PAŹDZIERNIK 2008 - GWADELUPA



sobota, 3 października 2008
Na początek jeszcze raz dziękujemy wszystkim za życzenia i miłe słowa wpisane w księdze gości oraz telefoniczne. Księga gości jest dla nas bardzo ważna, ponieważ  pozostaje pisany ślad i miło będzie do tych tekstów kiedyś wrócić.  Na dodatek każdy w niej wpis dodaje nam ochoty na regularne pisanie, bo świadomość, że znajomi i przyjaciele żyją po trosze naszą przygodą jest bardzo przyjemna. Ci co śledzą blog, ale się do znajomości z nami nie przyznają znaczy, że nie rozumieją tego co napisałem powyżej. Tak do was Marku, Sławku czy Jurku piję, choć wolałbym się z wami napić inaczej. 
Ostanie dni mijały w atmosferze nowego, potrójnego życia.
Z Moaną żyje się miło, raz tylko przesadziliśmy całodniową wycieczką. Według polskiej książki o wychowaniu dzieci można ewentualnie wystawić 10-cio dniowe dziecko na chwilę na balkon, Moana jednak mając aż 4 dni jeździła z nami po sklepach i odwiedzała znajomych.
ROGAL Z NADZIENIEM
Tak więc w czwartek pojechaliśmy we trójkę do Pointe-a-Pitre w celu odebrania dowodu Beaty z merostwa (mi nie chcieli wydać bom nie mąż) oraz dowiedzenia się w sądzie jak dziecku zrobić tak zwany certyfikat obywatelstwa. Jest to ważny dokument, niezbędny do zrobienia dowodu osobistego czy paszportu. O ten ostatni (paszport dla Moany) już wystąpiliśmy, zupełnie niechcący bo pani w naszym merostwie napisała we wniosku, że oboje jesteśmy Francuzami zasugerowana podparyskim miejscem urodzenia Beaty. Może więc paszport Moanie dadzą jeśli nie będą zbyt skrupulatni i mają bałagan. Nie piszę ile było zabawy ze zdjęciem paszportowym bo to zdjęcie normatywne, czyli głowa prosto, oczy otwarte za to buzia zamknięta co niemowlakom wychodzi różnie. A propos certyfikatu należy zauważyć, że w języku francuskim w przeciwieństwie do polskiego istnieje tylko jedno określenie wyrównujące wszystkim szanse, to jest nationalité, polski, język i formularz, rozróżnia dwa określenia: obywatelstwo i narodowość.  
W sądzie okazało się, że w celu dowiedzenia się jakie należy złożyć dokumenty trzeba najpierw stawić się w poniedziałek lub wtorek o 7 rano, pobrać numerek, a następnie sterczeć nie wiadomo ile czekając na swoją kolej. Krew nas zalała, czas jednak mamy, tylko ta godzina pobudki jest przerażająca - 6 rano!
Z sądu udaliśmy się do serwisu Yamahy. Dla ułatwienia sobie życia grzebiąc w gaźniku naszego przyczepnego silnika upuściłem dyszę, która legła na dnie portowego mułu. Oczywiście na składzie takich dysz nie posiadali, zresztą nic nie posiadali do takich małych silników i zamówienie realizowane via skład główny w USA będzie do odbioru za dwa tygodnie. Długo, zwłaszcza, że aneks będzie nam potrzebny wcześniej. Odwiedziliśmy jeszcze kilka innych miejsc podejrzanych o posiadanie dysz, ale bez rezultatu, za to ze szczyptą czarnowidztwa jeśli chodzi o znalezienie takowej.
Okazało się o dziwo, że zamówiony kilka dni wcześniej nowy blat do zewnętrznego stołu będzie do odbioru w terminie czyli dziś o 17h00. Nie do pomyślenia na Gwadelupie, postanowiliśmy więc zostać do tego czasu w mieście i pojechaliśmy na lunch do znanej nam knajpki przy plaży w Le Gosier.  Moana spała smacznie, a my pałaszowaliśmy dania smaczne jak ostatnio i kopiate też.
Potem zaczęło się poszukiwanie ropy. Strajk pracowników stacji benzynowych doprowadził do absurdu, który pamiętam jeszcze z czasów komuny – wielkie kolejki samochodów przed każdą z nich. Jadąc już na oparach patrzyliśmy z niepokojem na te kolejki, jakoś jednak strajkujący wyluzowali po południu i wznowiona sprzedaż zmniejszyła kolejki i kupiliśmy ropę bez wysiłku.   
Czekały nas jeszcze zakupy w Carrefourze. Snując się po sklepie przekroczyliśmy limit rozsądku i dzieciątko nie chciało już leżeć w swoim samochodowym foteliku tylko wolało wisieć na sutku Beaty. Bez tego był ryk. Na szczęcie zadzwonił stolarz z informacją, że można odebrać blat więc skróciliśmy zakupy i pognaliśmy do stolarza. No może za dużo powiedziane – stolarza, bardziej cieślę biorąc pod uwagę dokładność wykonania blatu. Nie chciałem się jednak wykłócać mając niemowlęcy alarm na tylnym siedzeniu, zapłaciłem i pognaliśmy w stronę domu. W korku. Z powodu blatu Moana leżała bokiem do kierunku jazdy, co niezbyt jej odpowiadało i jak poprzednio darła się w niebogłosy dopóki nie znalazła ukojenia przy cycku matki.
SZLIFUJE SIĘ
Po drodze zatrzymałem się w serwisie skuterów, tak dla świętego spokoju. Dostałem już od nich wężyk, którego szukałem pół roku, więc może i tym razem się uda, pomyślałem. Podaję rękę mechanikowi mówiąc o co chodzi i wyciągając gaźnik z woreczka, a on podchodzi do szafy, wyjmuje pudełeczko, a z niego odpowiednią dyszę. Za to iglica kompletnie zapchana, mówi. Rozkręca, czyści, przedmuchuje ciśnieniowo.  Ile się należy? Na razie nic, jak się okaże, że średnica dyszy będzie dobra to mam wpaść przejazdem i wtedy zobaczymy, a jak będzie zła to wymienimy na inną. Cuda Panie!   
Do domu dotarliśmy wieczorem i do późnej nocy Beata musiała nosić się z małą, która, zapewne ze zmęczenia, nie chciała zasnąć. Dla nas pierwsze ostrzeżenie – to jeszcze maluszek! Choć morski.
A dlaczego zmiana blatu? Stary blat od dawna działał mi na nerwy. Błąd architekta, skorygowany w późniejszych wersjach naszej łódki polegał na tym, że skośny kształt zmniejszający zasadniczo wygodę stolika miał służyć łatwemu dostępowi do lin i wincha znajdujących się po prawej stronie. Architekt, nie żeglarz, nie przewidział jednak, że człowiek, wygodna istota, nie będzie schodził na dół aby po chwili znów wejść do góry, tylko będzie obchodził stolik górą czyli przez siedzenia, co też czynimy. Stąd nowy blat stołu.
STARY WKURZAJĄCY, POD NIM NOWY ZA TO RUSTYKALNY.
W piątek ZWYCIĘSTWO człowieka nad materią. Od rana wziąłem się ostro do pracy. Efekt: dwa diesle odpalają od pierwszego dotknięcia startera. Wreszcie.
Potem silnik do aneksu w obroty. Po wymyciu i wysuszeniu zbiorników paliwa, wewnętrznego i zewnętrznego, założeniu dodatkowych filtrów na przewody, założeniu gaźnika, przesączeniu paliwa przed napełnieniem zbiorników przez filtr do kawy, silnik odpalił i działa pięknie. A tak tego nie lubiłem, grzebać się w silnikach, a teraz proszę, taka satysfakcja kiedy wszystko działa i wiem dlaczego. Człowiek się zmienia, magma jakaś.
W szale chęci do prac manualnych zmieniam blat. No i gówno. Nasi cieśle pomylili jeden wymiar, na szczęście nie główny, tylko podpórki pod blatem. Odkręcam, odrywam, przycinam, kleję, szlifowania ci u nas dostatek, ratuję jak mogę partaninę brudasów. Na koniec olej lniany i nasączanie całości. Po wymianie śrub na nierdzewne, blat ląduje na swoim miejscu. Gotowe. Forma jak należy, tylko jakość taka jakby rustykalna, choć Alainowi się podoba z tego powodu właśnie.
ALE WYGODA
Sobota, czyli dziś i pobudka z krzyżówką. Cieszymy się bardzo z tego, że Przekrój częściowo jest dostępny przez Internet. Część artykułów no i krzyżówka, jak zawsze trudna i z fantazją doprowadzoną często do granicy absurdu. Ale da się ją zrobić.
KRZYŻÓWKA: DUŻO WRON? HM, DZIĘKUJĘ MOANA, TO PRZECIEŻ MASAKRA
Ewa i Jasiek przylatują już w czwartek. Wybraliśmy im miejsce koło naszej plaży, bungalowy, basen, miejsca do grillowania ze stołami, restauracyjka. Cisza zaburzona tylko przez cykady, inne niż te nasze europejskie, bardziej śpiewne. Natura i kompletnie pusto, jest poza sezonem więc dobrze i dla nich i dla ich portmonetki. Ja już planuję wspólne górskie wycieczki piesze. Szczęśliwie dla nas, a pechowo dla karmiącej Beatki - będzie można ją wykorzystać do wycieczek rozpoczynających się i kończących w różnych miejscach. Mniam.
Tęsknimy też za morzem, widzimy je, ale to nie to samo co się na nim znaleźć. Na początek Petite Terre i znajome legwany, nie mówiąc nic o starej barrakudzie, też znajomej. Potem Marie Galante i Les Saintes. Same cuda.            
niedziela 5 października         
W sobotę po południu udaliśmy się na długi spacer po porcie i na molo. Wstąpiliśmy po drodze do chipchendlera, który się likwiduje. Mimo wyprzedaży nic nie kupiliśmy, co lepsze kąski już zniknęły, a sprzęt wędkarski niezbyt nas pociąga. Okazało się, że właściciele sprzedają biznes i przenoszą się do Costa Rica. Ot tak dla odmiany, co zabawne nigdy tam wcześniej nie byli. To jedna z zalet takich jak nasza eskapad, spotyka się ludzi dla których skostniała przynależność do miejsca nie istnieje, a ciekawość świata podszyta odwagą biorą zawsze górę.
Wieczorem pojechaliśmy na kolację do Valerie i Alaina. Mieszkają o 15 km od nas nad Sainte Anne w wynajętym domu. Salon, kuchnia, biuro, trzy sypialnie, dwa tarasy i ogród. Płacą 800 euro z elektryką i wodą, interesująca cena. Ma się wrażenie, że nie warto kupować i wiązać się z miejscem.
Mała jest nadpobudliwa pod wieczór, uspokaja się dopiero koło ósmej. Tak więc popijając aperitify rozmawialiśmy o tym i owym aby po uspokojeniu Moany zasiąść do kolacji. Na przystawkę zielona papaja przygotowana jak marchewka z winegretem i królik jako danie główne. Dawno nie jedliśmy królika, ostatnio na Malcie. Ten był bardzo smaczny i dobieraliśmy do nasycenia. Bardzo miło spędza się z nimi czas, Alain opowiadał o swoich początkach w Afryce centralnej, potem oboje o pobycie na Mayotte, ja o October Fest i moim po nim aresztowaniu w Namibii. Była kupa śmiechu. Zabawne było też tłumaczenie Manon, trzynastoletniej, poważnie cycatej córce Valerie, co to jest harem i na czym polega eunuch.
Powrót w ulewie był znów zbyt późny i Beatka, robiąc za kierowcę, trochę marudziła.
Teraz leniwy niedzielny poranek. Trochę rozmów Skypem, z moją mamą i rodzinką Beaty. Nieustająco nie możemy się nadziwić patrząc w ekran, że to możliwe. Widzieć się on-line i rozmawiać z końcem świata. Tu ranek, tam wieczór, tu lato i palmy, tam jesień i szaruga. Trochę jakbym o jakiejś komunie pisał.
W DRODZE NA PLAŻĘ
środa 8 października         
Nie będzie jutro ani Brazylii ani Argentyny. Żółta febra czuwa, a Moany nie można zaszczepić przed nią przez półtorej roku. Tak więc drobna zmiana planów.
Do stycznia kręcimy się wokół Gwadelupy od Saint Martin do Martyniki ze względu na ochronę zdrowia dziecka  czyli szczepienia obowiązkowe, które należy wykonać po drugim, trzecim i czwartym miesiącu. Czyli ostatnie po 21 stycznia. Potem spływamy na południe, Saint Vincent, Grenadyny, Grenada, Tobago i Trynidad. Na tym ostatnim zostawimy łódkę i w końcu maja 2009 stawimy się w Polsce.
Po powrocie na przełomie września i października pokręcimy się na południu z dala od cyklonów aby potem uderzyć na północ w kierunku Puerto Rico, Bahamów i Kuby lub odwrotnie, na południe właśnie, do Brazylii i Argentyny.    
Takie plany, a jak będzie życie pokaże.
CO TANIE TO DROGIE - przypowiastka
U naszych znajomych tapicerów zamówiliśmy kiedyś do Bubu obicia z alcantary na nasze wewnętrzne kanapy. Zadowoleni domówiliśmy również zewnętrzne poduszki ze skaju. Całość wyszła bez zarzutu i do dzisiaj służy i nie starzeje się zbytnio. Brawo.
Trochę z oszczędności, ale i z wygody zdecydowaliśmy się na zamówienie u naszych Państwa również elementy nie tapicerskie, a typowo jachtowe, to znaczy dachu nad kokpitem (bimini) i worka na żagiel przytwierdzonego do bomu (lazy bag).
No i błąd. Zostawmy profesjonalistom ich pracę opartą na doświadczeniu wielu lat i  błędach. Otóż elementy wykonano bez zarzutu i pięknie wyglądały założone przez nas na łódce.
Po roku wszystko wyglądało dalej pięknie. Zmieniliśmy klimat ze śródziemnomorskiego na tropikalny, gdzie słońce nie żartuje. Najpierw rozpadły się paski z polipropylenu wszyte w dach. Po prostu zamieniły się w pył. Słoneczne promienie UV - mon amour. Lazy bag też jakoś wyglądał po 18 miesiącach jak stary zmieniony. Tyle, że stary miał 5 lat. Po powrocie do Polski wróciliśmy i łagodnie stwierdziliśmy, że podjęliśmy pewne ryzyko, zamawiając takie rzeczy u uczących się nietypowych produktów szwaczy i że trzeba powtórzyć zamówienie zwracając tym razem uwagę na zamawiane dodatki. Koszt przedsięwzięcia stał się w tym momencie ekonomiczną bzdurą. Trudno, co tanie to drogie jak napisałem na wstępie. Znalezienie odpowiednich elementów okazało się jednak nie lada wyczynem, dodatkowo jedna z maszyn odmówiła posłuszeństwa i naprawa trwała na tyle długo, że pojechaliśmy bez zrealizowanego zamówienia. Zostało wysłane dopiero 1 października przez światowego kuriera DPD.
Na początek Pani Kasia nie dotrzymała słowa i nie wysłała mi numeru przesyłki. Czekałem spokojnie tydzień po czym zniecierpliwiony zadzwoniłem z zapytaniem co jest grane. Dostałem numer i sprawdzając drogę paczki na Internecie zadziwiony spostrzegłem, że przesyłka utkwiła w Niemczech. Po chwili miałem wyjaśnienie od nadawcy. Pracownik (niekompetentny kretyn podparty błędnym oprogramowaniem) przyjął przesyłkę z zaznaczeniem kodu pocztowego i miejscem docelowym Gwadelupa, Francja oraz, czego nikt nie widział, notką: droga lądowa. Kod pocztowy jest kodem Departamentu Zamorskiego Francji, czyli Gwadelupy więc później system tego nie powinien przyjąć, a przyjął. Paczka wyjechała z Warszawy, przejechała przez centrum we Wrocławiu i o dziwo nikt nie zauważył błędu.
Dopiero w centrum rozprowadzającym w Niemczech okazało się, że wszystko jest źle i, że i owszem, paczkę można wysłać samolotem, ale za dopłatą 1800 pln. Tak więc paczka wraca do Polski. Jak się skończy sprawa nie wiemy, na razie teoretycznie paczka ma wrócić do Wrocławia, skąd zostanie wysłana ponownie, tym razem do Paryża do Małgosi. A Małgosia wyśle ją pocztą do nas. Załamka, zwłaszcza, że lazy bag jest nam do szczęścia niezmiernie potrzebny. Ze starym daszkiem przeżyjemy.
Ale to nie koniec: co tanie to drogie – ciąg dalszy.
Jutro przylatują Ewa z Jaśkiem. Zaczęliśmy więc przygotowywać łódkę do wypłynięcia, założyliśmy genuę, ale przy zakładaniu ochrony przeciwsłonecznej na bimini zamek, łączący ją z dachem, został mi w rękach. Nici przestały istnieć. Przy zakładaniu plastikowej szyby przed sterówką podobnie, szew trzymający zamek puścił. Znaczy to, że nasze nieszczęsne zamówienie, nie dość, że go nie mamy, to jeszcze przyjedzie do nas truchło z plus minus roczną racją bytu. Nici nie są odporne na UV! K.r.a! To r jest po to aby każdy wiedział o co chodzi, że to nie na przykład k…a, jak kaczka.
My jesteśmy winni naszej głupoty, ale i nasi wykonawcy zachowali się mało profesjonalnie. Jak się nie znasz to się nie bierz! Odmów po prostu. Najpiękniejsze jest to, że w rozmowach Szanowni Państwo nie poczuwają się do odpowiedzialności. Chcieli jak najlepiej, ale chęciami to... . Uważam jednak, że powinni nam zwrócić pieniądze za robociznę, my i tak ponieśliśmy niemały koszt podwójnie kupionego materiału. Z przyzwoitością u ludzi krucho. Podobnie krucho z nią u transportowca PDP. Jeśli pracownik firmy dał dupy i przyjął błędnie zamówienie, minimum przyzwoitości nakazywałoby w ramach gestu handlowego dostarczenia przesyłki na miejsce. Coś chyba napiszę do gnojów, ale tak naprawdę powinienem ich zaskarżyć. Czasu, ani chęci na to jednak nie ma i tak gnojom na sucho przechodzą wybryki.
Dzwonił Jean-Pierre, który był kilka dni we Francji. Pod jego nieobecność Dakotę ugryzło coś, że o mało nie zszedł. Zastrzyki, pobyt w psiej klinice, antybiotyki itp. Do dziś słania się na swoich wielkich łapach. Ma wpaść na chwilę  
PILOCI
Dakota ma się lepiej więc wieczorem Jean-Pierre wpadł z Erykiem na szklaneczkę. Nie zostali długo bo lecą jutro wcześnie rano i o 21h00 muszą być w łóżkach. Ich domy przylegają do siebie, mają więc dwa baseny i poszerzony wspólny ogród. Pieskami nie mogą jednak opiekować się na zmianę ponieważ latają razem, Eryk jako kapitan, a JP jako pierwszy oficer.
Czwartek, 9 października
Dziś przyjazd Ewy i Jaśka. Oni już gdzieś nad Atlantykiem, a my dopiero wstajemy. Dla nich to najdalsza podróż w życiu. Ciekawe czy im się spodoba. Jacht już częściowo przygotowany do wyskoków. Ropa w kanistrach czeka na nalanie, trzeba tylko założyć grota, bez lazy bag, brr.
Moana miała swoje pierwsze szczepienie, BCG, na różne takie choroby, jak to szczepienie. Po odstawieniu panien na Bubu gnam na lotnisko.
Bardzo miłe jest takie spotkanie na końcu świata, buziaki i już jedziemy. Po drodze podstawowe zakupy i po chwili jesteśmy w ich domku. Klucz w drzwiach, światełko dla przypomnienia się świeci. Jedyne zresztą, nigdzie żywego ducha, jedynie grillons (rodzaj cykad) przypominały, że świat wokół nas jest żywy. Z jednej strony tarasik, z drugiej wyjście na basen. Nie omieszkaliśmy z niego skorzystać i już po chwili od przyjazdu pływaliśmy w nim w totalnej tropikalnej ulewie. Przydałby się parasol.
Kiedy Ewa brała prysznic, my z Jaśkiem, pognaliśmy na położoną o ... 50 metrów plażę i wskoczyliśmy do oceanicznej wody różniącej się od basenowej jedynie zasoleniem.  Około 30 stopni. Normalka.
Po powrocie i osuszeniu ciał pojechaliśmy na Bubu. Powitanie z Beatką i mikrostworkiem. Na początek zrobiliśmy butelkę różowego. Za wszelką ceną trzeba utrzymać przyjezdnych przy życiu do przynajmniej 22h00. Dla nich to będzie 4 rano.
Opowiadając sobie różne rzeczy i zagryzając prezenty w postaci kabanosów i gałki zakopiańskiej (dawniej oscypek) przetrwaliśmy do 19 aby udać się do knajpki na kolację. Prezentów zresztą było więcej, wódeczka Exquisite Wyborowa – the best of the best, ogórki kiszone (cudo!), konfitury house made, no i przede wszystkim dla Moany fantastyczny zestaw 0-12 miesięcy, taki rozkładany portyk z różnymi zabawkami i pozytywką.  Dziękujemy!
W knajpce Moana na początku dała czadu aby po chwili zasnąć kamieniem i do końca wieczora nie dać o sobie znaku. Beatka po czasie niemożliwości dorwała się do surowych ryb, Jasiek snapera, ja do tatara, a Ewa raczyła się tylko sałatą z kozim serem na gorąco – kto je duże dania o 3 w nocy! Sałata była olbrzymia. Hehe.
Wyszliśmy o 21. Za wcześnie. Idziemy więc na spacer na molo, ja ciągle ględzę aby nie dać im spać.
Wracamy, jest 21h30. Ok, zwalniamy was, możecie jechać do łóżka. Dla nich jest 4h30 rano.  
Niedziela, 12 października
Już trzeci dzień leje. Od dawna codziennie rano otwierając zasłonkę patrzyliśmy w niebo i mówiliśmy: jak zwykle, niebiesko. Od przyjazdu Ewy i Jaśka leje. Pech jakiś.
Goście są zachwyceni miejscem zamieszkania, rano puk puk i świeża bagietka, potem kąpiel w ich prywatnym basenie, spacer po plaży. W piątkowe południe zjedliśmy na Bubu śniadanie i wyruszyliśmy zwiedzać wytwórnię rumu Damoiseau. Wytwórnia taka sobie i choć w tym okresie nieczynna można było łeb wściubić w każdy zaułek. Po degustacji zakupiono produkowane tam wyskokowe napoje.
RHUM SZTYK
CHWILĘ NIE PADA
Pogoda barowa, ale mimo tego ruszyliśmy tyłki i pojechaliśmy dalej na północny cypel wyspy. Dużo kilometrów dla 15 minut spaceru. Fakt miejsce jest cudowne, ale ołów nad głową nie pozwalał na zbytnie rozczulanie się i zachwycanie. Po zmroku wróciliśmy do Bubu po kolacyjne ingrediencje i pojechaliśmy grillować do Jaśków.
Z kolacji wyszły nam tylko banany z grilla. Mała cały wieczór dawała w pałę, a mięso było podeszwopodobne. Mimo to bawiliśmy się na tyle dobrze, popijając oczywiście, że trochę zbyt długo to trwało i wykończyło Beatkę. Obiecaliśmy poprawę.
Wczoraj rano pojechałem po Jaśków. Akurat wchodzili do basenu, dołączyłem więc i pluskaliśmy się ponad godzinę, w deszczu oczywiście. Potem był spacer po okolicy i plaży po czym śniadanie na Bubu.
ŚNIADANIE CZĘŚCIOWO NA ZEWNĄTRZ
Po południu pojechaliśmy do Pointe-a-Pitre do oceanarium. W czasie jak Jaśki zwiedzały podmorskie dziwy, ja snułem się po marinie, aby zrobić drugie kółko już z nimi. O deszczu nie wspomnę.
W czasie powrotu, korzystając z chwili apatii pogody, zatrzymaliśmy się na spacer po plaży koło Gosier, a po późniejszym zgarnięciu Beaty i Moany wróciliśmy do bungalowu grillować, miecznika dla odmiany. Tym razem wszystko było wyśmienite włącznie z powtórką bananów. Zgodnie z obietnicą, o 21 jechaliśmy już na Bubu.  
No nie ma o czym pisać w taką pogodę. Przygnębiające, dobrze, że przynajmniej jest 27,5 stopnia.           
Wtorek, 14 października
No i mamy bagno. Centrum tego łajna co nas zlewa od kilku dni przesunęło się nad Morze Karaibskie i tam stojąc nad ciepłą wodą nabiera pary. Na razie ten głęboki niż dostał numer 15, bez nazwy własnej w oczekiwaniu na zmiany. Jak już dostanie tę nazwę to tylko sp… . Dla laików: kiedy niż osiągnie już pewną niską baryczność i zaczyna swoją skrętkę przyśpieszać zaczyna być najpierw tropikalną zawieruchą z numerem, często zaraz potem staje się cyklonem. Dostaje wtedy nazwę ustaloną na początku sezonu dla wszystkich, które w sezonie przyjdą.
Jaki kierunek przesuwu niż nabierze tego meteorolodzy nie wiedzą, jedno jest pewne, że nietypowy bo jest zasysany na północ przez dwa rozległe wyże. Na francuskich wyspach północnych czyli Saint Barth i Saint Martin jest już żółty alert cykloniczny, u nas tylko burzowo-deszczowy. Inny tworzący się na środku Atlantyku cyklon, już z nazwą Nana, poszedł na północ i zatracił moc sprawczą. Zmasowany atak jakiś czy co? Z pływania więc nici ze względu na zagrożenie. Psia krew!
W międzyczasie nadano nazwę numerowi 15 – Omar
OMAR SZERYF
W niedzielę Ewa z Jaśkiem udali się na długą wycieczkę pieszą od siebie aż do Pointe des Chateaux. Zmokli niemiłosiernie, ale na ciepło. Mieli też trochę szczęścia, na szczycie przy krzyżu pogoda się polepszyła i otworzył się przed nimi zachwycający widok na cała okolicę.
Najgorsze i zadziwiające zarazem jest to, że mimo iż katowali się w ciągłym deszczu to spalili się słońcem niemiłosiernie.
Wieczorem pojechaliśmy na kolację do Jean-Pierra. Było trochę gości, tym razem dla odmiany trzech pilotów Air France, jedna żona i jedna sąsiadka, no i my we czworo i pół oczywiście. Moana tym razem zachowała się jak należy i spała cały czas w klimatyzowanym pokoju, a my popijaliśmy najpierw rum, a potem zasiedliśmy do langust z majonezem i vivaneau w śmietanie, wszystko mocno podlane winem.
CHEESE
Wieczór był bardzo udany i zapewne bardzo interesujący dla Ewy i Jaśka. Mówiący świetnie po francusku mogli korzystać w pełni i poobserwować życie Metro na zsyłce. Słowem Metro określa się przybyszy z Metropolii czyli Francji kontynentalnej.  
Wczoraj przed południem pojechaliśmy (w deszczu) na piknik przy raczym wodospadzie (Chute des Ecrevisses). W przystosowanym i zadaszonym (na szczęście) miejscu jedliśmy smakołyki wśród tropikalnego gąszczu w tropikalnej ulewie. Zawsze to jakieś wydarzenie dla gości. I nie nowość już. Zwłaszcza ten deszcz.
EWA EWA ZAMKNIJ OCZY TO DO BUZI RAK CI WSKOCZY
Następną mokrą atrakcją był park z szopami praczami. Ewa z Jaśkiem poszli zwiedzać, a my znając już miejsce i korzystając z chwilowej przerwy w deszczu, poszliśmy na wózkowy spacer w mniej górzyste miejsca. Sukcesem obojga gości było chodzenie po drzewach, które nawet się im podobało. Brawo!
W GÓRACH
DAROZAURUS
Powrót w ulewie, zakupy w Carrefourze i kolacja ze smakowitych pieczonych kurczaków dopełniły dnia.  Po drodze, w sklepie specjalistycznym, zakupiono nosidełko dla Moany. 125 euro. No comments.
Dziś od rana … leje. Szaro, buro i nosa wyściubić się nie da. Jesteśmy umówieni dopiero na kolację. Jaśki pewnie kąpią się w deszczu w basenie i odpoczywają czytając książki. Ależ pogoda im się trafiła.
Czwartek, 23 października
Od ostatniego pisania minął ponad tydzień. Tyle się działo i niestandardowo, że nie było czasu na spokojne złożenie rąk na klawiaturze. A było to tak:
W zeszłą środę okazało się, że cyklon Omar jest już cyklonem pełną gębą i zaczyna się ruszać na północny wschód i jeśli nie wykręci jakiegoś numeru i utrzyma kierunek przesuwu będzie dla nas tylko totalną ulewą i wiatrem 8 w skali Beauforta z wielką falą na sam koniec. Kulminacja przewidziana była na najbliższą noc ze środy na czwartek. Gorzej sprawa miała się z Saint Barth i Saint Martin gdzie właśnie cyklon się udawał.
Dla świętego spokoju zdecydowaliśmy się porzucić nasze Bubu i na trefną noc przenieść się do Jean-Pierra.
Ewa z Jaśkiem pojechali na wycieczkę do Le Moule, a my po spakowaniu szpejów wylądowaliśmy u JP gdzie wszyscy spotkaliśmy się wieczorem, również Eric, który jako sąsiad i przyjaciel domu jakoś zawsze wyczuwa nakryty suto stół. My przytaszczyliśmy z łódki szybkowar i po krewetkach z grilla rozkoszowaliśmy się pot-au-feu z pikantnymi sosami rodem z Gwadelupy. Rozmowy i rum odsuwały w niepamięć zbliżający się cyklon, a podgląd na Internet upewniał nas o minimalnym zagrożeniu. Po kolacji Jaśki pojechały do siebie, a my metodą strusia udaliśmy się spać do sypialni gdzie szemrząca klimatyzacja sprawnie zagłuszała wiatr i ulewę. Rano było już po wszystkim, a nam pozostało tylko ołowiane niebo, jako ogon po cyklonie.
Rano pod dach naszego miłego gospodarza wrócili Jaśkowie, którym wiatr powalił tylko kilka bananowców i postrącał orzechy z palm, a po porannej kawie przenieśliśmy się na Bubu, stojącą spokojnie w marinie na swoim miejscu.
U JAŚKÓW DEMOLKI NIE BYŁO
Postanowiliśmy pojechać na Pointe des Chateaux zobaczyć jak się miewa fala cykloniczna, która rano zmasakrowała wybrzeże zachodnie Gwadelupy i trochę Martyniki, a, o dziwo, w najmniejszym stopniu Saint Barth i Saint Martin, gdzie po bardzo szybkim przejściu cyklonu zniszczenia były mniejsze niż się spodziewano. Beatka została na łódce leczyć mleczne piersi, jako że mleczna nadprodukcja zaczęła jej doskwierać. Najlepszą metodą okazały się babcine okłady ze świeżej kapusty.
OKŁADY Z MOANY I KAPUSTY
Na Pointe des Chateaux żadnej fali nie było więc wycieczka okazała się tylko miłym spacerem bez specjalnych atrakcji.
Kolację zjedliśmy wspólnie na Bubu i umówiliśmy się na piątek na śniadanie i plażowanie. Meteo zapowiedziało wreszcie piękny i słoneczny dzień. Taki numer jeden od ich przyjazdu. Najwyższa pora była.
Śniadanie skończyło się awanturą. Od rana przez Internet obserwowałem meteo i rozważałem wątpliwości co do dużej fali i jej kierunku. Mieliśmy płynąć w mały rejs, a tu pogoda nie pozwalała, a czas się kurczy. Na dodatek przed nami był weekend co stwarza zagrożenie tłumu przy ładnej pogodzie. Tak więc nikomu nie mówiąc o moich rozmyślaniach decyzję podjąłem w czasie śniadania przed plażowaniem. Kończyć jeść, pakować toboły, wracamy na Bubu i płyniemy. Jest pierwsza godzina, o trzeciej musimy rzucić cumy aby zdążyć przed nocą na  Petite Terre! 
Istna płachta na byka, mojego byka oczywiście, bo Ewa i Jasiek jako ugodowcy zaczęli pakować toboły. Beatka marudziła, że pewności nie ma co do pogody, że zakupy nie zrobione, że plaża ucieknie i temu podobne.
Ewę i Beatkę z małą wysadziliśmy pod sklepem, a ja z Jaśkiem zaczęliśmy przygotowywać Bubu do rejsu. Napełnianie zbiorników wodą, likwidacja podwojonych cum cyklonicznych, odcinanie łódki od lądu to znaczy prądu i wody, sprawdzanie silników. Dziewczyny wracają z zakupami i odpalamy silniki, które zaskakują od pierwszego dotknięcia starterów. Jest punkt 15.00 i Bubu już powoli sunie po porcie, pierwszy raz od maja. Jest ciężka z obrośniętymi kadłubami, czuję to na silnikach i sterach. Wychodzimy na morze, wreszcie! Potrzebowaliśmy już tego.
Fala jest mała, długa i okrągła, wiatru brak i tylko czarne chmury nad Gwadelupą trochę przysłaniają optymizm załogi. Wiedziałem, że na ten wieczór zapowiedziano jeszcze ostatnie burze, ale burza ludzka rzecz, nawet na morzu. Optymizm zakłóca też choroba morska naszej nowej załogi, tabletki idą w ruch w samą porę. Zbliżamy się do naszego raju, a ja już nerwowo przyglądam się przez lornetkę grzywaczom w przesmyku. Zły znak, przesmyk ma mniej niż 2 metry głębokości i przy północnej lub zachodniej fali jest nie do przejścia. Zbliżamy się do przesmyku i szybko podejmuję decyzję odwrotu. Ryzyko zbyt duże. Robimy kółko, a tu się ściemnia, zauważam jednak pewną powtarzalność, idzie kilka intensywnych fal, a potem jest kilkanaście sekund spokoju i od nowa. Zbliżamy się powoli, fale przechodzą i w relatywnej przerwie już suniemy mijając płyciznę. Uff, jesteśmy w bezpiecznym miejscu, udało się. Sprawnie cumujemy do boi i zaczynamy napawać się idyllicznym miejscem. Jesteśmy sami w raju (normalka, tam tylko bóg i JPII)! Dziękujemy Daruniu nie padło!
SAMI NA PETITE TERRE (CZAS POLSKI CZYLI U NAS 7h43)
Na kolację grillujemy polędwicę wieprzową, ale ostatni już deszcz wygania nas do środka. Wieczór kończymy jednak ze szklaneczkami w rękach oglądając gwiazdy i okolicę w świetle księżyca. Zachwyt naszych gości nie ma granic, nasz też, a dla Moany zbliża się pierwsza samodzielna noc na morzu, wcześniej wprawdzie przepłynęła Atlantyk, ale bezpiecznie w brzuszku mamy.
Zmienił nam się rytm życia, wstajemy o świcie, to jest o 6.00 rano, a idziemy spać o 21-22. Po porannej kawie wyprawiamy się na brzeg zwiedzić wyspę, a głównie pooglądać z bliska legwany. Jak zwykle jest to niesamowity widok, a Jasiek nakręcił nawet filmik z walki dwóch samców o wielką tłustą samicę.      
ZAWSZE ZADZIWIAJĄCE       
I W PIONIE TEŻ
Po spacerze odbyło się pierwsze pływanie oraz nauka Ewy poruszania się w płetwach i swobodnego oddychania przez fajkę. Strachu i narzekania było co niemiara, ale już po chwili Ewa śmigała jak syrena (Bosto) i trudno ją było wyciągnąć z wody. Rybek było trochę, ale obiecaliśmy sobie spenetrować najbogatsze okolice dnia następnego. Przy powrocie na Bubu okazało się, że mamy w aneksie pasażera na gapę, małe zagubione legwaniątko, które pozostawiliśmy w spokoju obiecując odwieźć na ląd dnia następnego.
PASAŻER NA GAPĘ
Po śniadaniu wzięliśmy się z Jaśkiem za oskrobywanie kadłubów. Jasiek z uśmiechem wszedł do wody pokpiwając sobie potajemnie wraz z Ewą z naszych opowieści o wielkiej starej barakudzie, mając je za opowieści dziwnej treści. Jak szybko wszedł tak szybko wyszedł. Miedzy kadłubami stała sobie, szczerząc kły, stara wielka barakuda (na oko dwa metry). Hehe. Widząc moją odwagę i Jasiek zaczął skrobać fest zarośnięty kadłub. Ja nie musiałem śledzić co robi barakuda, wystarczyło, że Jasiek znikał mi z oczu na pokład, znaczyło to, że barakuda jest w pobliżu. Faktem jest, że pogroziłem jej nawet szpachelką, że niby zrobię z niej filety.  O mało się nie utopiła biedna ....ze  śmiechu.
Zdecydowanie jej obecność przyśpieszyła czyszczenie, jednakże opłakany stan kadłubów nakazał nam rozłożyć pracę na dwa dni.
A potem przyjechały katamarany z turystami i był już tylko SEX SUN AND FUN.
HISTORYJKA OBRAZKOWA:
JUST FRIENDS
EVERYBODY LOVES SOMEBODY
HAPPY END
Ukryty Jasiek patrzył zafascynowany i rozmarzony.
PODGLĄDACZ
A potem się schował i widać było już tylko mnie.
GDZIE JASIEK?
Zapatrzeni w miłość na żywo postanowiliśmy i my wykazać się zdolnościami twórczymi i udaliśmy się na plażę we wiadomych celach. Jak wszyscy to wszyscy, nawet babcia Ewa też.
W TEJ ATMOSFERZE NAWET DRZEWO MA ŚWIŃSKIE MYŚLI
MATKA MOANY
NA PLAŻY KAŻDY SIĘ PARZY (O PIACH)
ŁADNY WIDOK (W OKULARACH)
Czas na Petite Terre mijał uroczo, po tak obfitym w wydarzenia dniu przyszedł czas na kolację, aperitify sączyliśmy cały dzień jak przystało na prawdziwych marynarzy. Zjedliśmy rybę z rosołu z warzywami oraz melona z suszoną szynką, a Jaśki nie mogły wyjść z zachwytu nad smakiem owoców Gwadelupskich. Gwiezdny wieczór przy nabitym karabinie był miły, wesoły i bezchmurny. Nabicie karabinu spowodowane było pojawieniem się szybkiej motorówki z czterema pasażerami autochtonami, ich zawieszeniu się na boi i czekaniu w ciemnościach do późnej nocy. Dopiero pojawienie się reflektorów na plaży uspokoiło nas, to zapewne kłusownicy łowiący zakazane w rezerwacie elementy natury. Rano ich już nie było.
W niedzielę, jak jeszcze słońce nie paliło skóry, poszliśmy na długi spacer wzdłuż plaży. Taki jak to się marzy myśląc o Karaibach. Idzie się po piasku, woda fal chłodzi stopy, z jednej strony tropikalna zieleń, z drugiej turkusowa bezkresna woda. I tak się idzie w dal.  No może trochę przesadziłem z tym chłodzeniem bo jak woda ma 31 stopni…
LUFA W KRZOKACH (I SEE YOU)
Skończyliśmy też skrobać łódkę, wygląda cudnie, a jak szybko płynie teraz. Tylko Jasiek jakoś nie mógł zakolegować się z barakudą. Nurkowanie natomiast było bardzo udane i wiele kolorowych rybek spełniło chyba oczekiwania naszych gości.
W poniedziałek od rana był sądny dzień.
Siedzimy sobie spokojnie przy kawie, a tu przepływa koło nas pusty aneks. Spuszczamy na wodę nasz i gnamy łapać cudzą własność. Doholowujemy go do stojącej nieopodal łódki, gdzie zadziwiona załoga, która nawet nie zauważyła straty dziękuje nam bardzo. I jest za co. Poszedłby w morze i tyle by go było widać.
Przypływa katamaran wycieczkowy z szarańczą. Spuszczają aneks i … 20 minut nie mogą go odpalić. A tłum się kłębi i chce na brzeg. Jakimś cudem silnik odpala, ale co to? Jadą prosto do nas. Macie pompkę do aneksu? Nie mamy powietrza i toniemy. Pompkę mamy i pożyczamy. Pompują i odpływają. W międzyczasie przypływa i cumuje na boi motorówka Żandarmerii, na jakieś ćwiczenia zapewne. Pakują się do małego aneksu, odpalają silnik i po 20 metrach silnik im gaśnie. Spychani wiatrem w morze wołają - ratunku! Dość tego, samarytanie z nas jacyś? Spadamy z pięknej Petite Terre, czas wracać do portu.
Nasz wybór spędzenia tych kilku dni na Petite Terre był słuszny, płynięcie gdziekolwiek indziej spowodowałoby stratę dwóch dni w celu przemieszczenia się po wodzie, co nie jest celem samym w sobie. Dzięki temu bez pośpiechu mogliśmy delektować się tym wspaniałym miejscem.
Po profesjonalnym zaparkowaniu i podłączeniu Bubu do sieci odwieźliśmy Ewę i Jaśka do siebie, aby jeszcze poużywali plaży, basenu i lata, a my pognaliśmy do Pointe-a-Pitre na obowiązkową wizytę Beatki u lekarza. Wieczorem wspólnie poszliśmy na cudowną pizzę z pieca, o cieście jak wigilijne opłatki, z winem o smaku najlepszej jakości octu. Była to przedpożegnalna kolacja, został przecież jeszcze jeden wieczór.
Wtorek był wolnym dniem Jaśka i Ewy, ostatnie zakupy, trochę plaży, a my przystosowywaliśmy się do naszej monotonii. Spacer z dzieckiem, zakupy na śniadanie, rozmowy przez Internet, zaległa poczta.
Wieczorem był ostatni wieczór i miast udać się do knajpy, jak wcześniej planowano, postanowiliśmy zjeść zapasy, które nazbierały się i Jaśkom i nam: mozzarellę z pomidorami i bazylią, melona z wędzonym bekonem, pyszne pieczone banany (uwaga: to nie jest ten sam gatunek bananów, który je się zwykle), no i serów u nas był dostatek, zwłaszcza, że wszyscy jesteśmy serożerni. Rano wstyd tylko było zajrzeć do kartonu z pustymi butelkami.
Wczoraj w południe przyszedł czas na pożegnanie. Beatka uroniła łezkę, wszyscy widzieli, a my pojechaliśmy drogą wycieczkową do Gosier na lunch, do znanej już czytelnikom knajpki.
No i nie zawiedliśmy się. Porcje były, jak zwykle, gigantyczne, Ewa zjadła rybę smażoną z dodatkami, Jasiek rybę z rosołu, a ja lambis. Lambis to takie wielkie muszle, co to wszyscy znają i przykładają do ucha aby usłyszeć szum morza, ale nie wiedzą, że w środeczku żyje przysmak tutejszej kuchni. Zrobiono z tego rodzaj gulaszu o smaku przypominającym naraz żołądki, cielęcinę i wątróbkę. Z rybą toto nie ma wiele wspólnego. W każdym razie danie było pyszne. Nawet Ewa spróbowała. Jedynym czarnym akcentem był kucharz, też czarny, który to nieopatrznie położył Jaśkowi plasterek papryki na ryżu i trzeba było wołać strażaków aby Jaśka ugasić. Papryki nie jadł, miał też kłopoty z ryżem, na którym przez chwilę leżała .
A potem to już było tylko lotnisko i nie żegnaj, lecz do zobaczenia Gwadelupo. Żegnajcie mili, bardzo z wami miło czas się spędzało!
Dziś jest już czwartek rano i jak widać mam czas na pisanie. Co niniejszym czynię.
Wtorek, 28 października         
Do naszej restauracyjki wróciliśmy szybciej niż myśleliśmy.
Po wyjeździe Ewy i Jaśka wszystko wróciło do rytmu 3S Moany. 3S to taka moja odpowiedź na przestrzeń jako 3D i nalepki firmy 3M. 3S znaczy spanie, sranie i ssanie. W dowolnej kolejności.  
Jak to zwykle bywa w serwisach publicznych pod koniec sezonu cyklonicznego, a nie przed nim, wzięto się od obrabiania naszych pięknych portowych palm. Obcięto wszystkie orzechy i przycięto gałęzie tak bardzo, że palmy przypominają teraz klozetowe szczotki. Brrr.
Z PRZODU PALMY, W TYLE JUŻ KLOZETOWE SZCZOTKI 
Obiecaliśmy Jean-Pierrowi, że wyjdziemy razem na morze na Petite Terre. Zbliżał się weekend więc ustaliliśmy, że ze względu na tłum popłyniemy tam dopiero w niedzielę i zostaniemy samotnie na noc.  Dawno też nie mieliśmy prawdziwie bezchmurnego nieba, a takie właśnie zapowiadano.
Jak to z planami morskimi bywa, pogoda nie pozwoliła na realizację zamierzeń, wielka fala posztormowa z północy zamknęła wejście do naszego raju na dobre. Beatka błysnęła pomysłem zmiany kierunku i zamiast na wschód popłynąć na zachód, za wysepkę przy Le Gosier ok. 30 mil od Saint Francois. Od rana więc wzięliśmy się z JP do pracy i założyliśmy grota na bom. Nie było to proste ze względu na wagę żagla i jego refy, nie wspominając oczywiście o braku lazy bag’a, który to wysłany z Paryża przez Małgosię gdzieś tam krąży w przepastnych lukach lotniczych poczty francuskiej.
Po pracy i śniadaniu rzuciliśmy cumy i wyszliśmy z portu. Podnieśliśmy żagle, ale słaby wiatr nakazał zwinąć genuę i założyć genakera, co uczyniliśmy z wielką przyjemnością, ponieważ bardzo lubimy patrzeć na jego piękny kształt.
GENAKER PEŁEN WIATRU - JEST CUDNIE
Płynęliśmy wzdłuż wybrzeża obserwując przez lornetkę piękne rezydencje, nawet Moana okazywała zainteresowanie rozbłyskami słońca na wodzie.
ŻEGLARKA  
Jean-Pierre nie brał tabletki i jakoś sobie radził pozostając na zewnątrz i wdychając lekką bryzę.
Zachód słońca dopadł nas przy samej wyspie i zdążyliśmy rzucić kotwicę jeszcze przed totalnym zmrokiem.
Ponieważ przed nami była pierwsza w życiu noc JP na jachcie, nie obyło się bez szampana jako aperitifu przed kiełbaskami z grilla z pysznymi ziemniaczkami i sałatą.
Po 10 godzinach snu poranek był przepyszny, zwłaszcza, że wstaliśmy zaraz po wschodzie słońca. Po kawie popłynęliśmy od razu na wyspową plażę. Było jeszcze chłodno no i przede wszystkim pusto. Byliśmy sami. Piękne miejsce ze stolikami na piknikowanie pod palmami, latarnią morską, pustym, zamkniętym jeszcze barem. Jednakże całość jest raczej mało zadbana, a szkoda bo tak niewiele by trzeba aby stworzyć tu raj na ziemi.
RURA
Zostawiliśmy panie na plaży a sami popłynęliśmy w maskach i fajkach spenetrować okolicę. Prócz małej mureny, która nas trochę postraszyła, nie było nic ciekawego, więc w drodze powrotnej zahaczyliśmy o Bubu w celu opróżnienia puszki piwa. Po powrocie na plażę okazało się, że zrobił się już tam niezły tłumek przybyszów z lądu. Zebraliśmy się więc i na oczach kibiców zapakowaliśmy budzącą sensację swoim wiekiem Moanę do aneksu i popłynęliśmy na Bubu.
Na lunch popłynęliśmy do naszej znajomej knajpki. Wzięliśmy jak się patrzy, mężczyźni żeberka, Beata rybę w krótkim smaku (court bouillon), a dania były jak zwykle olbrzymie i przepyszne. Po lokalnej kawie Edouard i lodach rhum-raisins ruszyliśmy w drogę powrotną do Saint Francois. Pod wiatr i pod fale.
I tym razem JP dzielnie znosił morskie niedogodności śpiąc całą drogę na dziobie.
Środa, 29 października         
Dziś od rana cuda się dzieją. W pierwszym rzędzie pojawiła się wreszcie nieszczęsna paczka z lazy bag i bimini. Dzięki Małgosiu! Szkoda, że nie dają pieczątek, była by niezła kolekcja z podróży tej paczki.
Po kawie udaliśmy się do merostwa. Z wiarą. Z wiarą w bałagan w funkcjonowaniu urzędów, chyba pierwszy raz w życiu było tak na odwrót. Zwykle mamy nadzieję, żeby urząd czegoś nie zgubił, wydał na czas, a tu mieliśmy nadzieję, że Moana dostanie paszport bez dowodu na jej obywatelstwo i … dostała. Brawo!
MAM OCZY SZARE A NIE BRĄZOWE I FAJNY ADRES
Teraz bierzemy się do zakładania lazy bag’a.
Aha, z powodu zmiany czasu w Europie mamy tylko 5 godzin różnicy!
  

      

     

  


Komentarze