LISTOPAD 2008 - Gwadelupa
sobota, 1 listopada 2008
Otworzyłem
Internet na polskich stronach. W pierwszym rzędzie rzuciło mi się w oczy wielce
egzystencjonalne pytanie: jak wygodnie dostać się na cmentarz?
A
ja znam odpowiedz na to pytanie: karawanem k…, KARAWANEM!
Dziś
Święto Zmarłych, smutne święto. Święta zazwyczaj bywają wesołe, wiadomo, dzień
wolny od pracy, spotkania rodzinne, okazja do wystawnych posiłków i głównie
wypicia. A tu masz, trzeba obowiązkowo udać się na cmentarz i zachowywać
smutno, pobożnie z poszanowaniem miejsca. Gdy jeszcze na dodatek prószy
pierwszy śnieg lub siąpi deszcz podszyty przenikliwym wiatrem to przyczynku do
smutku jest dużo więcej.
Przez
cale moje życie miałem po co chodzić na cmentarz, a pierwszy listopada był
takim wyznacznikiem przemijania. Stało się nad grobem i przypominały się takie
różne związane z nieboszczykiem (lub piekłoszczykiem w zależności od
przynależności). I patrzyło się w tej refleksji na siebie, że tyle lat już minęło,
że człowiek coraz starszy, a ostatnio, że i z naszej półki też biorą. Zawsze z
jakąś szczyptą wściekłości, a raczej bezsilności wobec tej jednorazowości i
ograniczoności istnienia, że nic już się nie da powiedzieć, a tym bardziej
pokazać. Pokazać jakim się jest teraz, co się w życiu zrobiło, ojcu, dziadkowi,
wujkowi i innym…, że ich wysiłek nie poszedł na marne. Trudno się z tym
wszystkim wtedy pogodzić. Na szczęście byli i są tacy wobec których zdążyłem.
Nie
pierwszy raz jestem daleko od miejsc gdzie znajome mi truchła zżerają robaki.
Nie trzeba jednak tam być, wystarczy świadomość tego święta, które jest dobrym
świętem, świętem, dzięki któremu ludzkość ma szansę trzepnąć się w łeb jakąś
refleksją i co nieco zrozumieć. Ale się nie trzepie, ta ludzkość. Do homo
sapiens nam daleko.
Przy
okazji świąt opowiem historyjkę.
Lata
temu, kiedy byłem jeszcze polskim studentem i zsyłałem się na roboty na zachód,
poznałem w Londynie Pawła Bacha, kiedyś z Gdańska. Byłem wtedy zabiedzony,
skłócony z angielską rodziną i Paweł mi pomógł. Mijały lata, wymienialiśmy
kartki świąteczne z kilkoma słowami mówiącymi co się dzieje w naszych życiach.
Historia
Pawła jest sama w sobie zabawna (zależy od poczucia humoru). Ze względu na wiek
na początku wojny (tej drugiej) nie został wcielony do Wermachtu tylko wysłany
do kopania rowów. Na pierwsze nieszczęście skończył w czasie tego kopania 17
lat, wiek poborowy, i został wcielony do armii. Na drugie nieszczęście został
ranny i wylądował jako Niemiec w ukraińskim szpitalu gdzie potraktowano go
jednak łagodnie bo powiedział, że jest Polakiem wcielonym do armii niemieckiej
na siłę. Wiadomo z Gdańska. Traf chciał, że szpital wyzwoliła nacierająca
niemiecka armia, więc Paweł szybko znów stał się dobrym rannym Niemcem. Po
wyzdrowieniu wylądował na dalekim wschodzie w armii w odwrocie. Tym razem nie
czekał na rany tylko dał dyla do Rosjan, gdzie wrócił do swojej polskości i
trafił do obozu dla Polaków, a zaraz potem do tworzącej się armii gen. Andersa.
Dalej
historia jest standardowa, jak wielu przeszedł część Azji i Afryki aby nie
zginąć pod Monte Casino i we Włoszech zakończyć wojnę. Jak mówił, nie lubię
Angoli (nie o kraju w Afryce), ale wtedy zachowali się ładnie. Amerykanie
wymagali od ewentualnych imigrantów nienagannego świadectwa zdrowia co po
wojnie było dość skomplikowane, wiadomo, jeden bez ręki, drugi bez oka, inny
bez czegoś tam, a Paweł z przestrzelonym płucem. Wtedy to właśnie Angole
zachowali się ładnie i pozwolili emigrować do Wielkiej Brytanii jak leciało. I
tak Paweł zamieszkał w Londynie.
Mając
niewielką rentę i równie niewielkie wykształcenie imał się tego i owego, dostał
w końcu socjalne mieszkanie, dwa pokoje. Marzył, jak każdy Polak wtedy, o
powrocie do Polski, ale wykazał się zdrowym rozsądkiem i z zaciśniętymi zębami,
w których trzymał swój nieodłączny aerosol wstrzykujący mu życie do płuc, nie
podjął ryzyka powrotu. Z jego historią? I tak dotrwał wśród swoich miłych
irlandzkich i szkockich sąsiadów do swoich 60 lat, kiedy to się poznaliśmy.
Lata
mijały, ja z biednego studenta, jakim mnie pamiętał, stałem się przyzwoicie prosperującym
paryskim architektem i uznałem, że przyszedł czas zapłaty. Udałem się więc do
Londynu, zamieszkałem znów u Pawła i poszliśmy to tu, to tam, w miejsca, na
które nigdy nie było go stać. Wtedy też przyznał mi się, że marzy o odwiedzeniu
Gdańska, siostry, grobu rodziców, ale, że to tylko marzenie,ponieważ nie ma polskich
dokumentów, a tym bardziej brytyjskiego obywatelstwa, którego nie chciał. Nie
wspominał o pieniądzach.
Znacie
mnie, dla mnie takie hasła to jak płachta na byka.
W
Polsce było już nowe po 1989 roku, udałem się więc potajemnie do konsulatu
prosząc o spotkanie z konsulem. Rzuciłem mu na biurko mój francuski paszport, podkradzione
jakieś dokumenty Pawła typu kenkarta, karta demobilizacyjna, brytyjska karta
pobytu, mówiąc kim jestem i po co przyszedłem,
wykazując głównie zrozumienie dla wielkich dodatkowych kosztów jakie są do
poniesienia w sprawach tożsamości obywatela Bacha. Konsul, miły człowiek,
starej jeszcze daty, wykazał również wiele zrozumienia dla mojego problemu i
jakież było zdziwienie i radość Pawła kiedy zaciągnięty przez ze mnie na siłę
do znienawidzonego, komunistycznego niegdyś konsulatu, dostał w okienku POLSKI
paszport konsularny. No co Paweł, mówię, jedziemy?
Był
późny listopad, Paweł miał o tyle lat więcej ile czasu zajęło moje paryskie
wykształcenie i dorabianie się. Jedziemy, mówi, ale na wiosnę, zgoda? Cóż było
robić, zgoda.
Wiosna
roku następnego była już dobrze zaawansowana, kiedy to zadzwonił telefon, z
Londynu. Ucieszyłem się bardzo, ale na krótko - Paweł umarł, wczoraj. Po chwili
milczenia mówię: stop! Wszystko zatrzymać co w załatwianiu, będę jutro rano.
Ze
ściśniętym gardłem, podreperowany moim diabolicznym (tfu, anielskim) planem
gnałem do Londynu.
Na
miejscu były same kłopoty. Paweł w trupiarni, ja nie rodzina więc nikt nie chce
ze mną rozmawiać, w domu Pawła biedny polski emigrant jak ja kiedyś. Znał mnie
z opowieści i znalazł mój numer w kajeciku Pawła, więc zadzwonił. Dobrze zrobił.
Dzwonię
do mojej londyńskiej ciotki, pamiętałem, że chodziła do kościoła i dość znała
się z proboszczem. Potrzebuję pomocy, wyłuszczam, dostaję numer, i że z
polecenia. Ksiądz był dość niechętny mojej osobie, ale po wspomożeniu kasy kościoła
potwierdził, że wszystko będzie możliwe, msza, a i spalenie zwłok się załatwi. Ale
to wielkie koszta, mówi. Znamy te numery Bruner, rozumiem wszystko co mi
wyłuszcza, ale czytam jak z nut między linijkami.
Msza
jak to msza, żałobna. Kilka osób, irlandzcy i szkoccy sąsiedzi, ja i Polak
emigrant. Potem krematorium, nazwa od czynności - robić kremówki. Wychodzę z
blaszaną kremówką pod pachą i jadę do
urzędu stanu cywilnego po akt zgonu. No i znów zaczyna się śpiewka, że nie
rodzina, brak pełnomocnictwa. Stawiam kremówkę na ladzie, co robi zamierzone
wrażenie, mówię, że już nie mam siły, opowiadam pokrótce historię i błagam.
Dokument
dostaję, dzięki mojemu wrodzonemu wdziękowi i łzom w oczach zapewne. Po
telefonie do konsulatu w sprawie przewiezienia zwłok w postaci urny do Polski
dostaję białej gorączki. O nie! Będzie dość papierów i urzędów.
Czas
mija, Londyn już dawno zapomniany, urna stoi sobie w mojej sypialni w Paryżu.
Popijamy z Markiem, od lat kumplem, whisky, właśnie wyjeżdża do Polski
samochodem. Ja też planuję wyjazd, ale samolotem, wiadomo, co samochód to
samochód i z bagażem nie trzeba się liczyć. Weźmiesz Marku taką małą paczkę?
Nie ma sprawy. Trochę się potem złościł, ale przynajmniej nie bał się na
granicy.
Warszawa,
paczka jest już w moim samochodzie, ruszam spełniać marzenia.
Po
czterech godzinach staję w Iławie, nie da się jechać dalej, taka mgła. Jak
przystało na prawdziwego Polaka, z reklamówką w ręce ląduję w pociągu do
Gdańska.
Gdański
dworzec główny, główna też poczta i zwątpienie. Moja wiara w siebie zostaje
zachwiana, za to w moją naiwność wzmocniona. W książce telefonicznej znajduję
kilku Bachów, a siostra Pawła pewnie po ślubie zmieniła nazwisko, dobrze, że
przynajmniej rok temu jeszcze żyła. Czemu nie wziąłem jego kajeciku z
telefonami? Już wiem, że cmentarzy w Gdańsku jest pełno.
Próbuję
pierwszy numer, odzywa się kobiecy głos. Dzień dobry, czy pani jest siostrą
Pawła Bacha z Londynu? Słuchawka pada na widełki. Dobry i zły znak, myślę.
Chyba trafiłem, ale coś nie gra. Zbieram się w sobie, myślę aż dymi mi głowa.
Drugie podejście: proszę nie odkładać słuchawki i tylko mnie wysłuchać.
Zapewniam, że nie będzie żadnych kosztów i proszę tylko o adres miejsca
pochówku rodziców. Dostaję, dziękuję i obieuję. że jeszcze zadzwonię.
Biorę
taksówkę, na pół dnia. Docieramy na cmentarz, dziarsko wchodzę do cmentarnego
urzędu (pamiętam, że nawet jakoś to się nazywało) i proszę o spotkanie z
kierownikiem. Znów się udaje, mój urok działa na panie biurowe, które
załatwiają mi spotkanie natychmiast.
Panie!
Coś pan zwariował? To pytanie to do mnie było skierowane. Bez dokumentów z
konsulatu, nawet angielski akt zgonu nie przetłumaczony. Panie! Durnyś pan?
Durnym,
wyciągam więc portfel i tłumaczę jak komu dobremu, że rozumiem, że koszty
poważne, że kamieniarz, że ksiądz.
Jaki
kamieniarz? Panie!
No
ten co to wystuka Paweł Bach, urodzony i zmarły na grobie rodziców, a koszty za
ekspres, bo całość akcji ma być zakończona na godzinę 16, o 17 mam pociąg do
Warszawy przez Iławę. No i wpis do księgi. Aha, nielegalne, no to bez wpisu.
Aha, jeszcze bardziej nielegalne. No patrz, facet ma skalę nielegalności.
Zostawiam
ogłupiałego kierownika, dokładam kilka groszy na napis i nieprzewidziane i
wychodzę. Dla pewności zostawiam też urnę na jego biurku, zanim przemyśli
sprawę będzie miał urnę po swojej stronie. Spryciulek ze mnie.
Z
sekretariatu dzwonię jeszcze do siostry, będzie pogrzeb, mówię. Umieram z
głodu.
O
16 jest i ksiądz i napis i siostra. Odsunięta płyta nagrobna, na niej urna.
Żegnaj Pawle, wróciłeś. Przynajmniej tak spełniłem twoje marzenie.
Paszport
Pawła mam do dziś - w końcu za niego zapłaciłem.
Życzę
wszystkim Wesołych Świąt. Świąt Wszystkich Świętych.
sobota, 8 listopada 2008
Nic
ciekawego się nie dzieje. Jean-Pierre poleciał do Francji walczyć z symulatorem
lotów, zostawił nam w spadku dwa dogi niemieckie, terenowy samochód i dom z
basenem. Zmieniliśmy więc trochę styl życia, rano udajemy się nakarmić psy i na
spacer z nimi i Moaną w wózku. Wczoraj po sześciu kilometrach w słońcu
wracaliśmy dość szybkim krokiem jak na spacer.
NA
SPACERZE
Nagrodą
za upał była kąpiel w basenie. Premiera dla Moany. Wrzasku było co niemiara,
chyba trzeba będzie kąpać się z nią pod wieczór kiedy woda jest cieplejsza.
PIERWSZA
KĄPIEL
TAKA
WODA TO KŁOPOT
Po
kąpieli zwykle wracamy na łódkę na śniadanie i zajmujemy się niczym do wieczora
kiedy to musimy znów nakarmić bydlęta i oczywiście wskoczyć do basenu.
Telewizora
nie włączamy, Hussain Obama straszy na wszystkich trzech kanałach. Wydarzenie
wprawdzie jest na miarę historii świata, mam prawie 50 lat, a 150 lat temu było
jeszcze w Stanach niewolnictwo. Relatywnie niedawno.
Dziś
są urodziny Valerie, jedziemy wspólnie do knajpki położonej gdzieś w górach.
Wcześniej po spacerze z psami pojechaliśmy na plażę na piknik i partyjkę
Scrabbli.
Piknik
w cieniu drzew przy szumie fal był jak zwykle miły, tylko Moana po krótkiej sjeście
nie dawała nam spokoju i komplikowała trochę grę.
PO
ŚNIADANIU SJESTA – TU MOANY
Dzięki
temu Beata próbowała usprawiedliwić swoją sromotną scrabblową klęskę, a według
mnie to po prostu mózg jej się lasuje od nic nie robienia. He, he, mogę napisać
co zechcę, jak się samemu nie pisze na blogu to wolnoć Tomku… .
Kolacja
z Valerie, Alainem i Manon, córką Valerie, była jak zwykle bardzo miła. Czas
spędzany z nimi to wielka przyjemność i nasza zażyłość pogłębia się.
Oni
zapewne czują podobnie i zaproponowali nam wspólne święta Bożego Narodzenia u
nich w domu. Przyjęliśmy zaproszenie oczywiście.
Alain
jutro leci do Francji w sprawach rodzinnych, a potem przeprowadza duży
katamaran z Bordeaux na Gwadelupę. Oby zdążył wrócić przed świętami.
Lokalna
knajpka była duża i pełna miejscowych
klientów. Charakteryzuje się ona tym, że jest również sklepem i rzeźnią. Z tego
ostatniego słynie - najlepsze rodzime mięso na Gwadelupie.
Bez
większych ceregieli i wątpliwości zamówiliśmy pięć tatarów. I jak to bywa
przysłowiowe szczęki nam opadły widząc przyniesione porcje skrobanego mięsa. Z wielkimi frytkami krojonymi ręcznie i o
dziwo zupełnie nie tłustymi. Mniam. Aż się uszy trzęsły takie to mięso było
pyszne.
Najdziwniejsze
było to, że zanim dorośli doprawiali sobie tatary Manon wchłonęła swój bez
dodatków ani bez soli i pieprzu. Ja rozumiem głód trzynastoletniej panny, ale
wolałbym nie spać z nią w jednym pokoju.
MANON, VALERIE I MOANA, ALAIN
Jean-Pierre
wynajął dom z dobytkiem, za który dał kilka groszy (za ten dobytek). Okazało
się, że prócz masy niepotrzebnych nikomu szpejów leży silnik do aneksu. Suzuki
cztery konie, taki jak nasza Yamaha. Jest już na Bubu, zaraz zostanie założony
na uchwyt i przejrzany. Jeśli będzie ok.
posłuży.
Poniedziałek, 10 listopada
Witam wszystkich po bardzo długiej przerwie, tak nieprzyzwoicie
długiej, że aż mam wyrzuty sumienia. Ale tak naprawdę jestem usprawiedliwiona,
kto ma w domu noworodka, ten zrozumie. A poza tym Daru mój słodki okupuje
komputer od rana (czasami już od 6.00) aż do wieczora, więc nie tylko nie mogę
mu powierzyć dziecka i sama zająć się pisaniem, ale też mam kłopot ze zwykłym
sprawdzeniem poczty, a co dopiero dłuższym zajęciem komputera. Wieczorem zaś,
już ok. 21.00 nadaję się tylko do łóżeczka, nic innego nie wchodzi w rachubę.
Próbowałam jeszcze przed porodem opisać cały przebieg mojej drugiej
ciąży i powstawiać zdjęcia etapami, ale na razie utkwiło to w martwym punkcie.
Obiecuję jednak dokończyć dzieła dla potomnej, dla siebie samej oraz dla tych,
których to ewentualnie zainteresuje.
Dzisiaj udało mi się nareszcie zasiąść do komputera, ponieważ
zbiegły się do kupy wszystkie niezbędne warunki: Moana śpi, Daru pojechał do
Pointe a Pitre odebrać Jean-Pierre’a z lotniska, a ja poczułam przypływ weny,
której mi zdecydowanie ostatnio brakowało.
Życie na naszej Bubu, w tym przeuroczym porcie, jakim jest Saint
Francois, przebiega wręcz sielankowo. Co się mniej więcej wydarzyło do tej pory
już wiadomo z opisów Darunia. Dni lecą jeden za drugim z prędkością światła. Od
porodu do dziś minęło już siedem tygodni, ja zregenerowałam już wszystkie siły,
nauczyłam się żyć w nowym rytmie godzinowym, korzystam z życia, z klimatu,
który wraz ze słońcem, wszczepia pod skórę uśmiech, z odkrywania ponownie
macierzyństwa wraz z całą radością jaką to ze sobą niesie i dopiero teraz
doceniam jak to dobrze, że nie pracuję, i że nie skończy mi się lada chwila
urlop macierzyński.
URLOP MACIERZYŃSKI FOR EVER
Pierwsze tygodnie z Moaną były dość męczące. Narzuciliśmy sobie
zbyt intensywny rytm funkcjonowania, tak żeby udowodnić sobie chyba, że dziecko
niczego nie zmieniło. Tak więc od pierwszych dni kolacje u znajomych, wyjazdy
do „miasta” i duża aktywność ogólna powodowały czasami u mnie napady dzikiego
zmęczenia, aż tak wielkiego, że przesłaniało mi to przez parę chwil cały świat.
Czułam się wtedy totalnie zniechęcona, pragnęłam tylko świętego spokoju, trochę
snu. Ale z reguły to „trochę snu”, jak już zostało osiągnięte, odnawiało szybko
pokłady energii i znów byłam wesoła i gotowa do działania. Daru za każdym razem
potrafił mi pomóc emocjonalnie w tych mini-dołkach, co też przyśpieszało ich
zażegnanie.
Dziś już to się nie zdarza, długość nocnego wypoczynku jest w pełni
wystarczająca. Moanka wypracowała już stały rytm nocnych karmień, które są
szybkie, sprawne i zawsze o tych samych godzinach. A wiadomo, jak już się
organizm przyzwyczai to działa sprawnie
A propos Moany i w ogóle noworodków, to chciałam nadmienić, że 2008
rok był niezwykle bogaty w dzieci wśród naszych znajomych i to w bardzo
zbliżonych okresach. Pierwszy, troszkę odsunięty od innych czasowo, był Bartek
Krawczyk, czyli synek Ani (córki mojej siostrzyczki, która tym samym została
babcią) i Sebastiana. Potem już seryjnie: w sierpniu urodził się Piotruś, syn
Asi i Andrzeja, we wrześniu nasza Moanka oraz Weronika, córka Gosi i Bogdana, a
w październiku przywitał świat Mateusz, synek Iwony i Grzesia. Nieźle, prawda?
Acha, jeszcze we wrześniu powiła dzieciątko Justyna z Anglii, która to wraz z
mężem udzieliła schronienia naszym mamom, gdy wracały od nas w zeszłym roku w
grudniu i utkwiły przed świętami na lotnisku w Londynie.
BARTEK, PIOTR, WERONIKA I MATEUSZ
Tak więc mam z kim wymieniać doświadczenia. Szczególnie Skype jest
zbawienny w tych celach, biorąc pod uwagę oddalenie przestrzenne. Nie dość, że
za darmo, to jeszcze widzieć się można. Cuda! Dzięki Skype’owi rozmawiamy też
często z rodzinką, wszak nasze mamy tylko w ten sposób mogą widzieć jak się
rozwija ich tropikalna wnusia. Z Eluńką i z Bartkiem potrafię godzinami gadać o
wszystkim i o niczym, tak jakby byli obok. Bartek opowiada mi ze szczegółami
jak przebiegają jego dni w szkole, co robił na lekcjach, jacy są jego koledzy,
jakie dostaje oceny, opisuje wycieczki i inne wydarzenia szkolne. Wygląda na
szczęśliwego i bardzo mnie to cieszy. Brakuje mi go bardzo i tylko świadomość,
że jest mu dobrze w nowym świecie mnie uspokaja. Już przeżyłam bez niego 3
miesiące, jeszcze dwa razy tyle i już go znowu przytulę. Najbardziej mi szkoda,
że przejdą obok mnie bokiem ważne zmiany w jego osobie, zarówno fizyczne jak i
psychiczne, przecież jest to okres dojrzewania. Dobrze, że chociaż dokąd
będziemy na Gwadelupie, czyli do stycznia, będziemy mieli dalej stały kontakt
internetowy.
HEJ BARTEK
Zapada zmrok, komary zaczynają mocno i grupowo kąsać tu i ówdzie.
Moanka się obudziła, ale leży spokojnie i rozgląda się dookoła, więc piszę
dalej.
A więc kończy się dziś okres pięciu dni, kiedy nie było
Jean-Pierre’a, a my korzystaliśmy z jego dobytku do woli w zamian za opiekę nad
pieskami. Dzięki nim chodziliśmy codziennie rano na długie spacery. Och, jak ja
tego potrzebowałam. Ruchu, pocenia się, wysiłku. Jak cudownie było potem
zanurzyć się w chłodnej wodzie basenowej (dla mnie to były pierwsze kąpiele
wodne od porodu). Tak, ruchu fizycznego bardzo mi brakuje, już nie mogę się doczekać,
kiedy Moanka będzie na tyle duża, żeby ją wsadzić w nosidło stelażowe i pognać
na wycieczkę w góry. Na razie chodzimy tylko, tam, gdzie da się dojechać
wózkiem, nie ma więc sporego wyboru. Nawet plażą nie da się spacerować, koła
zakopują się w piachu i tyle.
NA WYCIECZCE – WIDOK NA POINTE DES CHATEAUX I SALINES (SOLARNIE)
Mogłam wybrać się na spacer po plaży samotnie podczas gdy Moana
wraz z Daruniem sjestowali w cieniu drzew po pikniku. Przyjemnie było
niezmiernie, ludzi mało, piachu dużo, szum fal, no i widok. Tak często
widziałam przecież już wyspę Desirade z oddali, a jednak dopiero tym razem
widok ten zaparł mi dech w piersiach, był istnie niebiański. Tak cudowne
słoneczne oświetlenie części wyspy eksponowało intensywność jej zieleni oraz
biel domków, część zaś była zacieniona przez chmury. Żałowałam, że nie wzięłam
na spacer aparatu, żeby to uwiecznić, naprawdę warto było. Musimy tam kiedyś
popłynąć, jak kierunek fal i wiatru na to pozwoli i nareszcie zwiedzić tę
wyspę, ponoć, z tego co opowiadał nam Alain, z bliska nie traci na swoim uroku.
Od jutra wszystko wchodzi do normy do następnego razu, kiedy to JP
będzie musiał na dłużej zostawić pieski same, co biorąc pod uwagę charakter
jego pracy, z pewnością kiedyś nastąpi. My zaś będziemy zdani znowu na spacery
po miasteczku, po porcie i po okolicy, bez samochodu nie ma za bardzo innych
opcji.
Już od 15 minut Moana nie śpi, a ja piszę sobie spokojnie. Ojojoj
idzie nowe. Dziewczyna zmienia się niesamowicie z dnia na dzień. Coraz więcej
rzeczy ją interesuje, coraz dłużej jest w stanie poleżeć sama i kontemplować.
No i zaczyna rozsyłać uśmiechy. Nawet tatuś wydaje się być coraz bardziej
zakochany.
No dobra, koniec wolności, Moana już się znudziła samotnością, ale
i tak było nieźle.
Wtorek, 11 listopada
Święto Zawieszenia Broni, dzień pamiętny dla Francji, dla której
zakończyła się największa wojna stulecia z 10 milionami ofiar, dzień pamiętny
dla Polski, która po prawie 200-stu latach była znowu Polską. Nikt nie
przypuszczał, że za 20 lat horror rozpocznie się na nowo.
We Francji trwa debata, że za dużo jest świąt narodowych, że nie należy aż
tak celebrować pamięci wydarzeń, albo połączyć niektóre święta w jedno.
Tutaj cicho, Gwadelupy chyba to jakby za bardzo nie dotyczy.
Tubylcy o wiele bardziej przeżywają święto zniesienia niewolnictwa, co jest
chyba jednak zrozumiałe.
Jest prawie w pół do czwartej, od czasu zakończenia śniadania
strasznie chciałam się wziąć do pisania, ale jakieś fatum mi w tym
przeszkadzało. A jeszcze przy śniadaniu Daru wyśmiewał się, że pisałam jak to
on okupuje komputer i niby to mi przeszkadza, przecież jest drugi. No niby tak,
ale ciągłe problemy z uzyskaniem łącza sieciowego i trwające bez końca próby
naprawienia usterki powodują dużą stratę czasu, którego potem zaczyna brakować
na konkrety. No, ale w końcu się udało.
Wczoraj Daru wrócił z Jean-Pierre’em dopiero po 19.00. Za to z
pełnymi torbami zakupów, w tym na kolację warzywa i ogromny filet ze snappera.
Ostatnio bardzo często robimy sobie takie gotowane przysmaki, a szczególnie
wtedy, kiedy zostaje nam wywar po pot-au feu. Wtedy jest najpyszniejsze. A jak
do tego smakuje biały Sylvaner. Mniam!
Dla mnie te wieczorne posiłki są, kiedy są tak wyśmienite,
najwspanialszym zakończeniem dnia. Moana już z reguły śpi o 20.00, a my możemy
spokojnie zasiąść i, oglądając film lepszy lub gorszy (Asieńko K., jeszcze nie
znaleźlimy „Zielonej Mili”, bo jeszcze nie szukaliśmy, ale poszukamy),
pałaszować pyszności popijając wino (odkąd znalazłam naukowy wywód, że nie
szkodzi to dziecku w najmniejszej mierze, nie mam już wyrzutów sumienia
delektując się tymi białymi lub różowymi, mocno schłodzonymi napojami bogów).
No cóż, tak niewiele mamy przyjemności życiowych…. Jakoś trzeba żyć! Daru mówi,
że trzeba jakoś tę biedę klepać.
Zaraz postaram się wyciągnąć Dara na spacer. Dziś nie było już
porannego łażenia z pieskami, więc jestem niewyżyta pomimo porannej gimnastyki.
Czasu za wiele nie mamy, jeśli chcemy pospacerować za dnia, bo o 17.30 zaczyna
się ściemniać, a 10 minut później jest już całkiem ciemno, zmrok trwa zaledwie
kilka minut.
Oj nie wiem, czy się uda… Daru wklejony w ekran komputerowy,
zawzięcie szuka sposobu na łatwiejsze obdrapywanie łódki. To znaczy na
czyszczenie kadłubów z glonów i żyjątek morskich, które rozwijają się po wodą z
prędkością światła. Kiedyś wystarczyło czyścić co 2 miesiące, teraz już po
kilku dniach wiszą „brody” gloniaste. Kłopot z czyszczeniem polega głównie na
tym, że trzeba to robić pod wodą, więc co chwilę trzeba wynurzać łeb, żeby
zaczerpnąć powietrza. Gdyby można było robić to bez tych przerw, byłoby to o
wiele łatwiejsze i szybsze. No więc Daru wpadł na pomysł, żeby kupić porządny
kompresor powietrza na 12V, rurki i jackety nurkowe z akwalungiem, podłączyć i
jazda. No cóż, zawzięcie czyta dalej i jak go znam, wprowadzi swój nowy pomysł
w życie.
Wolny dzień od pracy. Widać. W porcie, na sąsiednich łódkach praca
wre, to znaczy, że ich właściciele dziś mają wolne i wykorzystują ten czas na
majsterkowanie nad wodą. Tu odgłos piły, tam silnika, jeden montuje żagle,
drugi wiatrak do produkcji prądu malując jednocześnie nazwę jachtu na kadłubie.
Na nabrzeżach spacerowicze, piesi i na rowerach. My już przyzwyczailiśmy się do
palm wyglądających jak szczotki klozetowe (chociaż mnie przypominają bardziej
pióropusze tancerek z kabaretu Lido).
Na Moanę znalazłam sposób: lokuję ją wygodnie na poduszce do
karmienia, pod nogę podstawiam sobie zgrzewkę wody mineralnej, żeby było podwyższenie,
dziewczyna albo popija troszkę mleczka, albo przysypia leciutko, ale jest
szczęśliwa, że przy mamie, a ja mam wolne ręce, żeby pisać. Tylko kręgosłup na
tym ostro cierpi, ajajaj.
Ok., ponawiam próbę odciągnięcia Darunia od komputera. I udaje się,
wychodzimy.
Czwartek, 13 listopada
Wtorkowy spacer był wyborny. Idąc brzegiem morza minęliśmy stary
port, żandarmerię, Ecomax, czyli najtańszy sklep discount (Daru tam zaopatruje
się w piwo, 0,65 Euro za pół litrową puszkę!!!) i dotarliśmy do pierwszej
części najładniejszej ponoć plaży w mieście, zwanej Les Raisins Clairs. Druga
część jest położona za cmentarzem, na którym byliśmy w Dniu Wszystkich
Świętych, jest o wiele obszerniejsza, bardziej oddalona od głównej drogi, ale
za to tłum jest większy, a my lubimy pustawe miejsca, bez obcego jazgotu wokół.
Rozłożyliśmy nasz obszerny, plażowy koc i wylegiwaliśmy się w trójeczkę
kontemplując polujące pelikany. Niesamowite wrażenia. Ptaki te szybują
spokojnie dość nisko nad wodą i w momencie zauważenia błysku upragnionej rybki składają
skrzydła i dają natychmiastowego nura dziobem prosto do wody. I to w przeciągu ułamka
sekundy, mają niesamowity refleks! A i tak nie zawsze przedsięwzięcie
zakończone jest sukcesem. Pelikany są szybkie, ale ryby widocznie jeszcze
szybsze.
PELIKAN SCYZORYK I INNE
Daru zanurzył swoje ciało w ciepłej wodzie, a ja i Moana
obserwowałyśmy go z brzegu z wielką przyjemnością.
Wczoraj dzień jak co dzień, mieliśmy plany pojechać z
Jean-Pierre’em na plażę nudystów, którą odkryliśmy podczas ostatniego spaceru z
pieskami, ale będąc tam z nimi nie za bardzo mogliśmy się zainstalować. Pogoda
jednak zepsuła nam plany. Wieczorem wybraliśmy się na kolację do JP piechotą.
Moana pierwszy raz niesiona była w nosidełku i ewidentnie bardzo jej się to
podobało (moim koleżankom, które mają dzieci w podobnym wieku bardzo polecam
nosidełka firmy BabyBjorn, drogie, ale naprawdę świetne i można używać już dla
noworodków, bo idealnie podtrzymują główkę). Tym razem, po wieczornej kąpieli w
basenie (ja sama się kąpałam, bo panowie szykowali dania), raczyliśmy się wielkimi
krewetkami na pierwsze i kotletami jagnięcymi na drugie danie. Jak zwykle
wyborne!
Dziś znów idziemy na kolację do naszego kolegi pilota (oczywiście w
ramach spaceru - na piechotę), a biorąc pod uwagę, że właśnie od nas wyszedł po
wspólnie skonsumowanym śniadaniu, nasuwa się stwierdzenie, że chyba stajemy się
nierozłączni. W tych dniach może się to (o zgrozo?) jeszcze pogłębić, gdyż JP
dostał zwolnienie lekarskie z powodu wody w kolanie i będzie wolny przez cały
tydzień.
Śmieszny jest ten JP, taki akuratny, dokładny, ma aż nieprzyzwoicie
(wręcz trochę karykaturalnie) nienaganne maniery, jest powolny, ale dokładny.
No i ma totalnego bzika na punkcie swoich psów. Jedzonko odmierza im co do
grama na elektronicznej wadze, uważa, żeby się aby nie przemęczyły, smaruje je
maściami, uszy przemywa olejkiem migdałowym, serwuje witaminy, a najgorsze, że
nie potrafi im niczego odmówić, tak więc rozpieszczone psiaki przysłowiowo (a
pewnie czasami i dosłownie) wchodzą mu na głowę i roznoszą dom. No cóż, jak
ludzie w pewnym wieku nie mają dzieci, to muszą mieć produkt zastępczy. Ale
bardzo go polubiliśmy, wręcz zżyliśmy się w pewnym sensie, w zasadzie można go
uznać za członka rodziny. Przed śniadaniem pomagał Daruniowi w sprawdzaniu
silnika do aneksu, który znaleźliśmy u niego w garażu. Dzielnie współpracował,
jest prawie tak samo wytrwały w zajmowaniu się takimi rzeczami jak Daru.
Pogoda dziś znowu „pod pieskiem”, trochę pada, dużo wilgoci, zimno
(26 st .!!!),
więc plaża nudystów musi jeszcze poczekać. Najgorsze, że od przyszłego tygodnia
ma być jeszcze gorzej, prognozy wskazują na 100% zachmurzenia. Dobrze, że się
nigdzie nie śpieszymy i że wakacje nam się nie kończą.
Wtorek, 18 listopada
Siedzimy
w porcie rybackim i pijemy piwo. Która godzina?, pyta Beatka. Jak dla mnie po
kolorze nieba jest 17h45, odpowiadam. Hm, Beatka sięga do plecaka po telefon.
Pomyłeś się, mówi, jest 17h47. Człowiek
wychodzi z wprawy.
Dotarliśmy
w końcu na plażę nudystów, we czwórkę z Jean-Pierrem jako ochroniarzem. Raczej
plażyczkę, zatoczka malutka z plażą pod palmami z dala od drogi, urokliwa.
Prowadzi do niej tylko wąska ścieżka wśród krzewów. Tabliczka też jest, że niby rekomendacja
jakiegoś tam stowarzyszenia naturystów. Czy naturysta, czyli kochający naturę,
musi chodzić po plaży na golasa? Kto naturysta?, a kto nudysta?, oto jest pytanie.
To taka różnica jak między homoseksualistą, a homo sapiens. Prawie to samo, prawie…
Wywody
dotyczące tego prawie okazały się prawdziwe. Skład gości na plaży był
następujący: parę par białych golasów, głównie stare wygolone raszple z
brzuchatymi panami, jedna młoda para z dziećmi w majtkach podobnie jak ich
mamusia, kilku miejscowych facetów w wodzie i na piasku, wielu miejscowych
facetów w krzakach obserwujących pozostałych. No i my pod palmą.
HOMO
S. BEACH
Beata
i JP poszli pływać, a ja zostałem czuwać nad Moaną. No i oczywiście zaliczyłem kupę
stulecia. Ledwo się uporałem z gównianą sytuacją, a tu podchodzi czarniawy
koleś i pyta - skądś się znamy? A niby skąd?, pytam ja. Z klubu Rififi?
Zrozumiałem,
że rififi to on by chętnie ze mną (atrakcyjny jestem), gdy nagle on zobaczył
niemowlę między moimi kolanami (a pewnie chciał zobaczyć coś innego) i
zbaraniał. Czarne owce znam, ale czarny baran?. I zaraz sobie poszedł.
Pod
wieczór proporcje zaczęły się zmieniać, kobiet zaczęło ubywać za to „mężczyzn”
przybywać. W naszym stadku poczuliśmy się wszyscy kobietami i ubyliśmy.
Zatoczka
okazała się jednak atrakcyjna nie tylko socjalnie, ale i podwodnie. Kawałek
niezłej rafy ze sporą ilością ryb. Przeszkadzały tylko fale, które prócz tworzenia
mocnych prądów mąciły znacznie wodę. Musi tu być wspaniale przy spokojnym
morzu.
A tak a propos kolorów. Z powodów różnorakich nowa
moda stosunków międzyludzkich neguje rasy. Że niby wszyscy ludzie są równi, że
mówienie czarny to źle i temu podobne idiotyzmy. Przecież każdy widzi, że
murzyn jest czarny i jest murzynem, a biały jest bielszy niż żółty, który to ma
skośne oczy i wcale nie jest żołty. I nagle w nowomowie negujemy te różnice, różnice ras po prostu.
Potomków murzynów z Afryki, czyli czarnoskórych Gwadelupiańczyków nie nazywamy
już po francusku czarnymi (les noirs) tylko czarnymi po angielsku (blacks) i
wtedy jest dopuszczalne i elegancko. Większej bzdury nie widziałem.
Różnice między rasami są przecież różnorakie, nie
tylko w kolorze skóry. Nie wspomnę oczywiście o wielkości fiutów, różnicy dostrzegalnej
nie tylko przez panie na wspomnianej wyżej plaży, ale na przykład o długości
okresu ciążowego, która to sprawiła wiele nieporozumień w określeniu terminu
narodzin Moany. Kobiety rasy tutejszej noszą dziecko o tydzień dłużej. Ha! I
może wtedy właśnie tylko wspomniany narząd rośnie, a mózg nie.
Rasy są i nie należy się ich wstydzić, w końcu to są
wszystko rasy ludzkie, a ludzie są równi, zwłaszcza wobec śmierci.
PIERWSZY POMNIK OBAMY. ALE SIĘ FACET WKOPAŁ.
Sobota, 22 listopada
No to Moana jest bezapelacyjnie Francuzką. Wczoraj odebraliśmy
właściwy certyfikat w Sądzie Pierwszej Instancji po trzech tygodniach od
złożenia wniosku. Jest to nie lada wydarzenie, gdyż gdyby sprawa toczyła się
normalnym trybem, mielibyśmy ten dokument w ręce dopiero w marcu, albo i
później. Dobrze, że Daru ma tyle wdzięku, na który kobiety dalej są bardzo
wrażliwe.
Z tym dokumentem w ręku już nikt nigdy nie będzie mógł
zakwestionować tego obywatelstwa. Sam paszport mógłby nie wystarczyć, gdyby
wyszła na jaw, ukryta niechcący podczas starania się o paszport, informacja, że
ja jestem Polką. Choć tak naprawdę w dzisiejszych czasach, w dobie Unii
Europejskiej i strefy Schengen, już tak niewiele znaczy czy się jest Francuzem,
Polakiem czy Czechem (no chyba, że jest kwestia wizy do USA, ale może i to
niebawem ulegnie zmianie w zamian za tarczę antyrakietową. Już Donaldzik pewnie
to wynegocjuje niebawem). Ale, jak to się mówi, nigdy nic nie wiadomo, lepiej
więc się zabezpieczyć. Moana może więc powiedzieć: jestem Francuzką, mam na to
papier i cały system zachowań.
Tak więc pierwsza połowa wczorajszego dnia upłynęła na wizycie w
Pointe-a-Pitre na załatwianiu spraw i robieniu zakupów w największym centrum
handlowym, Destreland. Ale trzeba było się spieszyć, gdyż chcieliśmy w drodze
powrotnej zatrzymać się w knajpie słynącej z fantastycznego mięsiwa wołowego, w
tej, w której byliśmy już kiedyś z Valerie i Alainem. Oj warto było, mięsko w
dużej ilości, odpowiednio krwiste, smaczne, mniam. Moana sprawowała się nader
grzecznie, siedziała spokojnie w swoim wózku i patrzyła z pasją na nowo nabytą
wiszącą zabawkę. Do tej knajpy wrócimy niebawem (27) większą ekipą, żeby
wspólnie świętować urodziny Darunia (już 49!).
Po południu czekała nas jeszcze wizyta u lekarki, drugie
obowiązkowe szczepienie Moany, a pierwsze z serii trzech (polio, tężec i inne) oraz
badanie ogólne po zakończeniu 2 miesiąca. Badanie potwierdziło doskonały rozwój
naszej małej: już śmieje się świadomie, wodzi oczyma, trzyma mocno głowę w
pionie, reaguje na odgłosy, itd… Czyli wykonuje wszystko to, co każdy normalny
niemowlak w tym wieku. Druga część wizyty była mniej przyjemna, Moana dostała w
obydwa uda szczepionki po mocnym ukłuciu igłą. Biedulka tak zaczęła płakać, że
aż nam się zrobiło strasznie przykro, cała była czerwona, płynęły perliste łzy, nie
rozumiała, dlaczego ją tak zabolało. Ale po 5 minutach i utuleniu przy ciepłej
i pełnej mleka piersi mamusi uspokoiła się i zasnęła ze zmęczenia.
Do domu wróciliśmy po 18.00. Do jachtu stacjonującego obok nas
wrócili jego właściciele po prawie półrocznym pobycie we Francji. Joel i Lili,
mieszkańcy jachtu Oceanis 411 na przemian z okolicami Bordeaux, to bardzo
sympatyczna para dobiegająca 60-tki, która po wzbogaceniu się na
nieruchomościach postanowiła resztę życia spędzić opływając różne zakątki
świata (czyli tak jak my, tyle, że oni wracają na każde święta do domu). Na
wspomnianym jachcie przepłynęli już spory kawałek, w tym Atlantyk, ale już są
zmęczeni jednokadłubowcem, mimo tego, że jest duży. Właśnie wystawili go na
sprzedaż, a następnym ich pływającym domem będzie katamaran Lagoon 440. Łał,
marzenie!!! Chyba się w końcu zgodzili z Darem, który twierdzi, że
jednokadłubowcem pływa się jak statkiem podwodnym (sous-marin). Ja na to mówię,
że (dla tych co znają francuski i Dara) ”vaut mieux avoir un sous-marin qu’etre
un marin soul.”
LILI ET JOEL
Spotkaliśmy się z nimi na pomoście i już za kilka minut siedzieli u
nas w kokpicie na powitalnym aperitifie. Cóż, kontakty z podobnymi do nas
bliskimi trzeba utrzymywać, a dla Dara to zawsze jakaś okazja, żeby się
dodatkowo napić czegoś mocniejszego.
Poprzednie dni przeminęły pod znakiem Jean-Pierre’a. Tak jak
pisałam, miał zwolnienie lekarskie, więc praktycznie żył z nami. Od zeszłej
niedzieli, kiedy to wybraliśmy się na opisaną przez Dara plażę nudystów, nie
było dnia, żebyśmy nie ujrzeli jego twarzyczki. Albo on u nas, albo my u niego.
Najbardziej korzystny dla mnie scenariusz był taki: my idziemy na spacer do
niego do domu w okolicach 18.00 (ale przed zmrokiem, bo idzie się drogą bez
chodnika, więc lepiej być dobrze widocznymi dla samochodów), u niego korzystamy
z basenu, pijemy małe co nie co, a około 19.30 wracamy razem jego samochodem do
nas na łajbę i szykujemy kolacyjkę. Ostatnio robiliśmy nawet grilla w porcie,
na szczęście nie było za dużo wiatru. Nie mogliśmy się powstrzymać, faceci
znaleźli w sklepie tak idealny kawał cote de boeuf (ulubiony przez francuską
nację kotlet wołowy z kością, gruby na 6 cm , rzucony na grilla 3 min z każdej strony,
totalnie krwisty w środku), więc kupili go mimo, że mieliśmy wyjściowo zupełnie
inne plany kolacyjne. Warto było, wszyscy zgodnie uznaliśmy, że był to
najlepszy kawał mięsa jaki kiedykolwiek jedliśmy. Jednocześnie po raz pierwszy
udała nam się wołowina z naszego pokładowego grilla, do tej pory zawsze było
coś nie tak.
Właśnie stwierdziłam, że ciągle piszę o jedzeniu. No cóż, nie da
się ukryć, że jest to jedna z największych życiowych przyjemności, więc
wysławiajmy, to co nam szczególnie sprawiło przyjemność.
Niedziela, 23 listopada
Najbliższe plany są następujące, dziś luzy, ewentualny spacer po
miasteczku, wieczorem Valerie z córką na kolacji (pot-au-feu, ale już nic
innego nie piszę, bo znowu będzie o żarciu), a jutro plaża Bois Jolan wraz z JP
i parą jego przyjaciół, którzy właśnie przyjechali na wakacje i mieszkają u
niego (on kapitan samolotu, a ona stewardesa, tak często bywa….) i wspólny
posiłek wieczorem. Może uda nam się jutro zanurzyć Moanę w morskiej wodzie po
raz pierwszy. Już ma przyzwolenie lekarki po ostatnim szczepieniu. To będzie
dopiero wydarzenie jak dla przyszłej żeglarki!
Już przywykłam do pisania na drugim komputerze, już nie ma
problemów z łączem sieciowym, więc nie traci się czasu na usterki techniczne.
Mogę nawet sprawnie korzystać z Internetu, co mi jest bardzo na rękę, jako że
Daru do swojego komputera mnie nie dopuszcza. Grzebie i grzebie w plikach,
porządkuje wszystkie zdjęcia, poprawia (picasa jest genialna!), selekcjonuje,
wyrzuca, itd. No i znowu nie można go od komputera oderwać. Łoj ciężki żywot. A
ja też potrzebuję sprawdzić pocztę, zobaczyć wpisy na naszym blogu (tym co się
wpisują serdecznie dziękuję, a szczególnie tym co czynią to często), sprawdzić
ruchy na koncie, poszukać różnych informacji na różne tematy (na przykład gdzie
we Francji można kupić mąkę ziemniaczaną, albo jak się pozbyć ciemieniuchy),
tak że bardzo się cieszę, że mogę być niezależna i wolna w ruchach.
Mała leży obok mnie, obserwuje bacznie bimini i jego spody (ooo,
jakie ładne szczotki do mycia pokładu!) oraz ruszającą się końcówkę bomu. Co za
anioł!
No tak, za wcześnie ją pochwaliłam. Zaraz po napisaniu tych słów
wzmógł się płacz zniecierpliwienia. Teraz słodki sen ją ogarnął, więc mam znowu
spokój.
Gwadelupa podoba mi się coraz bardziej, czuję się tu jak u siebie,
naprawdę dobrze. Ostatnio dowiedzieliśmy się, że ponoć można sprzedać
mieszkanie w kraju i nie płacąc podatku kupić inne, ale niekoniecznie w Polsce
tylko na terenie całej Unii. A Gwadelupa jest przecież jej częścią jako
departament francuski. Kto wie, może trzeba się będzie zastanowić nad taką
opcją. Chociaż z jednej strony przeciwko temu staje argument, że tutaj bardziej
opłaca się wynajem (w razie ponownej przeprowadzki nie ma problemu ze
sprzedażą), a z drugiej świadomość, że jeszcze tyle zostało przed nami do
odkrycia, że trudno już teraz poważnie myśleć o miejscu na stałe. Do początków
szkolnych naszej córki zostało jeszcze 6 lat, może się dużo przez ten czas
jeszcze zdarzyć i niejedno miejsce może nas zafascynować jeszcze bardziej. Co
prawda niewiele będzie już możliwości „pomieszkania” gdzieś aż tak długo, żeby
równie dobrze poznać specyfikę miejsca. To tak jak z decyzją o małżeństwie,
niby nie można działać pochopnie, ale też nie sposób czekać za długo, bo się w
końcu nie przydarzy. A jeszcze tyle zostało nam tu do odkrycia! Przedtem nie
można było forsować, bo byłam w ciąży, teraz jeszcze nie da się, bo dziecko za
małe, ale jak Moana będzie już dobrze siedziała i miała mocne mięśnie karku
wsadzimy ją w nosidło na plecy ze stelażem i daszkiem przeciwsłonecznym i
wyruszymy w trasy piesze. A jest ich tutaj dziesiątki. Łatwe, trudne i bardzo
trudne, krótkie i długie, z dużą lub małą różnicą poziomów. Wejdziemy może w
końcu na wulkan La Soufriere ,
zwiedzimy wszystkie słynne wodospady, przejdziemy pieszo trasę wzdłuż klifów,
idt, itp., w każdym razie jest tego w cholerę. I może jak już wszystko
zobaczymy, uznamy, że czas na nas i na poznanie nowych miejsc. Na te piesze
wycieczki czasu nie będziemy mieć za wiele, jako że nasze plany przewidują
opuszczenie gwadelupskiej ziemi już pod koniec stycznia, ale wszystko zależy od
małej i tego jak szybko ona nam na to pozwoli.
KONIEC ZE ZLEWEM! MAM DMUCHANĄ WANNĘ
środa, 26 listopada
Plan poniedziałkowy związany z plażą został wykonany. Po śniadaniu
musieliśmy się szybko zbierać, nie było nawet czasu na rozmowę internetową z
Bartolem. Zabraliśmy się w piątkę (bo jechali też z nami ci znajomi JP, którzy
właśnie u niego przebywają) do Santa Fe Jean-Pierre’a, przepraszam w szóstkę –
jedna pasażerka na kolanach, i w 15 minut już byliśmy na parkingu. Plaża Bois
Jolan wygląda pięknie. Usłana palmami, dzięki czemu idealnie zacieniona, piasek
drobny, czysty, woda błękitna, przejrzysta, generalnie cudo. Rozłożyliśmy się
pod jedną z palm po wcześniejszym wykluczeniu możliwości zebrania na łeb
spadających kokosów i od razu wszyscy przygotowali się do zwiedzania morskich
podwodnych widoków. Wszyscy oprócz Darunia, który zobowiązał się popilnować
córeczkę. Niestety, pod tym względem plaża ta może zostać definitywnie
wykluczona. Głębokość mniejsza niż 50 cm , wszędzie trze się brzuchem o glony lub
pokruszone koralowce, zero ryb, generalnie dno upadu. Szybko więc zakończyliśmy
pływanie z wielkim wyrazem rozczarowania na twarzach.
Natomiast pod względem przystosowania dla dzieci to ta plaża
zajmuje jak na razie pierwsze miejsce. W tym przypadku płytka woda jest atutem,
brak prądu i bardzo wysoka temperatura, prawie 30 st . Idealne warunki więc,
żeby pierwszy raz w swoim krótkim życiu Moana zaznała morskiej kąpieli. Była
zachwycona, w ogóle nie protestowała, śmiała się, ewidentnie bardzo jej się
pluskanie podobało. Trzeba więc niebawem powtórzyć kąpiel, ale tym razem
troszkę śmielej, bo wraz z zanurzeniem głowy. Podobno niemowlęta mają do
pewnego wieku odruch odpowiedni pod wodą, bez bólu otwierają oczy co jest jeszcze
pozostałością życia w wodach płodowych (tylko nie wiem, czy oczy nie szczypią w
słonej wodzie). Moja położna radzi wręcz chwycić małą pod pachy i zanurkować
wraz z nią. Zobaczymy, na pewno będziemy próbowali nowych kroków, w końcu Moana
z założenia powinna czuć się jak ryba w oceanie.
OJEJ! SŁONA!
Z położną mam ponownie kontakty, jako że została mi zalecona przez
mojego czarnego ginekologa reedukacja mięśni Kegla i brzusznych. Fantastyczna
sprawa. Znowu pokryte w 100% przez ubezpieczenie społeczne zabiegi bardzo mi
się podobają. Szczególnie druga część, podczas której położna przykleja mi na
brzuch cztery elektryczne płytki, a przepływający prąd powoduje skurcze mięśni
dolnych brzucha. Kiedyś w Warszawie uczęszczałam na takie zabiegi
wyszczuplające za grube pieniądze, a teraz mam za friko, ale fajnie! Pierwszy
zabieg za mną, drugi jutro i tak po dwa na tydzień przez 5 tygodni, czyli w sumie
10 zabiegów. Ciekawe jak Daru oceni po tym wszystkim mięsień Kegla, może lepiej
jak przed porodem.
Muszę kończyć, zaraz przychodzą sąsiedzi na kolację (którą po
części sami przyniosą), a jeszcze trzeba wykąpać Moankę. Odkąd ma dmuchaną
wannę, kąpiel to prawdziwa frajda, więc potrzebuję na to więcej czasu niż
przedtem kiedy to mała robiła skok do zlewu tylko na kilka chwil.
Jutro urodziny naszego ukochanego Darunia, wspaniałego „męża”,
tatusia, kapitana, przyjaciela. Niech wszyscy ci, którym jest bliski o tym
pamiętają i wyślą mu jakieś małe życzonka, to takie miłe!
Happy Birthday Daruniu najdroższy!!!
28 listopad 2008
Wielkie dzięki wszystkim za życzenia. Miło jest wiedzieć, że
gdzieś tam są ludziki, którzy pamiętają o drugim i nawet kielicha wychylą za
zdrowie. Zabawne ile jest dziś możliwości kontaktu, smsy, maile, Skype,
telefon, blog no i osobiście.
Ja to ogólnie świnia jestem, (kurde, Windows poprawia mi świnia na
Świnia, czyżby to było typowe nazwisko polityków?), jestem więc świnią ponieważ
ja sam nigdy nie pamiętam o niczyich świętach, no chyba, że są to durnowate (za
przeproszeniem) Andrzejki, bo to każdy wie. Zawsze dbały o te sprawy moje panie
i pilnowały abym się wywiązywał. Jeśli teraz się nie wywiązuję, to przepraszam
za Beatkę. Hehe!
W zeszłym roku nie dostałem życzeń z zewnątrz, byliśmy na oceanie
gdzieś na wysokości Casablanki między Gibraltarem, a Wyspami Kanaryjskimi.
Ocean w prezencie dał nam wtedy dwie wielkie koryfeny. Teraz jesteśmy na
Karaibach na Gwadelupie. Minął rok. Zdarzyło się wiele ważnych rzeczy w moim
życiu przez ten rok, przepłynęliśmy Atlantyk, odeszła Ubu za to przybyła Moana,
zwiedziliśmy kawał świata, no i żyjemy. Oby tak dalej.
W urodzinowy poranek Beatka wystąpiła z torcikiem urodzinowym ze
świeczkami ułożonymi w kształcie 49 (taka ilość świeczek by się nie zmieściła)
i prezentem w postaci sporej paczki. Po otwarciu okazało się, że w środku jest
koperta. Łapówka jakaś czy co? (znowu mi ta świnia wraca). A tu w kopercie dwa
bilety na koncert Al Jarreau. Cud, zwłaszcza, że koncert odbędzie się w moje
imieniny 19 grudnia. Dwa w jednym, zupełnie jak szampon czy proszek. Jak to z
proszkiem bywa, w ramach bonusu dostałem zakaz dotykania się do naczyń, robienia
porządków i innych robót domowych.
Urodzinowy dzień minął szybko. Siedziałem głównie przy komputerze
i telefonie nie tylko odbierając miłe życzenia, ale też ciężko pracując. Nie
mogę jednak zdradzić co robiłem bo to tajemnica.
Wieczorem przyjechał do nas Jean-Pierre i udaliśmy się do knajpki
nr.1 jeśli chodzi o mięso wołowe, gdzie czekali już na nas Valerie, Alain i
Manon. Na wezgłowiu stołu wylądowała śpiąca w łóżeczku Moana, a my popijając
rum zamówiliśmy sześć tatarów gigantów z domowymi frytkami i winem. W prezencie
dostałem gustowną koszulkę na pamiątkę Saint Francois. Wieczór był niezwykle
miły, a zakończył się lodami i szampanem wcześniej uknutym przez Beatkę i
Valerie. Wyszliśmy jako ostatni goście. Wieczór zakończył się idiotyczną
kłótnią z Beatą, pierwszą od niepamiętnych czasów, ale na szczęcie zażegnaną
szybko i przyjemnie. Cóż, ten dzień musiał być inny niż pozostałe.
A propos koszulki. Wiadomą jest rzeczą, że kobiety mają skłonność
do posiadania niezliczonej ilości garderoby. Jedną z ich specjalności są buty.
Beata nie odbiega od normy i kosztuje strasznie drogo jeśli chodzi o te buty.
Poniżej przykład:
KOLEJNOŚCI: NA PLAŻĘ, WYJŚCIOWE, PO DOMU…
Dziś od rana wracam do mojej tajemniczej pracy, wcześniej jednak
ustosunkowałem się do projektu Pawła, który projektuje dom naszej lekarce
wiejskiej, doktor Ewie (z serialu) czyli Danusi. Zrobiłem wstępny projekt, ale
z powodu nieobecności właśnie Paweł się tym zajął. Miło było porozmawiać dłuższy
moment wczoraj wieczorem, a na dodatek uzgodnić elementy projektu i zobaczyć,
że się dobrze rozumiemy. Danusia z Włodkiem będą mieli ładny i wygodny dom.
Tak dla zabawy przypomnę, że byliśmy fanami Przekroju. Dziś mamy
częściowy dostęp do tego zacnego tygodnika przez Internet, no i do krzyżówki.
Rysuje tam Raczek, nieboraczek, i to zupełnie nieźle.
Komentarze
Prześlij komentarz