LISTOPAD 2008 - Gwadelupa




sobota, 1 listopada 2008
Otworzyłem Internet na polskich stronach. W pierwszym rzędzie rzuciło mi się w oczy wielce egzystencjonalne pytanie: jak wygodnie dostać się na cmentarz?
A ja znam odpowiedz na to pytanie: karawanem k…, KARAWANEM!
Dziś Święto Zmarłych, smutne święto. Święta zazwyczaj bywają wesołe, wiadomo, dzień wolny od pracy, spotkania rodzinne, okazja do wystawnych posiłków i głównie wypicia. A tu masz, trzeba obowiązkowo udać się na cmentarz i zachowywać smutno, pobożnie z poszanowaniem miejsca. Gdy jeszcze na dodatek prószy pierwszy śnieg lub siąpi deszcz podszyty przenikliwym wiatrem to przyczynku do smutku jest dużo więcej.
Przez cale moje życie miałem po co chodzić na cmentarz, a pierwszy listopada był takim wyznacznikiem przemijania. Stało się nad grobem i przypominały się takie różne związane z nieboszczykiem (lub piekłoszczykiem w zależności od przynależności). I patrzyło się w tej refleksji na siebie, że tyle lat już minęło, że człowiek coraz starszy, a ostatnio, że i z naszej półki też biorą. Zawsze z jakąś szczyptą wściekłości, a raczej bezsilności wobec tej jednorazowości i ograniczoności istnienia, że nic już się nie da powiedzieć, a tym bardziej pokazać. Pokazać jakim się jest teraz, co się w życiu zrobiło, ojcu, dziadkowi, wujkowi i innym…, że ich wysiłek nie poszedł na marne. Trudno się z tym wszystkim wtedy pogodzić. Na szczęście byli i są tacy wobec których zdążyłem.
Nie pierwszy raz jestem daleko od miejsc gdzie znajome mi truchła zżerają robaki. Nie trzeba jednak tam być, wystarczy świadomość tego święta, które jest dobrym świętem, świętem, dzięki któremu ludzkość ma szansę trzepnąć się w łeb jakąś refleksją i co nieco zrozumieć. Ale się nie trzepie, ta ludzkość. Do homo sapiens nam daleko.
Przy okazji świąt opowiem historyjkę.
Lata temu, kiedy byłem jeszcze polskim studentem i zsyłałem się na roboty na zachód, poznałem w Londynie Pawła Bacha, kiedyś z Gdańska. Byłem wtedy zabiedzony, skłócony z angielską rodziną i Paweł mi pomógł. Mijały lata, wymienialiśmy kartki świąteczne z kilkoma słowami mówiącymi co się dzieje w naszych życiach.
Historia Pawła jest sama w sobie zabawna (zależy od poczucia humoru). Ze względu na wiek na początku wojny (tej drugiej) nie został wcielony do Wermachtu tylko wysłany do kopania rowów. Na pierwsze nieszczęście skończył w czasie tego kopania 17 lat, wiek poborowy, i został wcielony do armii. Na drugie nieszczęście został ranny i wylądował jako Niemiec w ukraińskim szpitalu gdzie potraktowano go jednak łagodnie bo powiedział, że jest Polakiem wcielonym do armii niemieckiej na siłę. Wiadomo z Gdańska. Traf chciał, że szpital wyzwoliła nacierająca niemiecka armia, więc Paweł szybko znów stał się dobrym rannym Niemcem. Po wyzdrowieniu wylądował na dalekim wschodzie w armii w odwrocie. Tym razem nie czekał na rany tylko dał dyla do Rosjan, gdzie wrócił do swojej polskości i trafił do obozu dla Polaków, a zaraz potem do tworzącej się armii gen. Andersa.
Dalej historia jest standardowa, jak wielu przeszedł część Azji i Afryki aby nie zginąć pod Monte Casino i we Włoszech zakończyć wojnę. Jak mówił, nie lubię Angoli (nie o kraju w Afryce), ale wtedy zachowali się ładnie. Amerykanie wymagali od ewentualnych imigrantów nienagannego świadectwa zdrowia co po wojnie było dość skomplikowane, wiadomo, jeden bez ręki, drugi bez oka, inny bez czegoś tam, a Paweł z przestrzelonym płucem. Wtedy to właśnie Angole zachowali się ładnie i pozwolili emigrować do Wielkiej Brytanii jak leciało. I tak Paweł zamieszkał w Londynie.
Mając niewielką rentę i równie niewielkie wykształcenie imał się tego i owego, dostał w końcu socjalne mieszkanie, dwa pokoje. Marzył, jak każdy Polak wtedy, o powrocie do Polski, ale wykazał się zdrowym rozsądkiem i z zaciśniętymi zębami, w których trzymał swój nieodłączny aerosol wstrzykujący mu życie do płuc, nie podjął ryzyka powrotu. Z jego historią? I tak dotrwał wśród swoich miłych irlandzkich i szkockich sąsiadów do swoich 60 lat, kiedy to się poznaliśmy.
Lata mijały, ja z biednego studenta, jakim mnie pamiętał, stałem się przyzwoicie prosperującym paryskim architektem i uznałem, że przyszedł czas zapłaty. Udałem się więc do Londynu, zamieszkałem znów u Pawła i poszliśmy to tu, to tam, w miejsca, na które nigdy nie było go stać. Wtedy też przyznał mi się, że marzy o odwiedzeniu Gdańska, siostry, grobu rodziców, ale, że to tylko marzenie,ponieważ nie ma polskich dokumentów, a tym bardziej brytyjskiego obywatelstwa, którego nie chciał. Nie wspominał o pieniądzach.
Znacie mnie, dla mnie takie hasła to jak płachta na byka.
W Polsce było już nowe po 1989 roku, udałem się więc potajemnie do konsulatu prosząc o spotkanie z konsulem. Rzuciłem mu na biurko mój francuski paszport, podkradzione jakieś dokumenty Pawła typu kenkarta, karta demobilizacyjna, brytyjska karta pobytu, mówiąc kim jestem i po co przyszedłem, wykazując głównie zrozumienie dla wielkich dodatkowych kosztów jakie są do poniesienia w sprawach tożsamości obywatela Bacha. Konsul, miły człowiek, starej jeszcze daty, wykazał również wiele zrozumienia dla mojego problemu i jakież było zdziwienie i radość Pawła kiedy zaciągnięty przez ze mnie na siłę do znienawidzonego, komunistycznego niegdyś konsulatu, dostał w okienku POLSKI paszport konsularny. No co Paweł, mówię, jedziemy?
Był późny listopad, Paweł miał o tyle lat więcej ile czasu zajęło moje paryskie wykształcenie i dorabianie się. Jedziemy, mówi, ale na wiosnę, zgoda? Cóż było robić, zgoda.
Wiosna roku następnego była już dobrze zaawansowana, kiedy to zadzwonił telefon, z Londynu. Ucieszyłem się bardzo, ale na krótko - Paweł umarł, wczoraj. Po chwili milczenia mówię: stop! Wszystko zatrzymać co w załatwianiu, będę jutro rano.
Ze ściśniętym gardłem, podreperowany moim diabolicznym (tfu, anielskim) planem gnałem do Londynu.
Na miejscu były same kłopoty. Paweł w trupiarni, ja nie rodzina więc nikt nie chce ze mną rozmawiać, w domu Pawła biedny polski emigrant jak ja kiedyś. Znał mnie z opowieści i znalazł mój numer w kajeciku Pawła, więc zadzwonił. Dobrze zrobił.
Dzwonię do mojej londyńskiej ciotki, pamiętałem, że chodziła do kościoła i dość znała się z proboszczem. Potrzebuję pomocy, wyłuszczam, dostaję numer, i że z polecenia. Ksiądz był dość niechętny mojej osobie, ale po wspomożeniu kasy kościoła potwierdził, że wszystko będzie możliwe, msza, a i spalenie zwłok się załatwi. Ale to wielkie koszta, mówi. Znamy te numery Bruner, rozumiem wszystko co mi wyłuszcza, ale czytam jak z nut między linijkami.
Msza jak to msza, żałobna. Kilka osób, irlandzcy i szkoccy sąsiedzi, ja i Polak emigrant. Potem krematorium, nazwa od czynności - robić kremówki. Wychodzę z blaszaną kremówką  pod pachą i jadę do urzędu stanu cywilnego po akt zgonu. No i znów zaczyna się śpiewka, że nie rodzina, brak pełnomocnictwa. Stawiam kremówkę na ladzie, co robi zamierzone wrażenie, mówię, że już nie mam siły, opowiadam pokrótce historię i błagam.
Dokument dostaję, dzięki mojemu wrodzonemu wdziękowi i łzom w oczach zapewne. Po telefonie do konsulatu w sprawie przewiezienia zwłok w postaci urny do Polski dostaję białej gorączki. O nie! Będzie dość papierów i urzędów.         
Czas mija, Londyn już dawno zapomniany, urna stoi sobie w mojej sypialni w Paryżu. Popijamy z Markiem, od lat kumplem, whisky, właśnie wyjeżdża do Polski samochodem. Ja też planuję wyjazd, ale samolotem, wiadomo, co samochód to samochód i z bagażem nie trzeba się liczyć. Weźmiesz Marku taką małą paczkę? Nie ma sprawy. Trochę się potem złościł, ale przynajmniej nie bał się na granicy.
Warszawa, paczka jest już w moim samochodzie, ruszam spełniać marzenia.
Po czterech godzinach staję w Iławie, nie da się jechać dalej, taka mgła. Jak przystało na prawdziwego Polaka, z reklamówką w ręce ląduję w pociągu do Gdańska.
Gdański dworzec główny, główna też poczta i zwątpienie. Moja wiara w siebie zostaje zachwiana, za to w moją naiwność wzmocniona. W książce telefonicznej znajduję kilku Bachów, a siostra Pawła pewnie po ślubie zmieniła nazwisko, dobrze, że przynajmniej rok temu jeszcze żyła. Czemu nie wziąłem jego kajeciku z telefonami? Już wiem, że cmentarzy w Gdańsku jest pełno.
Próbuję pierwszy numer, odzywa się kobiecy głos. Dzień dobry, czy pani jest siostrą Pawła Bacha z Londynu? Słuchawka pada na widełki. Dobry i zły znak, myślę. Chyba trafiłem, ale coś nie gra. Zbieram się w sobie, myślę aż dymi mi głowa. Drugie podejście: proszę nie odkładać słuchawki i tylko mnie wysłuchać. Zapewniam, że nie będzie żadnych kosztów i proszę tylko o adres miejsca pochówku rodziców. Dostaję, dziękuję i obieuję. że jeszcze zadzwonię.
Biorę taksówkę, na pół dnia. Docieramy na cmentarz, dziarsko wchodzę do cmentarnego urzędu (pamiętam, że nawet jakoś to się nazywało) i proszę o spotkanie z kierownikiem. Znów się udaje, mój urok działa na panie biurowe, które załatwiają mi spotkanie natychmiast.
Panie! Coś pan zwariował? To pytanie to do mnie było skierowane. Bez dokumentów z konsulatu, nawet angielski akt zgonu nie przetłumaczony. Panie! Durnyś pan?
Durnym, wyciągam więc portfel i tłumaczę jak komu dobremu, że rozumiem, że koszty poważne, że kamieniarz, że ksiądz.
Jaki kamieniarz? Panie!
No ten co to wystuka Paweł Bach, urodzony i zmarły na grobie rodziców, a koszty za ekspres, bo całość akcji ma być zakończona na godzinę 16, o 17 mam pociąg do Warszawy przez Iławę. No i wpis do księgi. Aha, nielegalne, no to bez wpisu. Aha, jeszcze bardziej nielegalne. No patrz, facet ma skalę nielegalności.
Zostawiam ogłupiałego kierownika, dokładam kilka groszy na napis i nieprzewidziane i wychodzę. Dla pewności zostawiam też urnę na jego biurku, zanim przemyśli sprawę będzie miał urnę po swojej stronie. Spryciulek ze mnie.
Z sekretariatu dzwonię jeszcze do siostry, będzie pogrzeb, mówię. Umieram z głodu.
O 16 jest i ksiądz i napis i siostra. Odsunięta płyta nagrobna, na niej urna. Żegnaj Pawle, wróciłeś. Przynajmniej tak spełniłem twoje marzenie.
Paszport Pawła mam do dziś - w końcu za niego zapłaciłem.
Życzę wszystkim Wesołych Świąt. Świąt Wszystkich Świętych.

sobota, 8 listopada 2008
Nic ciekawego się nie dzieje. Jean-Pierre poleciał do Francji walczyć z symulatorem lotów, zostawił nam w spadku dwa dogi niemieckie, terenowy samochód i dom z basenem. Zmieniliśmy więc trochę styl życia, rano udajemy się nakarmić psy i na spacer z nimi i Moaną w wózku. Wczoraj po sześciu kilometrach w słońcu wracaliśmy dość szybkim krokiem jak na spacer.
NA SPACERZE
Nagrodą za upał była kąpiel w basenie. Premiera dla Moany. Wrzasku było co niemiara, chyba trzeba będzie kąpać się z nią pod wieczór kiedy woda jest cieplejsza.
PIERWSZA KĄPIEL
TAKA WODA TO KŁOPOT
Po kąpieli zwykle wracamy na łódkę na śniadanie i zajmujemy się niczym do wieczora kiedy to musimy znów nakarmić bydlęta i oczywiście wskoczyć do basenu.
Telewizora nie włączamy, Hussain Obama straszy na wszystkich trzech kanałach. Wydarzenie wprawdzie jest na miarę historii świata, mam prawie 50 lat, a 150 lat temu było jeszcze w Stanach niewolnictwo. Relatywnie niedawno. 
Dziś są urodziny Valerie, jedziemy wspólnie do knajpki położonej gdzieś w górach. Wcześniej po spacerze z psami pojechaliśmy na plażę na piknik i partyjkę Scrabbli.
Piknik w cieniu drzew przy szumie fal był jak zwykle miły, tylko Moana po krótkiej sjeście nie dawała nam spokoju i komplikowała trochę grę.
PO ŚNIADANIU SJESTA – TU MOANY       
Dzięki temu Beata próbowała usprawiedliwić swoją sromotną scrabblową klęskę, a według mnie to po prostu mózg jej się lasuje od nic nie robienia. He, he, mogę napisać co zechcę, jak się samemu nie pisze na blogu to wolnoć Tomku… .
Kolacja z Valerie, Alainem i Manon, córką Valerie, była jak zwykle bardzo miła. Czas spędzany z nimi to wielka przyjemność i nasza zażyłość pogłębia się.
Oni zapewne czują podobnie i zaproponowali nam wspólne święta Bożego Narodzenia u nich w domu. Przyjęliśmy zaproszenie oczywiście.
Alain jutro leci do Francji w sprawach rodzinnych, a potem przeprowadza duży katamaran z Bordeaux na Gwadelupę. Oby zdążył wrócić przed świętami.
Lokalna knajpka była duża i pełna  miejscowych klientów. Charakteryzuje się ona tym, że jest również sklepem i rzeźnią. Z tego ostatniego słynie - najlepsze rodzime mięso na Gwadelupie.
Bez większych ceregieli i wątpliwości zamówiliśmy pięć tatarów. I jak to bywa przysłowiowe szczęki nam opadły widząc przyniesione porcje skrobanego mięsa.  Z wielkimi frytkami krojonymi ręcznie i o dziwo zupełnie nie tłustymi. Mniam. Aż się uszy trzęsły takie to mięso było pyszne.
Najdziwniejsze było to, że zanim dorośli doprawiali sobie tatary Manon wchłonęła swój bez dodatków ani bez soli i pieprzu. Ja rozumiem głód trzynastoletniej panny, ale wolałbym nie spać z nią w jednym pokoju. 
MANON, VALERIE I MOANA, ALAIN
Jean-Pierre wynajął dom z dobytkiem, za który dał kilka groszy (za ten dobytek). Okazało się, że prócz masy niepotrzebnych nikomu szpejów leży silnik do aneksu. Suzuki cztery konie, taki jak nasza Yamaha. Jest już na Bubu, zaraz zostanie założony na uchwyt i przejrzany.  Jeśli będzie ok. posłuży.
Poniedziałek, 10 listopada
Witam wszystkich po bardzo długiej przerwie, tak nieprzyzwoicie długiej, że aż mam wyrzuty sumienia. Ale tak naprawdę jestem usprawiedliwiona, kto ma w domu noworodka, ten zrozumie. A poza tym Daru mój słodki okupuje komputer od rana (czasami już od 6.00) aż do wieczora, więc nie tylko nie mogę mu powierzyć dziecka i sama zająć się pisaniem, ale też mam kłopot ze zwykłym sprawdzeniem poczty, a co dopiero dłuższym zajęciem komputera. Wieczorem zaś, już ok. 21.00 nadaję się tylko do łóżeczka, nic innego nie wchodzi w rachubę.
Próbowałam jeszcze przed porodem opisać cały przebieg mojej drugiej ciąży i powstawiać zdjęcia etapami, ale na razie utkwiło to w martwym punkcie. Obiecuję jednak dokończyć dzieła dla potomnej, dla siebie samej oraz dla tych, których to ewentualnie zainteresuje.
Dzisiaj udało mi się nareszcie zasiąść do komputera, ponieważ zbiegły się do kupy wszystkie niezbędne warunki: Moana śpi, Daru pojechał do Pointe a Pitre odebrać Jean-Pierre’a z lotniska, a ja poczułam przypływ weny, której mi zdecydowanie ostatnio brakowało.
Życie na naszej Bubu, w tym przeuroczym porcie, jakim jest Saint Francois, przebiega wręcz sielankowo. Co się mniej więcej wydarzyło do tej pory już wiadomo z opisów Darunia. Dni lecą jeden za drugim z prędkością światła. Od porodu do dziś minęło już siedem tygodni, ja zregenerowałam już wszystkie siły, nauczyłam się żyć w nowym rytmie godzinowym, korzystam z życia, z klimatu, który wraz ze słońcem, wszczepia pod skórę uśmiech, z odkrywania ponownie macierzyństwa wraz z całą radością jaką to ze sobą niesie i dopiero teraz doceniam jak to dobrze, że nie pracuję, i że nie skończy mi się lada chwila urlop macierzyński.
URLOP MACIERZYŃSKI FOR EVER
Pierwsze tygodnie z Moaną były dość męczące. Narzuciliśmy sobie zbyt intensywny rytm funkcjonowania, tak żeby udowodnić sobie chyba, że dziecko niczego nie zmieniło. Tak więc od pierwszych dni kolacje u znajomych, wyjazdy do „miasta” i duża aktywność ogólna powodowały czasami u mnie napady dzikiego zmęczenia, aż tak wielkiego, że przesłaniało mi to przez parę chwil cały świat. Czułam się wtedy totalnie zniechęcona, pragnęłam tylko świętego spokoju, trochę snu. Ale z reguły to „trochę snu”, jak już zostało osiągnięte, odnawiało szybko pokłady energii i znów byłam wesoła i gotowa do działania. Daru za każdym razem potrafił mi pomóc emocjonalnie w tych mini-dołkach, co też przyśpieszało ich zażegnanie.
Dziś już to się nie zdarza, długość nocnego wypoczynku jest w pełni wystarczająca. Moanka wypracowała już stały rytm nocnych karmień, które są szybkie, sprawne i zawsze o tych samych godzinach. A wiadomo, jak już się organizm przyzwyczai to działa sprawnie
A propos Moany i w ogóle noworodków, to chciałam nadmienić, że 2008 rok był niezwykle bogaty w dzieci wśród naszych znajomych i to w bardzo zbliżonych okresach. Pierwszy, troszkę odsunięty od innych czasowo, był Bartek Krawczyk, czyli synek Ani (córki mojej siostrzyczki, która tym samym została babcią) i Sebastiana. Potem już seryjnie: w sierpniu urodził się Piotruś, syn Asi i Andrzeja, we wrześniu nasza Moanka oraz Weronika, córka Gosi i Bogdana, a w październiku przywitał świat Mateusz, synek Iwony i Grzesia. Nieźle, prawda? Acha, jeszcze we wrześniu powiła dzieciątko Justyna z Anglii, która to wraz z mężem udzieliła schronienia naszym mamom, gdy wracały od nas w zeszłym roku w grudniu i utkwiły przed świętami na lotnisku w Londynie.
BARTEK, PIOTR, WERONIKA I MATEUSZ
Tak więc mam z kim wymieniać doświadczenia. Szczególnie Skype jest zbawienny w tych celach, biorąc pod uwagę oddalenie przestrzenne. Nie dość, że za darmo, to jeszcze widzieć się można. Cuda! Dzięki Skype’owi rozmawiamy też często z rodzinką, wszak nasze mamy tylko w ten sposób mogą widzieć jak się rozwija ich tropikalna wnusia. Z Eluńką i z Bartkiem potrafię godzinami gadać o wszystkim i o niczym, tak jakby byli obok. Bartek opowiada mi ze szczegółami jak przebiegają jego dni w szkole, co robił na lekcjach, jacy są jego koledzy, jakie dostaje oceny, opisuje wycieczki i inne wydarzenia szkolne. Wygląda na szczęśliwego i bardzo mnie to cieszy. Brakuje mi go bardzo i tylko świadomość, że jest mu dobrze w nowym świecie mnie uspokaja. Już przeżyłam bez niego 3 miesiące, jeszcze dwa razy tyle i już go znowu przytulę. Najbardziej mi szkoda, że przejdą obok mnie bokiem ważne zmiany w jego osobie, zarówno fizyczne jak i psychiczne, przecież jest to okres dojrzewania. Dobrze, że chociaż dokąd będziemy na Gwadelupie, czyli do stycznia, będziemy mieli dalej stały kontakt internetowy.
HEJ BARTEK
Zapada zmrok, komary zaczynają mocno i grupowo kąsać tu i ówdzie. Moanka się obudziła, ale leży spokojnie i rozgląda się dookoła, więc piszę dalej.
A więc kończy się dziś okres pięciu dni, kiedy nie było Jean-Pierre’a, a my korzystaliśmy z jego dobytku do woli w zamian za opiekę nad pieskami. Dzięki nim chodziliśmy codziennie rano na długie spacery. Och, jak ja tego potrzebowałam. Ruchu, pocenia się, wysiłku. Jak cudownie było potem zanurzyć się w chłodnej wodzie basenowej (dla mnie to były pierwsze kąpiele wodne od porodu). Tak, ruchu fizycznego bardzo mi brakuje, już nie mogę się doczekać, kiedy Moanka będzie na tyle duża, żeby ją wsadzić w nosidło stelażowe i pognać na wycieczkę w góry. Na razie chodzimy tylko, tam, gdzie da się dojechać wózkiem, nie ma więc sporego wyboru. Nawet plażą nie da się spacerować, koła zakopują się w piachu i tyle.
NA WYCIECZCE – WIDOK NA POINTE DES CHATEAUX I SALINES (SOLARNIE)
Mogłam wybrać się na spacer po plaży samotnie podczas gdy Moana wraz z Daruniem sjestowali w cieniu drzew po pikniku. Przyjemnie było niezmiernie, ludzi mało, piachu dużo, szum fal, no i widok. Tak często widziałam przecież już wyspę Desirade z oddali, a jednak dopiero tym razem widok ten zaparł mi dech w piersiach, był istnie niebiański. Tak cudowne słoneczne oświetlenie części wyspy eksponowało intensywność jej zieleni oraz biel domków, część zaś była zacieniona przez chmury. Żałowałam, że nie wzięłam na spacer aparatu, żeby to uwiecznić, naprawdę warto było. Musimy tam kiedyś popłynąć, jak kierunek fal i wiatru na to pozwoli i nareszcie zwiedzić tę wyspę, ponoć, z tego co opowiadał nam Alain, z bliska nie traci na swoim uroku.
Od jutra wszystko wchodzi do normy do następnego razu, kiedy to JP będzie musiał na dłużej zostawić pieski same, co biorąc pod uwagę charakter jego pracy, z pewnością kiedyś nastąpi. My zaś będziemy zdani znowu na spacery po miasteczku, po porcie i po okolicy, bez samochodu nie ma za bardzo innych opcji.
Już od 15 minut Moana nie śpi, a ja piszę sobie spokojnie. Ojojoj idzie nowe. Dziewczyna zmienia się niesamowicie z dnia na dzień. Coraz więcej rzeczy ją interesuje, coraz dłużej jest w stanie poleżeć sama i kontemplować. No i zaczyna rozsyłać uśmiechy. Nawet tatuś wydaje się być coraz bardziej zakochany.
No dobra, koniec wolności, Moana już się znudziła samotnością, ale i tak było nieźle.
Wtorek, 11 listopada
Święto Zawieszenia Broni, dzień pamiętny dla Francji, dla której zakończyła się największa wojna stulecia z 10 milionami ofiar, dzień pamiętny dla Polski, która po prawie 200-stu latach była znowu Polską. Nikt nie przypuszczał, że za 20 lat horror rozpocznie się na nowo.
We Francji trwa debata, że za dużo jest świąt narodowych, że nie należy aż tak celebrować pamięci wydarzeń, albo połączyć niektóre święta w jedno.
Tutaj cicho, Gwadelupy chyba to jakby za bardzo nie dotyczy. Tubylcy o wiele bardziej przeżywają święto zniesienia niewolnictwa, co jest chyba jednak zrozumiałe.
Jest prawie w pół do czwartej, od czasu zakończenia śniadania strasznie chciałam się wziąć do pisania, ale jakieś fatum mi w tym przeszkadzało. A jeszcze przy śniadaniu Daru wyśmiewał się, że pisałam jak to on okupuje komputer i niby to mi przeszkadza, przecież jest drugi. No niby tak, ale ciągłe problemy z uzyskaniem łącza sieciowego i trwające bez końca próby naprawienia usterki powodują dużą stratę czasu, którego potem zaczyna brakować na konkrety. No, ale w końcu się udało.
Wczoraj Daru wrócił z Jean-Pierre’em dopiero po 19.00. Za to z pełnymi torbami zakupów, w tym na kolację warzywa i ogromny filet ze snappera. Ostatnio bardzo często robimy sobie takie gotowane przysmaki, a szczególnie wtedy, kiedy zostaje nam wywar po pot-au feu. Wtedy jest najpyszniejsze. A jak do tego smakuje biały Sylvaner. Mniam!
Dla mnie te wieczorne posiłki są, kiedy są tak wyśmienite, najwspanialszym zakończeniem dnia. Moana już z reguły śpi o 20.00, a my możemy spokojnie zasiąść i, oglądając film lepszy lub gorszy (Asieńko K., jeszcze nie znaleźlimy „Zielonej Mili”, bo jeszcze nie szukaliśmy, ale poszukamy), pałaszować pyszności popijając wino (odkąd znalazłam naukowy wywód, że nie szkodzi to dziecku w najmniejszej mierze, nie mam już wyrzutów sumienia delektując się tymi białymi lub różowymi, mocno schłodzonymi napojami bogów). No cóż, tak niewiele mamy przyjemności życiowych…. Jakoś trzeba żyć! Daru mówi, że trzeba jakoś tę biedę klepać.
Zaraz postaram się wyciągnąć Dara na spacer. Dziś nie było już porannego łażenia z pieskami, więc jestem niewyżyta pomimo porannej gimnastyki. Czasu za wiele nie mamy, jeśli chcemy pospacerować za dnia, bo o 17.30 zaczyna się ściemniać, a 10 minut później jest już całkiem ciemno, zmrok trwa zaledwie kilka minut.
Oj nie wiem, czy się uda… Daru wklejony w ekran komputerowy, zawzięcie szuka sposobu na łatwiejsze obdrapywanie łódki. To znaczy na czyszczenie kadłubów z glonów i żyjątek morskich, które rozwijają się po wodą z prędkością światła. Kiedyś wystarczyło czyścić co 2 miesiące, teraz już po kilku dniach wiszą „brody” gloniaste. Kłopot z czyszczeniem polega głównie na tym, że trzeba to robić pod wodą, więc co chwilę trzeba wynurzać łeb, żeby zaczerpnąć powietrza. Gdyby można było robić to bez tych przerw, byłoby to o wiele łatwiejsze i szybsze. No więc Daru wpadł na pomysł, żeby kupić porządny kompresor powietrza na 12V, rurki i jackety nurkowe z akwalungiem, podłączyć i jazda. No cóż, zawzięcie czyta dalej i jak go znam, wprowadzi swój nowy pomysł w życie.
Wolny dzień od pracy. Widać. W porcie, na sąsiednich łódkach praca wre, to znaczy, że ich właściciele dziś mają wolne i wykorzystują ten czas na majsterkowanie nad wodą. Tu odgłos piły, tam silnika, jeden montuje żagle, drugi wiatrak do produkcji prądu malując jednocześnie nazwę jachtu na kadłubie. Na nabrzeżach spacerowicze, piesi i na rowerach. My już przyzwyczailiśmy się do palm wyglądających jak szczotki klozetowe (chociaż mnie przypominają bardziej pióropusze tancerek z kabaretu Lido).
Na Moanę znalazłam sposób: lokuję ją wygodnie na poduszce do karmienia, pod nogę podstawiam sobie zgrzewkę wody mineralnej, żeby było podwyższenie, dziewczyna albo popija troszkę mleczka, albo przysypia leciutko, ale jest szczęśliwa, że przy mamie, a ja mam wolne ręce, żeby pisać. Tylko kręgosłup na tym ostro cierpi, ajajaj.
Ok., ponawiam próbę odciągnięcia Darunia od komputera. I udaje się, wychodzimy.
Czwartek, 13 listopada
Wtorkowy spacer był wyborny. Idąc brzegiem morza minęliśmy stary port, żandarmerię, Ecomax, czyli najtańszy sklep discount (Daru tam zaopatruje się w piwo, 0,65 Euro za pół litrową puszkę!!!) i dotarliśmy do pierwszej części najładniejszej ponoć plaży w mieście, zwanej Les Raisins Clairs. Druga część jest położona za cmentarzem, na którym byliśmy w Dniu Wszystkich Świętych, jest o wiele obszerniejsza, bardziej oddalona od głównej drogi, ale za to tłum jest większy, a my lubimy pustawe miejsca, bez obcego jazgotu wokół. Rozłożyliśmy nasz obszerny, plażowy koc i wylegiwaliśmy się w trójeczkę kontemplując polujące pelikany. Niesamowite wrażenia. Ptaki te szybują spokojnie dość nisko nad wodą i w momencie zauważenia błysku upragnionej rybki składają skrzydła i dają natychmiastowego nura dziobem prosto do wody. I to w przeciągu ułamka sekundy, mają niesamowity refleks! A i tak nie zawsze przedsięwzięcie zakończone jest sukcesem. Pelikany są szybkie, ale ryby widocznie jeszcze szybsze.
PELIKAN SCYZORYK I INNE
Daru zanurzył swoje ciało w ciepłej wodzie, a ja i Moana obserwowałyśmy go z brzegu z wielką przyjemnością.
Wczoraj dzień jak co dzień, mieliśmy plany pojechać z Jean-Pierre’em na plażę nudystów, którą odkryliśmy podczas ostatniego spaceru z pieskami, ale będąc tam z nimi nie za bardzo mogliśmy się zainstalować. Pogoda jednak zepsuła nam plany. Wieczorem wybraliśmy się na kolację do JP piechotą. Moana pierwszy raz niesiona była w nosidełku i ewidentnie bardzo jej się to podobało (moim koleżankom, które mają dzieci w podobnym wieku bardzo polecam nosidełka firmy BabyBjorn, drogie, ale naprawdę świetne i można używać już dla noworodków, bo idealnie podtrzymują główkę). Tym razem, po wieczornej kąpieli w basenie (ja sama się kąpałam, bo panowie szykowali dania), raczyliśmy się wielkimi krewetkami na pierwsze i kotletami jagnięcymi na drugie danie. Jak zwykle wyborne!
Dziś znów idziemy na kolację do naszego kolegi pilota (oczywiście w ramach spaceru - na piechotę), a biorąc pod uwagę, że właśnie od nas wyszedł po wspólnie skonsumowanym śniadaniu, nasuwa się stwierdzenie, że chyba stajemy się nierozłączni. W tych dniach może się to (o zgrozo?) jeszcze pogłębić, gdyż JP dostał zwolnienie lekarskie z powodu wody w kolanie i będzie wolny przez cały tydzień.
Śmieszny jest ten JP, taki akuratny, dokładny, ma aż nieprzyzwoicie (wręcz trochę karykaturalnie) nienaganne maniery, jest powolny, ale dokładny. No i ma totalnego bzika na punkcie swoich psów. Jedzonko odmierza im co do grama na elektronicznej wadze, uważa, żeby się aby nie przemęczyły, smaruje je maściami, uszy przemywa olejkiem migdałowym, serwuje witaminy, a najgorsze, że nie potrafi im niczego odmówić, tak więc rozpieszczone psiaki przysłowiowo (a pewnie czasami i dosłownie) wchodzą mu na głowę i roznoszą dom. No cóż, jak ludzie w pewnym wieku nie mają dzieci, to muszą mieć produkt zastępczy. Ale bardzo go polubiliśmy, wręcz zżyliśmy się w pewnym sensie, w zasadzie można go uznać za członka rodziny. Przed śniadaniem pomagał Daruniowi w sprawdzaniu silnika do aneksu, który znaleźliśmy u niego w garażu. Dzielnie współpracował, jest prawie tak samo wytrwały w zajmowaniu się takimi rzeczami jak Daru.
Pogoda dziś znowu „pod pieskiem”, trochę pada, dużo wilgoci, zimno (26 st.!!!), więc plaża nudystów musi jeszcze poczekać. Najgorsze, że od przyszłego tygodnia ma być jeszcze gorzej, prognozy wskazują na 100% zachmurzenia. Dobrze, że się nigdzie nie śpieszymy i że wakacje nam się nie kończą.
Wtorek, 18 listopada
Siedzimy w porcie rybackim i pijemy piwo. Która godzina?, pyta Beatka. Jak dla mnie po kolorze nieba jest 17h45, odpowiadam. Hm, Beatka sięga do plecaka po telefon. Pomyłeś się, mówi, jest 17h47.  Człowiek wychodzi z wprawy.
Dotarliśmy w końcu na plażę nudystów, we czwórkę z Jean-Pierrem jako ochroniarzem. Raczej plażyczkę, zatoczka malutka z plażą pod palmami z dala od drogi, urokliwa. Prowadzi do niej tylko wąska ścieżka wśród krzewów.  Tabliczka też jest, że niby rekomendacja jakiegoś tam stowarzyszenia naturystów. Czy naturysta, czyli kochający naturę, musi chodzić po plaży na golasa? Kto naturysta?, a kto nudysta?, oto jest pytanie. To taka różnica jak między homoseksualistą, a homo sapiens. Prawie to samo, prawie…
Wywody dotyczące tego prawie okazały się prawdziwe. Skład gości na plaży był następujący: parę par białych golasów, głównie stare wygolone raszple z brzuchatymi panami, jedna młoda para z dziećmi w majtkach podobnie jak ich mamusia, kilku miejscowych facetów w wodzie i na piasku, wielu miejscowych facetów w krzakach obserwujących pozostałych. No i my pod palmą.
HOMO S. BEACH
Beata i JP poszli pływać, a ja zostałem czuwać nad Moaną. No i oczywiście zaliczyłem kupę stulecia. Ledwo się uporałem z gównianą sytuacją, a tu podchodzi czarniawy koleś i pyta - skądś się znamy? A niby skąd?, pytam ja. Z klubu Rififi?
Zrozumiałem, że rififi to on by chętnie ze mną (atrakcyjny jestem), gdy nagle on zobaczył niemowlę między moimi kolanami (a pewnie chciał zobaczyć coś innego) i zbaraniał. Czarne owce znam, ale czarny baran?. I zaraz sobie poszedł.
Pod wieczór proporcje zaczęły się zmieniać, kobiet zaczęło ubywać za to „mężczyzn” przybywać. W naszym stadku poczuliśmy się wszyscy kobietami i ubyliśmy.
Zatoczka okazała się jednak atrakcyjna nie tylko socjalnie, ale i podwodnie. Kawałek niezłej rafy ze sporą ilością ryb. Przeszkadzały tylko fale, które prócz tworzenia mocnych prądów mąciły znacznie wodę. Musi tu być wspaniale przy spokojnym morzu.     
A tak a propos kolorów. Z powodów różnorakich nowa moda stosunków międzyludzkich neguje rasy. Że niby wszyscy ludzie są równi, że mówienie czarny to źle i temu podobne idiotyzmy. Przecież każdy widzi, że murzyn jest czarny i jest murzynem, a biały jest bielszy niż żółty, który to ma skośne oczy i wcale nie jest żołty. I nagle w nowomowie negujemy te różnice, różnice ras po prostu. Potomków murzynów z Afryki, czyli czarnoskórych Gwadelupiańczyków nie nazywamy już po francusku czarnymi (les noirs) tylko czarnymi po angielsku (blacks) i wtedy jest dopuszczalne i elegancko. Większej bzdury nie widziałem.
Różnice między rasami są przecież różnorakie, nie tylko w kolorze skóry. Nie wspomnę oczywiście o wielkości fiutów, różnicy dostrzegalnej nie tylko przez panie na wspomnianej wyżej plaży, ale na przykład o długości okresu ciążowego, która to sprawiła wiele nieporozumień w określeniu terminu narodzin Moany. Kobiety rasy tutejszej noszą dziecko o tydzień dłużej. Ha! I może wtedy właśnie tylko wspomniany narząd rośnie, a mózg nie.
Rasy są i nie należy się ich wstydzić, w końcu to są wszystko rasy ludzkie, a ludzie są równi, zwłaszcza wobec śmierci.
PIERWSZY POMNIK OBAMY. ALE SIĘ FACET WKOPAŁ.      
Sobota, 22 listopada
No to Moana jest bezapelacyjnie Francuzką. Wczoraj odebraliśmy właściwy certyfikat w Sądzie Pierwszej Instancji po trzech tygodniach od złożenia wniosku. Jest to nie lada wydarzenie, gdyż gdyby sprawa toczyła się normalnym trybem, mielibyśmy ten dokument w ręce dopiero w marcu, albo i później. Dobrze, że Daru ma tyle wdzięku, na który kobiety dalej są bardzo wrażliwe.
Z tym dokumentem w ręku już nikt nigdy nie będzie mógł zakwestionować tego obywatelstwa. Sam paszport mógłby nie wystarczyć, gdyby wyszła na jaw, ukryta niechcący podczas starania się o paszport, informacja, że ja jestem Polką. Choć tak naprawdę w dzisiejszych czasach, w dobie Unii Europejskiej i strefy Schengen, już tak niewiele znaczy czy się jest Francuzem, Polakiem czy Czechem (no chyba, że jest kwestia wizy do USA, ale może i to niebawem ulegnie zmianie w zamian za tarczę antyrakietową. Już Donaldzik pewnie to wynegocjuje niebawem). Ale, jak to się mówi, nigdy nic nie wiadomo, lepiej więc się zabezpieczyć. Moana może więc powiedzieć: jestem Francuzką, mam na to papier i cały system zachowań.
Tak więc pierwsza połowa wczorajszego dnia upłynęła na wizycie w Pointe-a-Pitre na załatwianiu spraw i robieniu zakupów w największym centrum handlowym, Destreland. Ale trzeba było się spieszyć, gdyż chcieliśmy w drodze powrotnej zatrzymać się w knajpie słynącej z fantastycznego mięsiwa wołowego, w tej, w której byliśmy już kiedyś z Valerie i Alainem. Oj warto było, mięsko w dużej ilości, odpowiednio krwiste, smaczne, mniam. Moana sprawowała się nader grzecznie, siedziała spokojnie w swoim wózku i patrzyła z pasją na nowo nabytą wiszącą zabawkę. Do tej knajpy wrócimy niebawem (27) większą ekipą, żeby wspólnie świętować urodziny Darunia (już 49!).
Po południu czekała nas jeszcze wizyta u lekarki, drugie obowiązkowe szczepienie Moany, a pierwsze z serii trzech (polio, tężec i inne) oraz badanie ogólne po zakończeniu 2 miesiąca. Badanie potwierdziło doskonały rozwój naszej małej: już śmieje się świadomie, wodzi oczyma, trzyma mocno głowę w pionie, reaguje na odgłosy, itd… Czyli wykonuje wszystko to, co każdy normalny niemowlak w tym wieku. Druga część wizyty była mniej przyjemna, Moana dostała w obydwa uda szczepionki po mocnym ukłuciu igłą. Biedulka tak zaczęła płakać, że aż nam się zrobiło strasznie przykro, cała była czerwona, płynęły perliste łzy, nie rozumiała, dlaczego ją tak zabolało. Ale po 5 minutach i utuleniu przy ciepłej i pełnej mleka piersi mamusi uspokoiła się i zasnęła ze zmęczenia.
Do domu wróciliśmy po 18.00. Do jachtu stacjonującego obok nas wrócili jego właściciele po prawie półrocznym pobycie we Francji. Joel i Lili, mieszkańcy jachtu Oceanis 411 na przemian z okolicami Bordeaux, to bardzo sympatyczna para dobiegająca 60-tki, która po wzbogaceniu się na nieruchomościach postanowiła resztę życia spędzić opływając różne zakątki świata (czyli tak jak my, tyle, że oni wracają na każde święta do domu). Na wspomnianym jachcie przepłynęli już spory kawałek, w tym Atlantyk, ale już są zmęczeni jednokadłubowcem, mimo tego, że jest duży. Właśnie wystawili go na sprzedaż, a następnym ich pływającym domem będzie katamaran Lagoon 440. Łał, marzenie!!! Chyba się w końcu zgodzili z Darem, który twierdzi, że jednokadłubowcem pływa się jak statkiem podwodnym (sous-marin). Ja na to mówię, że (dla tych co znają francuski i Dara) ”vaut mieux avoir un sous-marin qu’etre un marin soul.”
LILI ET JOEL
Spotkaliśmy się z nimi na pomoście i już za kilka minut siedzieli u nas w kokpicie na powitalnym aperitifie. Cóż, kontakty z podobnymi do nas bliskimi trzeba utrzymywać, a dla Dara to zawsze jakaś okazja, żeby się dodatkowo napić czegoś mocniejszego.
Poprzednie dni przeminęły pod znakiem Jean-Pierre’a. Tak jak pisałam, miał zwolnienie lekarskie, więc praktycznie żył z nami. Od zeszłej niedzieli, kiedy to wybraliśmy się na opisaną przez Dara plażę nudystów, nie było dnia, żebyśmy nie ujrzeli jego twarzyczki. Albo on u nas, albo my u niego. Najbardziej korzystny dla mnie scenariusz był taki: my idziemy na spacer do niego do domu w okolicach 18.00 (ale przed zmrokiem, bo idzie się drogą bez chodnika, więc lepiej być dobrze widocznymi dla samochodów), u niego korzystamy z basenu, pijemy małe co nie co, a około 19.30 wracamy razem jego samochodem do nas na łajbę i szykujemy kolacyjkę. Ostatnio robiliśmy nawet grilla w porcie, na szczęście nie było za dużo wiatru. Nie mogliśmy się powstrzymać, faceci znaleźli w sklepie tak idealny kawał cote de boeuf (ulubiony przez francuską nację kotlet wołowy z kością, gruby na 6 cm, rzucony na grilla 3 min z każdej strony, totalnie krwisty w środku), więc kupili go mimo, że mieliśmy wyjściowo zupełnie inne plany kolacyjne. Warto było, wszyscy zgodnie uznaliśmy, że był to najlepszy kawał mięsa jaki kiedykolwiek jedliśmy. Jednocześnie po raz pierwszy udała nam się wołowina z naszego pokładowego grilla, do tej pory zawsze było coś nie tak.
Właśnie stwierdziłam, że ciągle piszę o jedzeniu. No cóż, nie da się ukryć, że jest to jedna z największych życiowych przyjemności, więc wysławiajmy, to co nam szczególnie sprawiło przyjemność.
Niedziela, 23 listopada
Najbliższe plany są następujące, dziś luzy, ewentualny spacer po miasteczku, wieczorem Valerie z córką na kolacji (pot-au-feu, ale już nic innego nie piszę, bo znowu będzie o żarciu), a jutro plaża Bois Jolan wraz z JP i parą jego przyjaciół, którzy właśnie przyjechali na wakacje i mieszkają u niego (on kapitan samolotu, a ona stewardesa, tak często bywa….) i wspólny posiłek wieczorem. Może uda nam się jutro zanurzyć Moanę w morskiej wodzie po raz pierwszy. Już ma przyzwolenie lekarki po ostatnim szczepieniu. To będzie dopiero wydarzenie jak dla przyszłej żeglarki!
Już przywykłam do pisania na drugim komputerze, już nie ma problemów z łączem sieciowym, więc nie traci się czasu na usterki techniczne. Mogę nawet sprawnie korzystać z Internetu, co mi jest bardzo na rękę, jako że Daru do swojego komputera mnie nie dopuszcza. Grzebie i grzebie w plikach, porządkuje wszystkie zdjęcia, poprawia (picasa jest genialna!), selekcjonuje, wyrzuca, itd. No i znowu nie można go od komputera oderwać. Łoj ciężki żywot. A ja też potrzebuję sprawdzić pocztę, zobaczyć wpisy na naszym blogu (tym co się wpisują serdecznie dziękuję, a szczególnie tym co czynią to często), sprawdzić ruchy na koncie, poszukać różnych informacji na różne tematy (na przykład gdzie we Francji można kupić mąkę ziemniaczaną, albo jak się pozbyć ciemieniuchy), tak że bardzo się cieszę, że mogę być niezależna i wolna w ruchach.
Mała leży obok mnie, obserwuje bacznie bimini i jego spody (ooo, jakie ładne szczotki do mycia pokładu!) oraz ruszającą się końcówkę bomu. Co za anioł!
No tak, za wcześnie ją pochwaliłam. Zaraz po napisaniu tych słów wzmógł się płacz zniecierpliwienia. Teraz słodki sen ją ogarnął, więc mam znowu spokój.
Gwadelupa podoba mi się coraz bardziej, czuję się tu jak u siebie, naprawdę dobrze. Ostatnio dowiedzieliśmy się, że ponoć można sprzedać mieszkanie w kraju i nie płacąc podatku kupić inne, ale niekoniecznie w Polsce tylko na terenie całej Unii. A Gwadelupa jest przecież jej częścią jako departament francuski. Kto wie, może trzeba się będzie zastanowić nad taką opcją. Chociaż z jednej strony przeciwko temu staje argument, że tutaj bardziej opłaca się wynajem (w razie ponownej przeprowadzki nie ma problemu ze sprzedażą), a z drugiej świadomość, że jeszcze tyle zostało przed nami do odkrycia, że trudno już teraz poważnie myśleć o miejscu na stałe. Do początków szkolnych naszej córki zostało jeszcze 6 lat, może się dużo przez ten czas jeszcze zdarzyć i niejedno miejsce może nas zafascynować jeszcze bardziej. Co prawda niewiele będzie już możliwości „pomieszkania” gdzieś aż tak długo, żeby równie dobrze poznać specyfikę miejsca. To tak jak z decyzją o małżeństwie, niby nie można działać pochopnie, ale też nie sposób czekać za długo, bo się w końcu nie przydarzy. A jeszcze tyle zostało nam tu do odkrycia! Przedtem nie można było forsować, bo byłam w ciąży, teraz jeszcze nie da się, bo dziecko za małe, ale jak Moana będzie już dobrze siedziała i miała mocne mięśnie karku wsadzimy ją w nosidło na plecy ze stelażem i daszkiem przeciwsłonecznym i wyruszymy w trasy piesze. A jest ich tutaj dziesiątki. Łatwe, trudne i bardzo trudne, krótkie i długie, z dużą lub małą różnicą poziomów. Wejdziemy może w końcu na wulkan La Soufriere, zwiedzimy wszystkie słynne wodospady, przejdziemy pieszo trasę wzdłuż klifów, idt, itp., w każdym razie jest tego w cholerę. I może jak już wszystko zobaczymy, uznamy, że czas na nas i na poznanie nowych miejsc. Na te piesze wycieczki czasu nie będziemy mieć za wiele, jako że nasze plany przewidują opuszczenie gwadelupskiej ziemi już pod koniec stycznia, ale wszystko zależy od małej i tego jak szybko ona nam na to pozwoli.
KONIEC ZE ZLEWEM! MAM DMUCHANĄ WANNĘ            
środa, 26 listopada
Plan poniedziałkowy związany z plażą został wykonany. Po śniadaniu musieliśmy się szybko zbierać, nie było nawet czasu na rozmowę internetową z Bartolem. Zabraliśmy się w piątkę (bo jechali też z nami ci znajomi JP, którzy właśnie u niego przebywają) do Santa Fe Jean-Pierre’a, przepraszam w szóstkę – jedna pasażerka na kolanach, i w 15 minut już byliśmy na parkingu. Plaża Bois Jolan wygląda pięknie. Usłana palmami, dzięki czemu idealnie zacieniona, piasek drobny, czysty, woda błękitna, przejrzysta, generalnie cudo. Rozłożyliśmy się pod jedną z palm po wcześniejszym wykluczeniu możliwości zebrania na łeb spadających kokosów i od razu wszyscy przygotowali się do zwiedzania morskich podwodnych widoków. Wszyscy oprócz Darunia, który zobowiązał się popilnować córeczkę. Niestety, pod tym względem plaża ta może zostać definitywnie wykluczona. Głębokość mniejsza niż 50 cm, wszędzie trze się brzuchem o glony lub pokruszone koralowce, zero ryb, generalnie dno upadu. Szybko więc zakończyliśmy pływanie z wielkim wyrazem rozczarowania na twarzach.
Natomiast pod względem przystosowania dla dzieci to ta plaża zajmuje jak na razie pierwsze miejsce. W tym przypadku płytka woda jest atutem, brak prądu i bardzo wysoka temperatura, prawie 30 st. Idealne warunki więc, żeby pierwszy raz w swoim krótkim życiu Moana zaznała morskiej kąpieli. Była zachwycona, w ogóle nie protestowała, śmiała się, ewidentnie bardzo jej się pluskanie podobało. Trzeba więc niebawem powtórzyć kąpiel, ale tym razem troszkę śmielej, bo wraz z zanurzeniem głowy. Podobno niemowlęta mają do pewnego wieku odruch odpowiedni pod wodą, bez bólu otwierają oczy co jest jeszcze pozostałością życia w wodach płodowych (tylko nie wiem, czy oczy nie szczypią w słonej wodzie). Moja położna radzi wręcz chwycić małą pod pachy i zanurkować wraz z nią. Zobaczymy, na pewno będziemy próbowali nowych kroków, w końcu Moana z założenia powinna czuć się jak ryba w oceanie.
OJEJ! SŁONA!
Z położną mam ponownie kontakty, jako że została mi zalecona przez mojego czarnego ginekologa reedukacja mięśni Kegla i brzusznych. Fantastyczna sprawa. Znowu pokryte w 100% przez ubezpieczenie społeczne zabiegi bardzo mi się podobają. Szczególnie druga część, podczas której położna przykleja mi na brzuch cztery elektryczne płytki, a przepływający prąd powoduje skurcze mięśni dolnych brzucha. Kiedyś w Warszawie uczęszczałam na takie zabiegi wyszczuplające za grube pieniądze, a teraz mam za friko, ale fajnie! Pierwszy zabieg za mną, drugi jutro i tak po dwa na tydzień przez 5 tygodni, czyli w sumie 10 zabiegów. Ciekawe jak Daru oceni po tym wszystkim mięsień Kegla, może lepiej jak przed porodem.
Muszę kończyć, zaraz przychodzą sąsiedzi na kolację (którą po części sami przyniosą), a jeszcze trzeba wykąpać Moankę. Odkąd ma dmuchaną wannę, kąpiel to prawdziwa frajda, więc potrzebuję na to więcej czasu niż przedtem kiedy to mała robiła skok do zlewu tylko na kilka chwil.
Jutro urodziny naszego ukochanego Darunia, wspaniałego „męża”, tatusia, kapitana, przyjaciela. Niech wszyscy ci, którym jest bliski o tym pamiętają i wyślą mu jakieś małe życzonka, to takie miłe!
Happy Birthday Daruniu najdroższy!!!

28 listopad 2008
Wielkie dzięki wszystkim za życzenia. Miło jest wiedzieć, że gdzieś tam są ludziki, którzy pamiętają o drugim i nawet kielicha wychylą za zdrowie. Zabawne ile jest dziś możliwości kontaktu, smsy, maile, Skype, telefon, blog no i osobiście.
Ja to ogólnie świnia jestem, (kurde, Windows poprawia mi świnia na Świnia, czyżby to było typowe nazwisko polityków?), jestem więc świnią ponieważ ja sam nigdy nie pamiętam o niczyich świętach, no chyba, że są to durnowate (za przeproszeniem) Andrzejki, bo to każdy wie. Zawsze dbały o te sprawy moje panie i pilnowały abym się wywiązywał. Jeśli teraz się nie wywiązuję, to przepraszam za Beatkę. Hehe!
W zeszłym roku nie dostałem życzeń z zewnątrz, byliśmy na oceanie gdzieś na wysokości Casablanki między Gibraltarem, a Wyspami Kanaryjskimi. Ocean w prezencie dał nam wtedy dwie wielkie koryfeny. Teraz jesteśmy na Karaibach na Gwadelupie. Minął rok. Zdarzyło się wiele ważnych rzeczy w moim życiu przez ten rok, przepłynęliśmy Atlantyk, odeszła Ubu za to przybyła Moana, zwiedziliśmy kawał świata, no i żyjemy. Oby tak dalej.
W urodzinowy poranek Beatka wystąpiła z torcikiem urodzinowym ze świeczkami ułożonymi w kształcie 49 (taka ilość świeczek by się nie zmieściła) i prezentem w postaci sporej paczki. Po otwarciu okazało się, że w środku jest koperta. Łapówka jakaś czy co? (znowu mi ta świnia wraca). A tu w kopercie dwa bilety na koncert Al Jarreau. Cud, zwłaszcza, że koncert odbędzie się w moje imieniny 19 grudnia. Dwa w jednym, zupełnie jak szampon czy proszek. Jak to z proszkiem bywa, w ramach bonusu dostałem zakaz dotykania się do naczyń, robienia porządków i innych robót domowych.
Urodzinowy dzień minął szybko. Siedziałem głównie przy komputerze i telefonie nie tylko odbierając miłe życzenia, ale też ciężko pracując. Nie mogę jednak zdradzić co robiłem bo to tajemnica.
Wieczorem przyjechał do nas Jean-Pierre i udaliśmy się do knajpki nr.1 jeśli chodzi o mięso wołowe, gdzie czekali już na nas Valerie, Alain i Manon. Na wezgłowiu stołu wylądowała śpiąca w łóżeczku Moana, a my popijając rum zamówiliśmy sześć tatarów gigantów z domowymi frytkami i winem. W prezencie dostałem gustowną koszulkę na pamiątkę Saint Francois. Wieczór był niezwykle miły, a zakończył się lodami i szampanem wcześniej uknutym przez Beatkę i Valerie. Wyszliśmy jako ostatni goście. Wieczór zakończył się idiotyczną kłótnią z Beatą, pierwszą od niepamiętnych czasów, ale na szczęcie zażegnaną szybko i przyjemnie. Cóż, ten dzień musiał być inny niż pozostałe.
A propos koszulki. Wiadomą jest rzeczą, że kobiety mają skłonność do posiadania niezliczonej ilości garderoby. Jedną z ich specjalności są buty. Beata nie odbiega od normy i kosztuje strasznie drogo jeśli chodzi o te buty. Poniżej przykład:
KOLEJNOŚCI: NA PLAŻĘ, WYJŚCIOWE, PO DOMU…
Dziś od rana wracam do mojej tajemniczej pracy, wcześniej jednak ustosunkowałem się do projektu Pawła, który projektuje dom naszej lekarce wiejskiej, doktor Ewie (z serialu) czyli Danusi. Zrobiłem wstępny projekt, ale z powodu nieobecności właśnie Paweł się tym zajął. Miło było porozmawiać dłuższy moment wczoraj wieczorem, a na dodatek uzgodnić elementy projektu i zobaczyć, że się dobrze rozumiemy. Danusia z Włodkiem będą mieli ładny i wygodny dom.
Tak dla zabawy przypomnę, że byliśmy fanami Przekroju. Dziś mamy częściowy dostęp do tego zacnego tygodnika przez Internet, no i do krzyżówki. Rysuje tam Raczek, nieboraczek, i to zupełnie nieźle.                                                 

Komentarze