GRUDZIEŃ 2008 - Gwadelupa
Życzymy wszystkim ukochanym czytelnikom,
wielu podróży i spełnienia marzeń, które zawsze z podróżami się wiążą. Widać to
w ilości odwiedzin naszego blogu. Życzymy również wesołych świąt wielu
nieznajomym, którzy poświęcają czas i zaglądają do naszego życia oraz znajomym,
którzy czytają, ale się do tego nie przyznają.
Odchodzący rok był dla nas łaskawy,
przepłynęliśmy Atlantyk, urodziliśmy zdrową i wesołą Moanę, która złagodziła żal
za ukochaną Ubu.
Oby nadchodzący 2009 był dla nas wszystkich
lepszy, ale gorszy od następnego 2010 (taki frazes).
Życzymy też wielu prezentów, tak wielu jak
dostała Moana w paczce od polskiego gwiazdora z Sosnowca (Kiepura?)
Środa, 3 grudnia 2008
Mam jakiegoś pecha.
Nie wiem o
co Daruniowi chodziło z tym pechem, widać nie skończył myśli i poszedł na
sjestę. Przejmuję więc „pióro”. Miałam ochotę już wczoraj się za to zabrać, ale
wydarzył się cud. Daru nie był przyssany do komputera! Ale fajowsko, mogliśmy
więc zagrać w opuszczone od dłuższego czasu Scrabble. Oczywiście porażka
Darunia była straszna, no nie wiem, komu się w końcu mózg zlasował. Ja się
mogłam należycie skupić, bo Moana słodko spała przez całe popołudnie. Ale fakt
jest faktem, że mózg jest jak mięsień, nieużywany zanika. Trzeba więc
regularnie dbać o to, żeby jego szczątki jednak pozostały. Ja mam o tyle
lepiej, że nie zabijam resztek moich szarych komórek alkoholem. Tak więc
wyszło, że już prawie tydzień niczego nie pisaliśmy, strasznie jesteśmy tutaj
zajęci.
Urodzinowy
dzień Darunia minął szybko i już by nikt o nim nie pamiętał gdyby nie fakt, że
prezent (2 bilety na koncert Al Jarreau) poskutkuje dopiero 19 grudnia, czyli
tym razem w dzień imienin Pana Dariusza. Szkoda jedynie, że nie pójdziemy razem
na ten koncert, Moanka jest za mała, żeby ją komuś zostawić na cały wieczór,
poza tym nawet jeśli bym ją zostawiła, to cały czas bym myślami była przy niej
i pewnie nerwy nie pozwoliłyby mi skorzystać z koncertu w pełni. Tak więc
skorzysta z tego Jean-Pierre, który ma akurat wtedy wolny wieczór, i potowarzyszy
mojemu miłemu na stadionie w Baie Mahault.
Cóż,
pierwszy okres macierzyństwa jest pełen wyrzeczeń, trzeba spędzać wszystkie
(prawie) chwile z dzieckiem, szczególnie, że karmię wyłącznie piersią i nie
umiem odciągać mleka. Nie mogłam więc popłynąć razem z Darem i resztą
towarzystwa ponurkować. Mamy tutaj w marinie kilka klubów nurkowych, w tym
jeden, najbliższy, którego bardzo miły właściciel zawsze nam mówi dzień dobry i
pyta się o zdrówko. Daru wraz z JP postanowili udać się pewnego dnia z tymże
panem i zobaczyć co kryją okoliczne rafy Saint Francois. Wypadło na zeszły
poniedziałek. O 10.30 towarzystwo, które powiększyło się o Myriam, koleżankę
przybywającą właśnie na wakacjach u JP i Joel’a ze statku obok, odpłynęło w
piankach i z gotowymi butlami na hydroeksplorację. Nie było ich aż do 13.00,
długo jak na zwykłą „przechadzkę”. Okazało się, że popłynęły z nimi dwie młode
dziewczyny, które robiły tzw. „chrzest” i najpierw pływali oni, a dopiero potem
one, co wydłużyło czas wycieczki prawie o godzinę. Po powrocie nie widziałam
jakiegoś wielkiego zachwytu ani egzaltacji w związku z tym, co zobaczono pod
wodą. Nic nowego, wszystko to co już znamy, żadnego drapieżnika też nie było.
Ale za to kolejne doświadczenie nurkowe. Daru nalega, żebyśmy skończyli pierwszy
stopień PADI. Ale będziemy musieli robić to osobno w związku z sytuacją opisaną
powyżej. Na razie podjęłam decyzję, że też skoczę na wycieczkę z miłym panem w
najbliższym czasie. Być może uda się w piątek rano razem z JP, a Daru zostanie
z małą (po raz pierwszy na tak długo).
DARU
Poza tym niewiele się działo. Byliśmy ponownie na plaży nudystów. Tym razem nie dało się za bardzo popływać w masce i w płetwach z uwagi na duże fale i bardzo silny prąd. Po raz pierwszy naprawdę nie potrafiłam walczyć z nim i nie udawało mi się w ogóle posuwać do przodu, a jeśli już się kawałeczek udało, natychmiast zostawałam zniesiona do punktu wyjścia. Fajnie było, choć niezbyt to bezpieczne, szczególnie przy bardzo płytkich skałach koralowych, można się nieźle poobijać. Widać jednak, że miejsce jest genialne do pływania: idealna głębokość, porozrzucane tu i ówdzie głazy obrośnięte koralem i będące oazami życia setek ryb. Nawet ostatnio, pomimo fal mącących wodę, widać było bardzo duży asortyment pływających przyjaciół o różnych kolorach i kształtach. Musimy powtórzyć pływanie przy lepszej pogodzie.
Poza tym niewiele się działo. Byliśmy ponownie na plaży nudystów. Tym razem nie dało się za bardzo popływać w masce i w płetwach z uwagi na duże fale i bardzo silny prąd. Po raz pierwszy naprawdę nie potrafiłam walczyć z nim i nie udawało mi się w ogóle posuwać do przodu, a jeśli już się kawałeczek udało, natychmiast zostawałam zniesiona do punktu wyjścia. Fajnie było, choć niezbyt to bezpieczne, szczególnie przy bardzo płytkich skałach koralowych, można się nieźle poobijać. Widać jednak, że miejsce jest genialne do pływania: idealna głębokość, porozrzucane tu i ówdzie głazy obrośnięte koralem i będące oazami życia setek ryb. Nawet ostatnio, pomimo fal mącących wodę, widać było bardzo duży asortyment pływających przyjaciół o różnych kolorach i kształtach. Musimy powtórzyć pływanie przy lepszej pogodzie.
W sobotę
pojechaliśmy wraz z Michele i Andre, właścicielami stojącego nieopodal nas
Lagoon 410, do Valerie i Alain na kolację. Był pyszny udziec jagnięcy,
zamówiony wcześniej przez Valerie i dowieziony na stół w ostatnim momencie.
Wszyscy się delektowali, oprócz mnie, jako że Moana wyjątkowo nie chciała
usnąć. Zasiadłam do zimnego już dania dopiero jak Daru zmienił mnie przy
usypianiu. Pech jakiś, z reguły nie ma najmniejszego problemu. Może miała za
dużo rozbudzających bodźców.
U VALERIE I ALAINA
Cały
wieczór trwały rozmowy na temat odwiedzonych miejsc i ich specyfiki, o
niebezpiecznych zakątkach, o pięknie wysp i kotwicowisk, o praktycznych
rozwiązaniach na łódce. No cóż, wszyscy mamy ten sam krąg zainteresowań.
Michele i Daniel wrócili właśnie niedawno z wysp Wenezuelskich. Dopłynęli aż do
Los Roques. Podobno cudnie i tam i wszędzie po drodze. Trzeba chyba wyspy te
ująć w naszym planie po powrocie z Polski. Daru kupił dzisiaj nowy numer
Multicoques Magazine, w którym jest artykuł właśnie o tych wyspach, równie
zachęcający. Kolejny znak, że należy je zaliczyć.
Do domu
wróciliśmy dopiero o północy, tak jak po urodzinach Dara. Troszkę to za późno,
mała ma wtedy już bardzo czuły sen i budzi się z płaczem, do czego nigdy nie
dochodzi jeśli jesteśmy normalnie w domu lub gdy wracamy o bardziej przyzwoitej
porze.
W
poniedziałek wieczorem z kolei na kolacji stawili się u nas JP wraz ze swoimi
gośćmi. Ponowiliśmy cotes de boeuf z grilla. W naszym rankingu tego mięsiwa te
dwa wielkie (każdy po 1kg) kawałki zajęły drugą pozycję od góry.
Tak więc
kontakty międzyludzkie są częste i gęste. Udaje nam się jednak raz na jakiś
czas spędzić wieczór w spokoju i samotności. Uff. Wtedy jest i czas na filmy.
Asiu, znaleźliśmy w końcu „Green mile”. Okazało się, że mamy ten film w naszych
własnych zasobach. Film niezwykle głęboki, momentami wstrząsający i
chwytający za serce, zakończony łezką w oku. Faktycznie warty polecenia.
Codziennym
stałym punktem programu jest spacer. Na szczęście odkryliśmy ostatnio dobre
miejsce do spokojnego spacerowania. Część pola golfowego, zlokalizowana po
drugiej stronie głównej drogi, jest jeszcze nie do końca zagospodarowana i
przygotowania do grania. Znaleźliśmy wejście na ten teren, więc teraz z
zadowoleniem kluczymy po asfaltowych ścieżkach pola golfowego, w zieleni, ciszy
i pięknym zapachu natury. Dość rur wydechowych zlokalizowanych akurat na
wysokości nosa Moany.
TU W GOLFA JESZCZE
SIĘ NIE GRA. NA SZCZĘŚCIE!
Wracając
do tego, co pisałam wcześniej, że małe dziecko to kupa wyrzeczeń, należy
nadmienić, że wyrzeczenia te są w wielokrotnie wynagradzane. Uśmiechami,
gaworzeniem, pierwszymi zabawami. Cudownie jest obserwować zmiany, jakie z dnia
na dzień zachodzą w rozwoju i zachowaniu naszej kruszynki. A do tego jest
dzieckiem naprawdę niewiele dającym w kość. Jesteśmy coraz bardziej nią
zachwyceni. A uwagi i obserwacje dotyczące niemowląt mogę porównywać z moimi
koleżankami, o których pisałam wcześniej, które też zostały niedawno mamami.
Miło tak wymieniać się spostrzeżeniami. Tylko Ciebie, Małgosiu C. coś nie mogę
złapać na skypie.
Ciągle i
nieustająco nie mogę się nadziwić jakim to cudem komunikacji internetowej jest
Skype. Tak mi z tym dobrze, że mogę usłyszeć i zobaczyć moich bliskich kiedy
chcę. Zobaczyć jak rośnie mój Bartolo (a szczególnie jak rosną mu włosy!).
Ojej, bardzo mi tego mojego synka brak. Już nawet śni mi się po nocach. Raz
jako małe dziecko, potem jako dorosły mężczyzna. Pamiętam jak we śnie
mierzyliśmy nasze dłonie, jego była taka duża i męska. I miał gruby głos. No
cóż, tak pewnie niebawem będzie. Bardzo mnie cieszy, że jest takim mądrym i
rozsądnym chłopcem, wie co w życiu ważne, stawia na naukę i dobre wyniki, można
na nim polegać. Miło mi na myśl, że udało mi się dać mu dobrą bazę z pomocą
wszystkich tych, którzy w tworzeniu tej bazy uczestniczyli. Ufam, że będzie to
dalej owocowało i że okres dojrzewania nie bardzo da się we znaki.
Codziennie
rano myślę sobie po przebudzeniu o tym, co robiliśmy dokładnie rok temu i
próbuję to ustalić nie sprawdzając ani w pamiętniku, ani w dzienniku
pokładowym, tak żeby poćwiczyć umysł. Rok temu więc byliśmy na wyspach
kanaryjskich. Byliśmy na wyspie Lanzarote w marinie Rubicon wraz z Jarkiem i
„Beatkom”. Mieliśmy za sobą pierwszy długi, bo 5-cio dniowy skok przez ocean. A
za tydzień miały przyjechać do nas nasze mamy. Gdzie będziemy za rok? Może
właśnie na wyspach los Roques, kto wie.
Daruń właśnie przyniósł mi na talerzu pyszne, żółte, cieknące,
dojrzałe mango. Rozkosz. A rano raczyliśmy się zakupionymi wczoraj na co
wtorkowym wieczornym targu carambole. Orzeźwiający owoc o przekroju w kształcie
gwiazdki. Smak, jak stwierdziliśmy zgodnie z Darem, przypomina agrest, troszkę
może bardziej zabarwiony egzotycznie. W telewizji cały czas nagabują, że dla
naszego zdrowia powinniśmy jeść przynajmniej 5 owoców lub/i warzyw
dziennie. No to jemy.
KARAMBOL? (CARAMBOLE, PO ANGIELSKU STARFRUIT)
Zaraz znowu spacerek, a wieczorem kolacja w restauracji z sąsiadami
z Jade IV, którzy jutro wypływają do mariny w Le Gosier. Będą wyjmować łódkę i
czyścić ją od spodu (carenage), żeby była gotowa do sprzedaży. Dziś była
kontynuacja cudu, Daru znowu nie jest przyklejony do komputera, w zasadzie
prawie w ogóle go od rana nie używał. Idzie nowe?
środa, 10 grudnia
Z tym pechem to miało być zupełnie coś innego niż to co napiszę. Wrócę do
tamtego tematu później, ale najpierw wyjaśnię co było przyczyną naszego
milczenia (blog, skype, maile).
Otóż w poprzednią sobotę napisałem kilka stron o tamtym pechu, załączyłem
zdjęcia Beatki z nurkowania, no i przede wszystkim wgrałem od JP około 20 giga
muzyki różnej na mp3 na twardy dysk i 50 giga filmów na dysk rezerwowy 500
giga. W niedzielę od rana postanowiłem zrobić kopię wszystkiego co jest na
twardym dysku komputera, ale najpierw postanowiłem rozwiązać problem programu
nawigacyjnego, który u nikogo z sąsiadów nie analizuje sygnału z GPS-u, choć
sam sygnał program widzi. U mnie było podobnie, mapy całego świata są, sygnał
też jest, ale mimo różnorakich zmian konfiguracji pozycja łódki nie pojawiała
się na mapie. Jak u wszystkich. Anim głupszy, anim mądrzejszy (anim to mój
skrót a la język amerykański: ani jestem, czyli powinno być ani’m, hehe.)
Jako bystrzak zacząłem czytać instrukcję. Z instrukcjami to jak z kobietami,
niby człowiek wszystko rozumie, ale zrozumieć się nie da. Zaciekawił mnie
jednak ten sygnał, którego dane przesuwały się na ekranie jak literki i cyferki
na Matrixie. Zatrzymałem taką dziwną stronę, zacząłem czytać dziwny tekst
przylatujący z niebios, a czułem się wtedy jakbym nawiązał kontakt z UFO. A
wyglądało to tak:
CZARNA MAGIA
Analizując dane szybko zauważyłem, że w wielu miejscach powtarza się
nasza pozycja, to jest szerokość i długość geograficzna, którą jako żeglarz
oczywiście znałem. Jednakże przed pozycją literki GGA nie odpowiadały nakazanym
przez program ustawieniom GPS-u i literkom DLL. Odnalazłem w programie miejsce
gdzie można to zmienić i… cud! Ludzie! Łódka pojawiła się na mapie i jej
pozycja z dokładnością do 5
metrów . Cuda!
Oczywiście mało kogo obchodzi mój wywód, piszę tak dla siebie aby
podreperować moje ego pamiętając co stało się później.
Otóż Beatka zaproponowała Scrabble, odłożyłem więc na później kopiowanie
danych i zasiedliśmy do gry.
Po chwili zaczęło padać, zwinąłem więc cały majdan komputerowy i
położyłem go wewnątrz. Po jakimś czasie komputer nagle zaczął wyć i pojawił się
niebieski ekran z tekstem mówiącym o tym jak komputer bardzo źle widzi naszą
wspólną przyszłość. Pomyślałem o jakimś wirusie w programie nawigacyjnym
wziętym od sąsiadów, szybko jednak przyszło zrozumienie i załamanie. Otóż jakiś
kretyn wymyślił, że dobrze by było aby podstawką podłączonego do USB
zewnętrznego GPS-u był magnes. Że niby łódki są metalowe? A może pulpit w
samochodzie? Aha, można taki GPS przyczepić na lodówkę!
W pędzie chowania komputera przed deszczem, przez nieuwagę, położyłem GPS
(czytaj magnes) dokładnie w miejscu gdzie w komputerze jest twardy dysk! Po wyjęciu tego ostatniego z komputera
okazało się, że sam jest magnesem przyciągającym metalowe elementy i jest do
wyrzucenia. Załamka. Mój tekst, wszystkie poprawione i poukładane zdjęcia,
ostatnie dokumenty, filmy, wszystko szlag trafił. A komputer leżał z przypiętym
dużym dyskiem do przeniesienia danych. Jak pech to pech.
Straciliśmy więc dane, twardy dysk no i Internet, który powiązany był z
numerem ID tego komputera. Oczywiście jak to jest zawsze – była niedziela i
wszystko zamknięte.
W poniedziałek przerzuciłem wszystkie dane z dysku przenośnego na duży,
mały sformatowałem i po umieszczeniu go w komputerze zacząłem wielogodzinną
zabawę z wgrywaniem od nowa Windows, sterowników, antywirusa, Office. Zmieniono
też w serwisie numer identyfikacyjny komputera i mamy już Internet, ale na
razie korzystanie z niego jest ryzykowne ponieważ antywirus ma kłopoty z
uaktualnieniem bazy swoich danych, które zajmują wiele setek megaoktetów.
Trzeba czekać, co też czynię pisząc ten mało ciekawy tekst.
Wrócę więc do pecha z początku miesiąca. Chodziło o to, że wszyscy z
Beatką na czele mi mówią, że nie wiem co to znaczy mieć dziecko. Pech jakiś,
właśnie mam dziecko, ale nie wiem co to znaczy. A chodzi o to, że:
- spałem spokojnie
wszystkie noce od urodzenia Moany do dnia, a raczej nocy dzisiejszej
- Moana śpi albo je, a jak
tego nie robi to się śmieje
- mała budzi się i bawi
sama obserwując zawzięcie okienko w suficie nie zawracając głowy starszym,
którzy mogą wtedy zająć się przyjemnościami (na przykład rozwiązywaniem
krzyżówki)
- Beata je wszystko ze
śledziami włącznie, pije wino i piwo, a mała jak piła mleko matki tak pije i
nie marudzi, że śmierdzi rybką
- Moana jeździ z nami
wszędzie, chodzi po knajpach, na plażę, na zakupy i nie sprawia kłopotu.
Rozumiem z tego, że jakbym
miał podwalone oczy po nieprzespanych nocach, wrzeszczącego wiecznie bachora to
bym wiedział co to znaczy mieć dziecko. Fuj.
NA PROŚBĘ WIELU UMIESZCZAMY – KARATE KID, ALLAH A…, O KURDE, SPADAAAM
W piątek pognaliśmy na nurkowanie Beaty. Tak się składa, że wielu rzeczy
nie możemy robić razem, bo ktoś musi czuwać nad małym ptaszkiem. Jean-Michel,
nasz bardzo miły instruktor, oczywiście zabrał mnie i Moanę aby skrócić okres
nieobecności Beaty do czasu przebywania pod wodą, czyli godziny. Zacumowaliśmy
przy rafie, nurkowie zniknęli w otchłani oceanicznej, a ja zostałem z zamiarem
czytania. Moanę, którą zmęczyło obserwowanie ciekawych wydarzeń wokół, ułożyłem
do snu, no i się zaczęło. Jedynym momentem kiedy Moana płacze jest chwila kiedy
bardzo zmęczona chce spać, a coś jej na to nie pozwala. Tym razem trafiło na
czkawkę i rozległ się płacz. Beatka ma na to środek usypiający w postaci cycka,
a ja utulam i nucę piosenki. Znaczy myślę, że to bas wydobywający się z moich
płuc ją uspokaja, nie piosenki, gdyby to wiedziała to wrzeszczała by jeszcze
bardziej, tak fałszuję. Głosu ci ja nie mam. Repertuar jest różnoraki, głównie
jazz, Miles Davis, czy Pat Mathney, ale z braku inspiracji poznała już i hymny,
amerykański i sowiecki, a nawet międzynarodówkę. Oczywiście mogłem to robić
swobodnie na środku oceanu z nieświadomą jednoosobową publiką, inaczej byłby
wstyd. Zasnęła jak zwykle, a ja wziąłem się do czytania.
CO LEŻY PO LEWEJ NA DOLE?
Nurkowie powrócili komentując podwodne przygody. W drodze powrotnej
Jean-Michel dzielił się swoją wiedzą o tutejszej morskiej faunie i florze. Dowiedzieliśmy się na ten
przykład, że ryby papugi, które mają dzioby jak papugi właśnie, nie są
różnokolorowe tylko zmieniają kolor w zależności od etapu rozwoju, to znaczy na
początku są samcami o jednym kolorze, potem samicami o innym, a na końcu
obojnakami o jeszcze innym. Hmm, biały, czarny, żółty?
Trochę nas męczy stały tryb życia. Przyzwyczajeni do ciągłego
przemieszczania się, zalegliśmy w Saint Francois na dobre. Pociesza nas to, że
jeszcze tylko miesiąc z haczykiem i ruszamy znów w drogę. Ponieważ nasi znajomi
nie wyrażają ochoty na przyjazd do nas i zwiedzenie Gwadelupy, postanowiliśmy
sami ruszyć w drogę. Pobieżnie byliśmy już wszędzie, teraz przyszedł czas na
dogłębne poznanie wyspy. Nie mając ochoty wracać codziennie na Bubu postanowiliśmy
pojechać na drugą część zwaną Basse-Terre i tam spać w hotelikach. Wyjazd
zaplanowano na zeszły wtorek.
We Francji nie należy planować niczego w grudniu. Okres świąteczny, tak
lubiany przez wszystkich, jest też ulubionym okresem różnych rewindykacji,
wiadomo, uderza we wzmożone zakupy, przemieszczanie ludności itp. Innymi słowy,
różnego rodzaju strajki przypadają na ten właśnie okres. Gwadelupa, jako część
tego zacnego kraju, nie wyłamuje się z tego zwyczaju. Tak więc mamy strajk
generalny transportowców, dokerów i drogowo zablokowaną totalnie wyspę. Strajk
ten, a raczej blokada, dotyczy cen paliw i nie skończy się dopóki cena nie
zostanie obniżona, jak to właśnie się stało w Gujanie, gdzie po tygodniu
blokady cena spadła o pół euro na litrze. Te pół euro to tylko mała część
podatku, bo sama cena paliwa netto jest śmieszna.
Dla nas taki strajk to rybka, podróż odłożyliśmy na później, ale sklepy
już świecą pustkami, jako że kontenery z francuskim żarciem stoją poblokowane w
portach. Zapewne będziemy jeść więcej ryb, których i tak jemy bardzo dużo.
Stwierdziliśmy, że przez ostatni rok zjedliśmy więcej ryb niż przez całe
wcześniejsze życie.
W ramach rekompensaty wycieczkowej wczoraj rano zapakowaliśmy tobołki i
udaliśmy się na najdłuższą w historii naszego pomieszkiwania w Saint Francois wycieczkę
pieszą.
Upał jest już niewielki, a pasat sprawia wrażenie stabilizowania się na
swoich stałych typowych obrotach 25-45 km/h , więc nawet wyjście przed południem,
czy w południe nie jest uciążliwe, bo i słońce nie parzy, a wiaterek wieje
nieustannie.
Ruszyliśmy w drogę jak do Jean-Pierra aby szybko wyjść z miasta i idąc w
poprzek cypla dotrzeć do zatoczki Baie d’Olive, znanej z kapliczki matki
boskiej oliwnej co to cuda czyni (kto nie smaruje ten nie jedzie). Zwyczaj
nakazuje aby pierwszego stycznia pojawić się tutaj i wykąpać w wodzie zatoczki
nacierając ciało ogonem dorsza po czym wytrzeć się suchymi algami w celu
pozbycia się wszystkich złych wpływów roku poprzedniego i posiadania szczęścia
w roku nadchodzącym. Każdy facet dorsza ma pod ręką, ale liście?
ZATOKA OLIWNA. ZE WZGÓRZA OLIWNEGO? COŚ MI TO PRZYPOMINA.
Miejsce było urokliwe, zatoczka śliczna, kapliczka betonowa. Okazało się
jednak, że kapliczka właściwa jest dużo wyżej i trzeba było tarabanić się z wózkiem
najpierw w dół, a potem w górę po schodach. Widok z góry na zatoczkę był
jeszcze piękniejszy więc opłacił się wysiłek. Kapliczka ze znaczną ilością
statuetek matki B., zawsze dziewicy (?), charakteryzowała się głównie
wyśmienitą do niej drogą, a ponieważ drogi na Gwadelupie są dziurawe jak w
Polsce, ta do kapliczki, jako idealnie gładka przypomniała mi, że wiara czyni
cuda.
PRZY KAPLICZCE MEDYTUJEMY
Po krótkim odpoczynku, zawiedzeni brakiem sklepu z pamiątkami, a
zwłaszcza zawsze towarzyszącym takiemu sklepowi grillami i budkami z piwem
ruszyliśmy w dalszą drogę, ciągle bez śniadania. Oczywiście nie minął nas żaden
samochód, droga ta zapewne używana jest wyłącznie pierwszego stycznia kiedy to
tłumy walą do kapliczki po lepsze jutro jak do kolektury totolotka podczas
kumulacji. Po drodze minęliśmy ścieżkę, cel naszej podróży, prowadzącą na
północ wzdłuż wybrzeża. Jej stan potwierdził nasze obawy co do możliwości
robienia wszystkiego z niemowlakiem, a raczej z jego czterokołowym powozem.
Szliśmy dalej wygodnie asfaltem wśród pól kabaczkowych. Żołądki
przyrastały nam do kręgosłupów, więc zapełnialiśmy je wodą, którą zawsze mamy
ze sobą. Pojawiły się pierwsze zabudowania i na polach śliczne czyściutkie
krowy. Podkreślam czyściutkie, bo te nasze, w Polsce, zawsze są jakieś obsrane.
Szliśmy i szliśmy już może piętnasty kilometr, Moana spała bujana ruchem wózka,
aż doszliśmy do skrzyżowania z drogą główniejszą, a na wprost… pojawiła się
restauracja, taka w ogrodzie prywatnego domu. Przyjemności kreolskie – głosił
napis.
Było już dobrze po południu więc z duszą na ramieniu weszliśmy do
tonącego w zieleni i kwiatach ogrodu. Stoły pod parasolami, cisza, zapach
kwiatów. Pojawiła się gospodyni i na pytanie czy można jeszcze coś zjeść z
uśmiechem zaproponowała rybę na dwa sposoby, langusty, kotlet wołowy i wielkie
krewetki na domowy sposób. Zasiedliśmy z przyjemnością w cieniu i chłodzie
popijając lodowate piwo. Przy domówieniu piwa gospodyni coś wspomniała o
przystawce i zniknęła. Jako jedyni, może od miesiąca, klienci, zaczęliśmy
podejrzewać, że syn, który oderwał się od telewizora i gdzieś pojechał
samochodem, pojechał właśnie po zakupy na dania dla nas. Uśmiechnęliśmy się do
siebie – nigdzie się nie spieszymy przecież.
Po chwili pojawiły się przed nami talerze z nie zamawianymi przez nas
przystawkami. Sałata, pomidory, awokado z winegretem, no i świeżutkie
accras. Accras to ciasto o kształcie
nieregularnych kulek wielkości orzecha włoskiego robione z mączki dorsza, mąki,
przypraw i smażone na głębokim tłuszczu jak frytki - tutejsza specjalność. Nie
mogliśmy wyjść z zachwytu, zwłaszcza z powodu rozpływającego się w ustach
awokado. Ach, to z ogrodu za domem - rzuciła od niechcenia gospodyni.
W międzyczasie wrócił syn, o dziwo, z bananami, a na nasz stół trafiły
zamówione dania i butelka zimnego, różowego wina. Moana dała nam zjeść
spokojnie, butelka wyparowała, a na deser znalazły się nawet lody o naszym
ulubionym smaku rumowo-rodzynkowym.
Po zapłaceniu rachunku, na którym nie widniały ani przystawki ani lody, z
nowymi siłami ruszyliśmy dalej. Kilometry stukały, a my doszliśmy do miasta i
do naszej ulubionej plaży położonej po jego drugiej stronie, Raisins Clairs (czyli
jasne winogrona). Miło było zanurzyć się w zimnej (27,5) wodzie oceanu,
zwłaszcza, że mieliśmy okulary do pływania i można było zobaczyć bogactwo
tutejszej rafy.
Nasza sielanka nie trwała długo, lunął deszcz i trzeba było schronić się
w sąsiedniej knajpce, a potem jeszcze raz na stacji paliw, która nie
sprzedawała produktu, do którego została stworzona z powodu braku dostawy.
JASNE WINOGRONA – NASZA ULUBIONA PLAŻA (PRYSZNICE TEŻ SĄ)
Na łódkę dotarliśmy o zmroku gdzie skonsumowaliśmy przy filmie kolację
ultra light i buteleczkę czerwonego.
Ja tu się katuję pisząc, a ten antywirus jeszcze nie ściągnął swoich
uaktualnień. Zakała jakaś. W międzyczasie zjedliśmy śniadanie i byłem w pustym
markecie (hurra, jak za komuny).
Beata zrobiła też swoją codzienną gimnastykę. Trzeba przyznać, że dba o
siebie i linię. Od tygodni waży tyle co przed ciążą minus waga Moany. Przed
ciążą ważyła 60 kg .
Teraz Moana waży 5,5 kg .
Rachunek jest prosty, co jednak będzie jak Moana osiągnie 20 kg ? Zniknie mi, anorektyczka jedna.
Z powodu braku ruchu chodzimy na codzienne spacery, wyciągamy i
rozkładamy wózek, podajemy sobie maluszka nad wodą. Wzbudza to oczywiście
sensację u przechodzących turystów, a łódkowi mieszkańcy naszego pomostu podchodzą
i witają się. Andre zawsze całuje Moanę po rączkach, Lilly bierze ją na ręce,
każdy ma swoje gesty. Miłe to.
Wieczorem, przed czasem, zamknął się market, nie miał co sprzedawać.
Teraz widać jak jesteśmy tu uzależnieni od metropolii.
piątek, 12 grudnia
Dziś był dzień niespodziewany. Najpierw ja zostałem sam z Moaną na łódce,
bo Beatka popłynęła nurkować. Doszliśmy do wniosku, że tak sterczymy na tej
łódce bez sensu i trochę szkoda, że nie robimy uprawnień nurkowych. Po krótkich
konsultacjach z Jean-Michelem postanowiliśmy skończyć rozpoczęte kiedyś
licencje. Najpierw było przygotowanie sprzętu, potem szybki sutek na Bubu i
nurkowie zniknęli na horyzoncie. Moana, o dziwo, do powrotu Beaty spała bite
dwie godziny uśmiechając się czasami.
Po śniadaniu rozpoczęliśmy z zadowoloną ze swoich postępów Beatką partyjkę
Scrabble gdy płynący na głębsze nurkowanie Jean-Michel z Benoit rzucili
propozycję zabrania i mnie. Nie trzeba było powtarzać dwa razy, szybki powrót
po butlę i kamizelkę dla mnie i już byłem gotowy w moim piankowym kombinezonie.
Tym razem wylądowaliśmy na pełnym oceanie przy niezłej fali. Skok do tyłu
przez głowę i powolne zanurzanie się to ucieczka z szamoczącej się oceanicznej
powierzchni w wielki i cichy błękit. Kompensacja ciśnienia i sprawiające mi nieustająco
kłopot lewe ucho. Potem długa godzinna wycieczka przy dnie i wspaniałej rafie.
No i oczywiście ćwiczenia do licencji. Ćwiczenia to takie różne wygłupy pod
wodą typu zdejmowanie i zakładanie maski, a w następstwie jej opróżnianie z
wody, wyjmowanie ustnika, podawanie sobie akwalungu, że niby w naszej butli nie
mamy już powietrza, no i różne figury przestrzenne. Wszystko jest niby łatwe,
ale przyzwyczaić się do świadomości, że się jest dwadzieścia metrów pod wodą to
wysiłek spokoju ducha. Jak popatrzyć w górę - dwadzieścia metrów to daleko.
Warto jednak. Wrażenia są fantastyczne, woda przejrzysta, koralowce
chowające swoje macki przy zbliżeniu ręki i wszędzie kolorowe ryby. Wszyscy
znamy to z filmów, ale czuć to w przestrzeni wokół siebie to specjalne uczucie.
Piątek, 19 grudnia
Wróciliśmy po czterech dniach podróży i będzie o czym pisać. A działo
się, oj działo.
Tak się składa, że dziś są moje imieniny i jadę z JP na koncert Al
Jarreau, mój prezent urodzinowy. Jako dziecko cierpiałem z powodu skomasowania
dat świątecznych i tych związanych z moją osobą. Chodziło oczywiście o skomasowanie
prezentów. 27 listopad - urodziny, 6 grudnia – Mikołajki, 19 grudnia –
imieniny, no i choinka 24. Sprytni rodzice umieją połączyć takie okazje.
Wróciliśmy, a tu na pomoście wszyscy w szoku. Jeśli szanowny czytelnik
wróci do drugiego zdjęcia z początku miesiąca zatytułowanego „U Valerie i
Alaina” i dobrze przyjrzy się osobom, to zadajemy zagadkę w złym guście oczywiście
zmieniając tytuł na: „U Valerie i Alaina – znajdź mordercę”.
Otóż Andre, widoczny na środku zdjęcia, wyjechał przedwczoraj do Francji,
a tam na lotnisku Orly czekali na niego panowie smutni z kryminalnej i zakuli w
kajdany, po czym został osadzony w areszcie jako pewny morderca dwóch osób.
Wygląda na to, że Andre w roku 1994 zamordował strzałem w głowę swoją
kochankę i jej brata po czym zakopał zwłoki. Dla niepoznaki sprytnie podrobił
pismo i podpisy po czym wysłał z Południowej Ameryki (przez kogoś) rodzinie
kartki pocztowe niby od nich i wyglądało, że poszukiwani już przez policję
zaginieni, żyją, mają się dobrze i że są za granicą. Sprawa zaginionych została
więc umorzona, a naszego znajomego po 10 latach objęło przedawnienie. Pech
jednak chciał (pech dla niego), że w miejscu zakopania (jak na filmie) miał
powstać nowy budynek i w trakcie prac ziemnych w maju tego roku wydobyto dwa
ciała. Po krótkim śledztwie skojarzono zwłoki z zaginioną kiedyś parą (policja jednak
pracuje), a sprawdzenie DNA potwierdziło przypuszczenia. Śledztwo reaktywowano
i ponownie poszło w kierunku Andre. Ten jednak zniknął gdzieś w świecie. Fakt
niezaprzeczalny, był na katamaranie gdzieś na wyspach wenezuelskich. W
międzyczasie znaleziono dowody wskazujące na niego jako 100% mordercę.
Andre wrócił łódką do Saint Francois, naszego portu i niczego nieświadom zajął
się sprawami swojej emerytury. To zdradziło jego miejsce pobytu. Policja, o
dziwo, nie aresztowała go od razu, tylko wiedząc, że ma kupiony bilet na lot do
Paryża tam czekała.
Co „zabawne”, z powodu listów udających istnienie nieboszczyków
przedawnienie nie mogło być zastosowane, uznano ich przecież za żywych i
dopiero znalezienie zwłok było wznowieniem śledztwa.
Nie wiem co o tym myśleć - smutno. Bardzo lubiłem Andre, miłego,
uczynnego, dowcipnego i zakochanego w Moance gościa.
Daruń zaczął od końca, czyli od wydarzeń, o których
dowiedzieliśmy się po powrocie z wycieczki. Nie dziwię się, faktycznie na gorąco
trzeba było o tym napisać, wszak niecodziennie zdarza się, że sąsiad jest
podwójnym mordercą. Powiedzieć, że się z nim całowałam (na dzień dobry) i że codziennie
całował Moankę w rączki!
Korzystając, że Dara nie ma (jest 23.15), tkwi
jeszcze gdzieś w Pointe-a-Pitre na, albo już po koncercie, zacznę opisywać
nasze piesze wyczyny.
Wyruszyliśmy w poniedziałek, tak jak zakładaliśmy,
czyli równo o 10.00. Zaczęło się nerwowo, bo nie mieliśmy benzyny, już świeciła
się kontrolka rezerwy, a tu na stacjach albo paliwa brak, albo bezkresne
kolejki wynikające z trwającego jeszcze po strajkach bałaganu (na razie cena
benzyny za litr stanęła na poziomie 1,16 Euro). Troszkę się tym martwiliśmy,
niefajnie byłoby stanąć gdzieś na drodze bez możliwości jakiegokolwiek ruchu.
Wybraliśmy drogę wewnętrzną, a nie główną, myśląc, że może tam kolejki będą
mniejsze. Nic z tego. A czasu nam było szkoda, nie po to ruszyliśmy w drogę,
żeby stracić cały dzień na tankowanie. Na szczęście udało się załatwić sprawę
sprawnie na przedmieściach Pointe-a-Pitre, tak że radośnie pognaliśmy dalej. Po
przejechaniu mostu nad Riviere Salee znaleźliśmy się na zachodniej części
wyspy, czyli na Basse Terre i obraliśmy kierunek północny. Pierwszy przystanek
poczyniliśmy nieopodal miasteczka rybackiego Saint Rose (gdzie staliśmy w maju
na kotwicy z Jurkiem i Grażyną). Skusiło nas muzeum rumu, bo oprócz
przedstawienia całej procedury produkcji rumu oraz historii tego trunku można
było obejrzeć niezwykle bogatą kolekcję tropikalnych owadów oraz wystawę makiet
słynnych żaglowców. A ponad wszystko bilet (w postaci fluoryzującej bransoletki
z papieru) uprawniał do darmowej degustacji różnych rodzajów rumu do woli. Daru
delektował się mocnymi Rhum Vieux, ja zaś maczałam usta w słabszych odmianach
rumu, takich jak owocowy Le Planteur, czy Punch Coco.
TEN RUM PIJEMY
Wystawa owadów robiła wrażenie. Ogromne motyle,
tysiące chrząszczy większych od mojej dłoni, koników polnych, skarabeusze,
patyczaki i tym podobne tkwiły na swoich miejscach w specjalnych tablicach, ale
mimo tego, że były za szkłem czułam nieprzyjemne ciarki na plecach i swędzenie
ciała. Tak objawia się moja lekka fobia dotycząca generalnie owadów
(szczególnie robali, a żuki i chrząszcze są podobne).
KOLOROWO
Te nieprzyjemne objawy ustąpiły zaraz po przejściu
do następnej sali z makietami żaglowców. Pięknie wykonane, opisane (wielkość wyrażana
była ilością armat, a nie długością!), ilustrowały pobieżnie rozwój i historię
statków na przełomie wieków aż do Titanica (przechodząc po drodze między innymi
przez Santa Marię Columba, Bounty i żaglowiec Drake’a.). Uznaliśmy to muzeum za
jedno z najciekawszych na Gwadelupie.
Kilka kilometrów dalej, już w „centrum” Saint Rose
przy wybrzeżu zasiedliśmy w jedynej otwartej restauracji i spożyliśmy bardzo
zacny rybny posiłek. Okazało się, że nawet płaszczka może być niezwykle
smaczna.
Z pełnymi brzuchami pognaliśmy do Deshaies. Czekał
tam na nas ogród botaniczny zlokalizowany na 5-cio hektarowym pagórkowatym
terenie, należącym kiedyś do Coluche’a, jednego z najlepszych francuskich
komików minionego wieku, który zabił się na motorze jeszcze w latach
osiemdziesiątych.
Motto: Człowiek nie jest stworzony do pracy bo praca go męczy. Gdyby był
do niej stworzony to by go nie męczyła.
Zawsze lubiłem moją pracę, architekta, później budowlańca, a na sam
koniec dewelopera. Uważałem jednak, że każda z nich zabiera mi zbyt dużo czasu.
Umiałem się wprawdzie organizować i rzadko kiedy nie miałem trzech miesięcy
wakacji w roku, ale nie liczyć czasu, nie gonić to nie było wtedy możliwe.
Teraz jest. Główny cel naszej podróży został więc osiągnięty. Mam w końcu czas
aby stanąć przed tabliczkami opisującymi uprawę trzciny cukrowej, proces jej
przetwarzania i na sam koniec destylacji soku w celu uzyskania rumu. Czytać i
nie spieszyć się bo za chwilę jest koniec wakacji, bo trzeba gnać dalej. Teraz
nie trzeba.
A na tabliczkach opisane było między innymi jak człowiek umiał się zorganizował
aby zwiększyć produkcję, ułatwić sobie pracę i uniezależnić od sił natury, Zamiast
młyna na wiatr, będącego już nie lada tworem techniki, miażdżącym grube łodygi
trzciny, człowiek wiatr zastąpił maszyną parową. Stare to dzieje, a jednak w
czasach komputerów nieustająco fascynuje mnie ta pomysłowość i precyzja starych
urządzeń.
Zwiedzana później kolekcja motyli była zadziwiająca, a zwłaszcza te
egzemplarze, które miały skrzydła jak współczesne hologramy wymagające tylu
drogich urządzeń. Kolory były niebywałe i nasuwa się pytanie, jak to możliwe,
że tak delikatne i krótko żyjące żyjątka zachowały po tylu latach w gablotach taką
pełnię pełnię barw.
Nie jesteśmy jakoś szczególnie powiązani z morzem, historią statków czy
wyścigami jachtów. Nasza podróż to przemieszczanie się naszym wodnym camping nie
carem, zwiedzanie świata, kontakt z naturą. Samo morze to trochę zło konieczne,
bo jesteśmy od jego stanu zbyt uzależnieni. Nie powiem jednak, niezwykle
przyjemnie jest płynąć na żaglach, patrzeć na horyzont i nigdy nie zaznać w tym
monotonii.
Tak więc oglądanie modeli starych żaglowców jest zajęciem samym w sobie
interesującym i nasza morska wiedza niewiele w tym pomaga. Tu potwierdzam
opinię Beatki, że ze względu na swoją różnorodność było to muzeum godne
polecenia, zwłaszcza, że vieux rhum był zacny, przez co wielokrotnie
nagradzany. No i do woli.
Po lunchu dotarliśmy do reklamowanego wszędzie, otwartego w 2001 roku,
ogrodu botanicznego. Z braku innych atrakcji można go zwiedzić mimo zaporowej
ceny (14 euro od łebka). Świetnie zrobiony, pozwala zapoznać się z florą
Gwadelupy i innych tropikalnych miejsc, ale jest przede wszystkim atrakcyjnym
miejscem na spacer z wózkiem. Z wózkiem
inwalidzkim też.
KARMIMY
PAPUGI, OGRÓD BOTANICZNY, MAŁA BEATKA PRZY DRZEWIE ,KWIAT ZWANY ŁBEM NIETOPERZA
Pod wieczór zaczęły się poszukiwania gite (kwatery) na nocleg. Zbliżają
się święta więc powoli wypełniają się miejsca noclegowe. Mimo to, już za drugim
podejściem znaleźliśmy się w pokoju z kuchnią, łazienką na dodatek 150 metrów od
najładniejszej plaży na Gwadelupie.
Wieczorem okazało się, że naszym kelnerem w knajpce, której byliśmy
jedynymi gośćmi, jest Polak z pochodzenia, mówiący nieźle po Polsku. Jedzenie
było zacne, jego opowieści zapewne z palca wyssane, za to stary rum płatny, po
raz pierwszy w historii naszego pobytu. Zawsze dotąd był oferowany, a tu
proszę, stara polska gościnność zawiodła. (Tutaj muszę
dopisać, że zadziwia mnie ilość Polaków – najczęściej tylko z pochodzenia, ale
jednak – których spotkaliśmy już na Gwadelupie. W zasadzie na każdym kroku ktoś
nam mówi: „ooo, Polacy, mój dziadek/ babcia/ mama był/była Polką. Już w samej
marinie oprócz nas jest dwóch żeglujących Polaków z poprzedniego pokolenia.
Wszędzie nas pełno! Tak, czy siak każdy na całym świecie zna powiedzenie „być
pijanym jak Polak”, a my wędrując z misją ratowania honoru rodaków tłumaczymy skąd powiedzenie to się wzięło,
opowiadając historię Napoleona pod Samosierrą.)
Noc minęła bez komarów, co jest samo w sobie dużą atrakcją i rano
udaliśmy się na plażę, aby pokiwać się na dużych falach. Po przebiciu się przez
załamujące się przy brzegu kolosy, na głębszej już wodzie, pływało się bardzo
przyjemnie będąc unoszonym, to wysoko w górę, to w dół, przez okrągłe z dala od
brzegu fale.
Przed południem ruszyliśmy dalej aby zjeść lunch w stolicy
administracyjnej wyspy - Basse Terre. Miasto atrakcją nie jest, ale tam ukazał
nam się wulkan Soufriere w całej swojej krasie. Jesteśmy na Gwadelupie od ponad
pół roku i do tej pory nie udało nam się zobaczyć tej najwyższej na wyspie góry
(1467m) będącej zawsze w chmurach. A tu masz, bez chmur i to przez trzy dni.
Wszystko dzięki blokadom dróg, które wymusiły na nas zmianę terminu naszej
wycieczki. Nie ma tego złego …
Widząc szczyt postanowiliśmy pognać najpierw do wodospadów Carbet,
największej tutaj atrakcji. Są znane od czasów Kolumba. Tenże, jako pierwszy
ląd zobaczył Dezyradę gdzie przybił w poszukiwaniu wody. Zawiedziony jednak
dotarł do następnej wyspy, Marie Galante. Już prawie załamany popłynął dalej i
jak mu musiała opaść szczena kiedy zobaczył z morza trzy wielkie i piękne
wodospady. I faktycznie, widać je z daleka dobrze. Nawet na zdjęciu poniżej.
TO ZOBACZYŁ KOLUMB SZUKAJĄC WODY (TRZY WODOSPADY) I WULKAN SOUFRIERE
Dojazd do wodospadów jest piękny, najpierw przez sady bananowe, potem
przez tropikalny las. Oczywiście jako miejsce znane, na końcu drogi zorganizowano
parking, miejsce piknikowe i dojście do punktu widokowego dla
niepełnosprawnych.
Sprawni natomiast idą dalej na godzinną wycieczkę aż do drugiego
wodospadu, który ma 110
metrów . Oczywiście ludzi prawych spotka na końcu
rozczarowanie. Zakazem prefekta wejście na mostek, z którego pięknie widać cały
wodospad, jest zamknięte, nie mówiąc już o zbliżeniu się do wodospadu drogą
pieszą dnem potoku. Ostatnie trzęsienie ziemi spowodowało szkody i zagrożenia
więc zamknięto dostęp do wodospadu. My oczywiście, mimo zakazu, wpakowaliśmy
się na zamknięty wiszący most, ja zszedłem też do potoku, mamy wiec i zdjęcia i
w pamięci niezapomniany widok.
IDZIEMY. Z SERII: PRZYCZEPIŁO SIĘ GÓWNO DO BURTY I MÓWI: PŁYNIEMY, ZWIS
MĘSKI, DRUGI
WODOSPAD CARBET – 110
METRÓW ! KTO MNIE BUDZI I DLACZEGO?
Trzeba przyznać, że szlak do drugiego wodospadu jest zadbany i
wyśmienicie przygotowany dla masowej turystyki. W końcu to cud natury którym
Gwadelupa się chwali.
WODOSPADY CARBET - PIERWSZY 115 I
DRUGI 110 METRÓW
– NASZ CEL 1
My jednak, w drodze powrotnej, nienasyceni zbyt krótką wycieczką do
wodospadu, nie omieszkaliśmy zatrzymać się przy początku trasy pieszej do
dużego stawu i sprawdzić co i tam w trawie piszczy. Nasz przewodnik pieszych
wycieczek po Gwadelupie dobrze nam służy. (Nieprawda!
Akurat tej wycieczki w przewodniku nie było w ogóle, zadziwiające, bo jest
naprawdę ciekawa i zbliżająca do fauny i flory)
Wycieczka przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Po pierwsze nie
spotkaliśmy po drodze żywego ducha (martwego też nie), po drugie, wycieczka
okazała się fantastyczną podróżą w głąb tropikalnego lasu, gdzie mimo
bezchmurnego nieba panował zupełny mrok, po trzecie, była na tyle krótka, że
nie sprawiła nam kłopotu z niesioną w nosidełku Moaną. Oznakowana trasa wiodła
wokół jeziora, trzeba było przebijać się przez korzenie, liany i potoki, nie cierpiąc z powodu komarów,
których, mimo wszechobecności wody i wilgoci, nie było. Bardzo byliśmy z niej
zadowoleni, zwłaszcza, że i tu przygotowano miejsce odpoczynku, nie piknikowe
tym razem, ale pływające obserwatorium ptaków, skąd można było je podpatrywać,
a z tablic dowiedzieć się co nieco na ich temat.
OBSERWATORIUM ORNITOLOGICZNE
Do największego ogrodu kwiatowego dotarliśmy już po zmroku. Tym razem
nasze poszukiwania kwatery spełzły na niczym, no nie przygotowaliśmy tej strony
wycieczki myśląc, że znajdziemy coś na miejscu z tablic informacyjnych. Chcąc,
a raczej nie chcąc, po godzinie jazdy znaleźliśmy się na Bubu w Saint Francois,
miejsc od których chcieliśmy uciec. Na dodatek rozdrażnieni tą sytuacją i lekko
skłóceni. Beatka czasami zachowuje się jak rozkapryszona, tupiąca nogami
dziewczynka, której zabrano zabawkę. (To raczej
normalne, że po kilku tygodniach siedzenia prawie nieruchomo w Saint Francois
byłam mocno niezadowolona, że nasza wycieczka musi się drastycznie skrócić o
jeden dzień. A nie podejrzewałam jeszcze wtedy, że zamiast tego o jeden dzień
się wydłuży. Cóż, nie można wszystkiego przewidzieć, więc często traci się
nerwy na darmo).
Późna kolacja, szybka noc i poranna kawa, sprawiły, że jadąc już
samochodem w stronę gór szybko poszła w zapomnienie niespodziewana wizyta na
jachcie. Tym razem celem była Soufriere, znów wolna od chmur.
ZAWSZE W CHMURACH WULKAN SOUFRIERE
– NASZ CEL 2
Pamiętaliśmy z naszej poprzedniej
wizyty w ciepłych źródłach, że po drodze jest miejsce piknikowe z fantastycznym
widokiem na Basse Terre i Morze Karaibskie. Po zakupach dość szybko
usadowiliśmy się przy stole podjadając smakołyki i patrząc z góry na
zachwycający pejzaż.
Spełnieni,
i fizycznie i estetycznie, po chwili jazdy dotarliśmy do parkingu przy znanym
nam ciepłym źródle „Bains Jaunes”. Dalej, Beatka z Moaną na piersi, a ja plecakiem,
zaczęliśmy piąć się w górę. Nazwa ścieżki: „Droga Cesarza” wskazywała na to, że
będzie ona wygodna. Tak też było, cała trasa była kamienista w postaci schodów
lub brukowanej ścieżki. Cysorz to ma klawe życie…
Jakież
było nasze zdumienie gdy pod szczytem usłyszeliśmy język polski. Dwie młode
dziewczyny komentowały wysiłek i widok. Po chwili pojawili się rodzice, a moje
zdumienie było jeszcze większe, bo zobaczyłem starych znajomych, Philippe’a
Savoie, prezesa Accord Polska, z żoną. Młódkami okazały się ich córka i
koleżanka z Polski. Po krótkiej z nimi rozmowie i ze schodzącymi ze szczytu
turystami musieliśmy się rozstać, końcówka szlaku okazała się niemożliwa do
pokonania z Moaną w nosidełku. Francuzi poszli więc na szczyt, a my do małego
wulkanu zwanego Cysterną, jako, że na jego dnie znajduje się jezioro. Jak to w
górach bywa, na kilka sekund przed dotarciem na miejsce przyszła chmura i
znaleźliśmy się w mleku. Ani widu wulkanu, ani tym bardziej jeziora.
Poczekaliśmy chwilę, jednak tylko niewielki prześwit potwierdził obecność w
dole wody. Droga powrotna odbywała się we mgle, po chwili jednak wyłoniła się
Soufriere, którą, o dziwo, ciągle omijały chmury. Obecność śpiącego wulkanu
zdradzał dźwięk wydobywających się tu i ówdzie oparów, zwłaszcza duży dymek z
tego przy szczycie oraz wszechobecny intensywny zapach siarki i innych
toksycznych gazów. Znacznie więc przyśpieszyliśmy kroku nie chcąc zatruć Moany,
bo my to wiadomo, rodzice, możemy zdychać. Taka rola rodzica.
PIKNIK POD WISZĄCĄ SKAŁĄ, GAZY
SIARKOWE USYPIAJĄ, POD SZCZYTEM, W DRODZE PIERWSZA LEKCJA PRZYRODY
Drogę
powrotną ułatwiała świadomość końcowej kąpieli w ciepłej siarkowej wodzie Bains
Jaunes. Tak też się stało, jako wytrawni zwiedzacze, zawsze mamy ze sobą stroje
i ręczniki kąpielowe, więc już po chwili znaleźliśmy się z Moaną w ciepłej,
trzydziestostopniowej wodzie.
Moana
oczywiście robiła furorę, wiadomo, widok takiego maluszka, który nurkuje z
głową pod wodę wzbudzał zadziwienie wśród innych kąpiących się. Nie
przyznawałem się zbytnio, że to tylko pierwsze próby. Moana napiła się tylko
trochę siarkowej wody, ale z uśmiechem wypływała na powierzchnię i otwierała
zalane oczy. I tak kilka razy.
Byliśmy
już przebrani, gdy pojawili się nasi znajomi. Na naszą propozycję kąpieli
odpowiedzieli brakiem majtek, a ich córka, jak to dziecko w wieku dorastania,
tylko narzekała na wysiłek i umierała z przemęczenia. Zaraz mi się przypomniał
Bartek.
Zaczynało
szarzeć i nie chcąc powtórzyć wyczynu poprzedniej nocy udaliśmy się na
poszukiwanie noclegu. Tym razem uzbrojeni w adresy z Internetu szybko
znaleźliśmy się przed bramą upatrzonego przeze mnie ze względu na nazwę lokum -
Cycas. Mimo naciskania na domofon nie pojawił się nikt więc zadzwoniliśmy pod
wskazany na tabliczce numer telefonu. Zaraz otworzę, odpowiedział głos i po
chwili bezszelestnie otworzyła się brama do … raju.
PLUM, ŁOŻE W CYCAS, NIECH TO KULE
BIJĄ I W CIEPŁYCH ŹRÓDŁACH ROBIMY FURORĘ
To co
zobaczyliśmy było niespodziewane. Wielki kilkuhektarowy ogród z wielkim basenem i
fontanną, zadbane trawniki, aleja palmowa przechodząca w mandarynkową. Pośrodku
tylko siedem bungalowów. I nikogo. Zaproponowana cena 95 euro nie była dla nas,
podróżników, którzy chcą się tylko przespać i rano gnać w góry, zbyt
komfortowa. Podziękowaliśmy nie żegnając się jednak definitywnie i ruszyliśmy w
poszukiwanie tańszego rozwiązania.
Szybko
jednak zmieniliśmy zdanie, hotel kosztował tyle samo, a inny nocleg w mniej
przyjemnym kadrze niewiele taniej. Zadzwoniliśmy znów do miłego pana, mówiąc,
że jednak wracamy do niego. Panu jednak było przykro, już wyjechał, teraz jest
na spotkaniu więc nie może nam umożliwić noclegu. Innym razem może. Chcieliśmy
zaoszczędzić parę groszy i mamy za swoje. Faktem jest, że poprzedni nocleg
kosztował nas 55 euro i jakoś byliśmy nim zasugerowani.
Udaliśmy
się więc bez przekonania pod inny adres, stając przy drodze aby się zastanowić.
Zadzwonił telefon, pan jednak wyrwał się ze spotkania i jedzie. Przyjechał
równo z nami więc był bardziej niż blisko. Wziął odbitkę karty kredytowej,
wpisał do pustego rejestru ołówkiem, dał pilota do bramy, klucz do bungalowu i
zniknął. Byliśmy sami.
Bungalow był
luksusowy dla 5 osób, z salonem i sypialnią na dole w której łóżko o szerokości
1,80 m
przypominało słupy Herkulesa (na mezaninie była reszta łóżek), olbrzymią
łazienką, wyposażoną kuchnią, w której zadbano nawet o kawę i herbatę, nie
mówiąc o sokach i wodzie mineralnej. Jakaś pralnia pieniędzy czy co?
Już
wcześniej okazało się, że w pobliżu nie ma żadnej restauracji, udaliśmy się
więc do sklepu w Saint Claude, gdzie zakupiliśmy kolacyjne ingrediencje. Wieczór
spędziliśmy więc w salonie przy Scrabblach, jako że na zewnątrz był zbytni
chłód spowodowany wysokością 600
metrów na jakiej byliśmy.
Dopiero
rano, po pysznej nocy, przy porannej kawie, mogliśmy napawać się widokiem z
tarasu. Był zachwycający. Zapakowaliśmy więc Moanę do wózka i poszliśmy na
spacer podjadając zrywane z drzew mandarynki.
WIDOK Z NASZEGO TARASU – SAMI
SOBIE ZAZDROŚCIMY TALIGO CYCA’S
IDZIEMY NA MANDARYNKI W CYCAS
Trzeba
przyznać, że jakoś szczególnie nie śpieszyliśmy się z wyjazdem z tego
zadziwiającego miejsca. W końcu jednak zapakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy
zobaczyć jak wyglądają źródła Matouby, tutejszej ogólnie pijalnej wody
mineralnej.
Szlak tym
razem był trudniejszy, śliskie kamienie i glina nie dawały Beacie poczucia
bezpieczeństwa. Dotarliśmy w końcu na dno potoku gdzie jednak szlak zniknął
zmyty zapewne wezbranymi wodami tropikalnej ulewy. Udało się jednak przemierzyć
potok i dotrzeć do małego wodospadu ukrytego śród pękniętych skał. Wróciliśmy
tą samą ścieżką na drogę aby dodać nogom kilka kilometrów kontemplując
plantacje bananów i kolor przebijającego się gdzieniegdzie morza.
Głód
zaczął dawać się we znaki, podjechaliśmy więc do widzianej na tablicy i czynnej
tylko w południe restauracji „Chez Paul”. Paul okazał się 96-letnim
staruszkiem, lekko głuchawym, ale sprawnym i niezwykle miłym. Dania, które nam
zaserwował były odkryciem. Na przystawkę był rodzaj pasztetu rybnego podany w
muszli, palce lizać. Jako danie główne ja wziąłem królika, który był najlepszym
królikiem jakiego jadłem w życiu - to ci niespodzianka. Beatka uraczona została
rybą z sosem a la Paul ,
której smak czytało się na jej rozpromienionej twarzy.
Paul
opowiedział nam kilka historyjek, jedną nawet o znajomym Polaku, a na koniec
uraczył rumem, sam popijając whisky. Rum zarzucił wiele lat temu na korzyć
whisky, której wypija butelkę dziennie, sącząc ją mieszaną z jakimś sokiem. No
chyba małą butelkę?
CHEZ PAUL – WYŚMIENITY KUCHRZ PAUL
MA 96 LAT
Po lunchu
pojechaliśmy na następną wycieczkę, tym razem dwugodzinną po lesie. Wynieśliśmy
z niej gałęzie zbliżone do choinki i pachnące świerkiem. Wylądowały, jak w roku
poprzednim, przy oknie jako pozioma choinka. Mimo przeszukania wszystkich
zakamarków łódki nie znaleźliśmy jednak zeszłorocznych bombek i światełek.
Zagadka.
STĄD WODA MINERALNA MATUBA, 220 VOLT
– BEATKA WALCZY Z PRĄDEM, BANANARAMA, HOP PRZEZ SRTUMYK
Tak
skończyła się nasza czterodniowa, pełna wrażeń, wycieczka. Wróciliśmy na łódkę
ponieważ czekał mnie koncert, umówiliśmy się też z Valerie i Alainem na wspólną
wyprawę naszymi katamaranami na Dezyradę. (De Zuradę )
Koncert
był zacny. Na początek zaprezentowała się tutejsza grupa Kriyolio grająca
rodzaj jazzu mieszanego z tutejszymi rytmami. Jak dla mnie za dużo nut. No i za
głośno.
Al Jarreau
(69 lat) dał popis obecności na scenie, charyzmy, nie wspominając o jego
możliwościach wokalnych. Koncert był fantastyczny i bardzo intymny bo tylko
przy dwóch tysiącach widzów, a na dodatek jakoś dziwnie nie było za głośno.
Wróciliśmy z niego zadowoleni grubo po północy.
Wtorek, 23 grudnia
Wróciliśmy
z Dezyrady-Żurady. Opis wyprawy i zdjęcia będą później. Teraz wzywają mnie
świąteczne obowiązki, znaczy kobieta ciosająca kołki mężczyźnie. Kobieta dla
mężczyzny jest potrzebna do życia jak tlen. W ciężkiej butli i na karku!
W związku
z zaistniałą sytuacją życzenia znajdują się na stronie otwarcia grudnia.
Środa, 24 grudnia 2008 Wigilia
Ledwo
wróciliśmy na Bubu z wycieczki na Basse Terre, a tu Alain proponuje płynąć na
Dezyradę. Bidulek sprzedaje swój katamaran i chce się jeszcze nim nacieszyć.
Dezyrada
to najbardziej wysunięta na wschód wyspa przynależna do departamentu
francuskiej Gwadelupy, dla przypomnienia - należą do niej również wyspy Les
Saintes (święte), Marie Galante, Petite Terre i kilka drobiazgów bez znaczenia.
WIDOK NA
DEZYRADĘ PRZEZ POINTE DES CHATEAUX
Nazwa
Dezyrada, jak sama nazwa wskazuje (pożądanie) pochodzi od Krzysztofa Kolumba,
bo wiedzieć trzeba, że była to pierwsza ziemia nowego świata jaką zobaczył Hiszpan
(lub Włoch) i wielce już przez niego pożądana. To podłużna usytuowana ze
wschodu na zachód płaska góra z niewielkim wypłaszczeniem od południa. Nie
posiada naturalnego bezpiecznego portu, więc wybito niezbyt bezpieczny przesmyk
w koralu i usypano falochron. Widać to dobrze na zdjęciu, na którym Bubu i Carriacou,
przyklejeni do siebie, spokojnie nocowali. Widać też dobrze dwie namiarowe
boje.
CARRIACOU
I BUBU RAZEM NA DEZYRADZIE
Na wyspie
mieszka 1500 osób i jest ona obsługiwana przez dwa promy kursujące powrotnie
rano i wieczorem. Góra, zajmująca prawie całą wyspę, przypomina bardzo górę stołową
w Kapsztadzie. Można się na nią wdrapać piechotą co też uczyniliśmy z Moaną i synem
Valerie dochodząc do kapliczki, z której widok na miasteczko, nasze jachty i
okolicę był fantastyczny.
Alain, Valerie
i pozostała część załogi Carriacou w postaci dwóch córek Valerie i ich
koleżanki, jako że są w durnowatym wieku, wybrały samochód jako środek
przemieszczania się. Ledwo się wbiły na tylne siedzenie swoimi zawrotnie
grubymi tyłkami, co nas bardzo ubawiło.
KTO ROBI
ZDJĘCIE? CHYBA MOANA!
Pod
wieczór przysiedliśmy wszyscy na plaży, której jedynymi gośćmi była grupka
młodzieży zainstalowanej na niej w namiotach i przybyłej tu w celach deskarswa
z żaglem. Mimo, że pusto i dziko, ponieważ turyści przyjeżdżają tu rannym
promem, a wyjeżdżają wieczornym, znaleźliśmy otwartą knajpkę, w której
zaprawieni w rumowym boju kucharze zaserwowali nam ryby smażone, w rosole, oraz
wspaniałe lambis. Lambis to takie wielkie zakręcone muszle, które wszyscy
znacie bo szumią morzem, ale nie znacie ich wyśmienitego mięska. Radzimy kiedyś
spróbować.
Noc minęła
spokojnie, jako że trące o burty odbijacze były z przeciwnej do naszej sypialni
strony. Rano cała wycieczka wylądowała na plaży. Wodne poszukiwania ciekawej
rafy nie dały rezultatu, więc podzieleni tym razem na mniejsze grupy (ze
względu na szerokość tyłków) zwiedzaliśmy wyspę, a zwłaszcza jej stołową górę, wynajętym
4x4 Suzuki.
P
PARIS-DAKKAR
NA SZCZYCIE STOŁU
Na koniec
padło na nas. Skorzystaliśmy z obecności Valerie i po raz drugi od narodzin
zostawiliśmy Moanę bez opieki któregoś z nas i pojechaliśmy na wschodni cypel
wyspy, tam gdzie przybił Kolumb z ekipą. Zdewastowana stacja meteorologiczna
jest tego dowodem (bandyci jedni!). W opustoszałej i niezbyt przyjaznej, bo
suchej okolicy pasły się wolno kozy o bardzo specyficznym wyglądzie z uszami do
przodu. Taka specjalność Dezyrady, jak też święto pieczenia i jedzenia tych
kóz.
Potem był
wjazd serpentynami na górę stołową gdzie skończył się asfalt, a zaczął
Paris-Dakkar. Zrozumieliśmy dlaczego wynajmowane są tylko auta 4x4. Dotarliśmy
do elektrowni mieszanej powietrzno-dieslowskiej, starej jak świat, ale
działającej. Kręcące się turbiny znacznie hałasowały, ale widok spod nich był
zachwycający.
NA TEN
OSTATNI CYPELEK PRZYBIŁ KOLUMB
Lunch z
grillowanych różnorakich kiełbasek dopełnił wspólnego z naszymi przyjaciółmi
krótkiego pobytu na Dezyradzie. Zebraliśmy się pierwsi jako że byliśmy doczepieni
do Carriacou Alaina, który musiał jeszcze oddać samochód i oczywiście wyjąć
kotwicę. Ruszyliśmy pod fale i wiatr nerwowo przez ten niezbyt bezpieczny
przesmyk w rafie i gdy byliśmy dokładnie w najgorszym momencie zawył alarm
jednego z silników – przegrzanie.
Do cholery
jasnej! PROCEDURY! Zawsze po włączeniu silników należy sprawdzić czy z rur
wydechowych wylewa się woda z obwodu chłodzenia. I zawsze to robiłem. Zawsze.
Tym razem jednak nie wiem co mnie napadło i nie poszedłem sprawdzić prawego
silnika. I kara była natychmiastowa, nie dość, że silnik odmówił współpracy, to
jak to bywa - w najbardziej czułym momencie. Cóż było robić? Trzeba było się
bać, lewy silnik dać na pełną moc i mieć nadzieję, że wyjdziemy z przesmyku w
rafie. Wyszliśmy. Żagle poszły w górę i, pchani wiatrem i falą, już na
spokojnie można było zastanowić się co się stało.
W
przegrodzie silnikowej było pełno czarnego pyłu z pasków klinowych, a te
ostatnie były zupełnie luźne. Ciekawe dlaczego? Na Dezyradę dotarliśmy po
trzech godzinach płynięcia na silnikach i bez jakiegokolwiek sygnału o usterce.
A tu nagle cyrk.
Skontaktowałem
przez VHF-kę Alaina, mówiąc, że nie jest wykluczone, że będę potrzebował pomocy
w Saint Francois.
Fala w
drodze powrotnej była spora, dużo większa niż ta z dnia poprzedniego, która i
tak była do zerzygania. Dosłownie i w przenośni. Jednak tym razem jej tylny
kierunek nie sprawiał kłopotów naszemu systemowi równowagi i mogłem zejść do
silnika z narzędziami i coś tam pomyśleć. Na początek wymyśliłem naciąganie
pasków klinowych, od pompy wodnej i alternatora.
Ok Beata,
odpalaj. Silnik ruszył, paski pracują jak należy, ale wody na zewnątrz ani
słychu, ani widu. Stop! Cholera jasna, co jest? Cos jednak gdzieś cieknie.
Wyglądało na to, że cieknie na wlocie spalin do wymiennika z obwodem
chłodzenia. Dokręciłem cybanty. Beatka odpaliła powtórnie, cieknie dalej, ale
woda zaczęła wychodzić na zewnątrz. Uff. Niech silnik pochodzi trochę.
Narzędzia zostawiam i wychodzę, a tu na niebie za nami, dzieją się jakiś cuda.
Ledwo
zdążyliśmy zacząć refować na drugi ref gdy uderzyła nawałnica. Z lekkiej bryzy
zrobiło się natychmiast 70 km
na godzinę. Zwinęliśmy 50% genui i gnaliśmy do portu w Saint Francois. To, co
na silnikach zrobiliśmy w trzy godziny wczoraj zrobiliśmy w godzinę. Fala
zrobiła się nieprzyzwoicie olbrzymia, ale to chyba nie była ta zapowiadana fala
co miała przyjść dopiero dnia następnego, ta sześciometrowa?
Wejście do
portu było tuż tuż, gdy wiatr nagle ucichł i zniknął w ogóle. Kręciołek na
szczycie masztu stanął. No nie do wiary!
Zaczęło
szarzeć, a my zbliżając się do pierwszych nabiegowych boi zrozumieliśmy
dlaczego ostatnio dwa jachty wylądowały na rafie. Całe szczęście, że jesteśmy u
siebie i tak dobrze znamy ten ekwilibrystyczny wjazd do naszej mariny. Do
naturalnej ekwilibrystyki dokłada się jedna złamana zielona boja oraz jedna
czerwona z zepsutą żarówką. Brawo. Na dodatek, w tej części świata kolory są
odwrócone więc ci płynący z Europy mają się z pyszna.
Do mariny
weszliśmy na dwóch sprawnych sinikach i w zupełnej ciszy, co było miłym
zakończeniem naszej wyprawy.
Czwartek, 25 grudnia
Wstaliśmy
późno po wczorajszej wigilii u Valerie i Alain’a. Było zacnie.
Zaczęło
się po dwudziestej, kiedy to 10 osób zebrało się przy stole na zadaszonym
tarasie. Wprowadziliśmy na początek polskie elementy, to jest podkład z kolęd,
tych klasycznych na modłę kościelną, a później polskiego big beat’u. Bardzo spodobała
się nieznana francuzom tradycja dzielenia się opłatkiem. Każdy dostał po
kawałku, a potem dzieląc się i życząc sobie wzajemnie różnych rzeczy
przechodził do następnej osoby. Taki grupen, ale bardzo soft.
WIGILIA
2008 – ALAIN, VALERIE, DARU, JUSTINE, JONATHAN, MANON, GIGI, JEAN-PIERRE,
BEATKA ROBI ZDJĘCIE, A MOANA JUŻ SŁODKO ŚPI
Wyżerka
zaczęła się od przystawki, akcentu lokalnego, przyniesionej przez Gigi,
przyjaciółkę domu, która mieszka na Gwadelupie od 17 lat. Jest to wędzona
szynka, pocięta w kostkę, doprawiona sosem i w miarę ostrą papryką. Zajada się
ją za pomocą wykałaczek popijając pierwsze trunki, w naszym wypadku szampana.
Miejscowi jedzą dalej małe kaszaneczki, białe rybne i czarne pikantne, potem
serwowany jest gulasz z mięsa wieprzowego wraz z dwoma warzywami, których nazw
nie znałem i nie zapamiętałem. Na deser jada się ciasto z drzewa chlebowego. My
jednak poszliśmy po linii francusko-polskiej i jako drugie entree zaserwowano
polskie pierogi ruskie, przysmażane i ze śmietaną. Narobiliśmy się znacznie,
nie żałujemy jednak ponieważ mamy jeszcze w lodówce całą miskę tych pierogów. Znając
gusta francuskie nie próbowaliśmy ryzykować z barszczem czerwonym, który jest faktycznie
bardzo specyficzny, ale ryzyko pierogowe popłaciło. Wszyscy zajadali się nie
udając sympatii do nas, bo jak ktoś dokłada sobie na talerz ósmy pieróg to coś
oznacza. Były wyśmienite, przyznaję. Przyznaję, też, że już dawno wypatrzyłem w
Ecomax biały ser, który do pierogów pasuje.
Następnie
na stole pojawił się łosoś i różowe wino - ryba jak przystało. Po pierogach
jednak wszystkim miny lekko zrzedły, głód ma wielkie oczy, wszak wszystkim to
wiadomo. Łososia umęczyliśmy, za to wina szybko zabrakło i trzeba było donosić
i donosić, że niby pierogi nie ryba, ale szybciej spłyną. Zabrakło też cytryn,
ale co to za problem, wystarczy pójść do ogrodu i narwać.
Rozmowy i
rozmowy, częściowo też o pierogach, bo dziwnie wszyscy chcieli poznać metodę
ich wytwarzania uznając, że maja dość spaghetti na łódce i takie pierogi byłyby
wyśmienitym zamiennikiem. Tak im się tylko wydaje, bo roboty z tym w cholerę
przecież.
Zmieniono
wino na białe lekko słodkie i na stole pojawiły się dwa rodzaje foie gras z
grzankami. O dziwo apetyty wróciły, jedynie do wina apetyt trwał niezmienny.
Lecieliśmy
więc po tradycji francuskiej wigilii, a z kuchni wydobywał się zapach
pieczystego. Jedzą zwykle gęś, ale u nas był chapon. To taki wielki,
wykastrowany za młodu kogut, którego mięso jest tak wykwintne jak śpiew męskich
kastratów. Było rzeczywiście soczyste i smakowe, a jednocześnie kruche i o
dziwo białe, mimo, że trafiło mi się ulubione udo. Za akompaniament służyły
kulki ziemniaczane i zielona fasolka. Dobre Bordeaux pasuje do wszystkiego,
więc i tym razem czerwone wino ułatwiało tej nie rybie spływanie w czeluść
naszych żołądków, skąd poprzednie płyny zdążyły już przenieść się do głów.
Rozmowom
nie było końca, jedynie młodzież, popalając papierosy, zerkała pod choinkę
gdzie stało sporo paczek z prezentami.
SAME
PREZENTY
Zadziwiające
jest ile człowiek może zmieścić w sobie. Cały kilkukilowy kastratwór zniknął z
półmiska, a na stół trafił deser w postaci czekoladowej rolady. Już prawie nie
mogę pisać bo mi wszystko wraca do gardła, ale zrobię ten ostateczny wysiłek i
dokończę.
Nie jest
to już wiarygodne, ale rolada została pożarta w całości. Sam bym w to nie
uwierzył, ale są zdjęcia na dowód. Aby nie mieszać, jedząc roladę zostaliśmy
przy czerwonym winie.
Było już
koło pierwszej kiedy otwarto prezenty. Dzieci dostały różności, również bilety
narodowego banku europejskiego, których i ja szukałem w wielkiej kopercie z
pięknym albumem o Antylach. Będzie miło wrócić kiedyś do niego w Leźnie, ale
biletów nie znalazłem. Alain dostał od nas kupon totolotka ze zdjęciem
katamaranu Lagoon 500, o którym marzy. Może wymarzy z naszą pomocą.
Moana jako
najmłodsza uczestniczka i jako że pierwsze to jej święta, została obsypana. Od
Jean-Pierra dostała żyrafę, co to jak się ją za ogon pociągnie to gra bardzo
inteligentną francuską piosenkę – że jak trzy kury idą przez pole to pierwsza
idzie z przodu (?!).
Dostała
też od Gigi śliczną lalkę, pierwszą, i chyba będzie ją lubiła, bo jest
szmaciana. Od Valerie i Alaina dostała body, tej firmy co moja urodzinowa
koszulka, więc widać będzie na ulicy, że to moja córa. A nie listonosza.
Otwieranie
prezentów trwało długo więc w międzyczasie skończyło się wino i trzeba było
wreszcie napić się czegoś na trawienie. Rum planteur, od słowa roślina, to taki
zwykły rum, w którym zanurzono wiele świństw w celu usprawiedliwienia pijaństwa
jako działalności zdrowotnej. Tym rumem zakończono wigilię 2008 roku i o
godzinie 3 w nocy znaleziono się dziwnym trafem we własnym łóżku na Bubu.
Dziś rano
Moana zrobiła nam podwójne święto. Po pierwsze pozwoliła nam spać do dziesiątej
co jest nie lada wyczynem bo ona nie świętowała do trzeciej tylko spokojnie
spała w swoim przenośnym łóżeczku. Po drugie, po raz pierwszy w krótkiej
historii swojego życia, siedząc na brzuchu leżącej Beaty i opierając się
plecami o jej uda, podniesiona na brzuchu do góry wybuchnęła gromkim
nieprzerwanym śmiechem. Śmialiśmy się do łez, scena iście do filmu o kochającej
się rodzinie.
Śniadanie
było jednodaniowe. Nóżki w galarecie z octem i wódeczką Exsquisite. Nie zgadzam
się z Andrzejem, wódeczka ta jest bardzo zacna, głównie jak się wypije cztery
kieliszki, a nie butelkę 0,7 na łeb. Nóżki, to głównie golonko i wołowina w
galarecie z tych nóżek. Na wieczór pozostawiliśmy sobie barszcz i pierogi.
Bardzo to zdrowe żarcie.
Ktoś
nie śpi, żeby spać mógł ktoś.
Tak
więc ja, jako butla na karku, musiałam zająć się naszym pływającym domem, żeby
Daru miał czas na pisanie. Cóż, wolałabym na odwrót, ale chyba się nie da. Tak
więc odświeżyłam wszędzie pokrowce na materace (były prane chyba pierwszy raz
od nowości!), zmieniłam obicia w salonie, zrobiłam porządki w szafach i w
łóżkach (szukając bez skutku zeszłorocznych bombek), generalnie, jak to każda
szanująca się Polka wpadłam w szał przedświątecznych porządków. A mój
mężczyzna, jak to każdy szanujący się mężczyzna umiał znaleźć sto pięćdziesiąt
powodów, żeby mi nie pomagać. No ale dzięki temu są nowe wieści na blogu.
Nasza
czterodniowa wycieczka była cudowna, tyle mogę powiedzieć, żeby podsumować.
Podniecało mnie sznurowanie butów górskich, tak jakbym wyruszała nie wiem w
jaką trasę. Każda z wycieczek przyniosła mi moc estetycznych wrażeń, spocenia i
satysfakcji. Nawet czasami rano rozkosznie bolały mięśnie. Mieliśmy masę
szczęścia z pogodą, faktycznie, ani przed, ani po, Soufriere nie wynurzała się
z chmur, a dla nas jak na zawołanie wyskoczyła na tle błękitnego nieba i tak
trzymała prawie przez całe cztery dni. Zostawiliśmy sobie jeszcze kilka tras i
wodospadów (w tym wodospad Gallion) do zobaczenia jak będziemy jeździć z Nelly
i Francois, którzy niebawem do nas dobiją. Niebawem, ale nie wiadomo kiedy,
wszak morze jest wzburzone nawet od strony zawietrznej wysp, a oni tkwią w Fort
de France na Martynice i nie mogą się w związku z pogodą ruszyć. Co prawda mają
około 4 dni, żeby dotrzeć na luzach do Saint Francois, ale Meteo France
zapowiada taki wysoki stan morza aż do 27 grudnia, więc mogą mieć kłopot żeby
do nas dołączyć jeszcze w tym roku. Szkoda by było, chętnie wypiłabym z nimi
szampana w Sylwestra.
A
z tą złą pogodą zaczęło się, jak już Daru pisał, podczas naszego powrotu z
Dezyrady. Powiało. Grozą. Ale gdzieś tam, oprócz lekkiego strachu poczułam
adrenalinę, której już dawno nie wyczuwałam. I chyba mi się to podobało.
Ewidentnie tęsknię za trybem życia, jaki mieliśmy w pierwszej części podróży,
za odkrywaniem miejsca za miejscem, za przemierzaniem morskich mil w tym celu,
za podnieceniem przed nieznanym. Jeszcze tylko trzy tygodnie! Już wystarczy
portu w Saint Francois, bardzo tu ładnie, ale czas w drogę.
Dezyrada
jest bardzo atrakcyjna, ale na jeden, góra na dwa dni. Wzdłuż i wszerz można ją
przejść na piechotę bardzo szybko, nie mówiąc o objechaniu samochodem, przy
czym niestety po drodze brak widoków, drzewa zasłaniają, a punkty widokowe
można policzyć na palcach jednej ręki. Zatoka przy plaży nie zrobiła dobrego
wrażenia mimo tego, że zapowiadało się na niesamowite widoki na rafie.
Niestety, było to tylko złudzenie widziane z góry, z punktu widokowego przy
kapliczce. Restauracja za to była niezła. To znaczy niezłe były dania i lody,
bo temat rozmowy nie bardzo. Okazało się, że nasi przyjaciele żyją we trójkę za
jedną trzecią wydatków jakie mamy my. Tylko jak to możliwe skoro my wcale nie
szalejemy, wręcz staramy się żyć oszczędnie, a na dodatek nie mamy takich
wydatków jak czynsz, prąd, woda, telefon stacjonarny, itp. Od tej pory mam
szlaban na Contrex i muszę pić zwykłą wodę źródlaną. Cóż trzeba być w życiu
gotowym na wszelkie poświęcenia. Zobaczymy jak to wpłynie na podsumowanie
miesiąca.
We
wtorek udaliśmy się z Moanką do lekarki w celu kontroli trzech miesięcy oraz
drugiej dawki wszystkich niezbędnych szczepionek (okazało się, że nawet
pneumokoki w tym są). Sprawdzian rozwoju jak zwykle bezbłędny, 5,600 kg , 61 centymetry ,
komunikatywność 10/10. Strasznie spłakane oczy po szczepionkach w obydwa uda
też jak zwykle. Ale pewnie warto trochę popłakać, a potem całe życie mieć spokój.
Dwa
słowa na temat córeczki. No cóż, muszę napisać, że jestem zakochana. Z dnia na
dzień zachwyca mnie (nas) coraz bardziej, jest słodyczą samą w sobie. Śmieje
się cały czas i do wszystkich, dużo gada, prawie w ogóle nie marudzi, coraz
dłużej potrafi zajmować się sama sobą, czas płaczu wyliczam na ok. 20 minut na
tydzień, śpi świetnie, usypia sama (ze smoczkiem i bez). Nie wiem, czy dobrze
robię, że tak wychwalam, żeby nie zapeszyć…Moje koleżanki mówią to samo o swoich
pociechach, szczęściary jesteśmy i tyle. A na wycieczkach zachowywała się na
medal. Rozglądała się z zaciekawieniem tak, jakby naprawdę ją mijana flora
interesowała, a jak już zmęczenie zmogło dyskretnie ucinała sobie drzemkę.
Żadnych niemiłych niespodzianek. Zachęca to nas do następnych wypadów,
szczególnie, że im będzie starsza tym powinno być jeszcze lepiej.
Święta
święta święta. Wszędzie migają
światełka. To takie folklorystyczne, ale takie przyjemne. Daru mówi, że
„wiejskie”. A tutaj na wyspie mają wyjątkową tradycję dekorowania domów, wręcz
prześcigają się w ilości lampek. Układają je w różne kształty: renifery,
choinki, bałwany (no cóż, jak nie ma śniegu, to tylko takie bałwany
pozostają!), oplatają palmy, wiodą lampki wzdłuż brzegów dachu, po ramach
okien. Nie spodziewałam się aż takiego rozblasku. W marinie natomiast smutno,
ani jeden statek nie został udekorowany. W ogóle nie czuje się tutaj świąt. W
zeszłym roku, w marinie San Sebastian de la Gomera było pod tym względem o wiele weselej.
Tyle tylko, że zorganizowali przed świętami tak zwane „chanter Noel”, czyli
tutejsze grupowe śpiewanie pieśni Jezuskowi na jego narodziny. Bardzo
specyficzne i bardzo hałaśliwe. Poza tym przeszła parada świąteczna, rodzaj
tutejszej kolędy, trąbiąc, śpiewając i wykrzykując radosne hasła w czapkach Mikołaja na głowach. Taki tutaj zwyczaj, że chodzą takie grupy od domu do domu
i wszędzie dostają rumu do wypicia. No cóż, w końcu narodowy trunek, wchodzi
jak woda.
Dla
nas jednak te święta zostaną długo w pamięci dzięki Valerie i Alainowi. Daru
opisał już przebieg Wigilii, nie będę dublować. Zaznaczę tylko, choć nie ma to
większego znaczenia, że kogut został zjedzony tylko w połowie, podobnie jak
deserowa buche de Noel, a nie pożarte w całości, jak rzekomo zostało to napisane
powyżej. Ale brzydka płeć ma zazwyczaj tendencję do lekkiej przesady. Za to ją
kochamy.
Valerie
naprawdę się popisała. Potrafiła stworzyć w swoim domu świetną atmosferę
dobroci, przyjaźni i akceptacji. Czułam się jakby była z moją rodziną. Zresztą przypomina
mi trochę Eluńkę, może dlatego. Oprócz świetnego charakteru, niezwykłej energii
i ciepła, jakie roztacza wokół siebie można jej z pewnością wiele zarzucić,
szczególnie co się tyczy wychowania córek (traktuje swoje dzieci jakby były
ciągle niemowlakami, co paskudnie wpływa na ich zachowanie), ale pozytywne
góruje nad wadami, tak że pokochałam ją bardzo, będzie mi jej brakować.
Po
raz pierwszy w życiu spędziłam Wigilię po francusku. To aż dziw bierze, że
przeżyłam tyle lat we Francji i nie poznałam zwyczajów tego kraju co do
obrządków świątecznych, nie mówiąc o menu. Ale nigdy nie jest za późno na
odkrycia. Nie wiedzieliśmy na przykład jak odbywa się sprawa z prezentami.
Kiedy są dawane, czy na opakowaniach pisze się dla kogo paczka jest przeznaczona,
kto rozdaje, itp. U Valerie w zwyczaju jest rozdawanie prezentów po 24.00.
Każdy wstaje i daje przygotowane przez siebie prezenty tym dla kogo są, a na
opakowaniach pisze się dla kogo od kogo, na przykład: dla Moany od Valerie i
Alaina. My, nie wiedząc, że tak jest, myśleliśmy, że Manon rozda wszystko, co
jest po choinką. Zostały tylko te, które my przynieśliśmy. I nikt nie ważył się
ich ruszyć. Poprosiliśmy Manon, żeby je też rozdała, w końcu była najmłodsza
(Moana spała, a nawet jakby nie spała, to mogłaby upuścić). Od nas było tak:
książka dla Valerie – „Le Perfum” Suskina, którą jak się okazało już czytała,
poradnik Savoir-Vivre dla Manon, co ją bardzo rozbawiło, kupon lotto dla
Alaina, kieliszki do wina dla Jean-Pierra, bo zawsze do tej pory piliśmy u
niego wino ze szklanek i Scrabble dla całej rodziny w wydaniu magnetycznym,
idealnym na statek (też by nam się takie przydały).
Z
rodzinką własną oczywiście wcześniej była wymiana życzeń przez Internet, jak
przystoi. Łezka zakręciła się nie raz. Tęskno. Jutro znowu się usłyszymy, bo
wszyscy będą zgrupowani u mojej mamuni na świątecznym obiedzie wraz z mamą Dara.
Może spotka ich jakaś mała niespodzianka…
Dziś
dzień minął trochę na niczym, wstaliśmy bardzo późno, ale późno też znowu
pójdziemy spać, bo już jest prawie 24.00, zachowywaliśmy się jak w dzień
powszedni, pranie, majsterkowanie, ciąg dalszy sprzątania. Tylko pyszne nóżki w
galarecie nadały temu dniu świąteczny wymiar. Cudeńko!
SPĘDZAM
ŚWIĘTA NA GWADELUPIE I MAM WSZYSTKO W … POWAŻANIU. JEM TEŻ KARAMBOLE I WSZYSTKO
… MI ZWISA.
Niedziela, 28 grudnia
Niezwykle
to miłe, te wrzaski na blogu i poza nim, że nie piszemy, że za długie przerwy
między wpisami itd. Jak to miło wiedzieć, że tyle osób lubi nas czytać i chwali
nawet za styl i treść. Przepraszamy więc za te przerwy, będziemy się starać o
większą regularność.
Wycofuję
też moje narzekania na koncentrację moich prezentowych okazji z tymi
świątecznymi. Dziękując wszystkim, a zwłaszcza Adamowi F., za zasilenie naszego
blogowego konta i wyrażam wyrazy współczucia dla tego ostatniego. Adam ma
urodzinowy, imieninowy i świąteczny podchoinkowy prezent, urodził się 24 grudnia. Bidulek.
Święta,
święta, pierogi, nóżki i już po. W Polsce tym razem była frajda totalna –
czterodniówka. Tu nie świętuje się drugiego dnia świąt i nie bardzo wiem skąd
ten drugi dzień świąt pochodzi. Tradycja pierwszego dnia, to jest 25 grudnia,
czyli przybranej daty urodzin Jezusa C., pochodzi jeszcze z czasów perskich (na
długo przed urodzinami owego), czyli pogańskich, kontynuowana była przez pogan,
a potem chrześcijańskich Rzymian i klepnięta na sam koniec przez papieża.
Choinkę przynieśli nam Niemcy w XIX wieku, a Świętego Mikołaja amerykańscy
Amerykanie dopiero po II wojnie światowej. Coś podobnego? Aż dziw bierze, z tym
Mikołajem. Tak jak z Walentynkami.
W końcu
listopada strasznie ciężko pracowałem nie przyznając się nad czym. Otóż
chodziło o prezenty dla naszych najbliższych. Wymyśliliśmy, że zaprojektuję i
wyślemy do druku w Polsce kalendarze. Poprzez Empik, ściągnąłem Internetem
specjalny program i zacząłem projektować kalendarze w formacie A3. Okazało się
to dość syzyfową pracą, ale, jako że
czas mam, to wykonałem to wielkie dzieło. Wielkie dlatego, że kalendarzy było 5
i dla każdego był inny. Na każdej stronie było od 4 do 5 zdjęć, a kartek 13 z
tytułową. Każdy z kalendarzy zawierał najpiękniejsze zdjęcia z naszej podróży
oraz zdjęcia z wizyt na Bubu danego członka rodziny. Tak więc moja mama, na ten
przykład, dostała kalendarz ze zdjęciami z jej pobytu na Korsyce i Wyspach
Kanaryjskich oraz nasze najładniejsze wraz ze zdjęciami Moany. Jest w końcu
babcią. Łatwo policzyć, w każdym kalendarzu jest około 50-60 zdjąć. Trzeba je
było najpierw wybrać i posortować, potem poukładać na stronie, skadrować itp.
Program jest prosty w obsłudze i daje nieograniczone możliwości, nie dość, że
układu zdjęć to jeszcze tła. Bartek miał na przykład tło czarne z literkami jak
Matrix, a moja mama czerwone w sam raz do jej czerwonej kuchni.
Chciałem
też zrobić jakieś żarty, na przykład kalendarz z aktami Beatki do powieszenia w
garażu lub klozecie dla Andrzeja Gnypa, ale Beatka się nie zgodziła. Nie zna
się na żartach.
Tak czy
siak, nie robiąc reklamy Empikowi, polecam ten pomysł, wejdźcie na stronę www.empikfoto.pl,
są tam różnorakie pomysły spersonalizowanych prezentów. Co więcej, zamówienie
poszło mailem pod koniec listopada, czyli przed nasileniem świątecznym,
zrealizowane dotarło w trzy tygodnie, a jakość jest podobno zachwycająca.
Czekamy z
utęsknieniem na Nelly i Francois. Płyną do nas z Trynidadu, ale ze względu na
pogodę utknęli na jakiś czas na Martynice. Dziś są już na Dominice i jak
wszystko pójdzie dobrze, choć fala i wiatr nie są sprzyjające, dotrą do nas
jutro wieczorem. Tak więc sylwester zapowiada się w gronie dobrych kumpli. Z Jean-Pierrem
też, który ma wakacje. Na szczęście JP poleciał przedwczoraj do Miami na
Florydzie i przywiózł zamówione przez mnie na jego nazwisko i hotel
dupersztyki. A dupersztyki to na przykład nowy regulator ciśnienia. To takie
urządzenie pilnujące aby ciśnienie podłączonej z kei wody nie rozsadziło
obwodów na łódce. Stary regulator wyzionął ducha, nowy, już założony,
funkcjonuje bez zarzutu. Dla zainteresowanych dodam, że nowy tu kosztuje 120
euro, a w USA zapłaciłem 45 dolarów! Inny dupersztyk to karta do aparatu z
czytnikiem USB, 16 gigabajtów za 39 dolarów, a są już 32 giga, naprawdę nie do
wiary. Dotarł też kompresor, z którego będę robił sprzęt nurkowy do skrobania
łódki. Zdam sprawozdanie z postępu prac nad tym sprzętem.
Tak,
tak, Święta, Święta i po Świętach. Dobrze, że dzisiaj niedziela, to jeszcze
możemy poodpoczywać! Daru zjadł na lunch ostatnią porcję pierogów ruskich (13
szt.!), ja już nie mogłam na nie patrzeć, mimo iż wczoraj była przerwa w
pierogach z okazji kolacji u JP, na którą zaserwował o wiele bardziej wykwintne
dania, tj: langustę i vivaneau (snaper). Ja tak wolę!
Dołączam
się do Darunia z podziękowaniami za doładowanie konta na blogu, przynajmniej
dzięki temu co poniektórzy wyszli z cienia. A zrobiło mi się z tego powodu
bardzo ciepło na sercu (spóźnione życzenia urodzinowo-imieninow-świąteczne,
Adaśku!)
Wiem,
jaka to przyjemność dostawać niespodzianki, pamiętam radość, jaką odczuwałam
ostatnio otwierając paczkę, którą dostaliśmy od rodzinki, uśmiech sam cisnął
się na usta. Podobnie i ja lubię sprawiać radość prezentami – niespodziankami.
Tak, że cieszę się niezwykle, że kalendarze dotarły na czas (stokrotne dzięki
dla Ani i Sebastiana za użyczenie adresu wysyłki, zapakowanie i dostarczenie
pod choinkę u mojej mamy) i że były źródłem radości dla tych, którzy je
otrzymali. Mam nadzieję, że dzięki temu milej będzie patrzeć jak przemijają
miesiące i jak powoli kolejny rok powolutku przelatuje przez palce. Do siego!
No
tak, rok 2008 dobiega końca, co nie pozostaje bez wpływu na moje rozmyślenia.
Ostatnie lata z roku na rok zaskakują mnie, przynosząc mi coraz bardziej
nieoczekiwane wydarzenia. Jestem więc gotowa na wszystko, oczywiście pod
warunkiem, że będą to same pozytywne nowości. A jestem przekonana, że właśnie
tak będzie, czego i swoim bliskim i przyjaciołom również życzę. Życzę też wiele
słodyczy, nie do konsumpcji, tylko do dzielenia z tymi, których kochamy. My tej
słodyczy mamy ogromnie dużo dla siebie wzajemnie, a również dla naszej małej
kruszynki, którą pieścimy bardzo. Myślę, że dzięki temu wyrośnie na osobę
ciepłą i serdeczną. Brak takiej słodyczy natomiast powoduje, że ludzie stają
się zawistni i zimni. Kochajmy się więc i całujmy!
Komentarze
Prześlij komentarz