GRUDZIEŃ 2008 - Gwadelupa




Życzymy wszystkim ukochanym czytelnikom, wielu podróży i spełnienia marzeń, które zawsze z podróżami się wiążą. Widać to w ilości odwiedzin naszego blogu. Życzymy również wesołych świąt wielu nieznajomym, którzy poświęcają czas i zaglądają do naszego życia oraz znajomym, którzy czytają, ale się do tego nie przyznają.
Odchodzący rok był dla nas łaskawy, przepłynęliśmy Atlantyk, urodziliśmy zdrową i wesołą Moanę, która złagodziła żal za ukochaną Ubu.
Oby nadchodzący 2009 był dla nas wszystkich lepszy, ale gorszy od następnego 2010 (taki frazes).
Życzymy też wielu prezentów, tak wielu jak dostała Moana w paczce od polskiego gwiazdora z Sosnowca (Kiepura?)

Środa, 3 grudnia 2008
Mam jakiegoś pecha.
Nie wiem o co Daruniowi chodziło z tym pechem, widać nie skończył myśli i poszedł na sjestę. Przejmuję więc „pióro”. Miałam ochotę już wczoraj się za to zabrać, ale wydarzył się cud. Daru nie był przyssany do komputera! Ale fajowsko, mogliśmy więc zagrać w opuszczone od dłuższego czasu Scrabble. Oczywiście porażka Darunia była straszna, no nie wiem, komu się w końcu mózg zlasował. Ja się mogłam należycie skupić, bo Moana słodko spała przez całe popołudnie. Ale fakt jest faktem, że mózg jest jak mięsień, nieużywany zanika. Trzeba więc regularnie dbać o to, żeby jego szczątki jednak pozostały. Ja mam o tyle lepiej, że nie zabijam resztek moich szarych komórek alkoholem. Tak więc wyszło, że już prawie tydzień niczego nie pisaliśmy, strasznie jesteśmy tutaj zajęci.
Urodzinowy dzień Darunia minął szybko i już by nikt o nim nie pamiętał gdyby nie fakt, że prezent (2 bilety na koncert Al Jarreau) poskutkuje dopiero 19 grudnia, czyli tym razem w dzień imienin Pana Dariusza. Szkoda jedynie, że nie pójdziemy razem na ten koncert, Moanka jest za mała, żeby ją komuś zostawić na cały wieczór, poza tym nawet jeśli bym ją zostawiła, to cały czas bym myślami była przy niej i pewnie nerwy nie pozwoliłyby mi skorzystać z koncertu w pełni. Tak więc skorzysta z tego Jean-Pierre, który ma akurat wtedy wolny wieczór, i potowarzyszy mojemu miłemu na stadionie w Baie Mahault.
Cóż, pierwszy okres macierzyństwa jest pełen wyrzeczeń, trzeba spędzać wszystkie (prawie) chwile z dzieckiem, szczególnie, że karmię wyłącznie piersią i nie umiem odciągać mleka. Nie mogłam więc popłynąć razem z Darem i resztą towarzystwa ponurkować. Mamy tutaj w marinie kilka klubów nurkowych, w tym jeden, najbliższy, którego bardzo miły właściciel zawsze nam mówi dzień dobry i pyta się o zdrówko. Daru wraz z JP postanowili udać się pewnego dnia z tymże panem i zobaczyć co kryją okoliczne rafy Saint Francois. Wypadło na zeszły poniedziałek. O 10.30 towarzystwo, które powiększyło się o Myriam, koleżankę przybywającą właśnie na wakacjach u JP i Joel’a ze statku obok, odpłynęło w piankach i z gotowymi butlami na hydroeksplorację. Nie było ich aż do 13.00, długo jak na zwykłą „przechadzkę”. Okazało się, że popłynęły z nimi dwie młode dziewczyny, które robiły tzw. „chrzest” i najpierw pływali oni, a dopiero potem one, co wydłużyło czas wycieczki prawie o godzinę. Po powrocie nie widziałam jakiegoś wielkiego zachwytu ani egzaltacji w związku z tym, co zobaczono pod wodą. Nic nowego, wszystko to co już znamy, żadnego drapieżnika też nie było. Ale za to kolejne doświadczenie nurkowe. Daru nalega, żebyśmy skończyli pierwszy stopień PADI. Ale będziemy musieli robić to osobno w związku z sytuacją opisaną powyżej. Na razie podjęłam decyzję, że też skoczę na wycieczkę z miłym panem w najbliższym czasie. Być może uda się w piątek rano razem z JP, a Daru zostanie z małą (po raz pierwszy na tak długo).
DARU
Poza tym niewiele się działo. Byliśmy ponownie na plaży nudystów. Tym razem nie dało się za bardzo popływać w masce i w płetwach z uwagi na duże fale i bardzo silny prąd. Po raz pierwszy naprawdę nie potrafiłam walczyć z nim i nie udawało mi się w ogóle posuwać do przodu, a jeśli już się kawałeczek udało, natychmiast zostawałam zniesiona do punktu wyjścia. Fajnie było, choć niezbyt to bezpieczne, szczególnie przy bardzo płytkich skałach koralowych, można się nieźle poobijać. Widać jednak, że miejsce jest genialne do pływania: idealna głębokość, porozrzucane tu i ówdzie głazy obrośnięte koralem i będące oazami  życia setek ryb. Nawet ostatnio, pomimo fal mącących wodę, widać było bardzo duży asortyment pływających przyjaciół o różnych kolorach i kształtach. Musimy powtórzyć pływanie przy lepszej pogodzie.
W sobotę pojechaliśmy wraz z Michele i Andre, właścicielami stojącego nieopodal nas Lagoon 410, do Valerie i Alain na kolację. Był pyszny udziec jagnięcy, zamówiony wcześniej przez Valerie i dowieziony na stół w ostatnim momencie. Wszyscy się delektowali, oprócz mnie, jako że Moana wyjątkowo nie chciała usnąć. Zasiadłam do zimnego już dania dopiero jak Daru zmienił mnie przy usypianiu. Pech jakiś, z reguły nie ma najmniejszego problemu. Może miała za dużo rozbudzających bodźców.
U VALERIE I ALAINA
Cały wieczór trwały rozmowy na temat odwiedzonych miejsc i ich specyfiki, o niebezpiecznych zakątkach, o pięknie wysp i kotwicowisk, o praktycznych rozwiązaniach na łódce. No cóż, wszyscy mamy ten sam krąg zainteresowań. Michele i Daniel wrócili właśnie niedawno z wysp Wenezuelskich. Dopłynęli aż do Los Roques. Podobno cudnie i tam i wszędzie po drodze. Trzeba chyba wyspy te ująć w naszym planie po powrocie z Polski. Daru kupił dzisiaj nowy numer Multicoques Magazine, w którym jest artykuł właśnie o tych wyspach, równie zachęcający. Kolejny znak, że należy je zaliczyć.
Do domu wróciliśmy dopiero o północy, tak jak po urodzinach Dara. Troszkę to za późno, mała ma wtedy już bardzo czuły sen i budzi się z płaczem, do czego nigdy nie dochodzi jeśli jesteśmy normalnie w domu lub gdy wracamy o bardziej przyzwoitej porze.
W poniedziałek wieczorem z kolei na kolacji stawili się u nas JP wraz ze swoimi gośćmi. Ponowiliśmy cotes de boeuf z grilla. W naszym rankingu tego mięsiwa te dwa wielkie (każdy po 1kg) kawałki zajęły drugą pozycję od góry.
Tak więc kontakty międzyludzkie są częste i gęste. Udaje nam się jednak raz na jakiś czas spędzić wieczór w spokoju i samotności. Uff. Wtedy jest i czas na filmy. Asiu, znaleźliśmy w końcu „Green mile”. Okazało się, że mamy ten film w naszych własnych zasobach. Film niezwykle głęboki, momentami wstrząsający  i chwytający za serce, zakończony łezką w oku. Faktycznie warty polecenia.
Codziennym stałym punktem programu jest spacer. Na szczęście odkryliśmy ostatnio dobre miejsce do spokojnego spacerowania. Część pola golfowego, zlokalizowana po drugiej stronie głównej drogi, jest jeszcze nie do końca zagospodarowana i przygotowania do grania. Znaleźliśmy wejście na ten teren, więc teraz z zadowoleniem kluczymy po asfaltowych ścieżkach pola golfowego, w zieleni, ciszy i pięknym zapachu natury. Dość rur wydechowych zlokalizowanych akurat na wysokości nosa Moany.
TU W GOLFA JESZCZE SIĘ NIE GRA. NA SZCZĘŚCIE!
Wracając do tego, co pisałam wcześniej, że małe dziecko to kupa wyrzeczeń, należy nadmienić, że wyrzeczenia te są w wielokrotnie wynagradzane. Uśmiechami, gaworzeniem, pierwszymi zabawami. Cudownie jest obserwować zmiany, jakie z dnia na dzień zachodzą w rozwoju i zachowaniu naszej kruszynki. A do tego jest dzieckiem naprawdę niewiele dającym w kość. Jesteśmy coraz bardziej nią zachwyceni. A uwagi i obserwacje dotyczące niemowląt mogę porównywać z moimi koleżankami, o których pisałam wcześniej, które też zostały niedawno mamami. Miło tak wymieniać się spostrzeżeniami. Tylko Ciebie, Małgosiu C. coś nie mogę złapać na skypie.
Ciągle i nieustająco nie mogę się nadziwić jakim to cudem komunikacji internetowej jest Skype. Tak mi z tym dobrze, że mogę usłyszeć i zobaczyć moich bliskich kiedy chcę. Zobaczyć jak rośnie mój Bartolo (a szczególnie jak rosną mu włosy!). Ojej, bardzo mi tego mojego synka brak. Już nawet śni mi się po nocach. Raz jako małe dziecko, potem jako dorosły mężczyzna. Pamiętam jak we śnie mierzyliśmy nasze dłonie, jego była taka duża i męska. I miał gruby głos. No cóż, tak pewnie niebawem będzie. Bardzo mnie cieszy, że jest takim mądrym i rozsądnym chłopcem, wie co w życiu ważne, stawia na naukę i dobre wyniki, można na nim polegać. Miło mi na myśl, że udało mi się dać mu dobrą bazę z pomocą wszystkich tych, którzy w tworzeniu tej bazy uczestniczyli. Ufam, że będzie to dalej owocowało i że okres dojrzewania nie bardzo da się we znaki.
Codziennie rano myślę sobie po przebudzeniu o tym,  co robiliśmy dokładnie rok temu i próbuję to ustalić nie sprawdzając ani w pamiętniku, ani w dzienniku pokładowym, tak żeby poćwiczyć umysł. Rok temu więc byliśmy na wyspach kanaryjskich. Byliśmy na wyspie Lanzarote w marinie Rubicon wraz z Jarkiem i „Beatkom”. Mieliśmy za sobą pierwszy długi, bo 5-cio dniowy skok przez ocean. A za tydzień miały przyjechać do nas nasze mamy. Gdzie będziemy za rok? Może właśnie na wyspach los Roques, kto wie.
Daruń właśnie przyniósł mi na talerzu pyszne, żółte, cieknące, dojrzałe mango. Rozkosz. A rano raczyliśmy się zakupionymi wczoraj na co wtorkowym wieczornym targu carambole. Orzeźwiający owoc o przekroju w kształcie gwiazdki. Smak, jak stwierdziliśmy zgodnie z Darem, przypomina agrest, troszkę może bardziej zabarwiony egzotycznie. W telewizji cały czas nagabują, że dla naszego zdrowia powinniśmy jeść przynajmniej 5 owoców lub/i  warzyw dziennie. No to jemy.
KARAMBOL? (CARAMBOLE, PO ANGIELSKU STARFRUIT)
Zaraz znowu spacerek, a wieczorem kolacja w restauracji z sąsiadami z Jade IV, którzy jutro wypływają do mariny w Le Gosier. Będą wyjmować łódkę i czyścić ją od spodu (carenage), żeby była gotowa do sprzedaży. Dziś była kontynuacja cudu, Daru znowu nie jest przyklejony do komputera, w zasadzie prawie w ogóle go od rana nie używał. Idzie nowe?
środa, 10 grudnia
Z tym pechem to miało być zupełnie coś innego niż to co napiszę. Wrócę do tamtego tematu później, ale najpierw wyjaśnię co było przyczyną naszego milczenia (blog, skype, maile).
Otóż w poprzednią sobotę napisałem kilka stron o tamtym pechu, załączyłem zdjęcia Beatki z nurkowania, no i przede wszystkim wgrałem od JP około 20 giga muzyki różnej na mp3 na twardy dysk i 50 giga filmów na dysk rezerwowy 500 giga. W niedzielę od rana postanowiłem zrobić kopię wszystkiego co jest na twardym dysku komputera, ale najpierw postanowiłem rozwiązać problem programu nawigacyjnego, który u nikogo z sąsiadów nie analizuje sygnału z GPS-u, choć sam sygnał program widzi. U mnie było podobnie, mapy całego świata są, sygnał też jest, ale mimo różnorakich zmian konfiguracji pozycja łódki nie pojawiała się na mapie. Jak u wszystkich. Anim głupszy, anim mądrzejszy (anim to mój skrót a la język amerykański: ani jestem, czyli powinno być ani’m, hehe.)
Jako bystrzak zacząłem czytać instrukcję. Z instrukcjami to jak z kobietami, niby człowiek wszystko rozumie, ale zrozumieć się nie da. Zaciekawił mnie jednak ten sygnał, którego dane przesuwały się na ekranie jak literki i cyferki na Matrixie. Zatrzymałem taką dziwną stronę, zacząłem czytać dziwny tekst przylatujący z niebios, a czułem się wtedy jakbym nawiązał kontakt z UFO. A wyglądało to tak:
CZARNA MAGIA
Analizując dane szybko zauważyłem, że w wielu miejscach powtarza się nasza pozycja, to jest szerokość i długość geograficzna, którą jako żeglarz oczywiście znałem. Jednakże przed pozycją literki GGA nie odpowiadały nakazanym przez program ustawieniom GPS-u i literkom DLL. Odnalazłem w programie miejsce gdzie można to zmienić i… cud! Ludzie! Łódka pojawiła się na mapie i jej pozycja z dokładnością do 5 metrów. Cuda!
Oczywiście mało kogo obchodzi mój wywód, piszę tak dla siebie aby podreperować moje ego pamiętając co stało się później.
Otóż Beatka zaproponowała Scrabble, odłożyłem więc na później kopiowanie danych i zasiedliśmy do gry.
Po chwili zaczęło padać, zwinąłem więc cały majdan komputerowy i położyłem go wewnątrz. Po jakimś czasie komputer nagle zaczął wyć i pojawił się niebieski ekran z tekstem mówiącym o tym jak komputer bardzo źle widzi naszą wspólną przyszłość. Pomyślałem o jakimś wirusie w programie nawigacyjnym wziętym od sąsiadów, szybko jednak przyszło zrozumienie i załamanie. Otóż jakiś kretyn wymyślił, że dobrze by było aby podstawką podłączonego do USB zewnętrznego GPS-u był magnes. Że niby łódki są metalowe? A może pulpit w samochodzie? Aha, można taki GPS przyczepić na lodówkę!
W pędzie chowania komputera przed deszczem, przez nieuwagę, położyłem GPS (czytaj magnes) dokładnie w miejscu gdzie w komputerze jest twardy dysk!  Po wyjęciu tego ostatniego z komputera okazało się, że sam jest magnesem przyciągającym metalowe elementy i jest do wyrzucenia. Załamka. Mój tekst, wszystkie poprawione i poukładane zdjęcia, ostatnie dokumenty, filmy, wszystko szlag trafił. A komputer leżał z przypiętym dużym dyskiem do przeniesienia danych. Jak pech to pech.               
Straciliśmy więc dane, twardy dysk no i Internet, który powiązany był z numerem ID tego komputera. Oczywiście jak to jest zawsze – była niedziela i wszystko zamknięte.
W poniedziałek przerzuciłem wszystkie dane z dysku przenośnego na duży, mały sformatowałem i po umieszczeniu go w komputerze zacząłem wielogodzinną zabawę z wgrywaniem od nowa Windows, sterowników, antywirusa, Office. Zmieniono też w serwisie numer identyfikacyjny komputera i mamy już Internet, ale na razie korzystanie z niego jest ryzykowne ponieważ antywirus ma kłopoty z uaktualnieniem bazy swoich danych, które zajmują wiele setek megaoktetów. Trzeba czekać, co też czynię pisząc ten mało ciekawy tekst.
Wrócę więc do pecha z początku miesiąca. Chodziło o to, że wszyscy z Beatką na czele mi mówią, że nie wiem co to znaczy mieć dziecko. Pech jakiś, właśnie mam dziecko, ale nie wiem co to znaczy. A chodzi o to, że:
- spałem spokojnie wszystkie noce od urodzenia Moany do dnia, a raczej nocy dzisiejszej
- Moana śpi albo je, a jak tego nie robi to się śmieje
- mała budzi się i bawi sama obserwując zawzięcie okienko w suficie nie zawracając głowy starszym, którzy mogą wtedy zająć się przyjemnościami (na przykład rozwiązywaniem krzyżówki)
- Beata je wszystko ze śledziami włącznie, pije wino i piwo, a mała jak piła mleko matki tak pije i nie marudzi, że śmierdzi rybką
- Moana jeździ z nami wszędzie, chodzi po knajpach, na plażę, na zakupy  i nie sprawia kłopotu.
Rozumiem z tego, że jakbym miał podwalone oczy po nieprzespanych nocach, wrzeszczącego wiecznie bachora to bym wiedział co to znaczy mieć dziecko. Fuj.
NA PROŚBĘ WIELU UMIESZCZAMY – KARATE KID, ALLAH A…, O KURDE, SPADAAAM
W piątek pognaliśmy na nurkowanie Beaty. Tak się składa, że wielu rzeczy nie możemy robić razem, bo ktoś musi czuwać nad małym ptaszkiem. Jean-Michel, nasz bardzo miły instruktor, oczywiście zabrał mnie i Moanę aby skrócić okres nieobecności Beaty do czasu przebywania pod wodą, czyli godziny. Zacumowaliśmy przy rafie, nurkowie zniknęli w otchłani oceanicznej, a ja zostałem z zamiarem czytania. Moanę, którą zmęczyło obserwowanie ciekawych wydarzeń wokół, ułożyłem do snu, no i się zaczęło. Jedynym momentem kiedy Moana płacze jest chwila kiedy bardzo zmęczona chce spać, a coś jej na to nie pozwala. Tym razem trafiło na czkawkę i rozległ się płacz. Beatka ma na to środek usypiający w postaci cycka, a ja utulam i nucę piosenki. Znaczy myślę, że to bas wydobywający się z moich płuc ją uspokaja, nie piosenki, gdyby to wiedziała to wrzeszczała by jeszcze bardziej, tak fałszuję. Głosu ci ja nie mam. Repertuar jest różnoraki, głównie jazz, Miles Davis, czy Pat Mathney, ale z braku inspiracji poznała już i hymny, amerykański i sowiecki, a nawet międzynarodówkę. Oczywiście mogłem to robić swobodnie na środku oceanu z nieświadomą jednoosobową publiką, inaczej byłby wstyd. Zasnęła jak zwykle, a ja wziąłem się do czytania.
CO LEŻY PO LEWEJ NA DOLE?
Nurkowie powrócili komentując podwodne przygody. W drodze powrotnej Jean-Michel dzielił się swoją wiedzą o tutejszej morskiej faunie i florze. Dowiedzieliśmy się na ten przykład, że ryby papugi, które mają dzioby jak papugi właśnie, nie są różnokolorowe tylko zmieniają kolor w zależności od etapu rozwoju, to znaczy na początku są samcami o jednym kolorze, potem samicami o innym, a na końcu obojnakami o jeszcze innym. Hmm, biały, czarny, żółty?
Trochę nas męczy stały tryb życia. Przyzwyczajeni do ciągłego przemieszczania się, zalegliśmy w Saint Francois na dobre. Pociesza nas to, że jeszcze tylko miesiąc z haczykiem i ruszamy znów w drogę. Ponieważ nasi znajomi nie wyrażają ochoty na przyjazd do nas i zwiedzenie Gwadelupy, postanowiliśmy sami ruszyć w drogę. Pobieżnie byliśmy już wszędzie, teraz przyszedł czas na dogłębne poznanie wyspy. Nie mając ochoty wracać codziennie na Bubu postanowiliśmy pojechać na drugą część zwaną Basse-Terre i tam spać w hotelikach. Wyjazd zaplanowano na zeszły wtorek.
We Francji nie należy planować niczego w grudniu. Okres świąteczny, tak lubiany przez wszystkich, jest też ulubionym okresem różnych rewindykacji, wiadomo, uderza we wzmożone zakupy, przemieszczanie ludności itp. Innymi słowy, różnego rodzaju strajki przypadają na ten właśnie okres. Gwadelupa, jako część tego zacnego kraju, nie wyłamuje się z tego zwyczaju. Tak więc mamy strajk generalny transportowców, dokerów i drogowo zablokowaną totalnie wyspę. Strajk ten, a raczej blokada, dotyczy cen paliw i nie skończy się dopóki cena nie zostanie obniżona, jak to właśnie się stało w Gujanie, gdzie po tygodniu blokady cena spadła o pół euro na litrze. Te pół euro to tylko mała część podatku, bo sama cena paliwa netto jest śmieszna.
Dla nas taki strajk to rybka, podróż odłożyliśmy na później, ale sklepy już świecą pustkami, jako że kontenery z francuskim żarciem stoją poblokowane w portach. Zapewne będziemy jeść więcej ryb, których i tak jemy bardzo dużo. Stwierdziliśmy, że przez ostatni rok zjedliśmy więcej ryb niż przez całe wcześniejsze życie.
W ramach rekompensaty wycieczkowej wczoraj rano zapakowaliśmy tobołki i udaliśmy się na najdłuższą w historii naszego pomieszkiwania w Saint Francois wycieczkę pieszą.  
Upał jest już niewielki, a pasat sprawia wrażenie stabilizowania się na swoich stałych typowych obrotach 25-45 km/h, więc nawet wyjście przed południem, czy w południe nie jest uciążliwe, bo i słońce nie parzy, a wiaterek wieje nieustannie.
Ruszyliśmy w drogę jak do Jean-Pierra aby szybko wyjść z miasta i idąc w poprzek cypla dotrzeć do zatoczki Baie d’Olive, znanej z kapliczki matki boskiej oliwnej co to cuda czyni (kto nie smaruje ten nie jedzie). Zwyczaj nakazuje aby pierwszego stycznia pojawić się tutaj i wykąpać w wodzie zatoczki nacierając ciało ogonem dorsza po czym wytrzeć się suchymi algami w celu pozbycia się wszystkich złych wpływów roku poprzedniego i posiadania szczęścia w roku nadchodzącym. Każdy facet dorsza ma pod ręką, ale liście?
ZATOKA OLIWNA. ZE WZGÓRZA OLIWNEGO? COŚ MI TO PRZYPOMINA.
Miejsce było urokliwe, zatoczka śliczna, kapliczka betonowa. Okazało się jednak, że kapliczka właściwa jest dużo wyżej i trzeba było tarabanić się z wózkiem najpierw w dół, a potem w górę po schodach. Widok z góry na zatoczkę był jeszcze piękniejszy więc opłacił się wysiłek. Kapliczka ze znaczną ilością statuetek matki B., zawsze dziewicy (?), charakteryzowała się głównie wyśmienitą do niej drogą, a ponieważ drogi na Gwadelupie są dziurawe jak w Polsce, ta do kapliczki, jako idealnie gładka przypomniała mi, że wiara czyni cuda.
PRZY KAPLICZCE MEDYTUJEMY
Po krótkim odpoczynku, zawiedzeni brakiem sklepu z pamiątkami, a zwłaszcza zawsze towarzyszącym takiemu sklepowi grillami i budkami z piwem ruszyliśmy w dalszą drogę, ciągle bez śniadania. Oczywiście nie minął nas żaden samochód, droga ta zapewne używana jest wyłącznie pierwszego stycznia kiedy to tłumy walą do kapliczki po lepsze jutro jak do kolektury totolotka podczas kumulacji. Po drodze minęliśmy ścieżkę, cel naszej podróży, prowadzącą na północ wzdłuż wybrzeża. Jej stan potwierdził nasze obawy co do możliwości robienia wszystkiego z niemowlakiem, a raczej z jego czterokołowym powozem.
Szliśmy dalej wygodnie asfaltem wśród pól kabaczkowych. Żołądki przyrastały nam do kręgosłupów, więc zapełnialiśmy je wodą, którą zawsze mamy ze sobą. Pojawiły się pierwsze zabudowania i na polach śliczne czyściutkie krowy. Podkreślam czyściutkie, bo te nasze, w Polsce, zawsze są jakieś obsrane. Szliśmy i szliśmy już może piętnasty kilometr, Moana spała bujana ruchem wózka, aż doszliśmy do skrzyżowania z drogą główniejszą, a na wprost… pojawiła się restauracja, taka w ogrodzie prywatnego domu. Przyjemności kreolskie – głosił napis.
Było już dobrze po południu więc z duszą na ramieniu weszliśmy do tonącego w zieleni i kwiatach ogrodu. Stoły pod parasolami, cisza, zapach kwiatów. Pojawiła się gospodyni i na pytanie czy można jeszcze coś zjeść z uśmiechem zaproponowała rybę na dwa sposoby, langusty, kotlet wołowy i wielkie krewetki na domowy sposób. Zasiedliśmy z przyjemnością w cieniu i chłodzie popijając lodowate piwo. Przy domówieniu piwa gospodyni coś wspomniała o przystawce i zniknęła. Jako jedyni, może od miesiąca, klienci, zaczęliśmy podejrzewać, że syn, który oderwał się od telewizora i gdzieś pojechał samochodem, pojechał właśnie po zakupy na dania dla nas. Uśmiechnęliśmy się do siebie – nigdzie się nie spieszymy przecież.
Po chwili pojawiły się przed nami talerze z nie zamawianymi przez nas przystawkami. Sałata, pomidory, awokado z winegretem, no i świeżutkie accras.  Accras to ciasto o kształcie nieregularnych kulek wielkości orzecha włoskiego robione z mączki dorsza, mąki, przypraw i smażone na głębokim tłuszczu jak frytki - tutejsza specjalność. Nie mogliśmy wyjść z zachwytu, zwłaszcza z powodu rozpływającego się w ustach awokado. Ach, to z ogrodu za domem - rzuciła od niechcenia gospodyni.
W międzyczasie wrócił syn, o dziwo, z bananami, a na nasz stół trafiły zamówione dania i butelka zimnego, różowego wina. Moana dała nam zjeść spokojnie, butelka wyparowała, a na deser znalazły się nawet lody o naszym ulubionym smaku rumowo-rodzynkowym.
Po zapłaceniu rachunku, na którym nie widniały ani przystawki ani lody, z nowymi siłami ruszyliśmy dalej. Kilometry stukały, a my doszliśmy do miasta i do naszej ulubionej plaży położonej po jego drugiej stronie, Raisins Clairs (czyli jasne winogrona). Miło było zanurzyć się w zimnej (27,5) wodzie oceanu, zwłaszcza, że mieliśmy okulary do pływania i można było zobaczyć bogactwo tutejszej rafy.
Nasza sielanka nie trwała długo, lunął deszcz i trzeba było schronić się w sąsiedniej knajpce, a potem jeszcze raz na stacji paliw, która nie sprzedawała produktu, do którego została stworzona z powodu braku dostawy.
JASNE WINOGRONA – NASZA ULUBIONA PLAŻA (PRYSZNICE TEŻ SĄ)
Na łódkę dotarliśmy o zmroku gdzie skonsumowaliśmy przy filmie kolację ultra light i buteleczkę czerwonego.
Ja tu się katuję pisząc, a ten antywirus jeszcze nie ściągnął swoich uaktualnień. Zakała jakaś. W międzyczasie zjedliśmy śniadanie i byłem w pustym markecie (hurra, jak za komuny).   
Beata zrobiła też swoją codzienną gimnastykę. Trzeba przyznać, że dba o siebie i linię. Od tygodni waży tyle co przed ciążą minus waga Moany. Przed ciążą ważyła 60 kg. Teraz Moana waży 5,5 kg. Rachunek jest prosty, co jednak będzie jak Moana osiągnie 20 kg?  Zniknie mi, anorektyczka jedna.
Z powodu braku ruchu chodzimy na codzienne spacery, wyciągamy i rozkładamy wózek, podajemy sobie maluszka nad wodą. Wzbudza to oczywiście sensację u przechodzących turystów, a łódkowi mieszkańcy naszego pomostu podchodzą i witają się. Andre zawsze całuje Moanę po rączkach, Lilly bierze ją na ręce, każdy ma swoje gesty. Miłe to.
Wieczorem, przed czasem, zamknął się market, nie miał co sprzedawać. Teraz widać jak jesteśmy tu uzależnieni od metropolii.
piątek, 12 grudnia
Dziś był dzień niespodziewany. Najpierw ja zostałem sam z Moaną na łódce, bo Beatka popłynęła nurkować. Doszliśmy do wniosku, że tak sterczymy na tej łódce bez sensu i trochę szkoda, że nie robimy uprawnień nurkowych. Po krótkich konsultacjach z Jean-Michelem postanowiliśmy skończyć rozpoczęte kiedyś licencje. Najpierw było przygotowanie sprzętu, potem szybki sutek na Bubu i nurkowie zniknęli na horyzoncie. Moana, o dziwo, do powrotu Beaty spała bite dwie godziny uśmiechając się czasami.
Po śniadaniu rozpoczęliśmy z zadowoloną ze swoich postępów Beatką partyjkę Scrabble gdy płynący na głębsze nurkowanie Jean-Michel z Benoit rzucili propozycję zabrania i mnie. Nie trzeba było powtarzać dwa razy, szybki powrót po butlę i kamizelkę dla mnie i już byłem gotowy w moim piankowym kombinezonie.
Tym razem wylądowaliśmy na pełnym oceanie przy niezłej fali. Skok do tyłu przez głowę i powolne zanurzanie się to ucieczka z szamoczącej się oceanicznej powierzchni w wielki i cichy błękit. Kompensacja ciśnienia i sprawiające mi nieustająco kłopot lewe ucho. Potem długa godzinna wycieczka przy dnie i wspaniałej rafie. No i oczywiście ćwiczenia do licencji. Ćwiczenia to takie różne wygłupy pod wodą typu zdejmowanie i zakładanie maski, a w następstwie jej opróżnianie z wody, wyjmowanie ustnika, podawanie sobie akwalungu, że niby w naszej butli nie mamy już powietrza, no i różne figury przestrzenne. Wszystko jest niby łatwe, ale przyzwyczaić się do świadomości, że się jest dwadzieścia metrów pod wodą to wysiłek spokoju ducha. Jak popatrzyć w górę - dwadzieścia metrów to daleko.
Warto jednak. Wrażenia są fantastyczne, woda przejrzysta, koralowce chowające swoje macki przy zbliżeniu ręki i wszędzie kolorowe ryby. Wszyscy znamy to z filmów, ale czuć to w przestrzeni wokół siebie to specjalne uczucie.
Piątek, 19 grudnia
Wróciliśmy po czterech dniach podróży i będzie o czym pisać. A działo się, oj działo.
Tak się składa, że dziś są moje imieniny i jadę z JP na koncert Al Jarreau, mój prezent urodzinowy. Jako dziecko cierpiałem z powodu skomasowania dat świątecznych i tych związanych z moją osobą. Chodziło oczywiście o skomasowanie prezentów. 27 listopad - urodziny, 6 grudnia – Mikołajki, 19 grudnia – imieniny, no i choinka 24. Sprytni rodzice umieją połączyć takie okazje.
Wróciliśmy, a tu na pomoście wszyscy w szoku. Jeśli szanowny czytelnik wróci do drugiego zdjęcia z początku miesiąca zatytułowanego „U Valerie i Alaina” i dobrze przyjrzy się osobom, to zadajemy zagadkę w złym guście oczywiście zmieniając tytuł na: „U Valerie i Alaina – znajdź mordercę”.
Otóż Andre, widoczny na środku zdjęcia, wyjechał przedwczoraj do Francji, a tam na lotnisku Orly czekali na niego panowie smutni z kryminalnej i zakuli w kajdany, po czym został osadzony w areszcie jako pewny morderca dwóch osób.
Wygląda na to, że Andre w roku 1994 zamordował strzałem w głowę swoją kochankę i jej brata po czym zakopał zwłoki. Dla niepoznaki sprytnie podrobił pismo i podpisy po czym wysłał z Południowej Ameryki (przez kogoś) rodzinie kartki pocztowe niby od nich i wyglądało, że poszukiwani już przez policję zaginieni, żyją, mają się dobrze i że są za granicą. Sprawa zaginionych została więc umorzona, a naszego znajomego po 10 latach objęło przedawnienie. Pech jednak chciał (pech dla niego), że w miejscu zakopania (jak na filmie) miał powstać nowy budynek i w trakcie prac ziemnych w maju tego roku wydobyto dwa ciała. Po krótkim śledztwie skojarzono zwłoki z zaginioną kiedyś parą (policja jednak pracuje), a sprawdzenie DNA potwierdziło przypuszczenia. Śledztwo reaktywowano i ponownie poszło w kierunku Andre. Ten jednak zniknął gdzieś w świecie. Fakt niezaprzeczalny, był na katamaranie gdzieś na wyspach wenezuelskich. W międzyczasie znaleziono dowody wskazujące na niego jako 100% mordercę.
Andre wrócił łódką do Saint Francois, naszego portu i niczego nieświadom zajął się sprawami swojej emerytury. To zdradziło jego miejsce pobytu. Policja, o dziwo, nie aresztowała go od razu, tylko wiedząc, że ma kupiony bilet na lot do Paryża tam czekała.
Co „zabawne”, z powodu listów udających istnienie nieboszczyków przedawnienie nie mogło być zastosowane, uznano ich przecież za żywych i dopiero znalezienie zwłok było wznowieniem śledztwa.
Nie wiem co o tym myśleć - smutno. Bardzo lubiłem Andre, miłego, uczynnego, dowcipnego i zakochanego w Moance gościa.   
Daruń zaczął od końca, czyli od wydarzeń, o których dowiedzieliśmy się po powrocie z wycieczki. Nie dziwię się, faktycznie na gorąco trzeba było o tym napisać, wszak niecodziennie zdarza się, że sąsiad jest podwójnym mordercą. Powiedzieć, że się z nim całowałam (na dzień dobry) i że codziennie całował Moankę w rączki!
Korzystając, że Dara nie ma (jest 23.15), tkwi jeszcze gdzieś w Pointe-a-Pitre na, albo już po koncercie, zacznę opisywać nasze piesze wyczyny.
Wyruszyliśmy w poniedziałek, tak jak zakładaliśmy, czyli równo o 10.00. Zaczęło się nerwowo, bo nie mieliśmy benzyny, już świeciła się kontrolka rezerwy, a tu na stacjach albo paliwa brak, albo bezkresne kolejki wynikające z trwającego jeszcze po strajkach bałaganu (na razie cena benzyny za litr stanęła na poziomie 1,16 Euro). Troszkę się tym martwiliśmy, niefajnie byłoby stanąć gdzieś na drodze bez możliwości jakiegokolwiek ruchu. Wybraliśmy drogę wewnętrzną, a nie główną, myśląc, że może tam kolejki będą mniejsze. Nic z tego. A czasu nam było szkoda, nie po to ruszyliśmy w drogę, żeby stracić cały dzień na tankowanie. Na szczęście udało się załatwić sprawę sprawnie na przedmieściach Pointe-a-Pitre, tak że radośnie pognaliśmy dalej. Po przejechaniu mostu nad Riviere Salee znaleźliśmy się na zachodniej części wyspy, czyli na Basse Terre i obraliśmy kierunek północny. Pierwszy przystanek poczyniliśmy nieopodal miasteczka rybackiego Saint Rose (gdzie staliśmy w maju na kotwicy z Jurkiem i Grażyną). Skusiło nas muzeum rumu, bo oprócz przedstawienia całej procedury produkcji rumu oraz historii tego trunku można było obejrzeć niezwykle bogatą kolekcję tropikalnych owadów oraz wystawę makiet słynnych żaglowców. A ponad wszystko bilet (w postaci fluoryzującej bransoletki z papieru) uprawniał do darmowej degustacji różnych rodzajów rumu do woli. Daru delektował się mocnymi Rhum Vieux, ja zaś maczałam usta w słabszych odmianach rumu, takich jak owocowy Le Planteur, czy Punch Coco.
TEN RUM PIJEMY
Wystawa owadów robiła wrażenie. Ogromne motyle, tysiące chrząszczy większych od mojej dłoni, koników polnych, skarabeusze, patyczaki i tym podobne tkwiły na swoich miejscach w specjalnych tablicach, ale mimo tego, że były za szkłem czułam nieprzyjemne ciarki na plecach i swędzenie ciała. Tak objawia się moja lekka fobia dotycząca generalnie owadów (szczególnie robali, a żuki i chrząszcze są podobne).
KOLOROWO
Te nieprzyjemne objawy ustąpiły zaraz po przejściu do następnej sali z makietami żaglowców. Pięknie wykonane, opisane (wielkość wyrażana była ilością armat, a nie długością!), ilustrowały pobieżnie rozwój i historię statków na przełomie wieków aż do Titanica (przechodząc po drodze między innymi przez Santa Marię Columba, Bounty i żaglowiec Drake’a.). Uznaliśmy to muzeum za jedno z najciekawszych na Gwadelupie.
Kilka kilometrów dalej, już w „centrum” Saint Rose przy wybrzeżu zasiedliśmy w jedynej otwartej restauracji i spożyliśmy bardzo zacny rybny posiłek. Okazało się, że nawet płaszczka może być niezwykle smaczna.
Z pełnymi brzuchami pognaliśmy do Deshaies. Czekał tam na nas ogród botaniczny zlokalizowany na 5-cio hektarowym pagórkowatym terenie, należącym kiedyś do Coluche’a, jednego z najlepszych francuskich komików minionego wieku, który zabił się na motorze jeszcze w latach osiemdziesiątych.
Motto: Człowiek nie jest stworzony do pracy bo praca go męczy. Gdyby był do niej stworzony to by go nie męczyła.
Zawsze lubiłem moją pracę, architekta, później budowlańca, a na sam koniec dewelopera. Uważałem jednak, że każda z nich zabiera mi zbyt dużo czasu. Umiałem się wprawdzie organizować i rzadko kiedy nie miałem trzech miesięcy wakacji w roku, ale nie liczyć czasu, nie gonić to nie było wtedy możliwe. Teraz jest. Główny cel naszej podróży został więc osiągnięty. Mam w końcu czas aby stanąć przed tabliczkami opisującymi uprawę trzciny cukrowej, proces jej przetwarzania i na sam koniec destylacji soku w celu uzyskania rumu. Czytać i nie spieszyć się bo za chwilę jest koniec wakacji, bo trzeba gnać dalej. Teraz nie trzeba.
A na tabliczkach opisane było między innymi jak człowiek umiał się zorganizował aby zwiększyć produkcję, ułatwić sobie pracę i uniezależnić od sił natury, Zamiast młyna na wiatr, będącego już nie lada tworem techniki, miażdżącym grube łodygi trzciny, człowiek wiatr zastąpił maszyną parową. Stare to dzieje, a jednak w czasach komputerów nieustająco fascynuje mnie ta pomysłowość i precyzja starych urządzeń.
Zwiedzana później kolekcja motyli była zadziwiająca, a zwłaszcza te egzemplarze, które miały skrzydła jak współczesne hologramy wymagające tylu drogich urządzeń. Kolory były niebywałe i nasuwa się pytanie, jak to możliwe, że tak delikatne i krótko żyjące żyjątka zachowały po tylu latach w gablotach taką pełnię pełnię barw.
Nie jesteśmy jakoś szczególnie powiązani z morzem, historią statków czy wyścigami jachtów. Nasza podróż to przemieszczanie się naszym wodnym camping nie carem, zwiedzanie świata, kontakt z naturą. Samo morze to trochę zło konieczne, bo jesteśmy od jego stanu zbyt uzależnieni. Nie powiem jednak, niezwykle przyjemnie jest płynąć na żaglach, patrzeć na horyzont i nigdy nie zaznać w tym monotonii.
Tak więc oglądanie modeli starych żaglowców jest zajęciem samym w sobie interesującym i nasza morska wiedza niewiele w tym pomaga. Tu potwierdzam opinię Beatki, że ze względu na swoją różnorodność było to muzeum godne polecenia, zwłaszcza, że vieux rhum był zacny, przez co wielokrotnie nagradzany. No i do woli.
Po lunchu dotarliśmy do reklamowanego wszędzie, otwartego w 2001 roku, ogrodu botanicznego. Z braku innych atrakcji można go zwiedzić mimo zaporowej ceny (14 euro od łebka). Świetnie zrobiony, pozwala zapoznać się z florą Gwadelupy i innych tropikalnych miejsc, ale jest przede wszystkim atrakcyjnym miejscem na spacer z wózkiem.  Z wózkiem inwalidzkim też.     
KARMIMY PAPUGI, OGRÓD BOTANICZNY, MAŁA BEATKA PRZY DRZEWIE ,KWIAT ZWANY ŁBEM NIETOPERZA
Pod wieczór zaczęły się poszukiwania gite (kwatery) na nocleg. Zbliżają się święta więc powoli wypełniają się miejsca noclegowe. Mimo to, już za drugim podejściem znaleźliśmy się w pokoju z kuchnią, łazienką na dodatek 150 metrów od najładniejszej plaży na Gwadelupie.
Wieczorem okazało się, że naszym kelnerem w knajpce, której byliśmy jedynymi gośćmi, jest Polak z pochodzenia, mówiący nieźle po Polsku. Jedzenie było zacne, jego opowieści zapewne z palca wyssane, za to stary rum płatny, po raz pierwszy w historii naszego pobytu. Zawsze dotąd był oferowany, a tu proszę, stara polska gościnność zawiodła. (Tutaj muszę dopisać, że zadziwia mnie ilość Polaków – najczęściej tylko z pochodzenia, ale jednak – których spotkaliśmy już na Gwadelupie. W zasadzie na każdym kroku ktoś nam mówi: „ooo, Polacy, mój dziadek/ babcia/ mama był/była Polką. Już w samej marinie oprócz nas jest dwóch żeglujących Polaków z poprzedniego pokolenia. Wszędzie nas pełno! Tak, czy siak każdy na całym świecie zna powiedzenie „być pijanym jak Polak”, a my wędrując z misją ratowania honoru rodaków  tłumaczymy skąd powiedzenie to się wzięło, opowiadając historię Napoleona pod Samosierrą.)
Noc minęła bez komarów, co jest samo w sobie dużą atrakcją i rano udaliśmy się na plażę, aby pokiwać się na dużych falach. Po przebiciu się przez załamujące się przy brzegu kolosy, na głębszej już wodzie, pływało się bardzo przyjemnie będąc unoszonym, to wysoko w górę, to w dół, przez okrągłe z dala od brzegu fale.
Przed południem ruszyliśmy dalej aby zjeść lunch w stolicy administracyjnej wyspy - Basse Terre. Miasto atrakcją nie jest, ale tam ukazał nam się wulkan Soufriere w całej swojej krasie. Jesteśmy na Gwadelupie od ponad pół roku i do tej pory nie udało nam się zobaczyć tej najwyższej na wyspie góry (1467m) będącej zawsze w chmurach. A tu masz, bez chmur i to przez trzy dni. Wszystko dzięki blokadom dróg, które wymusiły na nas zmianę terminu naszej wycieczki. Nie ma tego złego …
Widząc szczyt postanowiliśmy pognać najpierw do wodospadów Carbet, największej tutaj atrakcji. Są znane od czasów Kolumba. Tenże, jako pierwszy ląd zobaczył Dezyradę gdzie przybił w poszukiwaniu wody. Zawiedziony jednak dotarł do następnej wyspy, Marie Galante. Już prawie załamany popłynął dalej i jak mu musiała opaść szczena kiedy zobaczył z morza trzy wielkie i piękne wodospady. I faktycznie, widać je z daleka dobrze. Nawet na zdjęciu poniżej.          
TO ZOBACZYŁ KOLUMB SZUKAJĄC WODY (TRZY WODOSPADY) I WULKAN SOUFRIERE
Dojazd do wodospadów jest piękny, najpierw przez sady bananowe, potem przez tropikalny las. Oczywiście jako miejsce znane, na końcu drogi zorganizowano parking, miejsce piknikowe i dojście do punktu widokowego dla niepełnosprawnych.
Sprawni natomiast idą dalej na godzinną wycieczkę aż do drugiego wodospadu, który ma 110 metrów. Oczywiście ludzi prawych spotka na końcu rozczarowanie. Zakazem prefekta wejście na mostek, z którego pięknie widać cały wodospad, jest zamknięte, nie mówiąc już o zbliżeniu się do wodospadu drogą pieszą dnem potoku. Ostatnie trzęsienie ziemi spowodowało szkody i zagrożenia więc zamknięto dostęp do wodospadu. My oczywiście, mimo zakazu, wpakowaliśmy się na zamknięty wiszący most, ja zszedłem też do potoku, mamy wiec i zdjęcia i w pamięci niezapomniany widok.
IDZIEMY. Z SERII: PRZYCZEPIŁO SIĘ GÓWNO DO BURTY I MÓWI: PŁYNIEMY, ZWIS MĘSKI, DRUGI WODOSPAD CARBET – 110 METRÓW! KTO MNIE BUDZI I DLACZEGO?
Trzeba przyznać, że szlak do drugiego wodospadu jest zadbany i wyśmienicie przygotowany dla masowej turystyki. W końcu to cud natury którym Gwadelupa się chwali.
WODOSPADY CARBET - PIERWSZY 115 I DRUGI 110 METRÓW – NASZ CEL 1
My jednak, w drodze powrotnej, nienasyceni zbyt krótką wycieczką do wodospadu, nie omieszkaliśmy zatrzymać się przy początku trasy pieszej do dużego stawu i sprawdzić co i tam w trawie piszczy. Nasz przewodnik pieszych wycieczek po Gwadelupie dobrze nam służy. (Nieprawda! Akurat tej wycieczki w przewodniku nie było w ogóle, zadziwiające, bo jest naprawdę ciekawa i zbliżająca do fauny i flory)
Wycieczka przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Po pierwsze nie spotkaliśmy po drodze żywego ducha (martwego też nie), po drugie, wycieczka okazała się fantastyczną podróżą w głąb tropikalnego lasu, gdzie mimo bezchmurnego nieba panował zupełny mrok, po trzecie, była na tyle krótka, że nie sprawiła nam kłopotu z niesioną w nosidełku Moaną. Oznakowana trasa wiodła wokół jeziora, trzeba było przebijać się przez korzenie, liany i  potoki, nie cierpiąc z powodu komarów, których, mimo wszechobecności wody i wilgoci, nie było. Bardzo byliśmy z niej zadowoleni, zwłaszcza, że i tu przygotowano miejsce odpoczynku, nie piknikowe tym razem, ale pływające obserwatorium ptaków, skąd można było je podpatrywać, a z tablic dowiedzieć się co nieco na ich temat.
OBSERWATORIUM ORNITOLOGICZNE
Do największego ogrodu kwiatowego dotarliśmy już po zmroku. Tym razem nasze poszukiwania kwatery spełzły na niczym, no nie przygotowaliśmy tej strony wycieczki myśląc, że znajdziemy coś na miejscu z tablic informacyjnych. Chcąc, a raczej nie chcąc, po godzinie jazdy znaleźliśmy się na Bubu w Saint Francois, miejsc od których chcieliśmy uciec. Na dodatek rozdrażnieni tą sytuacją i lekko skłóceni. Beatka czasami zachowuje się jak rozkapryszona, tupiąca nogami dziewczynka, której zabrano zabawkę. (To raczej normalne, że po kilku tygodniach siedzenia prawie nieruchomo w Saint Francois byłam mocno niezadowolona, że nasza wycieczka musi się drastycznie skrócić o jeden dzień. A nie podejrzewałam jeszcze wtedy, że zamiast tego o jeden dzień się wydłuży. Cóż, nie można wszystkiego przewidzieć, więc często traci się nerwy na darmo).
Późna kolacja, szybka noc i poranna kawa, sprawiły, że jadąc już samochodem w stronę gór szybko poszła w zapomnienie niespodziewana wizyta na jachcie. Tym razem celem była Soufriere, znów wolna od chmur.   
ZAWSZE W CHMURACH WULKAN SOUFRIERE – NASZ CEL 2
Pamiętaliśmy z naszej poprzedniej wizyty w ciepłych źródłach, że po drodze jest miejsce piknikowe z fantastycznym widokiem na Basse Terre i Morze Karaibskie. Po zakupach dość szybko usadowiliśmy się przy stole podjadając smakołyki i patrząc z góry na zachwycający pejzaż.
Spełnieni, i fizycznie i estetycznie, po chwili jazdy dotarliśmy do parkingu przy znanym nam ciepłym źródle „Bains Jaunes”. Dalej, Beatka z Moaną na piersi, a ja plecakiem, zaczęliśmy piąć się w górę. Nazwa ścieżki: „Droga Cesarza” wskazywała na to, że będzie ona wygodna. Tak też było, cała trasa była kamienista w postaci schodów lub brukowanej ścieżki. Cysorz to ma klawe życie…
Jakież było nasze zdumienie gdy pod szczytem usłyszeliśmy język polski. Dwie młode dziewczyny komentowały wysiłek i widok. Po chwili pojawili się rodzice, a moje zdumienie było jeszcze większe, bo zobaczyłem starych znajomych, Philippe’a Savoie, prezesa Accord Polska, z żoną. Młódkami okazały się ich córka i koleżanka z Polski. Po krótkiej z nimi rozmowie i ze schodzącymi ze szczytu turystami musieliśmy się rozstać, końcówka szlaku okazała się niemożliwa do pokonania z Moaną w nosidełku. Francuzi poszli więc na szczyt, a my do małego wulkanu zwanego Cysterną, jako, że na jego dnie znajduje się jezioro. Jak to w górach bywa, na kilka sekund przed dotarciem na miejsce przyszła chmura i znaleźliśmy się w mleku. Ani widu wulkanu, ani tym bardziej jeziora. Poczekaliśmy chwilę, jednak tylko niewielki prześwit potwierdził obecność w dole wody. Droga powrotna odbywała się we mgle, po chwili jednak wyłoniła się Soufriere, którą, o dziwo, ciągle omijały chmury. Obecność śpiącego wulkanu zdradzał dźwięk wydobywających się tu i ówdzie oparów, zwłaszcza duży dymek z tego przy szczycie oraz wszechobecny intensywny zapach siarki i innych toksycznych gazów. Znacznie więc przyśpieszyliśmy kroku nie chcąc zatruć Moany, bo my to wiadomo, rodzice, możemy zdychać. Taka rola rodzica.
PIKNIK POD WISZĄCĄ SKAŁĄ, GAZY SIARKOWE USYPIAJĄ, POD SZCZYTEM, W DRODZE PIERWSZA LEKCJA PRZYRODY
Drogę powrotną ułatwiała świadomość końcowej kąpieli w ciepłej siarkowej wodzie Bains Jaunes. Tak też się stało, jako wytrawni zwiedzacze, zawsze mamy ze sobą stroje i ręczniki kąpielowe, więc już po chwili znaleźliśmy się z Moaną w ciepłej, trzydziestostopniowej wodzie.
Moana oczywiście robiła furorę, wiadomo, widok takiego maluszka, który nurkuje z głową pod wodę wzbudzał zadziwienie wśród innych kąpiących się. Nie przyznawałem się zbytnio, że to tylko pierwsze próby. Moana napiła się tylko trochę siarkowej wody, ale z uśmiechem wypływała na powierzchnię i otwierała zalane oczy. I tak kilka razy.
Byliśmy już przebrani, gdy pojawili się nasi znajomi. Na naszą propozycję kąpieli odpowiedzieli brakiem majtek, a ich córka, jak to dziecko w wieku dorastania, tylko narzekała na wysiłek i umierała z przemęczenia. Zaraz mi się przypomniał Bartek.
Zaczynało szarzeć i nie chcąc powtórzyć wyczynu poprzedniej nocy udaliśmy się na poszukiwanie noclegu. Tym razem uzbrojeni w adresy z Internetu szybko znaleźliśmy się przed bramą upatrzonego przeze mnie ze względu na nazwę lokum - Cycas. Mimo naciskania na domofon nie pojawił się nikt więc zadzwoniliśmy pod wskazany na tabliczce numer telefonu. Zaraz otworzę, odpowiedział głos i po chwili bezszelestnie otworzyła się brama do … raju.  
PLUM, ŁOŻE W CYCAS, NIECH TO KULE BIJĄ I W CIEPŁYCH ŹRÓDŁACH ROBIMY FURORĘ
To co zobaczyliśmy było niespodziewane. Wielki kilkuhektarowy ogród z wielkim basenem i fontanną, zadbane trawniki, aleja palmowa przechodząca w mandarynkową. Pośrodku tylko siedem bungalowów. I nikogo. Zaproponowana cena 95 euro nie była dla nas, podróżników, którzy chcą się tylko przespać i rano gnać w góry, zbyt komfortowa. Podziękowaliśmy nie żegnając się jednak definitywnie i ruszyliśmy w poszukiwanie tańszego rozwiązania.
Szybko jednak zmieniliśmy zdanie, hotel kosztował tyle samo, a inny nocleg w mniej przyjemnym kadrze niewiele taniej. Zadzwoniliśmy znów do miłego pana, mówiąc, że jednak wracamy do niego. Panu jednak było przykro, już wyjechał, teraz jest na spotkaniu więc nie może nam umożliwić noclegu. Innym razem może. Chcieliśmy zaoszczędzić parę groszy i mamy za swoje. Faktem jest, że poprzedni nocleg kosztował nas 55 euro i jakoś byliśmy nim zasugerowani.
Udaliśmy się więc bez przekonania pod inny adres, stając przy drodze aby się zastanowić. Zadzwonił telefon, pan jednak wyrwał się ze spotkania i jedzie. Przyjechał równo z nami więc był bardziej niż blisko. Wziął odbitkę karty kredytowej, wpisał do pustego rejestru ołówkiem, dał pilota do bramy, klucz do bungalowu i zniknął. Byliśmy sami.
Bungalow był luksusowy dla 5 osób, z salonem i sypialnią na dole w której łóżko o szerokości 1,80 m przypominało słupy Herkulesa (na mezaninie była reszta łóżek), olbrzymią łazienką, wyposażoną kuchnią, w której zadbano nawet o kawę i herbatę, nie mówiąc o sokach i wodzie mineralnej. Jakaś pralnia pieniędzy czy co?
Już wcześniej okazało się, że w pobliżu nie ma żadnej restauracji, udaliśmy się więc do sklepu w Saint Claude, gdzie zakupiliśmy kolacyjne ingrediencje. Wieczór spędziliśmy więc w salonie przy Scrabblach, jako że na zewnątrz był zbytni chłód spowodowany wysokością 600 metrów na jakiej byliśmy.
Dopiero rano, po pysznej nocy, przy porannej kawie, mogliśmy napawać się widokiem z tarasu. Był zachwycający. Zapakowaliśmy więc Moanę do wózka i poszliśmy na spacer podjadając zrywane z drzew mandarynki.       
WIDOK Z NASZEGO TARASU – SAMI SOBIE ZAZDROŚCIMY TALIGO CYCA’S
IDZIEMY NA MANDARYNKI W CYCAS
Trzeba przyznać, że jakoś szczególnie nie śpieszyliśmy się z wyjazdem z tego zadziwiającego miejsca. W końcu jednak zapakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy zobaczyć jak wyglądają źródła Matouby, tutejszej ogólnie pijalnej wody mineralnej.
Szlak tym razem był trudniejszy, śliskie kamienie i glina nie dawały Beacie poczucia bezpieczeństwa. Dotarliśmy w końcu na dno potoku gdzie jednak szlak zniknął zmyty zapewne wezbranymi wodami tropikalnej ulewy. Udało się jednak przemierzyć potok i dotrzeć do małego wodospadu ukrytego śród pękniętych skał. Wróciliśmy tą samą ścieżką na drogę aby dodać nogom kilka kilometrów kontemplując plantacje bananów i kolor przebijającego się gdzieniegdzie morza.
Głód zaczął dawać się we znaki, podjechaliśmy więc do widzianej na tablicy i czynnej tylko w południe restauracji „Chez Paul”. Paul okazał się 96-letnim staruszkiem, lekko głuchawym, ale sprawnym i niezwykle miłym. Dania, które nam zaserwował były odkryciem. Na przystawkę był rodzaj pasztetu rybnego podany w muszli, palce lizać. Jako danie główne ja wziąłem królika, który był najlepszym królikiem jakiego jadłem w życiu - to ci niespodzianka. Beatka uraczona została rybą z sosem a la Paul, której smak czytało się na jej rozpromienionej twarzy.
Paul opowiedział nam kilka historyjek, jedną nawet o znajomym Polaku, a na koniec uraczył rumem, sam popijając whisky. Rum zarzucił wiele lat temu na korzyć whisky, której wypija butelkę dziennie, sącząc ją mieszaną z jakimś sokiem. No chyba małą butelkę?
CHEZ PAUL – WYŚMIENITY KUCHRZ PAUL MA 96 LAT
Po lunchu pojechaliśmy na następną wycieczkę, tym razem dwugodzinną po lesie. Wynieśliśmy z niej gałęzie zbliżone do choinki i pachnące świerkiem. Wylądowały, jak w roku poprzednim, przy oknie jako pozioma choinka. Mimo przeszukania wszystkich zakamarków łódki nie znaleźliśmy jednak zeszłorocznych bombek i światełek.
Zagadka.
STĄD WODA MINERALNA MATUBA, 220 VOLT – BEATKA WALCZY Z PRĄDEM, BANANARAMA, HOP PRZEZ SRTUMYK
Tak skończyła się nasza czterodniowa, pełna wrażeń, wycieczka. Wróciliśmy na łódkę ponieważ czekał mnie koncert, umówiliśmy się też z Valerie i Alainem na wspólną wyprawę naszymi katamaranami na Dezyradę. (De Zuradę )
Koncert był zacny. Na początek zaprezentowała się tutejsza grupa Kriyolio grająca rodzaj jazzu mieszanego z tutejszymi rytmami. Jak dla mnie za dużo nut. No i za głośno.
Al Jarreau (69 lat) dał popis obecności na scenie, charyzmy, nie wspominając o jego możliwościach wokalnych. Koncert był fantastyczny i bardzo intymny bo tylko przy dwóch tysiącach widzów, a na dodatek jakoś dziwnie nie było za głośno. Wróciliśmy z niego zadowoleni grubo po północy.
Wtorek, 23 grudnia
Wróciliśmy z Dezyrady-Żurady. Opis wyprawy i zdjęcia będą później. Teraz wzywają mnie świąteczne obowiązki, znaczy kobieta ciosająca kołki mężczyźnie. Kobieta dla mężczyzny jest potrzebna do życia jak tlen. W ciężkiej butli i na karku!
W związku z zaistniałą sytuacją życzenia znajdują się na stronie otwarcia grudnia.
Środa, 24 grudnia 2008 Wigilia
Ledwo wróciliśmy na Bubu z wycieczki na Basse Terre, a tu Alain proponuje płynąć na Dezyradę. Bidulek sprzedaje swój katamaran i chce się jeszcze nim nacieszyć.
Dezyrada to najbardziej wysunięta na wschód wyspa przynależna do departamentu francuskiej Gwadelupy, dla przypomnienia - należą do niej również wyspy Les Saintes (święte), Marie Galante, Petite Terre i kilka drobiazgów bez znaczenia.
WIDOK NA DEZYRADĘ PRZEZ POINTE DES CHATEAUX
Nazwa Dezyrada, jak sama nazwa wskazuje (pożądanie) pochodzi od Krzysztofa Kolumba, bo wiedzieć trzeba, że była to pierwsza ziemia nowego świata jaką zobaczył Hiszpan (lub Włoch) i wielce już przez niego pożądana. To podłużna usytuowana ze wschodu na zachód płaska góra z niewielkim wypłaszczeniem od południa. Nie posiada naturalnego bezpiecznego portu, więc wybito niezbyt bezpieczny przesmyk w koralu i usypano falochron. Widać to dobrze na zdjęciu, na którym Bubu i Carriacou, przyklejeni do siebie, spokojnie nocowali. Widać też dobrze dwie namiarowe boje.
CARRIACOU I BUBU RAZEM NA DEZYRADZIE
Na wyspie mieszka 1500 osób i jest ona obsługiwana przez dwa promy kursujące powrotnie rano i wieczorem. Góra, zajmująca prawie całą wyspę, przypomina bardzo górę stołową w Kapsztadzie. Można się na nią wdrapać piechotą co też uczyniliśmy z Moaną i synem Valerie dochodząc do kapliczki, z której widok na miasteczko, nasze jachty i okolicę był fantastyczny.
Alain, Valerie i pozostała część załogi Carriacou w postaci dwóch córek Valerie i ich koleżanki, jako że są w durnowatym wieku, wybrały samochód jako środek przemieszczania się. Ledwo się wbiły na tylne siedzenie swoimi zawrotnie grubymi tyłkami, co nas bardzo ubawiło.
KTO ROBI ZDJĘCIE? CHYBA MOANA!
Pod wieczór przysiedliśmy wszyscy na plaży, której jedynymi gośćmi była grupka młodzieży zainstalowanej na niej w namiotach i przybyłej tu w celach deskarswa z żaglem. Mimo, że pusto i dziko, ponieważ turyści przyjeżdżają tu rannym promem, a wyjeżdżają wieczornym, znaleźliśmy otwartą knajpkę, w której zaprawieni w rumowym boju kucharze zaserwowali nam ryby smażone, w rosole, oraz wspaniałe lambis. Lambis to takie wielkie zakręcone muszle, które wszyscy znacie bo szumią morzem, ale nie znacie ich wyśmienitego mięska. Radzimy kiedyś spróbować.
Noc minęła spokojnie, jako że trące o burty odbijacze były z przeciwnej do naszej sypialni strony. Rano cała wycieczka wylądowała na plaży. Wodne poszukiwania ciekawej rafy nie dały rezultatu, więc podzieleni tym razem na mniejsze grupy (ze względu na szerokość tyłków) zwiedzaliśmy wyspę, a zwłaszcza jej stołową górę, wynajętym 4x4 Suzuki.
P
PARIS-DAKKAR NA SZCZYCIE STOŁU
Na koniec padło na nas. Skorzystaliśmy z obecności Valerie i po raz drugi od narodzin zostawiliśmy Moanę bez opieki któregoś z nas i pojechaliśmy na wschodni cypel wyspy, tam gdzie przybił Kolumb z ekipą. Zdewastowana stacja meteorologiczna jest tego dowodem (bandyci jedni!). W opustoszałej i niezbyt przyjaznej, bo suchej okolicy pasły się wolno kozy o bardzo specyficznym wyglądzie z uszami do przodu. Taka specjalność Dezyrady, jak też święto pieczenia i jedzenia tych kóz.
Potem był wjazd serpentynami na górę stołową gdzie skończył się asfalt, a zaczął Paris-Dakkar. Zrozumieliśmy dlaczego wynajmowane są tylko auta 4x4. Dotarliśmy do elektrowni mieszanej powietrzno-dieslowskiej, starej jak świat, ale działającej. Kręcące się turbiny znacznie hałasowały, ale widok spod nich był zachwycający.  
NA TEN OSTATNI CYPELEK PRZYBIŁ KOLUMB
Lunch z grillowanych różnorakich kiełbasek dopełnił wspólnego z naszymi przyjaciółmi krótkiego pobytu na Dezyradzie. Zebraliśmy się pierwsi jako że byliśmy doczepieni do Carriacou Alaina, który musiał jeszcze oddać samochód i oczywiście wyjąć kotwicę. Ruszyliśmy pod fale i wiatr nerwowo przez ten niezbyt bezpieczny przesmyk w rafie i gdy byliśmy dokładnie w najgorszym momencie zawył alarm jednego z silników – przegrzanie.
Do cholery jasnej! PROCEDURY! Zawsze po włączeniu silników należy sprawdzić czy z rur wydechowych wylewa się woda z obwodu chłodzenia. I zawsze to robiłem. Zawsze. Tym razem jednak nie wiem co mnie napadło i nie poszedłem sprawdzić prawego silnika. I kara była natychmiastowa, nie dość, że silnik odmówił współpracy, to jak to bywa - w najbardziej czułym momencie. Cóż było robić? Trzeba było się bać, lewy silnik dać na pełną moc i mieć nadzieję, że wyjdziemy z przesmyku w rafie. Wyszliśmy. Żagle poszły w górę i, pchani wiatrem i falą, już na spokojnie można było zastanowić się co się stało.
W przegrodzie silnikowej było pełno czarnego pyłu z pasków klinowych, a te ostatnie były zupełnie luźne. Ciekawe dlaczego? Na Dezyradę dotarliśmy po trzech godzinach płynięcia na silnikach i bez jakiegokolwiek sygnału o usterce. A tu nagle cyrk.
Skontaktowałem przez VHF-kę Alaina, mówiąc, że nie jest wykluczone, że będę potrzebował pomocy w Saint Francois.
Fala w drodze powrotnej była spora, dużo większa niż ta z dnia poprzedniego, która i tak była do zerzygania. Dosłownie i w przenośni. Jednak tym razem jej tylny kierunek nie sprawiał kłopotów naszemu systemowi równowagi i mogłem zejść do silnika z narzędziami i coś tam pomyśleć. Na początek wymyśliłem naciąganie pasków klinowych, od pompy wodnej i alternatora.
Ok Beata, odpalaj. Silnik ruszył, paski pracują jak należy, ale wody na zewnątrz ani słychu, ani widu. Stop! Cholera jasna, co jest? Cos jednak gdzieś cieknie. Wyglądało na to, że cieknie na wlocie spalin do wymiennika z obwodem chłodzenia. Dokręciłem cybanty. Beatka odpaliła powtórnie, cieknie dalej, ale woda zaczęła wychodzić na zewnątrz. Uff. Niech silnik pochodzi trochę. Narzędzia zostawiam i wychodzę, a tu na niebie za nami, dzieją się jakiś cuda.
Ledwo zdążyliśmy zacząć refować na drugi ref gdy uderzyła nawałnica. Z lekkiej bryzy zrobiło się natychmiast 70 km na godzinę. Zwinęliśmy 50% genui i gnaliśmy do portu w Saint Francois. To, co na silnikach zrobiliśmy w trzy godziny wczoraj zrobiliśmy w godzinę. Fala zrobiła się nieprzyzwoicie olbrzymia, ale to chyba nie była ta zapowiadana fala co miała przyjść dopiero dnia następnego, ta sześciometrowa?
Wejście do portu było tuż tuż, gdy wiatr nagle ucichł i zniknął w ogóle. Kręciołek na szczycie masztu stanął. No nie do wiary!
Zaczęło szarzeć, a my zbliżając się do pierwszych nabiegowych boi zrozumieliśmy dlaczego ostatnio dwa jachty wylądowały na rafie. Całe szczęście, że jesteśmy u siebie i tak dobrze znamy ten ekwilibrystyczny wjazd do naszej mariny. Do naturalnej ekwilibrystyki dokłada się jedna złamana zielona boja oraz jedna czerwona z zepsutą żarówką. Brawo. Na dodatek, w tej części świata kolory są odwrócone więc ci płynący z Europy mają się z pyszna.
Do mariny weszliśmy na dwóch sprawnych sinikach i w zupełnej ciszy, co było miłym zakończeniem naszej wyprawy.
Czwartek, 25 grudnia  
Wstaliśmy późno po wczorajszej wigilii u Valerie i Alain’a. Było zacnie.
Zaczęło się po dwudziestej, kiedy to 10 osób zebrało się przy stole na zadaszonym tarasie. Wprowadziliśmy na początek polskie elementy, to jest podkład z kolęd, tych klasycznych na modłę kościelną, a później polskiego big beat’u. Bardzo spodobała się nieznana francuzom tradycja dzielenia się opłatkiem. Każdy dostał po kawałku, a potem dzieląc się i życząc sobie wzajemnie różnych rzeczy przechodził do następnej osoby. Taki grupen, ale bardzo soft.
WIGILIA 2008 – ALAIN, VALERIE, DARU, JUSTINE, JONATHAN, MANON, GIGI, JEAN-PIERRE, BEATKA ROBI ZDJĘCIE, A MOANA JUŻ SŁODKO ŚPI
Wyżerka zaczęła się od przystawki, akcentu lokalnego, przyniesionej przez Gigi, przyjaciółkę domu, która mieszka na Gwadelupie od 17 lat. Jest to wędzona szynka, pocięta w kostkę, doprawiona sosem i w miarę ostrą papryką. Zajada się ją za pomocą wykałaczek popijając pierwsze trunki, w naszym wypadku szampana. Miejscowi jedzą dalej małe kaszaneczki, białe rybne i czarne pikantne, potem serwowany jest gulasz z mięsa wieprzowego wraz z dwoma warzywami, których nazw nie znałem i nie zapamiętałem. Na deser jada się ciasto z drzewa chlebowego. My jednak poszliśmy po linii francusko-polskiej i jako drugie entree zaserwowano polskie pierogi ruskie, przysmażane i ze śmietaną. Narobiliśmy się znacznie, nie żałujemy jednak ponieważ mamy jeszcze w lodówce całą miskę tych pierogów. Znając gusta francuskie nie próbowaliśmy ryzykować z barszczem czerwonym, który jest faktycznie bardzo specyficzny, ale ryzyko pierogowe popłaciło. Wszyscy zajadali się nie udając sympatii do nas, bo jak ktoś dokłada sobie na talerz ósmy pieróg to coś oznacza. Były wyśmienite, przyznaję. Przyznaję, też, że już dawno wypatrzyłem w Ecomax biały ser, który do pierogów pasuje.
Następnie na stole pojawił się łosoś i różowe wino - ryba jak przystało. Po pierogach jednak wszystkim miny lekko zrzedły, głód ma wielkie oczy, wszak wszystkim to wiadomo. Łososia umęczyliśmy, za to wina szybko zabrakło i trzeba było donosić i donosić, że niby pierogi nie ryba, ale szybciej spłyną. Zabrakło też cytryn, ale co to za problem, wystarczy pójść do ogrodu i narwać.
Rozmowy i rozmowy, częściowo też o pierogach, bo dziwnie wszyscy chcieli poznać metodę ich wytwarzania uznając, że maja dość spaghetti na łódce i takie pierogi byłyby wyśmienitym zamiennikiem. Tak im się tylko wydaje, bo roboty z tym w cholerę przecież.
Zmieniono wino na białe lekko słodkie i na stole pojawiły się dwa rodzaje foie gras z grzankami. O dziwo apetyty wróciły, jedynie do wina apetyt trwał niezmienny.
Lecieliśmy więc po tradycji francuskiej wigilii, a z kuchni wydobywał się zapach pieczystego. Jedzą zwykle gęś, ale u nas był chapon. To taki wielki, wykastrowany za młodu kogut, którego mięso jest tak wykwintne jak śpiew męskich kastratów. Było rzeczywiście soczyste i smakowe, a jednocześnie kruche i o dziwo białe, mimo, że trafiło mi się ulubione udo. Za akompaniament służyły kulki ziemniaczane i zielona fasolka. Dobre Bordeaux pasuje do wszystkiego, więc i tym razem czerwone wino ułatwiało tej nie rybie spływanie w czeluść naszych żołądków, skąd poprzednie płyny zdążyły już przenieść się do głów.
Rozmowom nie było końca, jedynie młodzież, popalając papierosy, zerkała pod choinkę gdzie stało sporo paczek z prezentami.
SAME PREZENTY
Zadziwiające jest ile człowiek może zmieścić w sobie. Cały kilkukilowy kastratwór zniknął z półmiska, a na stół trafił deser w postaci czekoladowej rolady. Już prawie nie mogę pisać bo mi wszystko wraca do gardła, ale zrobię ten ostateczny wysiłek i dokończę.
Nie jest to już wiarygodne, ale rolada została pożarta w całości. Sam bym w to nie uwierzył, ale są zdjęcia na dowód. Aby nie mieszać, jedząc roladę zostaliśmy przy czerwonym winie.
Było już koło pierwszej kiedy otwarto prezenty. Dzieci dostały różności, również bilety narodowego banku europejskiego, których i ja szukałem w wielkiej kopercie z pięknym albumem o Antylach. Będzie miło wrócić kiedyś do niego w Leźnie, ale biletów nie znalazłem. Alain dostał od nas kupon totolotka ze zdjęciem katamaranu Lagoon 500, o którym marzy. Może wymarzy z naszą pomocą.
Moana jako najmłodsza uczestniczka i jako że pierwsze to jej święta, została obsypana. Od Jean-Pierra dostała żyrafę, co to jak się ją za ogon pociągnie to gra bardzo inteligentną francuską piosenkę – że jak trzy kury idą przez pole to pierwsza idzie z przodu (?!).
Dostała też od Gigi śliczną lalkę, pierwszą, i chyba będzie ją lubiła, bo jest szmaciana. Od Valerie i Alaina dostała body, tej firmy co moja urodzinowa koszulka, więc widać będzie na ulicy, że to moja córa. A nie listonosza.
Otwieranie prezentów trwało długo więc w międzyczasie skończyło się wino i trzeba było wreszcie napić się czegoś na trawienie. Rum planteur, od słowa roślina, to taki zwykły rum, w którym zanurzono wiele świństw w celu usprawiedliwienia pijaństwa jako działalności zdrowotnej. Tym rumem zakończono wigilię 2008 roku i o godzinie 3 w nocy znaleziono się dziwnym trafem we własnym łóżku na Bubu.
Dziś rano Moana zrobiła nam podwójne święto. Po pierwsze pozwoliła nam spać do dziesiątej co jest nie lada wyczynem bo ona nie świętowała do trzeciej tylko spokojnie spała w swoim przenośnym łóżeczku. Po drugie, po raz pierwszy w krótkiej historii swojego życia, siedząc na brzuchu leżącej Beaty i opierając się plecami o jej uda, podniesiona na brzuchu do góry wybuchnęła gromkim nieprzerwanym śmiechem. Śmialiśmy się do łez, scena iście do filmu o kochającej się rodzinie.
Śniadanie było jednodaniowe. Nóżki w galarecie z octem i wódeczką Exsquisite. Nie zgadzam się z Andrzejem, wódeczka ta jest bardzo zacna, głównie jak się wypije cztery kieliszki, a nie butelkę 0,7 na łeb. Nóżki, to głównie golonko i wołowina w galarecie z tych nóżek. Na wieczór pozostawiliśmy sobie barszcz i pierogi. Bardzo to zdrowe żarcie.   
Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś.
Tak więc ja, jako butla na karku, musiałam zająć się naszym pływającym domem, żeby Daru miał czas na pisanie. Cóż, wolałabym na odwrót, ale chyba się nie da. Tak więc odświeżyłam wszędzie pokrowce na materace (były prane chyba pierwszy raz od nowości!), zmieniłam obicia w salonie, zrobiłam porządki w szafach i w łóżkach (szukając bez skutku zeszłorocznych bombek), generalnie, jak to każda szanująca się Polka wpadłam w szał przedświątecznych porządków. A mój mężczyzna, jak to każdy szanujący się mężczyzna umiał znaleźć sto pięćdziesiąt powodów, żeby mi nie pomagać. No ale dzięki temu są nowe wieści na blogu.
Nasza czterodniowa wycieczka była cudowna, tyle mogę powiedzieć, żeby podsumować. Podniecało mnie sznurowanie butów górskich, tak jakbym wyruszała nie wiem w jaką trasę. Każda z wycieczek przyniosła mi moc estetycznych wrażeń, spocenia i satysfakcji. Nawet czasami rano rozkosznie bolały mięśnie. Mieliśmy masę szczęścia z pogodą, faktycznie, ani przed, ani po, Soufriere nie wynurzała się z chmur, a dla nas jak na zawołanie wyskoczyła na tle błękitnego nieba i tak trzymała prawie przez całe cztery dni. Zostawiliśmy sobie jeszcze kilka tras i wodospadów (w tym wodospad Gallion) do zobaczenia jak będziemy jeździć z Nelly i Francois, którzy niebawem do nas dobiją. Niebawem, ale nie wiadomo kiedy, wszak morze jest wzburzone nawet od strony zawietrznej wysp, a oni tkwią w Fort de France na Martynice i nie mogą się w związku z pogodą ruszyć. Co prawda mają około 4 dni, żeby dotrzeć na luzach do Saint Francois, ale Meteo France zapowiada taki wysoki stan morza aż do 27 grudnia, więc mogą mieć kłopot żeby do nas dołączyć jeszcze w tym roku. Szkoda by było, chętnie wypiłabym z nimi szampana w Sylwestra.
A z tą złą pogodą zaczęło się, jak już Daru pisał, podczas naszego powrotu z Dezyrady. Powiało. Grozą. Ale gdzieś tam, oprócz lekkiego strachu poczułam adrenalinę, której już dawno nie wyczuwałam. I chyba mi się to podobało. Ewidentnie tęsknię za trybem życia, jaki mieliśmy w pierwszej części podróży, za odkrywaniem miejsca za miejscem, za przemierzaniem morskich mil w tym celu, za podnieceniem przed nieznanym. Jeszcze tylko trzy tygodnie! Już wystarczy portu w Saint Francois, bardzo tu ładnie, ale czas w drogę.
Dezyrada jest bardzo atrakcyjna, ale na jeden, góra na dwa dni. Wzdłuż i wszerz można ją przejść na piechotę bardzo szybko, nie mówiąc o objechaniu samochodem, przy czym niestety po drodze brak widoków, drzewa zasłaniają, a punkty widokowe można policzyć na palcach jednej ręki. Zatoka przy plaży nie zrobiła dobrego wrażenia mimo tego, że zapowiadało się na niesamowite widoki na rafie. Niestety, było to tylko złudzenie widziane z góry, z punktu widokowego przy kapliczce. Restauracja za to była niezła. To znaczy niezłe były dania i lody, bo temat rozmowy nie bardzo. Okazało się, że nasi przyjaciele żyją we trójkę za jedną trzecią wydatków jakie mamy my. Tylko jak to możliwe skoro my wcale nie szalejemy, wręcz staramy się żyć oszczędnie, a na dodatek nie mamy takich wydatków jak czynsz, prąd, woda, telefon stacjonarny, itp. Od tej pory mam szlaban na Contrex i muszę pić zwykłą wodę źródlaną. Cóż trzeba być w życiu gotowym na wszelkie poświęcenia. Zobaczymy jak to wpłynie na podsumowanie miesiąca.
We wtorek udaliśmy się z Moanką do lekarki w celu kontroli trzech miesięcy oraz drugiej dawki wszystkich niezbędnych szczepionek (okazało się, że nawet pneumokoki w tym są). Sprawdzian rozwoju jak zwykle bezbłędny, 5,600 kg, 61 centymetry, komunikatywność 10/10. Strasznie spłakane oczy po szczepionkach w obydwa uda też jak zwykle. Ale pewnie warto trochę popłakać, a potem całe  życie mieć spokój.
Dwa słowa na temat córeczki. No cóż, muszę napisać, że jestem zakochana. Z dnia na dzień zachwyca mnie (nas) coraz bardziej, jest słodyczą samą w sobie. Śmieje się cały czas i do wszystkich, dużo gada, prawie w ogóle nie marudzi, coraz dłużej potrafi zajmować się sama sobą, czas płaczu wyliczam na ok. 20 minut na tydzień, śpi świetnie, usypia sama (ze smoczkiem i bez). Nie wiem, czy dobrze robię, że tak wychwalam, żeby nie zapeszyć…Moje koleżanki mówią to samo o swoich pociechach, szczęściary jesteśmy i tyle. A na wycieczkach zachowywała się na medal. Rozglądała się z zaciekawieniem tak, jakby naprawdę ją mijana flora interesowała, a jak już zmęczenie zmogło dyskretnie ucinała sobie drzemkę. Żadnych niemiłych niespodzianek. Zachęca to nas do następnych wypadów, szczególnie, że im będzie starsza tym powinno być jeszcze lepiej.
Święta święta święta. Wszędzie migają  światełka. To takie folklorystyczne, ale takie przyjemne. Daru mówi, że „wiejskie”. A tutaj na wyspie mają wyjątkową tradycję dekorowania domów, wręcz prześcigają się w ilości lampek. Układają je w różne kształty: renifery, choinki, bałwany (no cóż, jak nie ma śniegu, to tylko takie bałwany pozostają!), oplatają palmy, wiodą lampki wzdłuż brzegów dachu, po ramach okien. Nie spodziewałam się aż takiego rozblasku. W marinie natomiast smutno, ani jeden statek nie został udekorowany. W ogóle nie czuje się tutaj świąt. W zeszłym roku, w marinie San Sebastian de la Gomera było pod tym względem o wiele weselej. Tyle tylko, że zorganizowali przed świętami tak zwane „chanter Noel”, czyli tutejsze grupowe śpiewanie pieśni Jezuskowi na jego narodziny. Bardzo specyficzne i bardzo hałaśliwe. Poza tym przeszła parada świąteczna, rodzaj tutejszej kolędy, trąbiąc, śpiewając i wykrzykując radosne hasła w czapkach Mikołaja na głowach. Taki tutaj zwyczaj, że chodzą takie grupy od domu do domu i wszędzie dostają rumu do wypicia. No cóż, w końcu narodowy trunek, wchodzi jak woda.
Dla nas jednak te święta zostaną długo w pamięci dzięki Valerie i Alainowi. Daru opisał już przebieg Wigilii, nie będę dublować. Zaznaczę tylko, choć nie ma to większego znaczenia, że kogut został zjedzony tylko w połowie, podobnie jak deserowa buche de Noel, a nie pożarte w całości, jak rzekomo zostało to napisane powyżej. Ale brzydka płeć ma zazwyczaj tendencję do lekkiej przesady. Za to ją kochamy.
Valerie naprawdę się popisała. Potrafiła stworzyć w swoim domu świetną atmosferę dobroci, przyjaźni i akceptacji. Czułam się jakby była z moją rodziną. Zresztą przypomina mi trochę Eluńkę, może dlatego. Oprócz świetnego charakteru, niezwykłej energii i ciepła, jakie roztacza wokół siebie można jej z pewnością wiele zarzucić, szczególnie co się tyczy wychowania córek (traktuje swoje dzieci jakby były ciągle niemowlakami, co paskudnie wpływa na ich zachowanie), ale pozytywne góruje nad wadami, tak że pokochałam ją bardzo, będzie mi jej brakować.
Po raz pierwszy w życiu spędziłam Wigilię po francusku. To aż dziw bierze, że przeżyłam tyle lat we Francji i nie poznałam zwyczajów tego kraju co do obrządków świątecznych, nie mówiąc o menu. Ale nigdy nie jest za późno na odkrycia. Nie wiedzieliśmy na przykład jak odbywa się sprawa z prezentami. Kiedy są dawane, czy na opakowaniach pisze się dla kogo paczka jest przeznaczona, kto rozdaje, itp. U Valerie w zwyczaju jest rozdawanie prezentów po 24.00. Każdy wstaje i daje przygotowane przez siebie prezenty tym dla kogo są, a na opakowaniach pisze się dla kogo od kogo, na przykład: dla Moany od Valerie i Alaina. My, nie wiedząc, że tak jest, myśleliśmy, że Manon rozda wszystko, co jest po choinką. Zostały tylko te, które my przynieśliśmy. I nikt nie ważył się ich ruszyć. Poprosiliśmy Manon, żeby je też rozdała, w końcu była najmłodsza (Moana spała, a nawet jakby nie spała, to mogłaby upuścić). Od nas było tak: książka dla Valerie – „Le Perfum” Suskina, którą jak się okazało już czytała, poradnik Savoir-Vivre dla Manon, co ją bardzo rozbawiło, kupon lotto dla Alaina, kieliszki do wina dla Jean-Pierra, bo zawsze do tej pory piliśmy u niego wino ze szklanek i Scrabble dla całej rodziny w wydaniu magnetycznym, idealnym na statek (też by nam się takie przydały).
Z rodzinką własną oczywiście wcześniej była wymiana życzeń przez Internet, jak przystoi. Łezka zakręciła się nie raz. Tęskno. Jutro znowu się usłyszymy, bo wszyscy będą zgrupowani u mojej mamuni na świątecznym obiedzie wraz z mamą Dara. Może spotka ich jakaś mała niespodzianka…
Dziś dzień minął trochę na niczym, wstaliśmy bardzo późno, ale późno też znowu pójdziemy spać, bo już jest prawie 24.00, zachowywaliśmy się jak w dzień powszedni, pranie, majsterkowanie, ciąg dalszy sprzątania. Tylko pyszne nóżki w galarecie nadały temu dniu świąteczny wymiar. Cudeńko!
SPĘDZAM ŚWIĘTA NA GWADELUPIE I MAM WSZYSTKO W … POWAŻANIU. JEM TEŻ KARAMBOLE I WSZYSTKO … MI ZWISA.
Niedziela, 28 grudnia
Niezwykle to miłe, te wrzaski na blogu i poza nim, że nie piszemy, że za długie przerwy między wpisami itd. Jak to miło wiedzieć, że tyle osób lubi nas czytać i chwali nawet za styl i treść. Przepraszamy więc za te przerwy, będziemy się starać o większą regularność.
Wycofuję też moje narzekania na koncentrację moich prezentowych okazji z tymi świątecznymi. Dziękując wszystkim, a zwłaszcza Adamowi F., za zasilenie naszego blogowego konta i wyrażam wyrazy współczucia dla tego ostatniego. Adam ma urodzinowy, imieninowy i świąteczny podchoinkowy prezent, urodził się 24 grudnia. Bidulek.
Święta, święta, pierogi, nóżki i już po. W Polsce tym razem była frajda totalna – czterodniówka. Tu nie świętuje się drugiego dnia świąt i nie bardzo wiem skąd ten drugi dzień świąt pochodzi. Tradycja pierwszego dnia, to jest 25 grudnia, czyli przybranej daty urodzin Jezusa C., pochodzi jeszcze z czasów perskich (na długo przed urodzinami owego), czyli pogańskich, kontynuowana była przez pogan, a potem chrześcijańskich Rzymian i klepnięta na sam koniec przez papieża. Choinkę przynieśli nam Niemcy w XIX wieku, a Świętego Mikołaja amerykańscy Amerykanie dopiero po II wojnie światowej. Coś podobnego? Aż dziw bierze, z tym Mikołajem. Tak jak z Walentynkami.
W końcu listopada strasznie ciężko pracowałem nie przyznając się nad czym. Otóż chodziło o prezenty dla naszych najbliższych. Wymyśliliśmy, że zaprojektuję i wyślemy do druku w Polsce kalendarze. Poprzez Empik, ściągnąłem Internetem specjalny program i zacząłem projektować kalendarze w formacie A3. Okazało się to dość syzyfową pracą, ale,  jako że czas mam, to wykonałem to wielkie dzieło. Wielkie dlatego, że kalendarzy było 5 i dla każdego był inny. Na każdej stronie było od 4 do 5 zdjęć, a kartek 13 z tytułową. Każdy z kalendarzy zawierał najpiękniejsze zdjęcia z naszej podróży oraz zdjęcia z wizyt na Bubu danego członka rodziny. Tak więc moja mama, na ten przykład, dostała kalendarz ze zdjęciami z jej pobytu na Korsyce i Wyspach Kanaryjskich oraz nasze najładniejsze wraz ze zdjęciami Moany. Jest w końcu babcią. Łatwo policzyć, w każdym kalendarzu jest około 50-60 zdjąć. Trzeba je było najpierw wybrać i posortować, potem poukładać na stronie, skadrować itp. Program jest prosty w obsłudze i daje nieograniczone możliwości, nie dość, że układu zdjęć to jeszcze tła. Bartek miał na przykład tło czarne z literkami jak Matrix, a moja mama czerwone w sam raz do jej czerwonej kuchni.
Chciałem też zrobić jakieś żarty, na przykład kalendarz z aktami Beatki do powieszenia w garażu lub klozecie dla Andrzeja Gnypa, ale Beatka się nie zgodziła. Nie zna się na żartach.
Tak czy siak, nie robiąc reklamy Empikowi, polecam ten pomysł, wejdźcie na stronę www.empikfoto.pl, są tam różnorakie pomysły spersonalizowanych prezentów. Co więcej, zamówienie poszło mailem pod koniec listopada, czyli przed nasileniem świątecznym, zrealizowane dotarło w trzy tygodnie, a jakość jest podobno zachwycająca.
Czekamy z utęsknieniem na Nelly i Francois. Płyną do nas z Trynidadu, ale ze względu na pogodę utknęli na jakiś czas na Martynice. Dziś są już na Dominice i jak wszystko pójdzie dobrze, choć fala i wiatr nie są sprzyjające, dotrą do nas jutro wieczorem. Tak więc sylwester zapowiada się w gronie dobrych kumpli. Z Jean-Pierrem też, który ma wakacje. Na szczęście JP poleciał przedwczoraj do Miami na Florydzie i przywiózł zamówione przez mnie na jego nazwisko i hotel dupersztyki. A dupersztyki to na przykład nowy regulator ciśnienia. To takie urządzenie pilnujące aby ciśnienie podłączonej z kei wody nie rozsadziło obwodów na łódce. Stary regulator wyzionął ducha, nowy, już założony, funkcjonuje bez zarzutu. Dla zainteresowanych dodam, że nowy tu kosztuje 120 euro, a w USA zapłaciłem 45 dolarów! Inny dupersztyk to karta do aparatu z czytnikiem USB, 16 gigabajtów za 39 dolarów, a są już 32 giga, naprawdę nie do wiary. Dotarł też kompresor, z którego będę robił sprzęt nurkowy do skrobania łódki. Zdam sprawozdanie z postępu prac nad tym sprzętem.
Tak, tak, Święta, Święta i po Świętach. Dobrze, że dzisiaj niedziela, to jeszcze możemy poodpoczywać! Daru zjadł na lunch ostatnią porcję pierogów ruskich (13 szt.!), ja już nie mogłam na nie patrzeć, mimo iż wczoraj była przerwa w pierogach z okazji kolacji u JP, na którą zaserwował o wiele bardziej wykwintne dania, tj: langustę i vivaneau (snaper). Ja tak wolę!
Dołączam się do Darunia z podziękowaniami za doładowanie konta na blogu, przynajmniej dzięki temu co poniektórzy wyszli z cienia. A zrobiło mi się z tego powodu bardzo ciepło na sercu (spóźnione życzenia urodzinowo-imieninow-świąteczne, Adaśku!)
Wiem, jaka to przyjemność dostawać niespodzianki, pamiętam radość, jaką odczuwałam ostatnio otwierając paczkę, którą dostaliśmy od rodzinki, uśmiech sam cisnął się na usta. Podobnie i ja lubię sprawiać radość prezentami – niespodziankami. Tak, że cieszę się niezwykle, że kalendarze dotarły na czas (stokrotne dzięki dla Ani i Sebastiana za użyczenie adresu wysyłki, zapakowanie i dostarczenie pod choinkę u mojej mamy) i że były źródłem radości dla tych, którzy je otrzymali. Mam nadzieję, że dzięki temu milej będzie patrzeć jak przemijają miesiące i jak powoli kolejny rok powolutku przelatuje przez palce. Do siego!
No tak, rok 2008 dobiega końca, co nie pozostaje bez wpływu na moje rozmyślenia. Ostatnie lata z roku na rok zaskakują mnie, przynosząc mi coraz bardziej nieoczekiwane wydarzenia. Jestem więc gotowa na wszystko, oczywiście pod warunkiem, że będą to same pozytywne nowości. A jestem przekonana, że właśnie tak będzie, czego i swoim bliskim i przyjaciołom również życzę. Życzę też wiele słodyczy, nie do konsumpcji, tylko do dzielenia z tymi, których kochamy. My tej słodyczy mamy ogromnie dużo dla siebie wzajemnie, a również dla naszej małej kruszynki, którą pieścimy bardzo. Myślę, że dzięki temu wyrośnie na osobę ciepłą i serdeczną. Brak takiej słodyczy natomiast powoduje, że ludzie stają się zawistni i zimni. Kochajmy się więc i całujmy!

 

Komentarze