czasów komuny, a taksówkarz zapewnił nas, że
wszystko jest zamknięte z restauracjami włącznie. Ta ostatnia wiadomość zasmuciła
Francois, który miał odebrać swoje okulary przesłane z Francji na adres
zaprzyjaźnionej restauracji. Jak zwykle, bardzo zaprzyjaźnionej jednak nie na
tyle aby znać numer telefonu komórkowego właściciela.
Zatoczka,
w której zakotwiczyliśmy była zacna, woda czyściutka, ciekawe skałki,
postanowiliśmy więc zostać w niej na noc mimo, że nagle przyszła fala i zaczęła
nami nieprzyzwoicie bujać. Bujało i bujało, aż do kolacji, kiedy to fala
zniknęła tak samo szybko jak przyszła.
Na
kolacji pojawili się Nelly i Francois z wiadomością, że sekretarce nie udało
się dodzwonić do lekarza, i że mają się z nią skontaktować o 10 rano.
Popijając
wino i zajadając kotleciki cielęce w śmietanie z grzybami i buraczkami
doszliśmy do wniosku, że nie będziemy czekać razem na wydarzenia, których, ani
wynik, ani termin nie jest znany. Na Martynice jest kaszana i lepiej będzie dla
nas, ze względu na Moanę, przenieść się na Saint Lucia i tam na nich poczekać.
Dodatkowym pretekstem był wpis na blogu nieznanych nam Bocianów, którzy żyją na
Saint Lucia w okolicach Rodney Bay, celu naszego następnego etapu. Jakoś ich
tam znajdziemy i poznamy.
Tak
więc, trochę z wyrzutami sumienia, pozostawiliśmy dziś rano Nelly i Francois i
wypłynęliśmy w kierunku południowym. Minęliśmy już naszą ukochaną, z podróży w
przeciwnym kierunku, Anse d’Arlet, a teraz mijamy Diament, wielką skałę
oddaloną od wyspy. W oddali majaczy Saint Lucia.
Pierwszy
raz w historii nie zrobiliśmy odprawy celno-paszportowej. Zastrajkowaliśmy i
zobaczymy jak na nasz strajk zareagują skrupulatni urzędnicy na Saint Lucia,
powinniśmy posiadać przecież Clearence out z Martyniki. Dla złagodzenia
sytuacji pójdą załatwiać sprawy Beata z Moaną.
Płyniemy
lekko pod falę i wiatr, efekt Venturi na granicy wyspy powoduje zakręcenie
wiatru i kierunku fal. Zapewne w kanale między wyspami będzie lepiej. Beatka
leży na zewnątrz, leżąc na brzuchu czyta książkę i podnosi nogi w celu
ujędrnienia znikających już pośladków. Trzeba przyznać, że wykazuje dużo
samozaparcia w celu przywrócenia sobie sylwetki, a wychodzi jej to tak, że dziś
jest tak zgrabna jak nigdy wcześniej nie była. Może nawet za bardzo, waży tylko
51 kilo.
No
i tak płyniemy. Jest 11h40, mała śpi, jest bezchmurne niebo, fala mała, ja
piszę popijając piwo. Znów taki moment, że żyć, nie umierać. Rozkosz.
Rozkosz, fakt.
Właśnie skrzyczałam Dara, że za dużo pisze na temat mojego wyglądu,
przecież to nie jest istotne, a w ogóle to wygląda jakby się ze mnie naśmiewał;
inaczej śpiewa w intymnych sytuacjach!
Troszkę posmutniałam jak Daru włączył nasz pamiętnik, żeby dalej
pisać i okazało się, że to, co pisałam podczas naszej przeprawy z Dominiki na
Martynikę zniknęło bezpowrotnie. A pisałam właśnie o strajku, o Saint-Pierre, o
samej przeprawie i surfowaniu po dużych falach, trudno, nie da się odtworzyć
tego samego. Daru trochę powtórzył niektóre tematy na szczęście, więc mam z
głowy.
Pecha mają Nelly i Francois. Z tego, co nam opowiadali wszystkie
ich przejścia pomiędzy karaibskimi wyspami były trudne, zawsze mieli wiatr niezbyt
dobry, lub za mocny i dużą falę. Ostatnie przeprawy wspólne też takie były. Ale
wystarczyło, że ich zostawiliśmy na Martynice i wypłynęliśmy sami i mamy tę
rozkosz, o której piszemy powyżej. Po raz pierwszy nie spieszy mi się do celu
tak fajnie się płynie, nawet Moana po raz pierwszy całą trasę spędza w kokpicie
i jest z tego powodu strasznie wesolutka. Fala lekko z boku, nie przekracza 1 metra , wiaterek wręcz
ideał – do 18 węzłów i blue sky. Nawet pisać mogę nie mając problemu z
balansowaniem ciała, co przy większej fali przysparza kłopotu w trafianiu w
literki na klawiaturze.
Dominiki nie znaliśmy dobrze i było to nasze pierwsze odkrycie w
drodze z Gwadelupy na południe. Zarówno ja jak i Daru jesteśmy zachwyceni tą
wyspą, nie tylko jej pięknem zewnętrznym, to znaczy krajobrazów, ale też
grzecznością i wszechobecną sympatią Dominikańczyków. Ci, którzy twierdzą, że
trzeba na nich uważać, bo są niebezpieczni, są w całkowitym błędzie – jestem
tego na 100% pewna. Co mnie bawi jedynie, i dziwi trochę zarazem, to to, że
wszystkich napotkanych Dominikańczyków obdarzyłam większą sympatią niż tak
wychwalanego przez Nelly Pancho, który okazał się (jak na moją ocenę)
wyrachowanym biznesmenem (na lokalną skalę), a nie bidulkiem, który orze jak
może i żyje w wielkiej biedzie, tak, że trzeba mu pomagać. Tak w ogóle, to tej
wielkiej biedy nie widać za bardzo, ludzie są chyba bardziej pracowici niż na
francuskich wyspach, gdzie zapomogi dla bezrobotnych są bardziej opłacalne niż
praca za niewielką kwotę. Owszem, ulice, szczególnie na przedmieściach, nie są
wzorem estetyki, ale w centrum już jest lepiej, nie mówiąc o dzielnicach
willowych w wyższych partiach miasta. Wszędzie ludzie potrafią się nieźle
urządzić jeśli tylko chcą.
Dominika zostawiła więc bardzo pozytywne odbicie w mojej pamięci.
Co nie zmienia faktu, że w poniedziałkowy poranek, wraz z otwarciem oczu,
przyszła ochota na zmianę. Wypłynęliśmy więc dzień wcześniej niż zostało to
wyjściowo przewidziane.
A teraz to i Martynika, którą poznaliśmy płynąc w odwrotną stronę,
już za nami, i dobrze. Tyle, że lekkie wyrzuty sumienia, że Harmoony tam
zostali sami, a w dobie strajków i rzekomych animozji spotykających żeglarzy ze
strony tubylców, może lepiej, żebyśmy trzymali się razem. Z drugiej strony, dla
nas, rodziców z dzieckiem, bezpieczniej było jednak czym prędzej pożegnać ten
ostatni na naszej drodze departament francuski z rozjuszonymi skandującymi
strajkowiczami. Mieliśmy tam kupić tyle rzeczy, zabezpieczyć się we wszystko na
wszystkie strony. Nie wyszło, będziemy kombinować inaczej, na pewno znajdziemy
tysiące innych rozwiązań, jak to zawsze bywa w naszym przypadku. Dobrze, że
chociaż udało się zrobić Moance badanie 5-tego miesiąca. Oczywiście rozwija się
cudownie. Następne badanie dopiero przy 9 miesiącach w Polsce lub w Paryżu,
zobaczymy jak wyjdzie.
Rodney Bay zbliża się w oka mgnieniu, suniemy ciągle 7,5 węzła. Szkoda,
że tak szybko, tak przyjemnie się płynie. Z drugiej strony dobrze, bo uda nam
się jeszcze dzisiaj zrobić Clearence In, mam nadzieję bez kłopotów z powodu
braku formalności z Martyniki.
Wypatrujemy ciągle kaszalotów, ale jak na razie na darmo, żaden nam
się jeszcze nie objawił. Za to żaglówek w zasięgu horyzontu wiele, prawie jak
na Mazurach, tyle że odległości między nami nieporównywalne.
Idę na zewnątrz skorzystać jeszcze z rozkoszy sunięcia po błękitnej
wodzie. Rozkosz.
Czwartek, 19 lutego
Wczoraj
weszliśmy do zatoki Rodney’a na pełnych żaglach, które zdjęliśmy niedaleko
wejścia do kanału łączącego wewnętrzne zbiorniki z zatoką. Po przejściu
kanaliku przysłowiowe szczęki nam opadły. Marina jest trzy razy większa,
nowiutka i jeszcze częściowo w budowie. Stare miejsca kotwiczne nie istnieją,
więc zgodnie z zaleceniem Nelly i Francois próbowaliśmy zahaczyć się w ostatniej
enklawie nie zajętej przez marinę. Blisko stamtąd do sklepu i do mariny aby
zrobić Clearence In. No nie udało się, mimo pięciokrotnego rzucania kotwicy
ślizgała się ona w mule bez punktu zaczepienia. Jedynym efektem naszych prób
było wszechobecne na Bubu błoto.
Odpuściliśmy
więc bagnisty teren i wróciliśmy do zatoki gdzie przy pierwszej próbie rzucenia
kotwicy znów diablica nie zahaczyła. Co jest? Fatum jakieś?
Tym
fatum okazała się bryła koralowca, która zablokowała się w ramionach kotwicy nie
pozwalała na jej wbicie w piach. Dodatkowo sonda zaczęła pokazywać jakieś
kretynizmy, faktem jest, że w czasie płynięcia kalibrowałem nasz
prędkościomierz i chyba coś niechcący przekalibrowałem również sondę. Niebezpieczna
zabawa, sonda wskazywała 11
metrów głębokości, a było tylko 5. Można się było nieźle
wpakować.
Dla
informacji dodam o co chodzi z tym prędkościomierzem. Mamy normalnie dwie
informacje o prędkości, jedną z GPSu pokazującą realną prędkość przesuwu po
dnie czyli ziemi. Druga prędkość to kręciołek pod dnem kadłuba pokazujący
prędkość przesuwu po wodzie. Kręciołek musi być tak skalibrowany aby w
normalnych warunkach wskazywał tę samą prędkość co GPS. Jeśli pojawi się różnica, znaczy inna jest
prędkość przesuwu po wodzie, a inna po gruncie, znaczy jest prąd, który
przesuwa łódkę i trzeba brać to pod uwagę.
W
konkluzji naszych wyczynów parkingowych gdy już wylądowaliśmy w marinie i
customs i sklep żeglarski były nieczynne (do 16h15) nie mówiąc o bankach, które
zamykają się o 14. Ku uciesze Beaty otwarta była budka z lodami, a ku uciesze mojej,
bar z zimnym piwem (mrożą też szklanki). Ponieważ mała przysnęła w nosidełku,
poszliśmy na spacer po nowych pontonach oglądając różniaste jachty.
Zobaczyliśmy w końcu angielski katamaran, którym są zainteresowani Nelly i
Francois, Blueboard czy jakoś tak. Po wymianie paru zdań z angielskim właścicielem
i chyba jego matką wylądowaliśmy na pokładzie popijając hiszpańskie, jeszcze z
przeprawy przez Atlantyk, piwo. Dowiedzieliśmy się, że angielska firma
splajtowała, a formy katamaranów i prawa do projektów kupił ktoś i dalej je
produkuje w … Polsce. Tematów było wiele, zwiedziliśmy też i wnętrze tej
ciekawej łódki.
Było
już ciemno gdy wracaliśmy na Bubu. Po rybnej kolacji mieliśmy oglądać polski
film „Jaśminum”. Śmy nie oglądali, bo ja zasnąłem znużony polskim kinem
ambitnym i smutnym.
Jako,
że moja noc była długa obudziłem się o 7. Przeczytałem blog Bocianów i
znalazłem wskazówkę jak ich znaleźć przez ich znajomą Wandę, która wraz z
amerykańskim mężem ma koło Marigot pensjonat. Znajdziemy numer telefonu pensjonatu
to zadzwonimy z zapytaniem o Bocianów.
Zaraz
płyniemy do mariny, trzeba w końcu zrobić jakieś Clearence i zakupy w
normalnym, pełnym produktów, sklepie. Zahaczymy też o bank i sklep żeglarski w
celu kupienia kabla zabezpieczającego aneks przed kradzieżą. To w końcu tu nasz
aneks „się odczepił” i popłynął do sąsiedniej zatoki gdzie „znalazcy” trzeba
było odpalić „znaleźne”. Za dużo tych apostrofów jak na jeden kabel. Nie będzie
on zasadniczo chronił aneksu, ale wtedy takie odczepienie się cumy będzie
zwykłą kradzieżą.
Środa, 26 lutego
Minął
prawie tydzień i znów jesteśmy na Bubu. Z ulgą. Nie żeby nam się nie podobało u
Iwony i Krzysztofa, wręcz przeciwnie. Po prostu zdrowia nie starczyło. Na te
nocne Polaków rozmowy. I te dzienne też. Ale od początku.
Krzysztof
jako bystrzak, wiedząc już od Wandy, że jesteśmy w Rodnay bay, wskoczył na
miejscowe czółno zaopatrzone w silnik i pognał do zatoki z rozkazem: szukać
katamaranu Bubu! I prawie natychmiast nas
znalazł. Ja, widząc czółno z czarno-białą zawartością, pomyślałem, że to pewnie
on, bo i ja wiedziałem już od Wandy, że pojechał nas szukać.
Krótkie
przywitanie i nieodparte wrażenie, że znamy się od przynajmniej trzydziestu
lat. Gdy byliśmy gotowi do wyjazdu, czyli spakowani w dwanaście toreb, no bo z
dzieckiem to już tak jest, nagle zobaczyłem, że Nelly i Francois odpływają.
Zwariowali? Kątem oka jednak zadziwiła mnie pozycja sąsiedniego katamaranu, a
gdy odwróciłem głowę okazało się, że nasza kotwica zupełnie nie trzyma i wiatr
pcha nas z wielką prędkością na jacht będący za nami. Zgrozo. Silniki w ruch,
łańcuch do góry i wyciągamy kotwicę, która wbrew logice wisi na jego końcu.
Dziwy panie!
No,
ale blady strach na nas padł. Jak to możliwe, że w nocy i w czasie wielkich
szkwałów staliśmy jak wbetonowani, a tu nagle przy lekkim wietrzyku puściła
kotwica. I to pierwszy raz w historii naszego rejsu. No jak tu zostawić teraz łódkę
na kilka dni? Znajdziemy ją pewnie w Meksyku.
Dłuższy
moment refleksji i przełamywania strachu. Harmoony decydują się płynąć do
wewnętrznej laguny, w której my dwa dni wcześniej nie mogliśmy się zahaczyć.
Zapytają o miejsce w porcie dla nas. Czekamy i przez VHF dostajemy odpowiedź,
że miejsc w porcie nie ma. Ok, więc i my płyniemy do laguny, będziemy próbować.
Nelly
i Francois są już na kotwicy, podpływają aneksem i wchodzą na nasze Bubu w
ramach doradztwa. Jak ty parkujesz, mówi Francois, za szybko dajesz wsteczny,
rób tak jak ja. Ale ja robię właśnie tak od trzech lat i zawsze było dobrze,
mówię zadziwiony. Każdy Cyryl ma swoje metody. Za drugim podejściem kotwica
łapie. Uff! Ale na jak długo? W każdym razie Nelly i Francois będą na straży.
Jak
się później okazało ta ich straż polegała na ratowaniu własnej łódki, której w
nocy zerwała się kotwica. Z pomocą sąsiednich aneksów jakoś uratowali sytuację
i przenieśli się na boję. Ach te metody Francois.
Pozostawiając
Bubu w dobrych rękach i na czujnych oczach pojechaliśmy z Krzysztofem do ich
domu na skale nazwanego La Falaise. Nazwa
zobowiązuje.
Powitaniu
z Iwoną towarzyszyło to samo wrażenie znajomości od wieków. No i dzieci, Ania
już duża panna lat 13, jedenastoletni Paweł i Dominik, najmłodszy,
dziewięcioletni. Dzieci adoptowane i wspaniale zaadoptowane, żyjące w harmonii
i szczęściu. Pewnie za to właśnie szczęście według jakiejś tam gazety Iwona
została kiedyś Matką Polką roku.
No
i dom, wielki, niezbyt może ładny, na trzech poziomach i położony! Nad zatoką,
poprzez wodę basenową widać ocean i białą pianę rozbijających się o skały fal.
Dolne piętro jest gościnne, dostaliśmy tam do dyspozycji apartamencik z
salonikiem, sypialnią i łazienką – z łóżka widać ocean, a przez okna bez szyb,
przysłonięte tylko drewnianymi żaluzjami, słychać rozszalała fale.
LA
FALAISE - WODA I WODA
No
i zaczęło się, setki tematów na raz, o których nie da się porozmawiać bo od
razu tyle jest wątków pobocznych do każdego. Nie można było się nagadać. Krzysztof,
emigracja przymusowa po marcu 1968, Szwecja, potem Kanada i dorabianie się
ambicją bycia na swoim miejscu. Potem niespodziewany powrót do Polski, dom na
Mazurach, nowa żona, jakaś tam fortuna i emerytura z wyboru, więc wieczne
wakacje. Skąd ja to znam? Kraje tylko inne. Proszę jak łatwo jest opisać życie
w jednym zdaniu. Jedno jest pewne, każda z tych emigranckich historii jest
ciekawa, jak sytuacja w jakiej znajduje się człowiek wyjęty ze swojego, znanego
mu, otoczenia. Znam osoby, którym się powiodło na emigracji, ale i takie którym
los nie sprzyjał, jedni i drudzy jednak przeżyli bardzo ciekawe momenty. Dziś słowo
emigracja nie ma już racji bytu, ludzie wyjeżdżają za pracą do innego miasta,
województwa czy kraju. Stało się to normalnością, jak i normalnością stała się
zmiana mieszkania. Przeciętny Francuz przeprowadza się 10 razy w życiu. Polak
chyba 3, ale i to zapewne się szybko zmieni, jesteśmy w końcu Europejczykami
przez duże E.
Krzysztofowi
się powiodło, podobnie jak mnie. Nie lubię bardzo słowa: powiodło, to
powodzenie, podszyte zapewne i szczęściem, polega jednak na ciężkiej pracy i
rezygnacji z wielu przyjemnostek w odpowiednim momencie.
Iwona,
działająca kiedyś w opozycji dziennikarka, zrezygnowała z ambicji zawodowych dla
nowej rodziny. I tak sobie żyją, na Mazurach kiedy klimat pozwala, w
cieplejszych miejscach dla wygody ciała.
NOCNE
POLAKÓW ROZMOWY
Ich
wybór w tym roku padł na Saint Lucię ze względu na dzieci. Tu mówi się po
angielsku jak należy, więc dzieci wyniosą ze szkoły co trzeba językowo, a i
nowe doświadczenia też.
Pogoda
nam sprzyjała, lało i wiało jak w Kieleckiem, sączyliśmy więc wino i zajadali
smakołyki, a czas płynął miło i powoli. Dzieci, które akurat miały świąteczne
ferie, raz zajmowały się sobą, raz
siedziały nam kolanach traktując nas jak starych członków rodziny, jak wujka i
ciocię. Oczywiście największą dla nich atrakcją była Moana. Zapewne podskórnie
czuły potrzebę dania jej tego czego nie dostały jako maluszki. Każde z nich
chciało się nią zajmować, pchać wózek, kąpać, nosić bez ustanku. Do tego
stopnia, że ciągle trzeba było je przywoływać do porządku aby nie zamęczyły biedaczki.
WSZYSTKIE
DZIECI SĄ NASZE
W
niedzielę było święto narodowe – 30 lat wolności, to jest wyzwolenia spod
angielskiej okupacji. Wyzwolenia względnego, i tu, jak na wielu wyspach tego regionu,
króluje angielska królowa wraz z banknotami z jej podobizną, choć te ostatnie
chętnie są zamieniane na te z podobizną Lincolna, a jeszcze lepiej Franklina.
W
związku ze świętem padło na nas przerażenie, że zamkną nam sklepy, zwłaszcza te
wyskokowe. Nie zamknęli jednak. Uff. Z tego samego też powodu pojechaliśmy na
paradę, której, jak się okazało, nie było. Na stadionie przygotowano estradę,
przyjechali oficjele i kilka setek mało zainteresowanych mieszkańców wyspy.
Wystąpiły, jak to zwykle przy takich okazjach bywa, dzieci – duma narodu. Potem
były przemówienia, wspólne modlitwy wielu religii prowadzonych przez pastorów,
księży i innych przedstawicieli bogów, aby na końcu trafić na ostatniego, nawiedzonego
do tego stopnia, że tylko Charlie Chaplin mógłby go naśladować, co raz już wyśmienicie
uczynił z obywatelem płci germańskiej. Dzięki bogu na tym ostatnim się
skończyło. Dzięki Bogu, który przecież istnieje, bo mając tyle wyznań na naszej
ziemi, to już z reguły prawdopodobieństwa wynika, że przynajmniej jeden musi
być prawdziwy. Problem tylko który?
AKADEMIA
Z OKAZJI
Trzeciego
dnia zwolniliśmy obroty. Zdrowia nie starczyło i poszliśmy spać o 22. Sukces.
NOCNE
POLAKÓW ROZMOWY 2 (co tu robi butelka po wodzie?)
A
noce nie były łatwe. Przy silnych porywach wiatru stawał przed nami obraz Bubu
zrywanej z kotwicy, ale było to tylko zrywanie prześcieradła z mojego
wymęczonego procentami ciała, jako, że szczelność drewnianych okiennic była
względna. Nie wspomnę o nieustającym szumie morza, który po kilku dniach
bardziej przypominał szum pobliskiej, nieistniejącej, autostrady.
Nasi
gospodarze błysnęli gościnnością bez granic, zamienili nawet samochód na
większy aby z nami i z Nelly i Francois gdzieś wyskoczyć. Ci ostatni też
wykazali się wyczuciem i odmówili początkowego zaproszenia aby zostawić nas w
polskim gronie.
Tak
więc w poniedziałek już wszyscy razem postanowiliśmy pojechać na Pigeon Island
do rezerwatu. Chcieliśmy tam połączyć przyjemne z pożytecznym, to jest piękną
plażę, wycieczkę na szczyt i koncert muzyki calipso. Skończyło się awanturą. Z
powodu koncertu nie chciano nas wpuścić do rezerwatu czyli na plażę i na wycieczkę,
olaliśmy w końcu wszystko i poprzez względnej urody plażę wylądowaliśmy w domu.
Siły nam wróciły więc zanim jeszcze rozpaliliśmy grilla zrobiło się wesoło.
CZAR
PAR
Wieczór
tym razem był wielojęzyczny, mieszanina polskiego, francuskiego i angielskiego,
a odgłosy otwieranych butelek trwały do późna w nocy.
Rano
dzielny Krzysztof odwiózł dzieci do szkoły, a później, już po porannej kawie i
na nas przeszedł czas, czas rozstania.
Łezka
w oku i powrót na Bubu. Do zobaczenia Bociany! Spotkamy się przy bocianim
gnieździe za kilka miesięcy.
W
Rodnay Bay zostaliśmy jeszcze dwa dni. Zakupy i ulewa za ulewą trochę nas
powstrzymały, ale mimo padającego deszczu z wielką przyjemnością wyszliśmy w
morze - byle na południe, tam cieplej. I, nie wiedzieć czemu, jak ręką odjął,
wyszło słońce i wróciło lato. Kierunek, znane nam już, Marigot Bay.
Marigot
jest zachwycającym miejscem, ale nie bardzo jej lubimy. Nawał turystów,
drożyzna po amerykańsku, nawet gdzieniegdzie płaci się w USD. Po zeszłorocznych doświadczeniach zacumowaliśmy
na boi na zewnątrz zatoki - czystsza woda i mniejszy ruch promików
przeprawiających turystów na palmową mierzeję.
Nasz
pobyt w Marigot był tylko przystankiem na noc i aby Nelly i Francois zwiedzili
interesujące ich katamarany Leopard, wykonane dla Moorings przez Robertson and
Cane z Południowej Afryki. Następnego ranka udało nam się jeszcze wyjść na
spacer aby spojrzeć na Marigot z góry i tyle nas tam widzieli.
MARIGOT
BAY
Komentarze
Prześlij komentarz