STYCZEŃ 2009 - GWADELUPA, MARIE GALANTE, DOMINIKA
Czwartek, 1 stycznia
Na początek Noworoczna Gwiazdka.
CZERWONOARMIJCA?
No i proszę, już jest nowy rok. Niespodziewanie jesteśmy
poza Saint Francois.
Radości było wiele 29 grudnia po przypłynięciu Nelly i
Francois. Nie dziwota, minęło przecież osiem miesięcy od naszego
rozstania. Ugościliśmy ich godziwie, a
podczas tego godziwego ugoszczenia
wpadliśmy z Beatką na genialny pomysł popłynięcia na Petite Terre, spędzenia
tam Sylwestra i Nowego Roku. Oczywiście pomysł klepnęli również Valerie i Alain,
tak więc 31 rano trzy jachty wyruszyły w morze. Tylko Jean-Pierre zawiódł.
Mimo, że ma wakacje, to jego staropanieńskie (jestem złośliwy jak zwykle)
przypadłości dały o sobie znać. A to pies ma egzemę, a to inny problem, tak
więc został sam z psami na sylwestra i na dodatek zachorował na żołądek. Dobrze
mu tak, chciało by się powiedzieć, ale oczywiście tego nie mówię.
Ruszyliśmy więc rano i czym bliżej byliśmy Petite Terre tym
bardziej rzedły nam miny. Las masztów wskazywał na to, że zapewne będzie brak
miejsc na bojach, a inaczej cumować tam nie można, bo to przecież rezerwat. Spekulacji na kanale
szóstym, wybranym przez nas do naszych prywatnych pogaduszek, nie było końca,
kiedy na podsłuchu kanału 16 odezwała się łódka rezerwatu i wyłuszczyła nam, że
wolnych boi już nie ma. Po krótkich negocjacjach uzgodniłem, że przycumujemy do
kogoś, a jak na noc coś się zwolni to się przeparkujemy. Rangersi rezerwatu, odpływając
już do domu, życzyli nam szczęśliwego nowego roku.
Po wpłynięciu na bezpieczny, otoczony rafą koralową,
przesmyk i pokręceniu się odrobinę okazało się, że jest jedna wolna boja, a na
drugiej wisi pozostawiony aneks łódki rezerwatu i ją niesłusznie zajmuje (w
naszej opinii). Tak wiec Nelly i Francois podczepili się do tegoż aneksu, a my
do wolnej boi. Alain już był zabezpieczony, na szczęście jeden katamaran
odpłynął w momencie jego przypłynięcia. Wszystko było ok! Jesteśmy w naszym
raju i tu spędzimy najbliższe dni. Rozkosz.
Po lunchu popłynęliśmy w trzy aneksy na plażę. Było
bezchmurne niebo, wschodni pasat chłodził miło, a woda była kryształowa i
rozkosznie ciepła. Komputer pokładowy wskazywał 26,7 stopnia.
OSTATNI ZACHÓD SŁOŃCA W 2008. RAFA Z TYŁU.
Wspólne spędzanie czasu jest dla nas nie lada kąskiem.
Możemy wreszcie razem z Beatką wypuścić się na eksplorację podwodnego świata,
pozostawiając Moanę w rękach przyjaciół, którą, nota bene, wszyscy chcą się opiekować
i podnoszą ręce mówiąc ja, ja, jak dzieci w szkole. Wiadomo, sama słodycz.
MOJA CIOCIA NELLY
Tak więc szczęśliwi udaliśmy się do wody i zaraz przy brzegu
natknęliśmy się na płaszczkę, której towarzyszyła ryba wykonując te same ruchy
co ona. Tak płynęły jak tańcząca para. Chwilę później, mały żółw pozwolił
zbliżyć się na metr od siebie. To rzadkość, zwykle są płochliwe, a choć niezgrabne
na lądzie, w wodzie są zwinne i szybkie. Nawet rekiny, które na nie niekiedy
polują, są bardzo uważne, ponieważ te spokojne i miłe zwierzątka mają paszczę
pitbula.
Bardzo lubię tu pływać, przypomina mi się pościg z
pierwszych Gwiezdnych Wojen. Podobnie jak w filmie, w którym latały kosmiczne
pojazdy, płynie się tu korytarzami kręcącymi się w rafie, a przejrzystość wody
daje właśnie wrażenie lotu w przestrzeni.
Dzień chylił się ku końcowi, łódki czarterowe odpłynęły do
portu świętować, więc i my popłynęliśmy każdy do siebie w celu przygotowania
się do sylwestrowego wieczoru. Rendez-vous wyznaczono na 20h00 u Alaina i Valerie, jako że największą
mają łódkę. W międzyczasie w Polsce minęła północ gdzie bliscy nam ludzie
świętowali już nadejście 2009 roku.
Panie wystąpiły w sukniach balowych, panowie w smokingach.
Tylko krótkie spodnie panów nie pasowały do fraków.
Wyżerka była więcej niż zacna. Na początek szampan (dwie
butelki pozostawiliśmy na północ) i foie gras przygotowały nas do następnej przystawki
w postaci ouassous. To tutejsze danie przywiezione przez Daniela i Coco, kumpli
Valerie i Alaina. Są to duże tutejsze krewetki w rodzaju gulaszu. Bardzo się
ucieszyliśmy, bo dużo o tym daniu słyszeliśmy, ale jeszcze nie jedliśmy, tym
bardziej, że danie było nie garmażeryjne tylko robione w domu. Ślinka nam już
ciekła, gdy dotarł do nas smród nie do wytrzymania. Znam to już z Południowej
Afryki, wilgoć, upał i dziwaczne bakterie w powietrzu. Danie potrafi skwaśnieć
w godzinę. Na nieszczęście tak też się stało i tym razem. Tylko odwaga Daniela,
który bez maski gazowej zbliżył się do garnka i wylał zawartość do oceanu
pozwoliła pozbyć się śmierdzącego tematu. Cholera jasna!
KOLACJA SYLWESTROWA NA CARRIACOU ALAINA
Oczy wszystkich, a raczej żołądki zwróciły się do dania
głównego w postaci dwóch kotletów wołowych na 9 osób. Dziwne, że tylko dwa na
aż tyle osób, prawda? Dodam więc, że każdy z nich miał z 1kg30. Alain był
mistrzem ognia, a jak się później okazało nie tylko grilla, ja grillowałem. Aby
taki kotlet był dobry, żar musi być czerwony na całej powierzchni grilla, a
kotlet smażony po 3 minuty z każdej strony. Czasu nie mierzyliśmy, wystarczała
jedna piosenka na stronę. Sałata i fasolka dopełniały tego cudu świata, który
jednogłośnie wybraliśmy najlepszymi kotletami jedzonymi w życiu. Kroi się taki
kotlet w poprzek, jako, że jest grubości około 5 cm . Prócz Nelly wszyscy
uwielbiali krwiste mięso i nasze krwawe rządze zostały zaspokojone. Miło było
patrzeć jak się wszystkim uszy trzęsą, a języki oblizują tłuste wargi. Trzeba
przyznać, że smak tego tłuszczu jest specyficzny i boski. Czerwone wino lało
się butelkami co zapewne wpływało też na serdeczną i rodzinną atmosferę. Czas
mijał szybko na rozmowach o kotwicowiskach, pięknych miejscach, połowach i jachtach.
Cóż, jesteśmy bardzo ukierunkowani. Pewnie gdzie indziej mówi się o
samochodach, o pracy i kolegach z niej, o planowanych wakacjach.
Północ wybiła bardzo szybko i szampan polał się do
kieliszków, a życzenia do miłych każdemu uszu. Oby ten Nowy Rok był ciekawy i
bez większych kłopotów.
ŻYCZYMY WSZYSTKIM WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO. BĄDŹCIE TACY
SZCZĘŚLIWI JAK MY.
Alain odpalił starą świetną ratunkową racę, taką, którą
trzyma się w ręce i która daje niewiarygodnie jasne światło. Było by miło gdyby
resztki żaru nie wpadły do nowego aneksu Nelly i Francois i go nie popaliły. Pech czy
głupota?
ALAIN PALI ANEKSY
Na łódkę wróciliśmy w świetle spadających gwiazd
przecinających bezchmurne niebo. Atmosfera była tak nieziemska, że zostaliśmy
na pokładzie do piątej rano rozmawiając o życiu i patrząc na te gwiazdy. Taka
oczyszczająca rozmowa zamykająca wszystko co zgrzyta aby nowy rok rozpocząć z
nowym poślizgiem.
W nowy rok pobudka była późna i nawet Moana po rannym
karmieniu jeszcze przysnęła. Pozostali już kręcili się na brzegu, leciał jakiś
dym, aneksy krążyły wożąc ingrediencje do lunchu. Zebraliśmy się i my i wioząc
to i owo, i dołączyliśmy do wszystkich. Oczywiście był aperitif, a potem
grillowane kotleciki jagnięce i wieprzowe, a na deser galette des rois. To
takie płaskie ciasto francuskie, jedzone na ciepło, w którym ukryta jest mała
porcelanowa figurka, zazwyczaj króla. Tradycyjnie jest ono jedzone na trzech
króli, jednak rozstając się dzisiaj z załogą Carriacou przyśpieszyliśmy trochę
tradycję. Osoba, która trafiła na figurkę, a nie połamała sobie zębów, zostaje
obrana królem na rok. Tym razem na figurkę trafiłem ja, więc króluję. Taki los.
DARU KRÓLEM, ALE ZĘBY CAŁE CHOĆ KRZYWE
Jedząc obserwowaliśmy jak setki ptaszków zwanych sucrier
zajadają cukier rozsypany dla nich na pojemniku z cukrem. Uwielbiają cukier,
stąd właśnie ich nazwa, potrafią przysiadać w barach na kieliszkach z drinkami
i zdziobywać dekoracyjny cukier z ich krawędzi. Zabawnie to wygląda.
O RETY, NASZ CUKIER
Valerie, Coco, Manon, Daniel i Alain popłynęli gnani
obowiązkami, a my, pozostawiając Francois na warcie przy Moanie, udaliśmy się w
trójkę z Nelly na rafę. To jest dla nas jak powietrze, taki codzienny kontakt z
podmorską naturą.
Podobno co się robi w Nowy Rok to robi się przez cały rok.
Tak więc seks, niebieskie niebo, plaża i dobre jedzenie wypełniły nam dzień i
już by się z gąską witał, gdyby nie kolacja. Warzywa z wody i ryba z grilla
miały dopełnić tradycyjnej przepowiedni.
Ryba na grillu leżała długo, dziwnie długo. Po otwarciu grillowego
rybiego rusztu ryba rozdarła się na pół ściśle przylegając do każdej z jego części
i pokazując niedopieczone kauczukowe wnętrze. Ohyda. Skończyło się na warzywach
na parze. Oby nie cały rok tak było, choć o linię dbać chcemy.
Piątek, 2 stycznia
No i po przysłowiowych jabłkach. Musimy uciekać z Petite
Terre wygnani przez żółty alert (nie, to nie najazd Chińczyków). Idzie w końcu
zapowiadana wielka fala i jeśli nie chcemy tu zimować musimy wyjść jak
najszybciej. Tak też zrobiliśmy po wspólnym z Harmoony śniadaniu. Samo wyjście
było już dość sportowe, dwie załamujące się fale przeleciały nam nad głowami podnosząc
dzioby Bubu ku niebu, które potem spadły z rozbryzgiem kierując się ku piekłu.
Przeszliśmy jednak i mokrzy z uśmiechem patrzyliśmy jak to samo spotyka płynących
za nami Nelly i Francois.
WRACAMY. Z TYŁU HARMOONY I FRANCOIS PRZY STERZE
Teraz płyniemy na rozfalowanym oceanie w stronę naszej
mariny. Beatka suszy zalane rzeczy, przelatujące przez nas fale weszły przez
klimatyzator i dwa niedomknięte okienka. Mamy za swoje.
Sobota, 3 stycznia
Dziś wieczorem jesteśmy wszyscy umówieni u Jean-Pierra, robimy
poprawiny Sylwestra, jako, że dzisiejszy gospodarz nie był obecny na Petite
Terre.
Jakaś generalna usterka powoduje, że nie mamy Internetu, a
jak już był to ledwo żłobił. Piękna pogoda króluje podobnie jak ja, więc po
lunchu idziemy na spacer pokazać Nelly i Francois nasze ulubione zakątki
naszego miasteczka.
Jest już styczeń, więc słońce powoli wraca ku nam, choć i w
jego najniższym na horyzoncie położeniu było mocne i popaliło różowe ciała
przybyłych na święta wczasowiczów. W związku z jego intensywnością i wypadami z
Moaną na nosidełku zakupiono pierwsze słoneczne okulary specjalne dla
niemowlaka. Ci co pamiętają moje pierwsze zapisy z lipca 2007 wiedzą, że nie
bardzo lubię słowa specjalne. Pamiętają,
że wszystko co jest do łódki jest wielokroć droższe bo jest ze specjalnego
materiału, specjalnie szczelne, specjalnie odporne. Te okulary też - są
specjalnie dla niemowlaków więc drogie.
RODZICE W OCZACH DZIECKA
Sobota, 10 stycznia
Nie mamy Internetu więc i weny do pisania. Nie mamy też
czasu. Na dodatek coś od Sylwestra szwankuje też w komputerze. Nie możemy nawet
tego sprawdzić, pani z kafejki ma Dengue i jest bardzo chora. La Dengue to choroba przenoszona
przez komary, rodzaj malario-palludyzmu, która powoduje bardzo wysoką gorączkę
i rozwodnienie krwi. Nie wolno więc używać aspiryny, bo można się wykrwawić na
śmierć. Leczyć jest ją trudno, zażywa się paracetamol i walczy. Brr.
Od kolacji u Jean-Pierra, czyli od tygodnia, mając do
dyspozycji jego samochód krążymy po wyspie i pokazujemy ją Nelly i Francois.
Tak się złożyło, że Jean-Pierre pojechał znów na jakiś staż do Paryża, a my
opiekujemy się Dakotą i Droopim, jego domem i oczywiście samochodem. Rano dajemy
psom śniadanie i gnamy w teren. Wracamy wieczorem, karmimy psy, jemy kolację i
idziemy spać. I tak w kółko. Podróży naszych nie będziemy opisywać, bo to
powroty w stare, dobrze nam znane miejsca, no może tylko dodam, że pogoda jest
fatalna i deszcz zlewa nas nieustająco.
Na kolacji u Jean-Pierra zakończyliśmy znajomość z Alainem.
Atmosfera już trochę była napięta po idiotycznym uszkodzeniu przez niego aneksu
Nelly i Francois, ale tym razem Alain, nie radzący sobie widocznie z wiekiem
przekwitania i relacją ze swoją partnerką, na dodatek chcący sobie podbudować
ego 100% racją w każdym temacie usłyszał ode mnie hasło, że nie ma obowiązku
się z nami kolegować. Szkoda nam budującej się przyjaźni z Valerie, ale cóż,
jej życie i jej wybory, nie będziemy nawet tego komentować, jesteśmy tu tylko w
przelocie.
Zacząłem czytać „Zniewolony umysł” i od razu spasowało do
wyżej opisanej sytuacji motto z tej książki: „Jeżeli dwóch kłóci się, a jeden
ma rzetelnych 55 procent racji, to bardzo dobrze i nie ma się o co szarpać. A
kto ma 60 procent racji? To ślicznie, to wielkie szczęście i niech Panu Bogu
dziękuje! A co by powiedzieć o 75 procent racji? Mądrzy ludzie powiadają, że to
bardzo podejrzane. No, a co o 100 procent? Taki, co mówi, że ma 100 procent
racji, to paskudny gwałtownik, straszny człowiek, największy łajdak.” Cytat
jest wypowiedzią starego żyda z Podkarpacia.
Miłosz, zamieszczając te słowa, robił aluzję do systemu, o
którym pisał, ale system budują przecież ludzie. Nieprawdaż?
Dziś wraca JP. Jedziemy zaraz do piesków i skorzystamy z
Internetu aby podzwonić Skypem i wrzucić te słowa aby uspokoić czytelników.
Wszystko jest w porządku.
Na Gwadelupie zostajemy o dziesięć dni dłużej niż
przewidywaliśmy. Nelly musi operować oko, znaczy muszą jej włożyć sztuczną soczewkę.
Termin ma wyznaczony na 23 stycznia. Wypływamy więc koło 30. Najwyższa pora.
Któregoś dnia czekała na nas w kapitanacie niespodzianka -
paczka od Ewy i Jaśka. Obiecana książka Hrabala, drobiazgi dla Moany i Beaty.
Bardzo miło, taki Mikołaj co mu sanie ugrzęzły w pocztowych magazynach. Wielkie
dzięki!
Nie dziwota zresztą, dostałem też moją książeczkę czekową wysłaną
z Paryża listem poleconym 4 listopada. Brawo, doszła w dwa miesiące. Na poczcie
pomylili skrzynki pocztowe. Fakt 17 czy 67, cóż za różnica.
Sobota, 17 stycznia
Doszło do tego, że piszemy raz w tygodniu. Fakt, niewiele
się dzieje i potrwa to jeszcze dwa tygodnie.
Wczoraj wyszło na jaw dlaczego od pewnego czasu część
naszych czytelników widzi jakieś dziwadła na blogu. Po prostu blog nie działa z
Internet Explorer i nie wiadomo dlaczego. Andrzej interweniował w Wirtualnej
Polsce, zobaczymy jaki będzie tego efekt. Na razie należy zainstalować
przeglądarkę Mozzilla, która jest i tak lepsza od tej Microsoftu.
Musiałem na chwilę odejść od pisania, Beatka nakazała mi
oczyścić z mięsa wczorajszy udziec barani i przygotować mięso na dzisiejszą
sałatkę.
JAGNIĘ Z RANA JAK ŚMIETANA
Tak, wczorajsza kolacja była przepyszna - pieczony udziec
barani wprost z Nowej Zelandii to jest to. Tak sobie tu z Nelly i Francois
dogadzamy czasami.
W międzyczasie powtórzyliśmy kolację u JP oraz
zrealizowaliśmy obiecany Jean-Pierrowi wyskok na Petite Terre. Na kolacji znów
była galette de roi i tym razem to Beatka trafiła na statuetkę i została królową
na rok. Jak przystało, jako że ja już jestem królem.
MOJA KRÓLOWA
Okazja wyskoku na Petite Terre była wieloraka. JP przywiózł
pokazać nową koleżankę, Orlane (nie mylić z handlarzem paliw), ojciec Polak,
matka Francuska. Miła dziewczyna, szkoda, że nie wie co ją czeka z JP. A do ośrodka
wczasowego „Pierre et Vacances” przyjechali znajomi Nelly i Francois, Maryse i
Dominique. Tak więc wybraliśmy się w dwa jachty po wcześniejszym zakupieniu
olbrzymich steków wołowych. Znów fala grodziła wejście do spokojnego przesmyku,
ale my, starzy bywalcy, już sobie z nią radzimy. Gwoździem programu była
wspólna kolacja. Upiec na naszym grillu trzy kotlety, każdy o wadze dużo ponad
kilo, to jest sztuka. Rozgrzaliśmy grill do czerwoności, był tak gorący, że
nawet dno świeciło czerwienią.
DIABELSKIE OGNIE
Mięsko było pyszne bo z krówek marki charolaise.
Następnego dnia od rana aż do lunchu było plażowanie i
nurkowanie. Spotkanie z płaszczką tygrysią, lecącą majestatycznie w wodnej
przestrzeni byłoby wydarzeniem dnia gdyby nie rekin, który błysnął swoją
srebrzystą skórą. Spotkaliśmy oczywiście naszą starą koleżankę, barakudę. Ze
względu na znajomość, a głównie jej dwumetrowy wzrost uchyliliśmy tylko czapek
i oddaliliśmy się odwracając się co jakiś czas z nadzieją, że nie postanowiła
nam towarzyszyć w wycieczce.
Dobrze nam z Nelly i Francois. Dzięki nim mamy trochę
swobody, zostawiamy im Moanę i możemy znów robić z Beatką wspólne wyprawy, na
dodatek ze spokojnym sumieniem - tak im ufamy.
DZIĘKI FRANCOIS!
Moana rośnie, ma już prawie cztery miesiące. Jest
nieustająco zachwycająco uśmiechnięta, śpi bez problemów, daje nam czas na
nasze sprawy bawiąc się dużo sama. Ciągłym uśmiechem zachwyca nie tylko nas,
ale i przechodniów oraz znajomych, którzy być może, podobnie jak ja, nie
przepadają za dziećmi, ale dzięki jej absolutnemu brakowi upierdliwości znoszą
jej obecność co pozwala na targanie jej wszędzie właśnie bez kłopotu dla
innych.
Dobrym pomysłem był prezent przywieziony przez Ewę i Jaśka.
Platforma Dziecięca (skrót nowej partii – PD) służy nam fantastycznie. Moanka,
nieustająco zainteresowana światem zewnętrznym, potrafi też godzinami
obserwować co się dzieje w porcie będąc w przenośnym łóżeczku w swojej pół
siedzącej pozycji.
PD
Beatka mi chudnie mimo, że je za dwoje. Uwielbia ryby, które
jemy kilka razy w tygodniu z różnymi dodatkami. Nasz pięciomiesięczny już tu
pobyt pozwolił na poznanie części nieznanych nam owoców i warzyw. Niektóre są
dziwaczne, ale każdy smak jest dobry jako doświadczenie. Ostatnio jedliśmy
doradę z ignamem, malangą i christofinem. Oto warzywa z cebulką dla dekoracji i
dla skali.
OD LEWEJ: MALANGA, CHRISTOFINE, IGNAME
To też jest bogactwo, takie doświadczenia na podniebieniu.
Obiecałem też napisać o wyniku pomysłu z kompresorem do
nurkowania i czyszczenia łódki od spodu. Otóż działa! Używany akwalung dostałem
od klubu nurkowego, podłączyłem do spiralnych przewodów powietrza, założyłem
piankę i odważniki i chlup do wody. Oczyściłem jeden kil bez problemów, ale
trochę brakowało mi powietrza przy zwiększonym wysiłku i trzeba było regulować
oddech. Ilość sprężonego powietrza w rurce jest zbyt mała, trzeba było jednak
kupić kompresor ze zbiornikiem. Innym rozwiązaniem jest zwiększenie przekroju
rurki, co też uczyniłem kupując 20 metrów o zwiększonym przekroju i długości.
Na razie nie było okazji aby sprawdzić, ale na pewno będzie lepiej, jeśli nie,
to zainstaluję jakiś zbiorniczek. Zobaczymy.
Sobota, 24 stycznia
Za dawnych czasów u mojego kolegi z innego liceum obowiązywało
hasło: przy sobocie my som w Nocie. Wtedy pomijanie nosówek było żartem, nawet
na Śląsku. Za tych dawnych czasów ludzie inteligentni odsuwali się od władzy,
pozostawiając ją moskiewskim sprzedawczykom i naśmiewali się z ich partyjnego
wykształcenia. Dziś nie wymawianie nosówek stało się normalnością, dalej rządzą
niedokształty (Word podkreśla to słowo jako błąd, głupi niedokształt!) nie
bardzo umiejący sklecić poprawnie zdania w swoim ojczystym języku. Zawsze
zazdrościłem moim francuskim znajomym ciągłości historii, mieszkań po
rodzicach, domów w górach i nad morzem, po dziadkach, pradziadkach i tak dalej.
A tu proszę niespodziewanie i my mamy ciągłość - pajace u władzy.
Skąd Not? Raczej NOT czyli Naczelna Organizacja Techniczna.
Nie bardzo wiem o co chodziło bo z techniką u nas było raczej not (z angielskiego), ale za to NOT miał
lokal z rodzajem restauracji gdzie prawie zawsze było piwo. Stąd hasło o
sobocie, zwłaszcza, że wymieniony lokal znajdował się w pobliżu liceum mojego
kolegi. Zabawne jest użycie przeze mnie określenia – rodzajem restauracji.
Fakt, był to niby klub, niby restauracja, coś na kształt świdra (ni pies ni
wydra), a obecnością piwa przyciągano młodzież. Zabawne, jak prawie wszystko w
komunie.
Tym krótkim wstępem chciałem zaznaczyć, że znów jest sobota.
Czyli wypada napisać kilka słów. Tym razem jednak się dzieje. Gwadelupa w
ogniu!
Nie dosłownie, ale strajk generalny totalnie zablokował
wyspę. Mamy w związku z nim różne atrakcje, a to wody nie ma, a to prądu, a to znów
Internet nie działa, no i lepperowcy poblokowali totalnie drogi. Ta blokada
pozamykała sklepy i stacje benzynowe – nie ma co sprzedawać. Ewentualnie
otwarte geszefty też musiały się zamknąć pod naciskiem strajkujących. Dla nas
to wszystko pipka, nasze łódki są niezależne od świata, mamy wodę, własną
energie elektryczną no i gaz. W czerni mariny tylko na łódkach jest światło. Tu
i ówdzie było jednak na wyspie gorąco, jakiś palenie samochodów, demolki,
pobicia.
Wszystko byłoby ok. gdyby nie operacja oka Nelly. Na prośbę kliniki
pognaliśmy więc w przeddzień, to jest w czwartek nocą, z nadzieją, że
blokowicze już śpią i szykują się na piątkowy ranek. Jean-Pierre dał nam
swojego Santa Fe, pod warunkiem, że dolejemy ropy. Warunek spełniamy, ropy ci u
nas dostatek, trochę w wągrach, reszta w zbiornikach diesli naszej Bubu, jakieś
180 litrów .
Dotarliśmy bez problemów i Nelly została spać w klinice.
Operacja odbyła się wczoraj rano, pacjent nie umarł i ma się dobrze. Tak więc
trzeba było znów jechać przez zasieki strajkujących i przywieść pirata Nelly na
jej piracki statek.
Dobrze, że tak już znamy Gwadelupę, opłotkami i małymi
ścieżkami dotarliśmy po godzinie jazdy do kliniki. No i całe szczęście, bo
drogi były nieprzejezdne. Powrót odbył się bez większych wrażeń tą samą drogą,
ale na zabitej dechami wsi trafiliśmy niespodziewanie na otwarty sklepik i
mrożone kotlety wieprzowe oraz jagnięce trafiły do naszych lodówek. Jedzenia
mamy więc na kilka dni.
O co chodzi w strajkach? Jak zwykle - podniesienie
najniższej pensji z 1200 do 1400 euro, wywalenie dobrze zarabiających z
socjalnych mieszkań, obniżenie taks i sraks.
Generalnie jesteśmy wdzięczni strajkującym, zmęczenie Gwadą
spowodowało wzrost chęci szybkiego jej opuszczenia. Jeszcze tylko
poniedziałkowa wizyta kontrolna Nelly i żegnaj Gwadelupo.
Wtorek, 27 stycznia
Była łezka, ścisk w żołądku, wzruszenie, lekki
strach, drżące ręce. Po ponad pięciu miesiącach opuściliśmy w końcu nasze stałe
miejsce w Saint Francois. I to definitywnie. Czułam chyba nawet jeszcze większe
emocje niż w dniu wypłynięcia z Ajaccio w lipcu 2007. Jean-Pierre przyszedł
jeszcze na ostateczne pożegnanie, pomógł nam odcumować Bubu, a na jego licu
również rysował się żal. Nagrałam kamerą moment wypływania z portu, ale nie
wiem, czy cokolwiek będzie widać, tak drżałam.
OSTATNIE ZDJĘCIE W SAINT FRANCOIS
Ale będzie pusto bez nas przy pontonie D w
marinie. Szczególnie, że Harmoony oczywiście też wypłynęli, poza tym popłynął jeszcze
inny jacht, który stal nieopodal nas, co ci biedni spacerowicze będą oglądać
podczas wieczornych spacerów po wyjściu z knajpy. Już widzę jak cała marina za
nami płacze, tęskni i żałuje, że zrobiła się taka dziura przy kei.
Wczorajszy dzień był wypełniony po brzegi. Rano
pognaliśmy do miasta w celu pozałatwiania ostatnich spraw typu zwrot kosztów
USG przed porodem oraz załatwienie naszego Livret de Famille (książeczka
rodzinna). Można uznać ten poranek za stracony gdyż zwrotu kosztów jak na razie
nie uzyskaliśmy (uda się być może jeśli mój czarny ginekolog, doktor Anani
Lawson, wyśle sam w moim imieniu papiery do urzędu), a sprawa Livret de Famille
utknęła z powodu strajku – merostwo było nieczynne, to znaczy było czynne, ale
nie było personelu! Brakuje nam tylko tego dokumentu i chyba nie uda nam się go
uzyskać z powodu niezgodności mojego dzisiejszego podwójnego nazwiska z z tym w
akcie urodzenia. Otóż w akcie urodzenia, którym dysponuje gmina, w której
przyszłam na świat widnieje tylko jedno nazwisko – Żurada. We wszystkich innych
dokumentach moje nazwisko brzmi Żurada-Haładus. No i problem. Nie zgłosiłam do
Francji, że wyszłam za mąż, nie zgłosiłam, że się rozwiodłam, nie wiedzą skąd i
dlaczego ten drugi człon i być może to w ogóle nie ja. No i wybrnąć z sytuacji
się nie da, a nawet jeśli się da to jest to tak skomplikowane, że dla nas, nomadów,
niemożliwe. Nie chciałam powrócić do panieńskiego nazwiska po rozwodzie, to
teraz mam za swoje.
Wracając z nie załatwionymi sprawami wstąpiliśmy
do znajomych Carole i Eric, którzy prowadzą sklep wędliniarski z własnymi
wyrobami, żeby się pożegnać. A tu taki tłum, że nie da się nawet wejść do
sklepu. Tak to już jest, że żeby spać mógł ktoś, ktoś inny nie śpi; cała
Gwadelupa w szale strajkowym, ale są tacy, co na tym wychodzą lepiej niż
dobrze. Wszyscy lokalni czuli się obowiązku solidarnie zamknąć swoje sklepy,
nawet sieciowe, natomiast biali Francuzi do takiego obowiązku się nie poczuwali
i zgarnęli całą możliwą klientelę. Oportunizm?
No więc nie daliśmy rady przebić się przez tłum
pożeraczy szynki i pasztetu, więc obiecaliśmy wpaść pod koniec dniówki na kilka
pożegnalnych słów.
W południe pojechaliśmy do Le Moule. Nelly miała
mieć kontrolę pooperacyjną oka, a ja wzięłam Moanę, która miała nam służyć jako
karta przetargowa w razie napotkanego barażu na drodze. Przy okazji chcieliśmy
zrobić zakupy w razie gdyby w Le Moule był otwarty Leader Price (taki nawias:
tutaj w „liderze” są lepsze rzeczy, tak jak ostatnio w Polsce w Biedronce).
Barażów nie było żadnych, „lider” był otwarty, zakupy zrobiono, oko po operacji
goi się świetnie, generalnie wyskok do Le Moule się opłacał. A zawieźli nas tam
znajomi JP, którzy u niego przebywają i wynajęli na cały pobyt samochód, o
dziwo z benzyną i który niezbyt im służy z powodu blokad.
Po południu kontynuowaliśmy pożegnalną rundkę.
Odwiedziliśmy moją położną, która przy ostatniej u niej wizycie dała mały
sympatyczny prezencik dla Moany – misia grzechotkę. Zostawiliśmy jej zdjęcie
małej na pamiątkę (ma tablicę, gdzie przyszpila wszystkie dzieci, które
przyszły z jej pomocą). Pożegnaliśmy się też z głównymi członkami Yacht Club de
Saint Francois, czyli z Claude i Cecile, jego żoną. Jakież było nasze
zdziwienie niezwykle miłe gdy przyszli wieczorem i przynieśli prezent
pożegnalny dla Moany- prześliczne body z napisem „Guadeloupe”. Będzie mała
miała pamiątkę z miejsca urodzenia, powiesi sobie kiedyś w pokoju na ścianie.
GWADELUPIANKA
Z rodzinką pożegnaliśmy się skajpowo dzień
wcześniej, więc wieczorkiem powysyłałam tylko kilka maili z kafejki
internetowej z informacją, że wypływamy.
A wieczorem pojechaliśmy na kolację pożegnalną do
JP. Byliśmy w siedem osób (Nelly, Francois, JP, Myriam, Fred i my), a produkty
zakupione wcześniej w Le Moule tak się skurczyły na grillu, że nawet cztery
osoby miałyby kłopot, żeby sobie pojeść. Tak więc z dobrą miną do złej gry
dopchaliśmy serami, a co poniektórzy dopili cały alkohol dyspozycyjny w ramach
kompensacji głodu.
PANIE HEŃKU! PAN DA KAWAŁEK KIEŁBASY (kto zna
dowcip ten wie)
I tyle. Good bye JP. Innych przyjaciół na
Gwadelupie już nie zostawiamy, bo zostawili się sami kilka tygodni wcześniej.
Znajomość z Valerie i Alain zakończyła się nagle i bez sensu, ale widocznie tak
musiało być. Panowie ewidentnie sfatygowali się swoją wzajemną zapalczywością i
nie sądzę, żeby kiedykolwiek mogło by to powrócić do przyjemnych kontaktów. A
my z Valerie, cóż, musiałyśmy się poddać. Trudno.
Teraz dochodzi 23.00. Daru już śpi, zmęczony
dzisiejszą przeprawą i wczorajszym dopijaniem. Dopłynęliśmy do Marie Galante, wyspy
należącej do Gwadelupy położonej dokładnie w pół drogi z Saint-Francois do
Portsmouth na Dominice. Robimy tutaj krótki postój, jutro troszkę pozwiedzamy.
Dzisiaj zrobiliśmy tylko zakupy, jako, że tutaj jakby strajk nie doszedł i
wszystkie sklepy są otwarte.
Płynęło się dobrze, choć fala momentami była
bardzo duża, z pięć metrów. Wygląda na to, że Moana dobrze znosi bujanie, jest
tym wręcz jakby zafascynowana tak szeroko otwartymi oczyma i z uchylonymi
ustami rozgląda się dookoła (chyba, że to strach maluje się na jej licu, ale
nie sądzę, bo się uśmiecha, a nie płacze).
Znowu nie mamy stałego miejsca. Hej przygodo,
witaj ponownie!
Piątek, 30 stycznia
Tak, pozostawienie Saint Francois spowodowało ścisk w
gardle. Pozostało trochę wspomnień i przyjaznych osób, tu też pozostaną na
zawsze narodziny Moany i pierwsze z nią miesiące. Pozostawiamy też nasz strach
przed cyklonami, jako że Gwada jest w ich strefie oraz naszą małą stabilizację
z naszym stałym miejscem, wodą i energią elektryczną. Od teraz znów trzeba się
będzie przestawić na system absolutnej niezależności od świata, produkując i
prąd i wodę.
Pozostawiając za sobą główki portu i wysychające na
policzkach łzy żalu zaczęliśmy przeprawę na Marie Galante. Pogoda była burzowa
i co jakiś czas przychodził wraz z cumulusami szkwał i deszcz. Ten ostatni
jakoś szczęśliwie nas omijał i tylko jego ściany widzieliśmy, a to za, a to
przed sobą. Fala była dość nieprzyjemna, więc zostałem nieprzerwanie przy
sterze z nieustająco powracającą myślą – oddać morzu poranną kawę czy też nie.
Nie zwróciłem - z czystego sknerstwa.
Po trzech godzinach byliśmy już w „cieniu” Marie Galante, a
że jest to niezbyt wysoki placek, wiatr wiał dalej mocno, za to absolutnie nie
było fal co spowodowało wzrost prędkości nawet do 9,5 węzła (17 km/h ).
Szybko opłynęliśmy wyspę klucząc pomiędzy bojami rybaków i
dotarliśmy na kotwicowisko przy porcie w Grand Bourg. Postanowiliśmy zatrzymać się
tam do czasu aż się nam znudzi.
Już pierwszego wieczora okazało się, że sklepy są
zaopatrzone lepiej niż na Gwadelupie. Uzupełniliśmy więc zapasy, które
zatargaliśmy do aneksów, starym zwyczajem, zawieszone na wózku Moany. Wieczorny
spacer upewnił nas w dobrym wyborze miejsca na postój. Miłe, miejscami urokliwe
miasteczko. Samo kotwicowisko okazało się mało stabilne, boczna fala bujała
łódkami na prawo i lewo, rolując śpiących w kojach załogantów. Na szczęście
nasza Bubu ma i tę zaletę, że ”roluje” dwa razy mniej niż jednokadłubowce.
Rano udaliśmy się do portu, ja zmienić w końcu dyszę w
dławiącym się silniku aneksu, a Nelly i Francois, zmęczeni nocą, negocjować z
rybakami możliwość spędzenia przyszłych nocy przy kei. Jedno i drugie się
udało. Dyszę wymieniono, wypłukano zbiornik paliwa, przecedzono paliwo przez
filtr do kawy w celu usunięcia zanieczyszczeń, a za cztery piwa znalazło się
miejsce przy kei na nasze dwie łódki.
Po przeparkowaniu się i zjedzeniu śniadania poszliśmy z
Beatką i Moaną na długi spacer.
Idąc poprzez pola trzciny cukrowej i gdzieniegdzie grządek z
krzakami papryki, dotarliśmy do byłej posiadłości rodziny Murat, dzisiaj muzeum
produkcji cukru i ciekawostki architektonicznej z ciosanego kamienia.
Interesujący był budynek byłej cukrowni no i oczywiście piękny dom rodzinny z
widokiem na niezbyt odległe morze i 200-u hektarowe gospodarstwo, na którym
uprawia się trzcinę cukrową.
SZKODA, ŻE BEZ DACHU
Wszystko było zadbane, ale od lat w odbudowie. Na tyłach
dało się zauważyć sadzawkę, a za nią odbudowane chatki niewolników. Niezbyt to
chlubne, rodzina Murat, choć nie ta znana z rewolucji, dorobiła się właśnie na
niej i na wielkiej ilości niewolników. Zwiedzanie było za darmo.
RUINY CUKROWNI
Wróciliśmy już po zachodzie słońca na kolację na Harmoony.
Nelly przygotowała specjalność bretońską, naleśniki z mąki z kaszy gryczanej - w
końcu oboje są z tego regionu Francji. Naleśniki były zacne z jajkiem sadzonym
na szynce i posypane serem gruyere. Mniam.
W piątek, po spokojnej nocy w porcie, postanowiliśmy wynająć
na cały dzień samochód i zrobić 70-cio kilometrową pętlę wokół wyspy, która ma
170 km2 powierzchni.
Marie Galante to okrągła lekko pagórkowata wyspa, której
mieszkańcy zajmowali się kiedyś uprawą trzciny cukrowej i produkcją cukru. Dziś
trzcinę uprawia się dalej, z niej wytwarza się bardziej rum niż cukier. Kiedyś
używano też wiatraków do zgniatania łodyg i wydobywania z nich soku. Później
wiatraki zastąpiono maszynami parowymi.
OSTATNI DZIAŁAJĄCY ZREKONSTRUOWANY WIATRAK
Mieszkańcy posiadają też bydło rogate, czarne świnie
chodzące po ogrodach, ale żyją głownie z zasiłków płaconych przez państwo
francuskie swoim wielodzietnym rodzinom oraz zasiłków dla bezrobotnych. I żyją
dobrze.
BLIŹNIACZKI NIEROZŁĄCZKI (każdej krowie towarzyszy jeden
ptaszek)
UWAGA ! ZŁA ŚWINIA
Do zwiedzania nie ma tam zbyt wiele, ale kilka miejsc bardzo
przypadło nam do gustu, zwłaszcza plaża ze stolikami, gdzie pochłonęliśmy
zakupione wcześniej śniadanie. Miło było sobie przypomnieć pikniki sprzed roku.
CHOĆ NIEWIELE JEST DO ZOBACZENIA SĄ TU CIEKAWOSTKI - TU
NATURALNY MOST
Po zobaczeniu miejsc obowiązkowych zalegliśmy na innej plaży
i w ramach sjesty każdy zajął się czym chciał – pływanie, dosypianie,
Moanienie. To ostatnie to specjalność Nelly, która prowadzi długie konwersacje
z Moaną w nieznanym nam języku.
SJESTA
Wieczorny powrót i ryby z rosołu, zakupione rano na targu,
dopełniły dnia. Na deser była druga lekcja bridge’a, którą daję pozostałym.
Umówiliśmy się na pięć wieczorów Belote (belotka?), pięć wieczorów Bridge’a i
pięć wieczorów Tarota. Tak dla ciągłej odmiany.
Dziś rano po porannej kawie wyruszyliśmy w kierunki Dominiki.
Mocno wzburzony ocean, nakazujący nam co jakiś czas zmieniać zlane wodą
koszulki, nie przeszkodził w szybkim dotarciu do Portsmouth. Jest 12h44, kończę
bo musimy zacumować łódkę do boi i gnać zrobić clearence.
Clearence zrobiono, zjedzono lunch i udano się na spacer.
Zmiana z Gwadelupy na Dominikę nawet via Marie Galante, która odstaje już od
europejskości Gwady, to tak jak przejazd z Berlina Zachodniego do Wschodniego,
z tym, że tego ostatniego jeszcze nie odbudowano po wojnie. Stopa życia
przypomina wszystkie inne ex kolonie brytyjskie. Jeżdżąc lata temu z Małgosią
po bliskim wschodzie spotkaliśmy w Kairze Polaka, radcę handlowego, który przez
lata całe pomieszkiwał w krajach Afryki północnej i na bliskim wschodzie gdzie
handlował produktami komunistycznego przemysłu. W momencie naszego spotkania
nie miał już czym handlować więc kupował jakąś kukurydzę gdzieś tam i
sprzedawał gdzie indziej. Zwykły trader był, a nie przedstawiciel
komunistycznego kraju. Otóż ten znający się na rzeczy pan powiedział nam wtedy:
wiecie, Francuzi w swoich koloniach pozostawili kolej, administrację,
szkolnictwo, szpitale, a Anglicy jedynie poszanowanie białego człowieka i
biedę. Nawet tu, na Dominice, to widać, choć nigdy do końca brytyjska nie była.
Coś mam wrażenie, że już o tym pisałem. Jakieś deja vu? Może to jednak zwykły
Alzheimer.
DOMINIKA – PORTMOUTH – BUBU GDZIEŚ TAM
Tak więc domy w Portsmouth przypominają często chatkę na
kurzej stopce, sklepików jest tyle co kupujących, znaczy każdy handluje czym
potrafi. Zakład fryzjerski to krzesło przed lustrem, a obok gość przy maszynie
do szycia robi poprawki krawieckie, znaczy obniża krocze młodocianym rasta.
Komórę każdy jednak ma.
Droga główna jest asfaltowa, jak w Polsce, nawet miejscami
jest chodnik, za to boczne uliczki to błotniste klepisko jak na polskich super
osiedlach willowych. Prawda, że są na nich super wille, ale droga to klepisko, no
bo droga jest wspólna, za to wszystkie prywatne podjazdy do domów to już kostka
bauma. Tu jednak super willi nie zauważono.
Miło się jednak chodziło, ludzie są przyjaźni, zagadują i o
dziwo, nie mówią między sobą po Kreolsku, tylko po angielsku. Może Anglicy im
zakazali? Oczywiście w tym zagadywaniu Moana ma duży udział.
Wieczorem wstąpiliśmy do Big Papa, restauracji przy plaży,
do pontonu której przyczepiamy nasz aneks idąc na ląd. My wypiliśmy po piwku,
Nelly próbowała podłączyć się do Internetu, Moana zaś poznała pierwszego
narzeczonego, miłego syna gospodarzy.
NUMBER ONE
Jest późny wieczór, w tle Eric Clapton, Beatka tańczy z
Moaną, ja idę rozpalać grilla, dziś na kolację kotlety wołowe, kupione jeszcze
na Marie Galante w sklepo-rzeźni samochodowej i sałata z vinegrette. Zaraz
przyjdą Nelly i Francois. O już są, kończę.
Rodzina przyjedzie i będzie mówić beata załóż jej majtki
OdpowiedzUsuń