GRUDZIEŃ 2007 - OD LANZAROTE DO LA GOMERA (WYSPY KANARYJSKIE)






Sobota, 1 grudnia 2007
Od wczoraj wieczór jesteśmy na Wyspach Kanaryjskich na pierwszej wysepce od strony północnej, Graciosa. Po drugiej stronie wąziutkiej cieśniny widzimy duże wulkany Lanzarote. Miło było wreszcie zobaczyć ląd po 5 dniach i nocach. Za nami przeskok 600 mil czyli 1000 km. Generalnie było to miłe i nie męczące przeżycie. Ocean potraktował nas łagodnie tylko ostatniej nocy pokiwał palcem, tak żeby nam się nie wydawało. Lunęło, przywiało i tyle.
W pobliżu wysp złapaliśmy sieć i przyszła cała masa sms-ów czekających na wieści od nas, ale głównie z życzeniami urodzinowymi - wielkie dzięki wszystkim za pamięć.
Port na Graciozie jest tak tani, że się w głowie nie mieści, ok. 6 euro za dobę, ale ponieważ jest weekend nie ma kto zbierać tych marnych pieniędzy więc jest za darmo. Wieczorem załogi jachtów spotkały się na molo, każdy przyniósł co miał, głównie alkohol, rozmowom nie było końca. Później wylądowaliśmy w restauracji, w której porcje były tak olbrzymie, podane na 65 centymetrowych półmiskach, że ledwo daliśmy radę. Wracając na Bubu przysiedliśmy w barze, w którym starzy rybacy  grali na gitarach jak ekipa z Buena Vista Social Club. Magiczne. Więcej grzechów nie pamiętam, ale obudziłem się dziś rano we własnym łóżku.
Jest ranek, przez Internet ściągnęliśmy pogodę, będzie stały wschodnio-północny wiatr. Jest pięknie, widok mamy na mały porcik, za nim pustynia i stożki wulkanów. Zaraz płyniemy na Lanzarote, jutro przecież przylatuje Beata Jarka
LA GRACIOSA - PORCIK
Niedziela, 2 grudnia
Graciosa. Postanowiliśmy pozostać tu jeszcze jeden dzień i nie żałowaliśmy.
Dzień minął na Bubu, trochę podsypiania, jakieś zaległe prace domowe. Pod wieczór udaliśmy się na spacer po tym dziwnym miejscu gdzie diabeł mówi dobranoc. Parterowe białe domki z niebieskimi lub zielonymi drzwiami i oknami, jak to jest tu w zwyczaju, piaskowe uliczki obsadzone palmami. Wokół pustynia z kamieniami lawy i twardym piaskiem, kępki traw, w oddali wierzchołki zamarłych wulkanów.
Snując się po miasteczku wdychaliśmy jego atmosferę, wstąpiliśmy do marketu aby uzupełnić kilka żywnościowych drobiazgów i do sklepiku typu szwartz mydło i powidło aby pooglądać.
Z oddali dochodził nas śpiew i dźwięk gitar. Zaczął się magiczny wieczór, dla jakich warte to wszystko. Ciągnięci tym brzmieniem dotarliśmy do znanego z dnia poprzedniego baru gdzie miejscowa starszyzna wraz z narybkiem spędzała czas śpiewając i grając na gitarach. Pięć mandolin, cztery gitary klasyczne i jedna basowa. Miejscowe pieśni ze wspaniałą aranżacją dowodziły, że muzycy częściej tak spędzają czas. My w sącząc piwo słuchaliśmy jak zahipnotyzowani ciesząc się, że wtopiliśmy się w miejscowy klimat. Koncert trwał i trwał aż nagle zakończył się jak na komendę.
KONCERT
Zrozumiałem po chwili, gdy idąc oddać 10 euro poznanemu dzień wcześniej Belgowi zobaczyłem, że muzycy i słuchacze udali się do portu. Właśnie przybił kuter i wszyscy poszli zobaczyć jak poszło rybakom. A poszło! Po rozładowaniu kutra ryby pojechały do chłodni, a autochtoni poszli na kolację.
PO POŁOWIE
Belg, Jean-Paul, wraz ze swoją niemiecką żoną od dłuższego czasu walczą z nową, kupioną tu łódką i jej silnikiem.  Dzień wcześniej poszli z nami do restauracji i w przypływie lub pod wpływem alkoholu Jean-Paul dorzucił 20 euro do rachunku. Później pewnie, już na łódce, dostał burę od żony więc poprosił o zwrot 10. Oddaliśmy ze zrozumieniem. Jest wielu podróżników mających bardzo małe budżety i liczących się z każdym groszem. Lepiej jednak żyć tak jak oni niż gnić przed telewizorem na kilku metrach kwadratowych z sąsiadami pod i nad na zasyfionym osiedlu.
Na koniec dnia wylądowaliśmy w tej samej co dnia poprzedniego restauracyjce. Świetna kuchnia, przeolbrzymie porcje, nawet wino z Teneryfy nam smakowało.  Po powrocie na Bubu Beatka  z Jarkiem, przy akompaniamencie gitary i wina z Marsali (Sycylia), kończyli wieczór, a ja słysząc w oddali muzykę przysypiałem obok nich.
Dziś od rana Jarek gnębił nas o szybkie wyjście i płynięcie na południe do Mariny Rubicon skąd ma pojechać po swoją żonę. Do 10 grudnia będziemy razem z nimi kiedy to odlecą i zamienią się z naszymi mamami i dosłownie i w przenośni bo polecą tym samym samolotem do Londynu, którym przyleci Marylka i Fredzia.
Przed nami zwiedzanie Lanzarote, najstarszej wyspy archipelagu przez co też najniższej. W związku z tym posiada ona też najlepsze gleby, uprawia się tu pomidory, cebulę, ziemniaki oraz produkuje niezłe wino.
Jest to też wyspa najmniej dotknięta turystyką i jej zaborczą zabudową. Lokalne władze bardzo dbają o zachowanie charakteru zabudowy, fauny i flory. Nie ma tu na przykład słupów elektrycznych, wszystkie linie energetyczne prowadzone są pod ziemią.
Jedna trzecia parków narodowych Hiszpanii znajduje się na Wyspach Kanaryjskich co jest dowodem atrakcyjności tych miejsc.
Poniedziałek, 03 grudnia
Jesteśmy pierwszy raz na kotwicowisku odkąd opuściliśmy morze Śródziemne. Na Atlantyku nie jest to tak ewidentne, dużą rolę grają pływy. Tu gdzie jesteśmy wydaje się być bezpiecznie, chociaż Jarek, nurkując zaraz po zakotwiczeniu, stwierdził bliską obecność podwodnej skałki, która mogłaby w skrajnym przypadku zagrozić naszemu „podwoziu”. Oprócz zbadania podwodnej okolicy, Jarek – urodzony łowca-przyprowadził na kuszy ogromną ośmiornicę. A trzeba podkreślić, że jest to już druga ośmiornica, którą złowił na Kanarach. Pierwszy łup został złapany po cichu w porcie La Sociedad na wyspie Graciosa. Ale to było przeżycie!
Byłam sama na łabie, Daru gdzieś zniknął w poszukiwaniu brakujących części do majsterkowania, Jarek z Bartkiem buszowali w akwenie portowym. Nagle Jarek pojawił się przy płozie i konspiracyjnym głosem poinformował mnie, że złowił ośmiornicę i że trzeba znaleźć jakiś sposób, żeby ją wciągnąć na pokład tak, żeby okoliczni ludzie nie zauważyli tego (park narodowy). Znaleźliśmy sposób: Jarek podpłynął między płozy, ja otworzyłam okienko ewakuacyjne i podjęliśmy próbę przejęcia towaru do wiaderka. Ale niesforna ośmiorniczka zsunęła się z kuszy i zanim zdążyłam umieścić ją w wiadrze, ta owinęła się wokół niego z zewnętrznej strony i przyssała tak mocno, że nie dało się jej przesunąć. Z piskiem wybiegłam do salonu z wiaderkiem oblepionym ośmiornicą i wołałam Jarka o pomoc, wszak nie mam zwyczaju (jeszcze) obchodzić się z tymi glutowatymi zwierzątkami. Zanim pomoc nadeszła, ośmioramienna bestia postanowiła odczepić się od plastyku i z pluskiem wylądowała na podłodze. Oj jak piszczałam z podniecenia i z bezradności! A ta pełzając przesuwała łapczywie swoje macki. Nie wiedziałam co robić, na szczęście Jarek pojawił się chwilę potem, ugodził zwierzątko nożem w mózg i wprowadził do wiadra, gdzie dokończyło swojego żywota. Ja, zafascynowana siedziałam nad tym wiaderkiem obserwując jak przy dotknięciu zmieniają się kolory jej skóry i jak nerwy poruszają jeszcze jej ramionami. Co za spektakl. Teraz obydwie bestie (a ta dzisiejsza jeszcze większa) siedzą w garnku i zaraz doczekają się ugotowania. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Jedno jest pewne, gumowy młotek, który do tej pory spoczywał z innymi narzędziami w trudno dostępnej bakiście, a który jest nieodzowny do stłuczenia mięśni ośmiornicy, pozostanie do czasu wyjazdu Jarka ciągle na wierzchu. Pewnie nie jeden podobny łup jeszcze się trafi.
GADZINA
Co do wysp Kanaryjskich, czujemy się tutaj cudnie. Jest lato, temperatury nie wahają się już tak pomiędzy nocą a dniem, jak było to na południu Europy. Wiatry i ich siła są w miarę stałe, niespodzianki pogodowe z pewnością są tu rzadkością. Są to wyspy wulkaniczne, wszędzie królują kratery, flora jest bardzo słabo rozwinięta, a miasteczka błyskają bielą z daleka. Architektura to kwadratowa, niska zabudowa. Pierwsze miasteczko, z jakim mieliśmy styczność, czyli La Sociedad na wyspie Graciosa (jedyne miasteczko na tej wyspie), zaskoczyło nas oryginalnością i prostotą, bielą i brakiem chodników. Przeżyliśmy tam dwa urocze wieczory, które już Daru opisał – pierwszy w towarzystwie innych żeglarzy przebywających w tym porcie, a drugi rozkoszując się lokalną muzyką w wykwintnym wykonaniu gitarowo-mandolinowym. Obydwa zakończone były w wyśmienitej restauracji „El Marinero”, którą polecamy wszystkim wybierającym się na La Graciosa (może ktoś potrzebuje odosobnienia J).
Wczoraj niedzielny poranek bardzo wcześnie rozpoczęliśmy od grzania silników. Mieliśmy przed sobą ponad 35 mil, a Jarkowi strasznie zależało na tym, żeby zdążyć jeszcze dojechać na lotnisko na Lanzarote, żeby odebrać Beatkę. I tak nie zdążył, okazało się, że z autobusami wcale nie jest zbyt kolorowo. Szczególnie w niedzielę. Natomiast płynęło się cudnie, wiatr był wyśmienity, słoneczko grzało, robiliśmy ok. 6 węzłów, żyć nie umierać. Port Rubicon, do którego dotarliśmy (południowo-zachodni cypel wyspy, koło miasteczka Playa Blanca) był zadziwiający. Najpierw przycumowaliśmy się przy kei gościnnej i udaliśmy się do kapitanatu, gdzie spotkaliśmy się z bardzo miłą i profesjonalna obsługą. Tam otrzymaliśmy wszelkie niezbędne informacje, zostało nam przydzielone miejsce w porcie, do którego pracownik nas doprowadził pontonem i pomógł w cumowaniu. Rozejrzeliśmy się dookoła. Co za port! W
W PORCIE
Wszędzie urządzone na „tip-top” skwerki z kaktusami, mostki, kolorowe restauracje i butiki. Tak naprawdę wszystko dogłębnie odkryliśmy dopiero dzisiaj, podczas porannego spaceru do pralni i na zakupy. Tak estetycznego miejsca (zurbanizowanego) jeszcze nie mieliśmy w naszej podróży. Każdy szczegół dopracowany, żadnej niedoróbki (co za zmiana!). A do tego ceny o wiele niższe niż w kontynentalnej Hiszpanii, nie mówiąc o Włoszech, czy o Francji.
Wczoraj dotarła do nas Beatka. Zmęczona była podróżą, gdyż już całą poprzednią noc była na nogach. Była tak miła i postarała się zrealizować złożone przed jej wyjazdem zamówienia: przywiozła płytę Wojciecha Młynarskiego, mój spóźniony prezent urodzinowy dla Dara, lekarstwa, papieroski oraz…. ginger i wasabi. Podobno zdobyte z trudem przez Olę Kolańską. Oleńko, dziękujemy Ci bardzo za ten wysiłek, musimy przyznać, że bardzo nam to było potrzebne, a dzisiaj przy śniadanku już mieliśmy okazje się delektować tymi rarytasami.
Przed nami wspólny tydzień i dogłębna eksploracja wyspy od morza i od lądu. A za tydzień o tej porze już będą z nami mamusie. Czujemy w ich głosach podniecenie tym wyjazdem. Kochane, będzie cudownie!
Piątek 7 grudnia
Od czasu przyjazdu Beatki laba króluje wśród członków załogi aż nadto. Pierwszy i drugi wieczór spędziliśmy w uroczej zatoczce nieopodal mariny Rubicon (jakąś milę albo dwie obok) na jedzeniu, spaniu i czytaniu. Dwie pozostałe, po przepłynięciu raptem 13 mil, nieopodal portu Arrecife (zaraz obok lotniska - fajne wrażenia z brzuchów samolotów) na kotwicowisku również. To dość niesamowite, żeby w okolicy najważniejszego portu na wyspie istniał port, który w czasie przypływu jest prawie niedostępny dla większych statków. Wyłaniają się tu i ówdzie kłaczki skałek i  kamienie oraz piaszczyste połacie. Pierwszy dzień w tejże zatoce spędzamy na nic nie robieniu, czyli śpimy, gramy w Scrabble, czytamy i tak w kółko. Następny dzień to „mikołajki”. Mobilizujemy się więc z Darem i płyniemy na ląd, zabierając Jarka z nami, żeby kupić Bartkowi jakiś prezent na Św. Mikołaja. Po przygodach (ponownych!) z silnikiem znajdujemy odpowiednie miejsce na zacumowanie naszego aneksu i wypuszczamy się w miasto. Tam, mimo święta narodowego, bazar działa i wiele butików nastawionych na turystów również. Tak więc znajdujemy towar, który nas interesuje, wypijamy małe piwko, robimy podstawowe zakupy spożywcze i wracamy na łajbę (dzięki losowi i staraniom chłopców,  silnik już działał). Wieczór spędziliśmy ponownie leniwie na łódce jedząc i oglądając film.
Dzisiaj, po przeuroczej dwugodzinnej przeprawie na żaglach, około godziny 12.00 w południe znaleźliśmy się w docelowym porcie, czyli Puerto Calero, nota bene uznanym za najładniejszy port na wyspie. Uzyskujemy dogodne miejsce, parkujemy się profesjonalnie tak, żeby nasze Mamy miały dogodne wejście na pokład, jemy śniadanko i odpoczywamy przed eksploracją portu i miasteczka. Jutro dopiero zamierzamy wsiąść w samochód i przemierzyć  wyspę wzdłuż i wrzesz. Okazuje się to być nader  łatwe: jedna uliczka wzdłuż i jedna wrzesz. Małe, aczkolwiek piękne. Palmy różnych rodzajów królują nad ulica z pomocą kaktusów najbardziej wyszukanych gatunków. Uliczki wymuskane tak, że bardziej się nie da. Potem alejka  wzdłuż hoteli przyportowych. Plaże kamieniste (czarne głazy lawy) schodzące aż po rozbryzgi oceanu są dość osobliwą atrakcją. Ale jest jakiś niepisany urok tego miejsca, pomieszanie dzikości z cywilizacją na najwyższym szczeblu. Najbardziej niesamowite jest dojście do końca takiego miasteczka….potem tylko pustynia wulkaniczna.
Tak więc, oceniłam wyspę Lanzarote jako bardzo oryginalną, ale nie wartą zastanowienia, czy aby moglibyśmy wybrać właśnie ją na cel końcowy naszej podróży. Krajobraz „księżycowy” jest tu zbyt powszedni, za mało zróżnicowania powierzchni. Fajnie to zwiedzić, ale do życia średnie miejsce. Przynajmniej tak wydaje mi się na razie. Jutro wynajmujemy samochód i  udamy się w najbardziej polecane miejsca wyspy. Być może zmienię zdanie.
Tak czy siak Puerto Calero jest uroczym miejscem. Wszystko, co trzeba jest na miejscu, jest pięknie i intymnie. A na dodatek w miarę tanio. Bubu stoi bezpiecznie aż do poniedziałku, kiedy to powitamy na pokładzie Mamusie.
Wtorek 11 grudnia  
Siedzimy sobie z Bartkiem w pełnym słońcu u podnóży Ognistych Gór, czyli Montanas del Fuego, stanowiących centrum parku narodowego Timanfaya. Właśnie skończyliśmy lekcję historii. W tym czasie Fredzia i Marylka, w towarzystwie Darunia odkrywają uroki kraterów na szczycie. My już tam byliśmy z Jarkiem i Beatą.
Sobota i niedziela upłynęły nam na przemierzaniu wyspy Lanzarote i zaliczaniu wszystkich ciekawych miejsc turystycznych. Wyspa jest świetnie zagospodarowana, pomimo bardzo trudnych warunków wulkanicznych. Większość miejsc do zwiedzana została zainicjowana, zaprojektowana i zrealizowana dzięki miejscowemu artyście, architekcie i urbaniście Cesare Manrique (surrealista). On też zadbał, aby wyspa nie uległa masowej turystyce i wysokiej zabudowie, tylko żeby zachowała swój oryginalny styl białej, niskiej, wkomponowanej w otoczenie zabudowy, oraz, żeby była zadbana w każdym miejscu, do którego dociera ludzka noga. Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy, a które właśnie należy do zasług tego lanzarotańskiego wizjonera był Mirador del Rio, czyli punkt widokowy, znajdujący się na północnym cypelku wyspy. Faktycznie, widok, który roztacza się z dwupoziomowego tarasu jest fascynujący. Jak na dłoni widać całą wysepkę Graciosa i port La Caleta del Sebo, który jako pierwszy gościł nas na Kanarach, oraz inne niezamieszkałe wysepki okoliczne, np.: Alegranza.Mogliśmy z góry obserwować przemieszczające się w przesmyku Rio stateczki i deski surfingowe, szczyty wulkanów na Graciosie i ciągnące się do horyzontu zachodnie wybrzeże Lanzarote.
MIRADOR DEL RIO I NASZ PORCIK
Następnie udaliśmy się do cudów natury, równie dobrze wykorzystanych przez  Manrique do oczarowywania turystów: Cuevos de los Verde i Jameos del agua. Cuevos de los Verde (nazwa pochodzi od nazwiska byłych właścicieli) to ciągnące się 7 kilometrów groty wytworzone przez lawę rozdymaną gazami towarzyszącymi wybuchowi wulkanu. Zastygła lawa wytworzyła oryginalne tunele o ściankach miejscami gładkich jak wypolerowany brąz, a miejscami chropowatych z maleńkimi stalagmitami. Oczom zwiedzających ukazują się kolejne galerie, trasa jest długa, choc tylko 1 km tych tuneli jest udostępniony dla turystów (w pozostałej części mieszczą się laboratoria sejsmologiczne). Miejscami na dnie groty są wewnętrzne jeziorka, których powierzchnia jest tak gładka, że odpowiednie oświetlenie powoduje wrażenie, że jest to przepaść, a nie woda. Wizyta kończy się rozległą salą koncertową, gdzie co jakiś czas daje popis orkiestra wykorzystując akustykę pomieszczenia. 
CUEVOS
Jameos del agua, znajdujące się nieopodal, to z kolei podziemne przejście wzdłuż stawu w otwartej na wylot grocie. W stawie tym mieszkają małe kraby albinosy, bardzo rzadko spotykany gatunek krabów, które generalnie przebywają na dnie głębin morskich. Jarek, nie zważając na zakazy, zdjął obuwie i wszedł po kolana do wody, zanurzył swój wodoszczelny aparat i uwiecznił krabiki z bliska. Po wyjściu z groty, oczom naszym ukazał się iście pocztówkowy widok: zbiornik błękitnej wody otulony białymi brzegami i egzotycznymi roślinami, nad którym pochylała się samotna strzelista palma. Czyż nie wygląda to jak karaibska laguna?
JAMEOS DEL AQUA
W górnej części znajdowały się tarasy oraz muzeum dotyczące działalności wulkanów i sposobów przeprowadzania badań i pomiarów sejsmologicznych, które nie omieszkaliśmy zwiedzić w całości. Zrobiło się już późno, wróciliśmy więc na łódkę, robiąc po drodze zakupy kolacyjne (cielęcinka w sosie śmietanowym, mniam!).
Następnego dnia czekał na nas wspomniany na początku park narodowy Timanfaya. Przygoda rozpoczęła się na grzbietach wielbłądów, które powiozły nas na krótką przechadzkę u podnóży wulkanu. Śmiechu było co nie miara, bujaliśmy się na siedzonkach w rytmie marszu tych niezwykłych, dużych, a jednak totalnie oswojonych przez człowieka zwierząt. Ja z Bartkiem jechałam z przodu, Daru za nami, a z tyłu Jarek z Beatą.
PEJZAŻE WIELKIEJ URODY
Wielbłąd Dara był wyższy od naszego więc pysk jego znajdował się akurat na poziomie mojej głowy, a że był trochę buńczuczny – prychał, kichał i ochlapywał moje włosy śliną i resztkami pożywienia, a duże oczy zaglądały mi przez ramię.
PUSTYNNE STWORY
Wielbłądzia wycieczka bardzo nam się podobała, a jednak czekały na nas jeszcze bogatsze wrażenia. Wjechaliśmy na górę wulkanu. Po drodze mijaliśmy rozległe pola lawy, która wyglądała jak zaorana. Dojechaliśmy do miejsca, gdzie atrakcje polegały na obserwacji buchającego ognia z ziemi – jako, że warstwa pod samą powierzchnią jest jeszcze tak rozgrzana, że słoma sama się przy niej zapala. Innym dowodem na to były gejzery, czyli rury wprowadzone do ziemi, które wyrzucały nalaną do nich wodę z olbrzymią siłą.
NATURALNY GRILL
Lokalną atrakcją jest też wykorzystanie tej naturalnej wysokiej temperatury do grillowania potraw. Oczywiście nie omieszkaliśmy uraczyć się daniami z wulkanicznego dymu. Restauracja, umieszczona w okrągłym, przeszklonym dookoła budynku ugościła nas bardzo obficie, ledwo mogliśmy się ruszać po pysznym posiłku, więc widoki na roztaczające się dookoła pustynne, wulkaniczne twory były jedynym deserem, jaki mogliśmy przyjąć. Okazało się na sam koniec, że w cenę biletu wliczona jest też przejażdżka autokarem wąskimi drogami wokół kraterów, nad przepaściami i pomiędzy wyciętymi jęzorami lawy. Takie widoki oraz towarzysząca spektaklowi, nastrojowa muzyka zaparły nam dech w piersiach.
WULKANY TIMANFAYA
Myśleliśmy, że już nic nas bardziej na tej wyspie nie zdziwi dopóki nie dojechaliśmy do ostatniego tworu Pana Menrique, czyli do ogrodów kaktusowych (Jardin de cactus). W miejscu, gdzie onegdaj miejscowi wybierali żwir do zasypywania swoich upraw w celu zagwarantowania im wilgotności i gdzie powstał duży, okrągły dół, stworzył on wielopoziomową wystawę kaktusów. I to jakich! Prawie 1,5 tysięcy gatunków i 10 tysięcy sztuk rozsianych jest w tym miejscu, a pośród nich fikuśne rzeźby z kamieni na czele z fontanną ułożoną w kształcie murzyńskiej twarzy. Oj, było co oglądać i podziwiać. Bartkowi tak się kaktusy podobały, ze postanowił kupić sobie parę i rozpocząć mini-hodowlę na łódce. Beatka też nie omieszkała zaopatrzyć się w zestaw, a i przy okazji uszczknąć parę „odszczepek” z rosnących w ogrodzie okazów J.
KTÓRY KATUSI MÓŻDŻEK?
Nad ogrodem panuje widoczny z daleka stary młyn. Z jego podnóża roztaczał się najpiękniejszy widok na cały ogród, ukazujący symfonię i harmonię roślin.
No i tak, pełni wrażeń, zachwytu i męczenia dotarliśmy do naszego ostatniego wspólnego wieczoru z Beatką i Jarkiem, który był długi i obficie zakrapiany kupionymi wcześniej niby oryginalnymi likierami z palmy i innymi trunkami. Zakończył się więc etap podróży spędzony z ekipą numer 6.
EKIPA NR 6
Poniedziałek spędziłam cały dzień na przygotowywaniu łódki na przyjęcie nowej, bardzo utęsknionej załogi, czyli Marylki i Fredziuni. Przylatywały samolotem o godzinie 18.30, czyli tym samym, którym Beata z Jarkiem odlatywali godzinę później. Nie wyrobiłam się, żeby pojechać z Daruniem na lotnisko, żeby wspólnie przywitać nasze nowe załogantki, ale radości mojej nie było końca, kiedy dotarły już na łódkę (akurat skończyłam sprzątać). Przywiozły masę pysznej wędlinki, kotleciki (ulubione!), zapasy papierosków, no i prezenty. Okazało się, że moja ukochana siostrzyczka (z rodzinką) pomyślała o nas świątecznie i via Mama przesłała nam gwiazdkowe upominki! My oczywiście, zamiast czekać do świąt od razu zabraliśmy się za otwieranie paczek, która jedna po drugiej coraz bardziej nas cieszyły. Jak zwykle świetnie trafione Eluńku, dziękujemy!
Jako, że nie miałam czasu przygotować kolacji tego dnia, zabraliśmy Mamunie do restauracji (których w Puerto Galero nie brakuje). Po obfitym posiłku szybko wróciliśmy do domku, żeby Panie mogły nadrobić zarwaną poprzednią nockę.
Dziś od rana zaczęliśmy pokazywanie wyspy nowym towarzyszkom. Zaczęliśmy właśnie od Timanfaya. Ja z Bartkiem czekam, a reszta chyba właśnie odbywa przejażdżkę autokarową po terenie parku i ogląda, choć księżycowe, zachwycające krajobrazy.
NA GARBIE
Piątek, 14 grudnia
Pomyśleć, że ostatnio pisałem drugiego grudnia. Jak ten czas leci, a leci zupełnie inaczej kiedy się stoi w portach i zwiedza. Nie ma na nic czasu, rano kawka i w drogę, wieczorem kolacja, jakiś film i spatulkać. I tak w koło.
Lanzarote jest zachwycająca i to dzięki spawaczo-wizjonerowi Manrique. Nawiedzony, na szczęście gość potrafił wydobyć z tej wyspy co najpiękniejsze, co więcej jego dzieła są same w sobie też obiektami godnymi uwagi. Doceniliśmy to jeszcze bardziej na Fuerteventurze, choć nijaka i bez wartości, jest droga - port czy wynajęcie samochodu jest na tej ostatniej o 50% droższe.
Przyjazd mam był wydarzeniem jak i wydarzeniem był wyjazd Beaty i Jarka. Z Jarkiem spędziliśmy 3 miłe tygodnie, wspaniałą przeprawę na Kanary, grozę Gibraltaru, wielkie ryby i pierwsze ośmiornice. Zrobiliśmy kawał drogi po morzu i zwiedziliśmy dokumentnie Lanzarote. Do miłego kochani!
Tym samym samolotem co odlecieli poprzednicy przyleciały mamy. Śmiesznie było zobaczyć je na lotnisku. Odważne kobitki poradziły sobie w Londynie i dotarły na miejsce po 14 godzinach podróży. Radości było co niemiara, Beatka i Bartek chcieli pokazać wszystko, łódkę, piękną naszą marinę Porto Callero (rzeczywiście cudo, cisza, spokój i dobry smak razem wzięte). Rozpakowanie prezentów i smakołyków trwało i trwało. Dzięki wszystkim!
Po kolacji w knajpce z regionalnymi specjałami zamówionymi w zbyt wielkiej ilości wszyscy przyjedzeni padli do łóżek. Od rana mieliśmy oglądać wybrane miejsca Lanzarote.
POLEDKA TAK CHARAKTERYSTYCZNE DLA LANZAROTE
Po obudzeniu pognałem do rafinerii napełnić nasze dwie duże butle gazowe. Nie udało się to jednak, potrzebny był zawór, który nie był częścią butli i został na łódce.
Wyruszyliśmy w znaną nam już trasę. Najpierw była przejażdżka na wielbłądach, potem zwiedzanie parku narodowego. W drodze na północ wyspy zahaczyliśmy o rafinerię i tym razem się udało. Dwie pełne butle propanu za jedyne 10 euro. Wystarczy na 4 miesiące.
Odwiedziliśmy Mirador del Rio, oraz Ogród kaktusów z wiatrakiem.           
WIETRZYMY SIĘ
Po zrobieniu generalnych zakupów oddaliśmy samochód i na kolację zjedliśmy przywiezione przez Fredzię kotlety mielone, marzenie Bartka. 
Mając za sobą miłe wspomnienie Lanzarote, wyruszyliśmy na następną wyspę, a mieliśmy ich jeszcze trzy do odwiedzenia aby zakończyć na Teneryfie skąd mamy lecą do Polski. Celem była pobliska Fuerteventura, dobrze że pobliska ponieważ fala niezbyt sprzyjała Fredzi, która nie wiedząc jak będzie znosiła morze zrobiła wszystkie błędy młodości. Marylka, obyta z łódką, radziła sobie wyśmienicie pałaszując śniadanie.   
PIERWSZE KOTY ZA PŁOTY
Płynęliśmy około 6 godzin do Puerto de Castillo. Miejsce w porcie się znalazło i wyruszyliśmy na spacer po miasteczku przy okazji rezerwując samochód na dzień następny. Wieczorne risotto Beaty zachwyciło wszystkich jak i nowe przygody Czerwonego Kapturka, które Bartek zamówił na Allegro.
Czwartek upłynął na podróży po wyspie. Jak pisałem wcześniej nijakiej. Jedyną atrakcją są pustynne wydmy i plaże z żółtym piaskiem na północnym wschodzie. Zawitaliśmy też do rybackiej wioski Cotillo, która już nie jest rybacką za to placem budowy i to dość obskurnym. Znaleźliśmy jednak miły zakątek i w knajpce zamówiliśmy morskie różności od mureny zaczynając, a na ośmiornicy kończąc aby każdy spróbował jak co smakuje.
Reszta podróży to czas w aucie z monotonnymi widokami kamiennych górek.
Dotarliśmy wprawdzie do ogrodu zoologiczno-botanicznego, atrakcji wyspy, ale po czasie pokazów więc skończyło się na piwie.
Wieczorny powrót do łódki na kolację odbył się bez wydarzeń i uniesień, tak więc wylądowaliśmy przed telewizorem oglądać Shreka 3, którego ja przespałem.
Dziś rano zwróciłem samochód, kupiłem gorące bułeczki i szampana na imieniny Fredzi (tajemnica na wieczór) i wypłynęliśmy na drugi przeskok to jest na południowo-zachodni cypel Fuerteventury aby z niego udać się jutro o świcie na Grand Canaria. Musieliśmy podzielić tak drogę aby nie płynąć nocą co byłoby względną atrakcją dla mam. Jutro przed nami 12 godzin na morzu.
Dzień na wodzie minął miło, Fredzia nauczona ostatnimi wydarzeniami tabletkę zjadła na czas, kawy nie piła i z uśmiechem obie panie wystawiały buzie do słońca, którego nie brakowało. W przeciwieństwie do wiatru, tak więc płyniemy już od 6 godzin na silnikach i żaglach zbliżając się do dzisiejszego celu Puerto del Morro Jable. To największy ośrodek turystyczny na wyspie więc już widzę ten tłumek i disco. Zobaczymy.   
DRUGIE KOTY - JUŻ NIE ZA PŁOTY
Sobota, 15 grudnia
Tłumku i disco nie było. Port był na uboczu i trzeba było przejść przez wzgórze aby dotrzeć do części wakacyjno-restauracyjnej. Spacerek nam się przydał, a jeszcze bardziej powrotny po obfitej kolacji. Rada dla wszystkich odwiedzających Kanary – nie brać przystawek! Ilość podawanego jedzenia przekracza wszelkie wyobrażenie i możliwości normalnego człowieka, no chyba, że niemieckiego żarłocznego turysty. Nasze menu: przystawki: zupa z owoców morza (ja), kalmary (Marylka), ser kozi (Beatka), tuńczyk marynowany (Fredzia), dania: koziołek pieczony (ja), polędwica wołowa w pieprznym sosie (Marylka), sałatka olbrzymia (Beatka), dwa steki z miecznika (Fredzia), makaron z tuńczykiem i pomidorami (Bartek) plus 2 litry wina, piwo, dwa soki, dwa ice tea. Razem 100 euro i … kolacja na dziś w lodówce jako doggie bag.
Noc upłynęła spokojnie, wiatr który wiał mocno wieczorem nocą ucichł zupełnie.
Dziś pobudka była wczesna, 7h25. Zwijanie podłączeń wody i elektrycznego, oraz szybkie wyjście z portu bo przed nami długi, 60-cio milowy przeskok.
No i wierz tu prognozie, szykowaliśmy się na późne wieczorne wejście do Las Palmas na Grand Canaria i cały dzień na silniku, a tu, wbrew zapowiedziom,  pięknie wieje 12-16 węzłów, a i fala sprzyjająca, nie z tej strony co w prognozie, więc gnamy i już widać w oddali wyspę.
Jest 14h30, panie opalają się na słoneczku w kokpicie (Fredzia dobrze się czuje, zjadła nawet śniadanie), Beatka z Bartkiem grają w Scrabble, ja piszę.
Trzeba przyznać, że jestem zadowolony z wizyty mam i miło jest patrzeć na ich radość z tej podróży. Jak dotychczas wszystko się udaje, pogoda jest wyśmienita (wczoraj wieczorem było 22 stopnie), ocean obchodzi się z nami łagodnie, a przed nami najpiękniejsze wyspy i już ostatni przeskok z Grand Canaria na Teneryfę.
Trochę szkoda czasu na pływanie, ale z drugiej strony spędzanie czasu wyłącznie zwiedzając w samochodzie tez ma swoje wady. Dzięki tym skokom pomiędzy wyspami widzą jak się żyje na wodzie, odpoczywają wystawione do słoneczka i podsypiają bujane łagodną falą oderwane od swojej codzienności. Co więcej, będą spokojniejsze widząc, że nie taki diabeł straszny i można tak funkcjonować w miarę bezpiecznie. To ważne i dla nas i dla nich.
Poniedziałek, 17 grudnia 200
Gnamy na Tenerifę. Uciekamy przed zapowiedzianym na jutro sztormem, który uniemożliwiłby nam odstawienie mam na lotnisko. Jest 10h45, przed nami, daleko nad chmurami,  bieli się śniegiem Teide na Teneryfie, najwyższy szczyt Hiszpanii, 3.718 m.
Wczorajszy dzień był cudem świata i zachwytu. Nie pamiętałem Gran Canarii sprzed 20 lat, a raczej pamiętałem Playa del Ingles, wypełniony wieżowcami i tłustymi zaczerwienionymi Niemcami, kurort i niewiele więcej.
A tu niespodzianka i to od samego rana. Najpierw zawitałem do kapitanatu aby zapłacić za port i przestawić łódkę z pontonu recepcji na normalne miejsce (jak przypłynęliśmy wieczorem kapitanat był już nieczynny), nie dość, że cena była żadna to nie policzono nam za poprzednią noc. Na pytanie o samochód wysłano mnie na stację benzynową do pana Pedro.
Miły uśmiech don Pedro, jeden telefon i … samochód będzie za 10 minut!
Po minucie wypełnienia dokumentów na 24 godziny byliśmy właścicielem wygodnego Logana (by Renault), a na pytanie jak zwrócić odpowiedziano: zostawić rano na stacji u Pedro. Bez kart kredytowych, gwarancji, kaucji za benzynę. To się nazywa wygoda i zaufanie.
Po przestawieniu Bubu na nowe miejsce obok wielu jachtów Francuzów czekających na święta i przejście Atlantyku i szybkim bonjours sąsiadom,  wyjeżdżamy.
Przedsmak tego co zobaczymy mieliśmy już wieczór wcześniej. Las Palmas zaszokowało wszystkich, zielenią, czystością, starannością o każdy szczegół. Spacer wokół portu i dzielnicy willowej był już sam w sobie przeżyciem. Nie wspomnę o ogólnodostępnej i nie chronionej siłowni w parku zadbanej i sprawnej!  
Ruszyliśmy w góry w szoku. Po suchej i kamienistej Fuerteventurze nagle znaleźliśmy się w świecie bajki. Piękne zielone doliny, kwiaty, palmy, kaktusy, trzciny i sosny, a my pniemy się wyżej i wyżej coraz bardziej zauroczeni.
GRAN CANARIA – ALE WIDOKI
Na początek dotarliśmy do miejscowości Teror (ładna nazwa) gdzie akurat trafiliśmy na niedzielny targ, po którym snuliśmy się wdychając zapachy słońca zamkniętego w sprzedawanych owocach i ziołach. Małe zakupy warzywno-owocowe i wyruszyliśmy dalej w górę w kierunku Cruz de Tejeda, skrzyżowania dróg znajdującego się w geograficznym środku wyspy na wysokości 1450 metrów. Po krótkim postoju techniczno-piwnym wyruszyliśmy dalej i ukazały się nam widoki, które można porównać do filmowych gór skalistych, w każdym razie zapierających dech w piersiach. Jechaliśmy tak serpentynami zatrzymując się co jakiś czas aby napawać się widokiem.
GRAN CANARIA – NAWET JEZIORA SĄ
Po przejechaniu najwyższej partii (1800m) zaczęliśmy zjazd wypalonym pożarem zboczem po serpentynach jakimi nie jechałem jeszcze w życiu. Widząc popalone drzewa  pomyśleliśmy o Włodku Ciszewskim, który być może walczył w tym właśnie miejscu z żywiołem, ponieważ był tu całe lato pilotem helikoptera gaszącego pożary. Włodku, pozdrawiamy! (Przy okazji obudził się we mnie wyrzut sumienia, zacząłem Włodkowi i Danusi projektować dom i po akceptacji idei miałem dokończyć w drodze. A weny brak. Wbrew pozorom, czasu jest niewiele i żyje się innym światem więc trudno się zmobilizować. Cholerka, musze się postarać! Obiecuję!)
Po zjechaniu do Puerto Mogan, nowoczesnego, ale intymnego i niebywałej urody porciku zasiedliśmy w słońcu na tapas, małą przekąskę z napojami.
Od tego momentu wróciliśmy do cywilizacji, dalsza droga to ogromne schodowe w niebywałej ilości hotele i nowoczesna autostrada. W oddali pozostały piękne góry, zupełnie jednak inne z tej strony wyspy.
Na natrętne naleganie Beatki pojechaliśmy do wioski aborygenów, Guanchów (guanczów), pierwotnych mieszkańców wyspy, którzy przybyli tu zapewne z Afryki, jako wysocy blondyni ok. 2000 lat p.n.e. Po przybiciu tu hiszpańskich konkwistadorów byli jeszcze na etapie kamienia łupanego, nie znali nawet brązu. Hiszpanie i choroby przez nich przywiezione wspólnie dokonali wyniszczenia tego pierwotnego ludu.
Kamienna wioska z około 200 domami (kamienne koła o wysokości 1,50  m przykryte łupkiem i piaskiem), została swobodnie odrestaurowana i zaopatrzona w figury naturalnej wielkości pokazujące styl i sposób życia. Przybyliśmy tam po zamknięciu i tylko zacietrzewienie i urok Beatki oraz mała łapóweczka dla ciecia otworzyły nam drzwi.
Generalnie był to lep na turystów i … Beatkę. Bez specjalnej wartości, a o Guanchach wiedzieliśmy już wszystko z przewodnika.
TREPANACJA GUANCHÓW (chyba przez Hiszpanów)
W drodze powrotnej zajrzeliśmy na starówkę w Las Palmas gdzie jedyną atrakcją jest dom Krzysztofa Kolumba i muzeum oczywiście zamknięte wieczorem.
Po kolacji na łódce (confit de canard) wszyscy padli do łóżek aby rano wyruszyć na Teneryfę co też czynimy.
Jest 14h30. Teneryfa coraz bliżej. Panie w słońcu podsypiają, Beata i Bartek są w szkole katują się z polskim, przedmiotem znienawidzonym przez Bartka i w konsekwencji Beatkę. Jak w miarę swobodnie idzie nauka innych przedmiotów to polski jest dla Bartka za trudny. Dużo lepiej radzi sobie z Champions League.
Przed nami największa i najpopularniejsza wyspa archipelagu. Spędzimy tu trzy pełne dni, czwartego mamy wracają do Polski. A jest tu co zobaczyć. Prócz Teide, spod której na szczyt można wjechać kolejką, prócz wyspy, której piękno jest ogólnie znane są też obiekty godne uwagi. Należą do nich między innymi ogród botaniczny, najbogatszy na świecie, utworzony przez hiszpańskiego króla w połowie XVIII w. Teneryfa ma wspaniały wilgotny i ciepły klimat sprzyjający uprawie owoców (bananów, pomarańczy, mango). Tu właśnie próbowano wszystkie przywiezione z nowego świata sadzonki zanim trafiły do Europy. Stąd wziął się ten bogaty i stary ogród.
Do atrakcji należy też Loro Park. Rodzaj zoo gdzie część zwierząt żyje w warunkach zbliżonych do naturalnych, a pokazy sztuczek papug i delfinów oraz chłodnia, w której żyją pingwiny przyciągają tłumy. Jest tu też olbrzymie akwarium z setkami gatunków ryb i rekinami pływającymi nad przechodzącymi ludźmi.
Dotarliśmy przed sztormem. Zrobiliśmy razem z mamami: 180 mil po oceanie i zawinęliśmy do 5 portów.
NASZA Z MAMAMI DROGA
Niedziela, 23 grudnia 2007
Właśnie opuszczamy definitywnie Teneryfę, na której spędziliśmy pięć dni, z czego większość w porcie Santa Cruz de Tenerife. Port ten (Marina del Atlantico) został przedstawiony przez nasze podręczniki w bardzo pozytywnych barwach, a okazało się, że jest wręcz ohydny. Dookoła ogromne betonowe pola wykorzystane głównie na bezkresne parkingi, żadnych udogodnień dla żeglarzy (oprócz standardowych pływających kei i łazienek przy kapitanacie), brak sklepu żeglarskiego, do miasta daleko. Jak daleko było do miasta przekonałam się już pierwszego wieczoru, kiedy to pognałam sama na zakupy kolacyjne do najbliższego sklepu spożywczego znajdującego się bagatela tylko dwa kilometry od portu. Na szczęście przytargany przeze mnie kurczaczek bardzo wszystkim smakował.
Następny dzień był pierwszym dniem totalnej niepogody. Nadszedł zapowiadany front niżowy, lało i wiało. Nie wypożyczyliśmy więc rano samochodu tak jak było przewidziane i pół dnia spędziliśmy na Bubu odpoczywając i gromadząc siły na następne dni, w których musieliśmy skumulować zwiedzanie wyspy. Tylko po południu wybraliśmy się na spacer obejrzeć z bliska niespotykany obiekt, który zaciekawił nas już przy wchodzeniu do portu. Biały, ogromny architektoniczny żart w kształcie rogatego Chełmu okazał się być salą koncertową, a na afiszu królował akurat….moskiewski balet. Chcieliśmy też zwiedzić park znajdujący się nieopodal, gdzie zgromadzono podobno wszystkie gatunki palm świata, a który został zaprojektowany przez znanego nam skądinąd Pana Manrique, czyli lanzarotańskiego spawarkowego artystę. Park był zamknięty, więc w zamian za to odwiedziliśmy pobliski bar.
Santa Cruz de Tenerife nie zachwyciła nas tak jak inne miasta kanaryjskie. Raczej brudnawo, mniej estetycznie, ulice, choć udekorowane świątecznie nie były już tak przytulne. W samym centrum miasta znajduje się wielka rafineria, co powoduje wszechobecność gazowego smrodu. No ale miasto miastem, a przyroda przyrodą.
To, co kryje w sobie ta wyspa odkryliśmy następnego dnia. Wynajęliśmy samochód i rozpoczęliśmy wycieczkę. Pogoda się polepszyła, więc mogliśmy się napawać zielonymi widokami zza szyb auta. Teneryfa, podobnie jak Gran Canaria częstuje swoich gości dużą różnorodnością krajobrazów. Miejscami jest zielona i miękka, a miejscami goła, surowa i skalista. Infrastruktura drogowa rozwinęła się dobrze, głównie w okolicy nadmorskich kurortów, tak więc prawie dookoła wyspy biegnie autostrada. Dzięki temu dotarliśmy szybko do pierwszego na liście celu wycieczki. Najbogatszy w różne okazy fauny na świecie park zoologiczno-botaniczny, Loro Park, wypełnił nam cały dzień. Łzy nam leciały ze śmiechu i rozczulenia gdy oglądaliśmy co też potrafią wyczyniać lwy morskie, delfiny, a nawet orki, żeby dostać w nagrodę kawałek pysznej rybki. Zaskakujące było jak człowiek może wypracować porozumienie ze zwierzęciem. Nauczyć lwa morskiego tańczyć tango, grać w piłkę lub robić sztuczne oddychanie pewnie łatwe nie jest.
TAKIE SZTUCZKI
 Delfiny natomiast dawały się wykorzystywać jako środek transportu oraz skakały na akord do niewyobrażalnych wysokości biorąc pod uwagę masę ich ciała.
EKOLOGICZNE NARTY WODNE Z PRZEWODNIKIEM
SKOK (CHYBA STEFCZYKA?)
Nawet takie ogromne zwierzę jak orka (która z resztą urodziła się w tym zoo, a ma dziś już 22 lata) da się ujarzmić i na zawołanie trenera oblać publiczność wodą z basenu, nie mówiąc o figurach wykonywanych w powietrzu niczym Katarina Witt.
ORKA DA SIĘ LUBIĆ
Wszystkie te pokazy były świetnie zaaranżowane, zabawnie, z poczuciem humoru, a niektóre nawet z fabułą. Poza tymi numerami cyrkowymi mieliśmy też okazję spacerując po parku poobserwować zachowanie goryli i szympansów, zobaczyć jakież to sztuczki potrafią robić papugi (np.: jeździć na rowerze i liczyć), zerknąć w oczy białemu tygrysowi, jaguarowi i czarnej panterze (miłe kociaki), policzyć zęby aligatorom, przypatrzeć się brzuchom przepływających nad nami rekinów (niektórzy nawet łapali za ogon!),
POTWORA ZA OGON?
czy też pomachać do zmarzniętych pingwinów, którym w tym ciepłym klimacie stworzono warunki do życia identyczne jak na Antarktydzie.
ZIMA MROZI (KOGO I GDZIE? NAS NIE!)
Wieczorkiem, pełni wrażeń postanowiliśmy uczcić imieniny Darunia (tak, tak, już drugi solenizant podczas pobytu Mam! – jest co świętować) - zjeść pyszną kolacyjkę w restauracji. Wróciliśmy więc do Santa Cruz i rzuciliśmy się na poszukiwanie odpowiedniego lokalu. Cóż, zdziwiliśmy się bardzo kiedy się okazało, że w tak dużym mieście mogą być z tym trudności. Przeszliśmy sporo ulic, uliczek, placyków, zaułków bez skutku. W końcu, już zrezygnowani, znaleźliśmy o dziwo bardzo sympatyczną knajpkę i spałaszowaliśmy przepyszne lokalne dania. W ramach imienin kapitana, kolację stawiały mamy, może to właśnie spowodowało, że tak bardzo nam smakowała.
Na ostatni dzień pobytu mam zostawiliśmy sobie prawdziwą rozkosz: park narodowy Teide. El Teide jest najwyższym szczytem Hiszpanii – 3 718 m.n.p.. Szczyt pokryty śniegiem króluje nad cała wyspą, widać go prawie z każdego jej zakątka.
WSZECHOBECNA TEIDE 3.718 m (WYSOKO!)
Wjazd samochodem rozpoczęliśmy od strony północnej. Wspinaliśmy się krętymi drogami przez lasy sosnowe (sosna kanaryjska, piękna, puszysta, z długimi igłami) tak gęste i soczyste, że aż niewiarygodne, że wyrosły na wulkanicznym podkładzie. W dole temperatura trzymała się na poziomie 22 stopni, jadąc w górę widzieliśmy jak szybko spada. Będąc na wysokości 2000 m było już tylko 4 stopnie. Dojechaliśmy do ostrzeżenia, że dalej należy założyć łańcuchy na koła. Trzeba zaznaczyć, że przez dwa poprzednie dni wyspy Kanaryjskie, ogarnięte niżem, zostały porządnie spłukane ulewami, a na wysokości padał śnieg. Chyba nawet zostało to uznane za wydarzenie na skalę klęski, w telewizji non stop pokazywane były zalane ulice i domy wraz z ich zdesperowanymi mieszkańcami.
Troszkę faktycznie przestraszyliśmy się, jazda samochodem z letnimi oponami po oszronionych, krętych drogach ze stromymi zboczami wydała nam się zbyt ryzykowna. Zdecydowaliśmy zjechać do najbliższego miasteczka i kupić łańcuchy. Oczywiście żadnych łańcuchów nigdzie nie znaleźliśmy, pomyśleliśmy więc żeby wymienić samochód na 4X4. Z uwagi na rozpoczynający się okres świąteczny, kiedy to turyści ściągają szumnie i tłumnie na Kanary, nie było już wolnych samochodów, tak że wymiana też okazała się niemożliwa. Już byliśmy prawie zrezygnowani. Ale być na Teneryfie i nie podjechać pod Teide – toż to grzech! Zadzwoniliśmy o poradę do centrum informacji turystycznej, a tam poinformowano nas, że nie ma problemu z dojazdem pod szczyt. No to jazda! Tym razem od strony południowej. Tutaj było trochę cieplej, temperatura spadała w mniejszym tempie niż poprzednio, krajobrazy były inne – też zielono, ale tak bujnych lasów już nie było, za to było bezchmurnie i przejrzyście, więc mogliśmy podziwiać widoki. Na pewnej wysokości zaczęły się iście boskie krajobrazy, które zapierały nam dech w piersiach. Zatrzymywaliśmy się po drodze i robiliśmy zdjęcia (które i tak nigdy nie oddadzą tego co widziały nasze oczy). Przestrzeń i cud natury.
DECH ZAPIERA
Faktycznie dotarliśmy do końca trasy bez problemu. Byliśmy nad chmurami, niebo nad nami aż przeszywało błękitem. Byliśmy prawie pod szczytem. Jeszcze wyżej, już naprawdę pod sam szczyt można zazwyczaj dojechać kolejką. Niestety tym razem, z powodu śniegu i wiatru kolejka nie działała (ciekawe, że na Grande Motte kolejka chodzi prawie w każdych warunkach, a tu troszkę szronu już jest przeszkodą). No wielka szkoda. Cóż, pozostał nam sklepik z pamiątkami i świadomość, że zrobiliśmy co w naszej mocy, żeby dojechać do celu.
POD TEIDE OD MAŁEGO DO DUŻEGO
Wracając, zjechaliśmy do portu Los Gigantes, malowniczo położonego u stóp wysokich, spadzistych klifów. Okolica przepiękna, chcieliśmy sprawdzić, czy możemy sobie zarezerwować w porcie miejsce i tam popłynąć po wyjeździe mam. Port okazał się raczej niedostępny, miejsca nie było, a i samo wejście do portu było tak niebezpieczne, że i tak nie zdecydowalibyśmy się na podejście do niego. Wracając zachodnim wybrzeżem zaliczyliśmy park, w którym znajduje się najstarsze smocze drzewo (wydzielające ponoć życiodajne soki), które liczy sobie około 3000 lat, ma 17 metrów wysokości i 6 metrów obwodu. Widzieliśmy je tylko z daleka, gdyż uznaliśmy, że nie warto płacić znowu za bilety, żeby tylko okaz zobaczyć z bliska i dotknąć starej kory.
Nadszedł ostatni wieczór z mamami. Postarałam się, żeby ostatnia kolacja została zapamiętana na dłużej. Rozmowy trwały do nocy, zgrywanie zdjęć, pakowanie Mamy zostawiły sobie na rano. Zleciało bardzo szybko, dopiero przyjechały, a już wyjeżdżają! Dobrze nam było razem i żałowaliśmy, że jednak nie zostają z nami na święta. Jak pisał Daru, przepłynęliśmy spory kawałek, a trasy bywały długie – niektóre prawie 60 mil dziennie. Mamy spisały się bardzo dzielnie i mam nadzieję, że wycieczka się podobała. Z pewnością zmęczyły się trochę, bo wytchnienia nie było (oprócz drzemania podczas płynięcia), ale chyba warto było, tyle ciekawych miejsc i rzeczy zobaczyliśmy razem. Ekipa numer 7 wyjeżdża, pa pa!
KOLOROWA EKIPA NR 7
ŻEGNAJ BUBU, DO NASTĘPNEGO RAZU!
Mamy pojechały, zostawiliśmy je na lotnisku przed oddaniem bagażu. Myślami byliśmy z nimi cały czas i wyczekiwaliśmy informacji o przebiegu podróży. Wróciliśmy z lotniska (po drodze byliśmy w porcie Los Christianos w nadziei na miejsce – niespełnionej) i zajęliśmy się praniem. Owszem pralki były, nawet trzy, ale wszystkie tylko z zimną wodą. Jak tu coś wyprać? A szczególnie ręczniki i ścierki. Nosiliśmy wrzącą wodę ze statku i dolewaliśmy do pralek. Efekt i tak był średni. Nie mówiąc o tym, że „pralnia” znajdowała się w starych zardzewiałych barakach, gdzie panował odrażający brud. Wieczorem udaliśmy się na mega zakupy korzystając jeszcze z posiadania samochodu. Zrobiliśmy zaopatrzenie na cały miesiąc, mając już na uwadze Wyspy Zielonego Przylądka, gdzie podobno mogą być z tym kłopoty, no i całą naszą przeprawę przez Atlantyk. Rozmieszczenie tej ilości jedzenia w łódce było istnym koszmarem. Uporaliśmy się z tym dopiero o pierwszej w nocy.
W międzyczasie, dowiedzieliśmy się, że nasze Mamy utknęły w Luton! Lot do Katowic został odwołany, podobno żaden samolot nie startował, ani nie lądował na Śląsku z powodu mgły. Katastrofa!. Oczywiście gorąca linia, próba znalezienia jakiegoś rozwiązania. Nie ukrywam, że bardzo martwiliśmy się jak sobie poradzą i co dalej będzie. Szczęście wielkie, że poznały na lotnisku pewne młode małżeństwo, które zaopiekowało się nimi. Okazało się, że lot (i to do Gdańska!!!) ma być dopiero dziś o 13.00, czyli prawie dwa dni czekania w Londynie. Mamy zostały więc zabrane z lotniska, przenocowane i ugoszczone na czas oczekiwania przez owo młode małżeństwo. Jak dobrze, że spotyka się jeszcze takich wspaniałych ludzi, którzy potrafią bezinteresownie pomóc drugiemu człowiekowi w potrzebie. Bez nich byłoby bardzo nieciekawie, nawet sobie nie wyobrażam. Dziękujemy więc niniejszym jeszcze raz za pomoc! Nie wiem tylko jak możemy się zrewanżować.
Jak na razie ze wszystkich wysp najbardziej podobała mi się Teneryfa. Faktycznie ta piękna, zielona wyspa ma w sobie coś czarującego pod względem krajobrazów (których na Gran Canaria też nie brakuje). Niestety, pod względem infrastruktury portowej jest na ostatnim miejscu. Porty są małe, źle chronione, miejsc brak. Port w Santa Cruz rozczarował mnie bardzo swoją brzydotą i szarością (może kiedyś to się zmieni). Pod tym względem, jak i pod względem organizacji atrakcji dla turystów przoduje zdecydowanie Lanzarote. Tam mariny są duże, nowoczesne i bardzo gościnne. Uważam, że Puerto Calero był najładniejszą mariną, w jakiej byliśmy od początku rejsu.
Przez przypadek dowiedzieliśmy się jednak, że został otwarty nowy port na południu Teneryfy. Nie wiedzieliśmy o nim, ponieważ nie ma go na mapach, ani w naszych podręcznikach. Zdobyliśmy numer telefonu, zarezerwowaliśmy miejsce i z ulgą opuściliśmy Santa Cruz.
SANTA CRUZ DE TENERIFE – Z DALEKA ŁADNIE
Po drodze spotkaliśmy całkiem spore stadko delfinów, które chętnie się z nami bawiły skacząc na zmianę przed dziobem. Jaka szkoda, że nie udało się nadziać na nie jak jeszcze Mamy z nami płynęły. Takie spotkania są zawsze bardzo wzruszające.
Marina San Miguel, do której dotarliśmy, okazała się spokojna i intymna. Dookoła wiele budów nowych rezydencji letniskowych, pola golfowe i skałki, które na południu Teneryfy przeważają w krajobrazie. Złapaliśmy szybko wyjątkowej jakości połączenie internetowe, w związku z czym dużą część wieczoru spędziliśmy na rozmowach przez skype. Bardzo miło rozmawiało się z Czarkiem (akurat miał urodziny) i z Ewą, którzy mają kamerkę, więc mogliśmy ich widzieć on-line. Chyba jednak pomyślimy o zakupie takiej kamerki, widząc jak to przyjemnie jest sobie internetowo pomachać. Części osób złożyliśmy już życzenia świąteczne, nie wiedząc, czy w następnych miejscach też będziemy mieć dostęp do internetu. Bartek rozmawiał z tatą i dowiedział się o swoich pierwszych wynikach z testów. Jak na razie piątki dominują. Oby tak dalej!!!
W porcie stał polski jacht z Gdańska. Jednego załoganta poznaliśmy w pralni (z której po odradzeniu nie skorzystaliśmy). Spotkaliśmy się ponownie już w komplecie wieczorkiem u nas na pokładzie. Gadu gadu o przygodach, piciu piciu winko z serami i tak wieczór bardzo przyjemnie dobiegł końca.
Dziś dopłynęliśmy na wyspę La Gomera, do portu San Sebastian. Przepłynięcie odbyło się spokojnie, mimo długiej fali, która szła w przeciwną stronę niż my. Miło tu i cicho, w oddali migoce miasteczko. W ciszy i spokoju kończę pisać pamiętnik, a Bartek z Darem poszli do baru oglądać mecz piłki nożnej. Mamy są już w Gdańsku, pewnie tę nockę spędzą w pociągu (oby było miejsce!) i zmęczone dotrą na miejsce już w samą wigilię. Coś trudno się od nas wraca, jak napisała Ela: jakieś fatum chyba. Grunt, że wszystko skończyło się (prawie) dobrze i że święta spędzą według planu, a nie gdzieś na lotnisku. Mamulki, gratulujemy wytrzymałości i pogody ducha, mamy nadzieję, że to Was nie zniechęci, żeby jeszcze kiedyś nas odwiedzić.
Jutro Wigilia. Oczywiście mamy już choinkę – przygotowałam ją wczoraj podczas płynięcia. Jest to choinka pozioma, utworzona z gałęzi kanaryjskiej sosny, które ukradkiem zerwaliśmy z drzewa podczas naszej wyprawy na Teide. Dekoracje też są, czyli jest na łajbie świąteczny nastrój.
POZIOMA CHOINKA (A GDZIE PREZENTY???)
Jutrzejszy dzień przeznaczamy na pichcenie: barszczyk czerwony z uszkami, pierogi ruskie, rybka, nóżki w galarecie na pierwszy dzień świąt. Tak, tak, tradycji musi stać się zadość. Mamy nadzieję, że i tutaj uda się znaleźć łącze internetowe, żeby w ten szczególny wieczór móc połączyć się z tymi, których jeszcze nie uściskaliśmy świątecznie.

CAŁEJ NASZEJ RODZINIE, WSZYSTKIM PRZYJACIOŁOM I ZNAJOMYM SKLADAMY GORĄCE ŻYCZENIA ŚWIĄTECZNE, ŻYCZYMY ZDROWIA, MIŁOŚCI, RADOŚCI I SPEŁNIENIA WSZELKICH MARZEŃ. RADUJMY SIĘ Z TEGO, CO NAM ŻYCIE NIESIE!!
A W NOWYM 2008 ROKU WIELU PODRÓŻY (JAKAŚ ALUZJA?). BUŹKA WIELKA.

piątek, 28 grudnia
Ale ten czas leci. Mamy pojechały i jest już po świętach. Przed nami za trzy dni Sylwester i nowy rok 2008. Zawsze na początku śmiesznie wygląda zmiana roku w dacie, a potem człowiek się przyzwyczaja.
Pobyt mam był niezwykle udany. Dopisała nam pogoda i dobre humory, zwiedziliśmy też sporo, więc czas mijał niezwykle szybko. Do zobaczenia może na drugiej półkuli.
My sterczymy na La Gomerze już od pięciu dni i nie jest to wcale za dużo. Zostaniemy tu do drugiego stycznia, a potem dalej na południe, na wyspy Capo Verde via El Hierro, ostatnią wyspę Wysp Kanaryjskich.
SAN SEBASTIAN DE LA GOMERA I BUBU DRUGA Z LEWEJ
Czas upływa nam miło, głównie na pieszych wycieczkach górskich, w które La Gomera jest bardziej niż bogata, ale o tym później. Z wolna zaczyna być to nasza ulubiona wyspa.
Małe podsumowanie: poznaliśmy i zwiedziliśmy wzdłuż i wszerz pięć z siedmiu wysp archipelagu. La Hierro jest jeszcze przed nami, La Palma nie po drodze więc jej nie zobaczymy.  Oto nasz ranking:
  1. La Gomera – najbardziej różnorodna, od dzikich gołych gór po wilgotną dżunglę. Jeszcze dzika i wolna od hotelowej zabudowy, a nawet jeśli taka istnieje to jest niska i usytuowana wśród bananowych gajów. Najlepiej też jest przystosowana do turystyki pieszej z niezliczoną ilością szlaków turystycznych, których przejście może zająć miesiące, a widoki z nich są niepowtarzalne. Niewielu tu różowych turystów, pieszych natomiast sporo, ale to już inna rasa. Jest piękna. Odradzamy ją dla ludzi z chorobą lokomocyjną i lękiem wysokości. Serpentyny i serpentyny wszędzie, raz udało mi się osiągnąć 80 km/h na jedynym prostym odcinku.
  2. Teneryfa – największa i zabudowana, ale ma Teide i park wokół niej będący cudem świata. Ma najgorsze porty. Jest na niej Loro Park będący niezaprzeczalnie atrakcją.
  3. Gran Canaria – szokuje różnorodnością i widokami. Niebywale zabudowana hotelami w swojej południowo-wschodniej części, jest jednak dzika i przepiękna wewnątrz. Warto odjechać od plaż i tam pozostać.
  4. Lanzarote – dzięki Cezarowi Manrique, który wydobył jej atrakcje, warto ją odwiedzić i zobaczyć wulkany i inne dziwy wulkanicznej natury wyspy. Najlepsze porty na archipelagu oraz miła i przyjazna atmosfera z porcjami w restauracjach nie do przejedzenia.
  5. Fuerteventura – do pominięcia, zaletą są wprawdzie piękne piaskowe plaże jedyne takie na archipelagu, ale są tam głównie hotele z dyskotekami. Ale gdzie tego nie ma? Jest mało różnorodna i monotonna.
Wspólną cechą wysp są wspaniale utrzymane drogi z miejscami na zatrzymanie się i podziwianie najładniejszych miejsc. Są też miejsca piknikowe na których można to i owo zgrilować. Ceny są przystępne nawet na polską kieszeń, ludzie mili i otwarci na turystykę, z której żyją.
AGULO Z TENERYFĄ I BIAŁĄ TEIDE W TLE
Święta nasze minęły szybciutko jak to zwykle bywa. W wigilijny dzień głównie pichciliśmy świąteczne potrawy. Barszcz z uszkami wyszedł rewelacyjny, chyba najlepszy jaki jadłem w życiu, a to dzięki wywarowi z pot-au-feu, który jeszcze jedliśmy z mamami. Okazało się, że można kupić gotowane buraki, które starte i odciśnięte dały z jednej strony sok do zupy, a z drugiej ćwikłę w której chrzan częściowo zastąpiony został wasabi.
PIEROGI BUTELKĄ?
Bartek przekonał się do pierogów ruskich. Jak sobie pościelisz …. No właśnie, ja robiłem ciasto i kleiłem je z Bartkiem, a Beatka zrobiła pod moim nadzorem farsz godny wyczynom mojej babci. Były odlotowe, okraszone cebulką i śmietaną (zrobioną ze słodkiej śmietany roztartej białym serem co dało śmietanę jak należy). Z braku karpia kupiono (!) doradę, którą upieczono oraz łososia wędzonego do wódeczki.
Zrobiono też nóżki w galarecie. Kupiliśmy golonko, wołowinę, nie było jednak w sklepie nóżek świńskich, były za to inne, jakieś wychudzone i długie. Nóżki jak nóżki, chodzi przecież o naturalną żelatynę. No i poszły te nóżki w pierwszy dzień świąt… częściowo do wody, a częściowo do śmietnika. Wychudzone nóżki okazały się kopytami starego capa stojącego całe życie w gnojówce, tak że nasza galareta przeszła niebywałym smrodem i nie nadawała się do jedzenia.
Do stołu zasiedliśmy o 22.00 czasu polskiego po wcześniejszych rozmowach rodzinnych przez skypa.
ŚWIĘTA, ŚWIĘTA I JUŻ PO
Smakowało nam niebywale i było bardzo miło do czasu prezentów. Potem to już pozostał tylko ból brzucha ze… śmiechu. Otóż San Sebastian jest małą przeuroczą  miejscowością z ograniczoną ilością sklepów więc umówiliśmy się, że udamy się do miasta osobno w celu zakupienia prezentów. O dziwo nie spotkaliśmy się w mieście i po powrocie skrzętnie ukrywając zakupy popakowaliśmy je w eleganckie paczuszki.
Po rybie, a przed pierogami zaczęliśmy otwierać prezenty. Jakież było nasze zdziwienie gdy okazywało się, że prezent po prezencie jest taki sam. Śmiechu było co niemiara, kiedy Bartek otwierał drugą paczkę z nasionami aloe vera, potem Beata dwie paczki z nasionami drzewa smoczego, a Bartek dwie z ołówkiem automatycznym i wkładami w każdej, ja po chwili znalazłem kalendarz na zapisywanie wydatków, prawie taki sam jaki otrzymała chwilę wcześniej Beata. Uśmialiśmy się do łez.
W pierwszy dzień świąt z kwaśnymi minami (po wyrzuceniu nóżek w galarecie) udaliśmy się na pieszą wycieczkę do parku narodowego Garajonay. Zadziwiające miejsce, jadąc od San Sebastian pięliśmy się wyżej i wyżej przez słabo porośnięte skaliste góry aż dotarliśmy do prawdziwej, wilgotnej dżungli. Park ten znajduje się na płaskowyżu o wysokości od 800 do 1300 metrów i dzięki ukształtowaniu terenu jest często spowity chmurami i mgłami, które skraplając się dają wystarczająca wilgotność aby utrzymać w tym przecież gorącym klimacie gęsty i żywy las. Jest on podobno pozostałością lasów, które porastały basen morza Śródziemnego przed milionami lat i tylko na Gomerze z powodu odcięcia przez ocean i wysokości na której się znajduje pozostał.
Wycieczka była ciekawa do tego stopnia, że w pewnym momencie na drodze przed sobą mieliśmy polski jesienny pejzaż z kasztanami bez liści, a za plecami tropikalną wilgotną dżunglę. Kasztany były jadalne więc je pozbieraliśmy i spałaszowaliśmy na łódce po uprzednim upieczeniu na patelni z solą.
W JEDNĄ STRONĘ - JAK U NAS
Z
ZWROT NA PIĘCIE – I JEST TAK - AŻ NIEMOŻLIWE!
Jedynym mankamentem parku jest brak zwierząt z wyjątkiem ptaków i jaszczurek oraz widoków na okolicę, bo jest tak gęsto zarośnięty.
Drugiego dnia świąt zmieniliśmy optykę i pojechaliśmy w góry mniej porośnięte aby napawać się widokami. Dzikość, cisza i piękno, tak można w skrócie scharakteryzować naszą wycieczkę. Jedynym jej czarnym punktem był Bartek, który odciski lubi mieć tylko na rękach od PSP i na pupie od oglądania sportu w TV. Będzie z niego dobry piwny kibic jak już polubi piwo.
CUDA
Byliśmy coraz bardziej rozkochani w wyspie, którą doradzamy naszym góralom z Poznania, z którymi tu i ówdzie już byliśmy i wiemy, że dla nich to by był raj na ziemi na dodatek świetnie zorganizowany i tani. Można ją obejść na piechotę bez wynajmu samochodu.
Postanowiliśmy więc przedłużyć pobyt i zostać tu do nowego roku zwłaszcza, że szykuje się publiczna bibka sylwestrowa z tańcami na ulicy i muzyką. Poza tym jest tu nam tak dobrze!
Przedłużyliśmy wynajem samochodu i wczoraj pojechaliśmy do przepięknego według przewodników wąwozu Valle Gran Rey, na końcu którego leżą jedyne ośrodki wczasowe wyspy. No i nie zawiedliśmy się, miasteczka zadbane, w proporcjach jak należy, położone wśród bananowców. W południe zjedliśmy tapas z winkiem i poszliśmy w góry. Trochę było późno więc nie zrealizowaliśmy celu wycieczki, ale i tak nogi zeszliśmy i dotarliśmy do boskich widoków. Tym razem Bartek marudził mniej, choć podejście było strome i długie z różnicą wysokości 600 metrów.
JUŻ W DÓŁ - UFF
Patrząc na ten wyspowy świat z góry szokuje wykorzystanie każdego skrawka ziemi pod uprawę, co więcej, nawet wysoko w górach budowało się murki aby stworzyć poziomy kawałek i posadzić tam pomidory, ziemniaki, bananowce czy drzewa pomarańczowe. Klimat sprzyja zbiorom, ale wkład pracy jest niesamowity. Polski ogrodnik ma jabłka, gruszki i śliwki, a tutejszy banany, pomarańcze i cytryny. Na targu mieliśmy kłopot z rozpoznaniem połowy warzyw. Wstyd!
VALLEY GRAN REY – SERPENTYNY I POLEDKA
Niedziela, 30 grudnia 2007
Sobota upłynęła na nic nie robieniu. Odpoczywaliśmy po trzech dniach forsowania ciała. Relatywnie rano skorzystaliśmy z posiadania samochodu i pojechaliśmy uzupełnić zapasy oraz kupić nowe cumy (140 euro) bo stare po 6 miesiącach są do wyrzucenia.
Posiedzieliśmy też przy piwku na słoneczku na głównym placyku miasta zadowoleni z miejsca i słońca, a po późnym śniadaniu wylądowaliśmy w łóżku na sjeście.
Do późna w nocy graliśmy w Trivial Pursuit (ale pisownia), świetną grę towarzyską (radzimy zakupić) przy której było dużo śmiechu i inteligentnej zabawy.
Dziś od rana mamy postanowienie poprawy i działania na jachcie. Wymiana oleju i filtrów w silnikach, zmiana nitów przy bomie, klejenie aneksu no i ogólny przegląd łódki przed przeskokiem.
Zgadzam się z Daruniem w pełni co do oceny i rankingu wysp kanaryjskich, zresztą ustalaliśmy to w pełnym porozumieniu.
Jutro rozpocznie się ostatni dzień roku 2007. Postanowiłam więc zrobić kompletne podsumowanie naszej podróży od jej początku, czyli od 13 lipca 2007 (pierwszych dziesięciu dni spędzonych w Ajaccio nie liczę, bo były to tylko przygotowania przed wielką przygodą).
A więc tak:
1) Porty.
Odwiedziliśmy 33 porty. W niektórych staliśmy tylko jedną noc, w niektórych dłużej, a były to w chronologicznej kolejności:
Ajaccio - Korsyka,
Stintino, Castelsardo, Olbia, La Caletta – Sardynia,
Marettimo – wyspy Egady,
Marsala, Trapani, Cefalu – Sycylia,
Reggio di Calabria, Crotone – Włochy,
Paleiokastritsa (Korfu), Poros (Kefalonia), Killini, Vonitsa – Grecja kontynentalna,
Syrakuzy – Sycylia,
La Valetta – Malta,
Mazara del Valo – Sycylia,
Porto Colom – Majorka
Torrevieja, Kartagena, Garrucha, Benalmadena, Ceuta – Hiszpania
La Sociedad (La Graciosa), Rubicon, Puerto Calero – Lanzarote
Puerto Castillo, Morro Jable – Fuerteventura,
Las Palmas – Gran Canaria
Santa Cruz se Tenerife, San Miguel – Teneryfa
San Sebastian de la GomeraLa Gomera, gdzie miło spędzamy czas od tygodnia i gdzie zamierzamy przywitać Nowy Rok
2) Kotwicowiska.
Kotwicę rzucaliśmy wiele razy, Bartek stał się specjalistą od tej czynności. Czasami zostawała ona zaczepiona w tym samym miejscu tylko jedną noc, czasami wiele nocy (jak na przykład przy Minorce), zdarzało się też wypływać z kotwicowiska i wracać w to samo miejsce – i to wielokrotnie (patrz: Gozo). W sumie zaliczyliśmy 45 miejsc, gdzie Bubu wisiała na wodzie, a do lądu można się było dostać tylko aneksem.
3) Załogi:
I.          Ela i Wojtek Lisowscy – od 20 do 22 lipca, zrobiliśmy razem 17 mil
II.         Iwonka Bilewska i Grześ Stolarczyk – od 22 lipca do 7 sierpnia, 327 mil (w tym pierwsze przepłynięcie nocne – z Sardynii na Sycylię)
III.        Agnieszka i Irek Chwastek – od 14 do 28 sierpnia, 344 mile (i wspólne przejście przez cieśninę Messyńską)
IV.        Ula i Andrzej Niemirscy oraz Andrzej Gnyp – od 10 do 22 października, 153 mile (w tym nocny przeskok z Gozo na Sycylię)
V.         Jarek Piotrowski – od 18 listopada do 2 grudnia, 726 mil (najdłuższy przeskok z Gibraltaru na Wyspy Kanaryjskie)
VI.                                                              B  eata i Jarek Piotrowscy – od 2 do 10 grudnia, 27 mil
VII.       Maryla Mikołajska i Fredzia Żurada, czyli nasze mamy – od 10 do 21 grudnia, 180 mil (zaliczyliśmy wspólnie 4 wyspy archipelagu)
Czyli w sumie odwiedziło nas 13 osób, nie licząc krótkich odwiedzin Patrizii i Renato.
4) Uzupełnianie zapasów.
Tankowaliśmy do pełna paliwo (200 litrów) 10 razy
Zbiorniki na wodę (600 litrów) uzupełnialiśmy 17 razy
Butlę gazową wymienialiśmy 5 razy
5) Zwiedzanie.
11 razy wynajęliśmy samochód w celu zwiedzania okolicy:
I.          Sardynia: w porcie La Caletta, zwiedziliśmy okoliczne miasteczka, w tym La Posada,
II.                     Sycylia: w Trapani, zwiedziliśmy całą północną Sycylię, w tym Etnę
III.                    Korfu – zrobiliśmy objazd całej wyspy i zwiedziliśmy stolicę, czyli Korfu
IV.                   Killini, Grecja – zwiedziliśmy miejsce pierwszych igrzysk olimpijskich, czyli Olimpię
V.         Mazara del Valo, zwiedziliśmy Palermo, Erice oraz wykorzystaliśmy samochód do zakupu odsalarki w Marsali
VI.        Benalmadena, Hiszpania. Tym razem na dłużej, zwiedziliśmy Grenadę, Madryt, Kordobę, Sewillę i Malagę. Spaliśmy 4 noce w hotelach.
VII.           Lanzarote – objazd wyspy i cudów Manrique + Park Narodowy Timanfaya
VIII.          Fuerteventura – objazd wyspy
IX.             Gran Canaria – objazd wyspy po górach i dolinach
X.         Teneryfa – wycieczka do Loro Parque i Parku Narodowego Teide
XI.        La Gomera – dojazd do wycieczek pieszych po górach i w Parku Narodowym Garajonay
Jeden raz wynajęliśmy skuter: w Syrakuzach. Samochód jest jednak wygodniejszym środkiem transportu dla trzech osób.
Nasza podróż trwa już 171 dni, niebawem minie pół roku.
W sumie zrobiliśmy na Bubu 3 677 mil morskich (czyli 6 810 km), w tym 1 774 mile wraz z gośćmi.
Silniki pracowały przez 372 godziny.
Wydaliśmy 19 320 Euro (nie licząc dodatkowych dużych wydatków jak odsalarka, czy też bilety lotnicze), czyli przekroczyliśmy nasz zakładany budżet o 2 220 Euro, co zamierzamy nadrobić płynąc trzy tygodnie przez Atlantyk bez możliwości wydania centa.
TRASA OD 13 LIPCA DO 31 GRUDNIA 2007

Komentarze