CZERWIEC 2008 - GWADELUPA, NEW YORK
4 czerwca 2008
Jutro wyjeżdżamy do Polski robiąc po drodze 5-dniowy przystanek na
Manhattannie. Kończy się pierwszy etap naszej podróży, jak będą wyglądały
następne okaże się pewnie na bieżąco. Teraz planowanie stało się dość trudne z
uwagi na małą istotkę, która niebawem podzieli nasze życie i narzuci nam przez
pewien okres swoje reguły gry.
Czas więc na kolejne podsumowanie. Ostatnie robiłam pod koniec roku
2007, teraz przeanalizuję ostatnie 5 miesięcy i podsumuję całość podróży z
Bartkiem. Działo się bardzo dużo w tej części rejsu, odbyliśmy najdłuższe i
najbardziej emocjonujące przeskoki, przeszliśmy bojowy chrzest, okrzykujemy się
więc samozwańczo doświadczonymi żeglarzami. A oto szczegóły:
1) Porty.
Po opuszczeniu portu San Sebastian de la Gomera , który uwiódł nas
bardziej niż inne, zostawił też po sobie wspomnienie, które trwać będzie
namacalnie już na zawsze, odwiedziliśmy tylko 6 portów (to znaczy tam, gdzie
staliśmy przycumowani do kei, podpięci do wody i/lub do prądu):
- La Restinga
– na wyspie El Hierro, najbardziej wysuniętej na południe Kanarów, gdzie
mieliśmy jedną z najdłuższych kilometrowo wycieczek pieszych (tu staliśmy w
porcie, ale bez podłączenia do mediów),
- Mindelo – na wyspie Sao Vicente, Wyspy Zielonego Przylądka czyli Cabo Verde, skąd robiliśmy
wycieczki po innych zakątkach archipelagu, głównie na Santo Antao
- Deep Harbour - pierwszy port po przepłynięciu Atlantyku – na
wyspie Barbados, gdzie mieliśmy „przyjemność” konkurować z „Queen Mary II”
- St. John’s – Antigua, gdzie wciśnięci pomiędzy dwa promy,
dobiliśmy do promenady dla turystów
- Simson Bay Marina – Sint Marteen (holenderska część wyspy Saint
Martin), gdzie była najdroższa woda świata i gdzie odebraliśmy A. Gnypa,
- St. Francois na Gwadelupie, port, który dzisiaj jest naszym
stałym miejscem zamieszkania. Pierwszy raz trafiliśmy do niego w marcu,
powróciliśmy 10 dni temu, żeby zostawić tu naszą Bubu na czas naszych „wakacji”
w Polsce.
W porównaniu do pierwszej części, gdzie zaliczyliśmy 33 porty, 6
portów wydaje się być bardzo niewiele, ale tak naprawdę nie było potrzeby
częstszego przebywania w „cywilizowanych” miejscach, jako że kotwiczenie wśród
ciszy, natury i pięknych krajobrazów jest o wiele bardziej atrakcyjne.
Podsumowując cały pierwszy rok: zaliczyliśmy 39 portów.
2) Kotwicowiska.
Było ich wiele i to w niezapomnianych miejscach. W sumie zaryliśmy
kotwicą w dno, lub przyczepiliśmy się do boi w 45 miejscach. Tym razem warto je
wymienić, a te miejsca, które były wybitnie piękne i ciekawe zaznaczam tłustą
czcionką. Chronologicznie było to tak:
Barbados – Carlisle Bay,
Saint Lucie – Vieux Fort, Soufriere
Bay (boja), Marigot Bay (boja), 2 miejsca w Rodnay Bay: w porcie, a
następnie przy Pigeon Island,
Martynika – Saint Anne, Le Marin
(okropny), Fort de France (Baie des Flamands), Pointe du Bout,
Dominika – Roseau
Gwadelupa – Les Saintes (2 razy), Pointe-a –Pitre (boja), Marie Galante, Petite Terre, Saint Rose, Deshaies,
Basse-Terre,
Antigua – English Harbour, Deep Bay
(fajny podwodny wrak do zwiedzania), Long Island, Great Bird Island (najładniejsza rafa),
Barbuda – Cocoa Point, Codrington Lagoon (2 miejsca),
Saint Barth – przed portem Gustavia, Anse du Colombier, Ile Fourchue,
Saint Martin – Marigot Bay (najlepsza
knajpa na Antylach – Chez Durreche),
Anguilla – Dog Island,
British Virgin Islands – Virgin Gorda, Necker Island (sztuczne
palmy!), Eustatia Island, Cactus Reef (największa zauważona barakuda), Tortola
(boja), Trellis Bay, Little Jost Van
Dyke,
US Virgin Islands
– St. John’s, Rendez-Vous Bay, Cruz
Bay
Saba,
Statia,
St. Kitt’s (gdzie konieczność wizy nas zdegustowała)
Montserrat (blokując wejście promu)
Było wiele niezapomnianych chwil, codzienne podwodne eksploracje,
różne wrażenia z rafy koralowej. Wszędzie trochę podobnie, a jednak za każdym
razem zupełnie inaczej.
W pierwszej części podróży zaliczyliśmy również 45 kotwicowisk, co
dla całego roku daje nam równe 90 miejsc.
3) Załogi:
VIII. Jarek i Paula
Piotrowscy – od 18.01.2008 do 21.02.2008, wspólne przejście przez Atlantyk, 2 144 mile ,
IX. Monika Dziachan i Tadeusz Tuora – od
15.03.2008 do 22.03.2008, rejs w okolicach Gwadelupy, 52 mile ,
X. Andrzej Gnyp – od 24.04.2008 do 8.05.2008,
British i US Virgin Islands z najtrudniejszym 30-godzinnym powrotem pod fale i
pod wiatr, 230 mil ,
XI. Grażyna Żbikowska i Jerzy Rasała – od
10.05.2008 do 23.05.2008, powrót z Saint Martin na Gwadelupę zachodnią częścią
archipelagu, 271 mil
W sumie odwiedziło nas 7 osób, czyli o połowę mniej niż w pierwszej
części, Andrzej Gnyp jako jedyny odwiedził nas po raz wtóry.
Razem przyjechało do nas przez cały ten rok 18 osób
4) Uzupełnianie zapasów.
Tankowaliśmy do pełna paliwo (200 litrów ) 6 razy,
czyli 1200 litrów .
Razem z pierwszym półroczem daje to 16 razy, czyli 3 200
litrów paliwa.
Olej w silnikach oraz czyszczenie filtrów uskuteczniliśmy tylko raz
– przed wypłynięciem z La
Gomery.
Zbiorniki na wodę (600 litrów ) uzupełnialiśmy 6 razy, czyli
nalaliśmy i zużyliśmy 3600
litrów (nie liczę ostatniego uzupełnienia zbiorników
teraz w St. Francois, bo tej już nie zużyjemy).
Od pobytu w Mindelo mamy i często używamy odsalarkę. Przez niecałe
5 miesięcy maszyna była na chodzie przez 79,5 godzin, a zakładając, że przez 1
godzinę produkuje około 42
litry wody, zrobiliśmy dodatkowe 3350 litrów .
Podliczając całość wraz z pierwszą częścią rejsu (gdzie poszło
sporo ponad 10 tys. litrów wody, przez cały rok zużyliśmy około 19
000 litrów
wody.
Butle gazowe wymienialiśmy tylko 2 razy, czyli w ciągu roku 7 razy.
Porównując zużycia w pierwszej i w drugiej połowie rejsu, od razu
widać kiedy odwiedziło nas więcej gości.
5) Pogoda
Głównym wyznacznikiem pogody dobrej lub złej jest ciśnieniomierz.
Nasz wskazywał najczęściej ciśnienie mieszczące się między 1010 a 1016 hPa.
Powyżej 1016 hPa (do 1019 hPa) mieliśmy ciśnienie tylko raz – w
drodze z Kanarów na Cabo Verde (6-7 styczeń).
Poniżej 1010 hPa ciśnienie spadło 3 razy:
- gdy byliśmy na wschodnim wybrzeżu Antigua (9-10 kwietnia),
- gdy dopływaliśmy do Antigua – 27 marca,
- gdy przepływaliśmy przez
Atlantyk – prawie każdego popołudnia (przełom stycznia i lutego).
Nie trzeba tłumaczyć, że gwałtownie spadające ciśnienie z reguły
jest bardzo złą wróżbą, co na morzu jest tym bardziej odczuwalne, tak że
sprawdzanie wskazówek ciśnieniomierza było zawsze bardzo emocjonujące. Czasami
rodziło stres, ale na szczęście częściej przynosiło nadzieję i ulgę.
6) Zwiedzanie
Tym razem wynajmowanie samochodów nie było tak częste jak w
pierwszej połowie podróży. Nie licząc Cabo Verde, gdzie wynajem samochodu
wchodził w rachubę tylko z kierowcą, co było dość drogie, lub też korzystało
się z tzw. aluguer’ów (taksówko-busiki), wynajęliśmy samochód tylko w 4
miejscach, za to 7 razy, jako że na niektórych wyspach zaistniała konieczność
wielokrotnego wynajmu:
I. na Martynice wypożyczyliśmy autko na spółkę z Nelly i Francois
i to na 3 dni, żeby spokojnie zwiedzić całą wyspę wzdłuż i wszerz,
II. na Gwadelupie wypożyczyliśmy samochód 3 razy: najpierw z
Tadeuszem i Moniką – na 4 dni, następnie z Jerzym i Grażyną, tak że
wielokrotnie mieliśmy okazję przekonać się jak piękna i różnorodna jest
Gwadelupa. Ostatni raz wypożyczyliśmy samochód właśnie dzisiaj, żeby jutro
swobodnie dostać się na lotnisko (doba wynajmu to zaledwie 25 Euro, a taksówka
80 Euro. Autobus nie wchodzi w rachubę z powodu nadmiernej ilości ciężkiego
bagażu).
III. na Saint Barth jednodniowa, a w zasadzie sześciogodzinna
wycieczka zdezelowanym samurajem wystarczyła, żeby zwiedzić cała wyspę.
IV. na Saint Martin również 3 razy odwołaliśmy się do niezależnego
środka transportu: z A. Gnypem, kiedy to głównym celem naszej wyprawy był
Philipsburg w celu dokonania bezcłowych zakupów oraz z Jerzym i Grażyną. Trzeci
raz nastąpi jutro w celu przemieszczenia się z lotniska francuskiego na
holenderskie (też opłaca się bardziej niż taksówka).
Tak więc przez rok wynajmowaliśmy samochód w sumie 18 razy.
Druga część naszej podróży, należąca do 2008 roku dobiega końca,
minęło 158 dni, a od początku podróży aż
329 dni.
W tej części podróży przebrnęliśmy przez 3 980 mil morskich
(nareszcie czegoś więcej niż w pierwszej połowie), w tym 2 697 mile w
towarzystwie osób trzecich, co podsumowując całość daje nam wynik 7 657
mil (14 200 km ), w
tym ponad połowę, a dokładniej 4 471 mil wraz z gośćmi.
Należy wyodrębnić dwa najdłuższe przeskoki:
- z El Hierro na Sao Vicente: 758 mil przepłyniętych w 5
dób i 6 godzin, w tym 13 godzin na silniku (wypłynęliśmy dokładnie 6 stycznia o
10.15, a dopłynęliśmy 11 stycznia o 16.10);
- Z Sao Vicente na Barbados: 2 033 mile
przepłynięte w 15 dób i 20 godzin, w tym tylko 40 godzin na silniku
(wypłynęliśmy z Mindelo 25 stycznia o 16.30, a dopłynęliśmy 10 lutego o 12.10)
Przez cały rok silniki pracowały w sumie ponad 600 godzin (ponad 370 godzin do końca 2007 i ok. 230 godzin w
2008 roku) .
Jak na razie w 2008 roku wydaliśmy 13 000 Euro, czyli jesteśmy
(o dziwo!) do przodu o 280 Euro względem zakładanego budżetu. Udało nam się
więc zacerować dziurę budżetową wypracowaną w pierwszej części podróży.
Podsumowując wszystkie miesiące spędzone w podróży wydaliśmy już 32 320 Euro. Jutro wylatujemy do
Nowego Jorku, na szczęście więc podsumowanie to nie obejmuje wydatków, które
nas w związku z tą wizytą czekają, a zaczęłoby to pewnie już wyglądać
nieprzyzwoicie.
Wyjeżdżamy pełni wrażeń, spełnieni, zadowoleni, że wszystko tak
pięknie nam wyszło i że aż tak bardzo takie życie nam odpowiada. Wyjeżdżamy ze
świadomością, że na dalszy ciąg wiele się zmieni: nie będzie już z nami Bartka,
który zamieszka na dłuższy czas ze swoim tatą i będzie uczęszczał do gimnazjum
w Katowicach (nie wiem jak poradzę sobie z tęsknotą za nim!), od września
natomiast pojawi się między nami nowa istotka, dziewczynka, która nawet nie
wie, że jeszcze się nie urodziła, a już przepłynęła ocean. Nasze życie z
pewnością ulegnie wielkiej zmianie, poprzestawiają się priorytety,
przemeblujemy troszeczkę nasz system wartości. Wyjeżdżamy ze strachem, że
podczas naszej nieobecności jakiś cyklon zniszczy nasz pływający domek.
Wyjeżdżamy z radością, że po tak długim okresie zobaczymy naszych bliskich,
pobędziemy trochę z rodziną i przyjaciółmi, a z drugiej strony ze smutkiem, że
nie czeka już na nas Ubu.
Kończy się jakiś etap. Ale tak musi być, żeby następny etap mógł
się zacząć.
Niech żyje
przygoda!
Czwartek 5 czerwca 2008
Lecimy
do Nowego Jorku. Dziwne jest tak zostawiać Bubu, wiernego przyjaciela, z którym
spędziło się tyle czasu i to 24 na 24 godziny i który nas nie zwiódł. Zapewne
podobnie dziwne będzie rozstanie z Bartkiem trochę jak rozstanie ze współwięźniem
z jednej celi. Wyjdziemy na wolność razem, a potem rozejdziemy się każdy w
swoją stronę.
Czas
przed wylotem do NY upływał na przygotowaniach łódki do dłuższej samotności,
typu: płukanie silnika aneksu, zdjęcie żagli z genuą włącznie. Zmieniliśmy też
ubezpieczalnię. Poprzednia żądała ucieczki przed cyklonem i innych trudnych do
spełnienia restrykcji. Najlepsza okazała się ubezpieczalnia dla wojskowych, a
na pytanie czy mam coś wspólnego z wojskiem (aby móc się w niej ubezpieczyć
jest to warunkiem) odpowiedziałem, że mam kartę poborową ze stopniem: żołnierz.
Wystarczyło.
Taniej
i pełne gwarancje, co jest bardzo ważne ze względu na zagrożenie cyklonami.
Pakujemy
ostatnie bagaże, a ze względu na wagę rezygnujemy z części przygotowanej do
zabrania na korzyść rzeczy Bartka, który musi zabrać wszystko, nawet swoją wielką
i ciężką muszlę z Petite Terre.
OSTATNIE
WSPOMNIENIE Z PODRÓŻY – SALON PIĘKNOŚCI
Na
lotnisku w Pointe-a-Pitre czeka na nas Valerie, której oddajemy pożyczony
samochód i w drogę.
W
pierwszym skoku lecimy na Saint Martin, małe francuskie lotnisko. Do NY lecimy
z części holenderskiej i trzeba wziąć taksówkę aby się przenieść z jednego na
drugie lotnisko. Zaporowa cena taksówki 25 euro daje nam ideę wypożyczenia
samochodu za tę samą kwotę, dzięki czemu mamy swobodę ruchu i lądujemy w
Marigot w naszej ulubionej knajpce na lunchu. Witani i żegnani jak starzy
kumple z mocno pełnymi brzuchami ruszamy na lotnisko. Do zobaczenia załogo
Bubu, pamiętają nazwę.
Cztery
godziny lotu za jedyne 120 USD od głowy to cena pozwalająca wyskoczyć do NY na
week-end. Szkoda, że francuskie linie lotnicze zabijają turystykę na Gwadelupie
przez blokowanie lotów tanich linii.
Lądujemy
na Kennedym i bierzemy taksówkę. Nagle inny świat. W taksówce telewizor, GPS i
jedna taryfa na Manhattan – 45 USD + tipsy czyli napiwki. Jest godzina 20,
droga bez korków mija szybko i po 30 minutach trafiamy do hoteliszcza „Pennsylvania”
przy 7th avenue, vis-a-vis Madison Square Garden. Pokój na 16-tym piętrze jest
obszerny, wielkie wygodne łóżka, przedpokój, łazienka. Super na 5 nocy.
„PENNSYLVANIA”
NASZ HOTEL, BEATKA W OKNIE (trzeba wierzyć)
Porzucamy
bagaże i o 22h00 idziemy na Times Square położony o 10 minut piechotą. Po
drodze w przyulicznej budce jakich tutaj wiele, pożeramy wspaniałe pity.
Times
Square to wydarzenie, ładne miejsce to nie jest, jednak setki mrugających
reklam, ekranów gigantów na budynkach i wieczny ruch (tutejszy Empik, czyli
Virgin Megastore otwarty jest do 2 w nocy) robią wrażenie zwłaszcza na takich
ptysiach jak my, co to w dziczy (czytaj też ciszy) spędzili ostatni rok. O
drugiej padamy w łóżkach ze świadomością dnia jutrzejszego.
TIMES
SQUARE, ŚRODEK NOCY
Piątek 6 czerwca
Mimo
względnej szczelności przesuwnych góra-dół okien miarowy szum miasta nie
zakłócał naszego snu. Klimatyzator był wyłączony, na zewnątrz względny upał na
to pozwalał.
Po
ataku postaci z „Gwiezdnych Wojen” czyhających na gości przed hotelem zaopatrzeni
w aparaty i kamerę udaliśmy się na piechotę w stronę Central Parku.
PORYWAJĄ
BARTKA
Celem
naszego pierwszego dnia był właśnie park i American Museum of Natural History.
Minęliśmy Times Square, tym razem za dnia, inny choć tak samo kolorowy. Central
Park jest olbrzymi, jak wszystko tutaj. Po piętnastu latach mojej w Nowym Yorku
nieobecności widzę wszystko inaczej. Przede wszystkim na Manhattanie jest
bezpiecznie i czysto. Koliduje to z moimi wspomnieniami. Jest też mniej
samochodów, ale taksówki są ciągle tanie i zatrzymują się natychmiast na
filmowe podniesienie ręki.
GŁÓWNIE
TAKSÓWKI
Central
Park nas zachwycił, jest zadbany i różnorodny z jeziorkami, boiskami, trasami rowerowymi i dla biegaczy. Place
zabaw dla dzieci są świetnie przygotowane z fontannami, w których pluskają się
maluchy. A propos fontann. Wszędzie w mieście zainstalowane są właśnie
podajniki miejskiej wody, uwaga! - pitnej. Upał 35 stopni jest znośny, bo jest
sucho, ale pijemy bez ustanku. Wyliczyliśmy, że gdyby nie nalewaki to
wydalibyśmy około 250 USD na wodę w ciągu 5 dni, a tak tylko napełniamy w kółko nasze
butelki. Ekologia!
WIELKA
OAZA W CENTRU MANHATTANU – CENTRAL PARK
W
parku pełno ławeczek sponsorowanych przez rodziny w imię zmarłych, narodzonych,
szczęśliwych i nieszczęśliwych o czym informują tabliczki.
SPONSOR
Przez
park dotarliśmy do celu dnia – muzeum. Kupujemy bilety i ruszamy w tango z
dinozaurami. Imponujące! Całe muzeum, mimo że świetnie zorganizowane, jest tak
bogate i ciekawe, że nie starczyło nam czasu na zobaczenie wszystkiego. Na jego
zwiedzanie należy przeznaczyć cały dzień od otwarcia do zamknięcia o 17h45. W
trakcie lunchu w parku koło muzeum dowiedzieliśmy się z pomnika przed nami, że
Czesław Miłosz był amerykańskim laureatem nagrody Nobla. Patrz pan!
CZESIO MADE IN USA
Wszystkie
nasze sukcesy ciągle nam zabierają, Curia była Francuską, JPII Watykańczykiem,
nawet jedyny zwycięski król Polski był Litwinem. A Polsce zostaje tylko ta pani co
to została zatrzymana na rowerze mając 5 promili alkoholu o czym informowała tutejsza prasa.
PRZYNAJMNIEJ
DATY IM IMPONUJĄ
Sobota 7 czerwca
Rano
poszliśmy pod Empire State Building położony o dwie przecznice od hotelu.
Okazało się, że w muzeum zrobiliśmy błąd. Należało kupić za 60 USD New York
Pass, który umożliwia zobaczenie sześciu najważniejszych miejsc NY: wymienione
muzeum, Empire State Building (znów najwyższy budynek po zburzeniu wież WTC), popłynąć
na wyspę ze statuą wolności, zwiedzić MOMA (Museum of Modern Art), Metropolitan
Museum i Muzeum Guggenheima. Nie żałowaliśmy jednak wydatku bo postanowiliśmy
wrócić raz jeszcze do muzeum historii naturalnej, żeby dokończyć zwiedzanie.
Wykorzystując
pierwszy bilet wjechaliśmy na 60 piętro stalowego i starego już budynku.
Miejsce dość syfiaste, tłumek niemały, ale warto. Widok na wszystkie strony świata
jest imponujący. Jeśli ktoś chce się popisać to za dodatkowe 20 dolarów może
wjechać wyżej o 18 pięter. Wyżej, drożej, za to gorzej widać ze względu na
smogową mgiełkę. Bartek i Beata filmowym zwyczajem puścili papierowe
samolociki. Bartka szybował długo, a to opadając, a to wznosząc się w kominach
gorącego powietrza. Obserwowaliśmy go z 5 minut, a sam pobyt na tarasie
widokowym trwał z godzinę, aż tak nie można się było napatrzeć na ten dziwny
ludzki twór jakim jest Manhattan.
DLA
LUDZI?
Aby
dobrze wykorzystać czas po południu, pognaliśmy do Metropolitan. Po drodze
kupiliśmy bilety na dwa musicale: Młody Frankenstein w reżyserii Mela Brookesa i
Chicago. Zdzierstwo, bilety na pierwszy po 100, na drugi po 140 dolarów.
Chicago, jako spektakl dla dorosłych (albo z oszczędności), postanowiliśmy
zobaczyć bez Bartka i spędzić wieczór w NY we dwoje.
Nigdy
nie widziałem muzeum Guggenheima. Zawsze było w remoncie. A to nie dość, że
świetne i bogate muzeum to na dodatek dzieło samo w sobie, twór znamienitego
architekta Franka Lloyda Wrighta. Jak myślicie, co zobaczyliśmy po dotarciu
taksówką? Budynek zakudłany w szmaty jak
przez Bułgara Christo. No co za pech. Następnym razem sprawdzę przed wyjazdem!
W ramach rekompensaty można było zobaczyć odnowione i puste, aczkolwiek ciekawe
samo w sobie wnętrze.
W
GUGGENHEIMIE SAMOCHODY NA SUFICIE
Zawiedzeni
Guggenheimem poszliśmy na lunch do Metropolitan Museum. Kolosalne muzeum ze
świetnie zorganizowanymi restauracjami. W czasie lunchu dokonaliśmy wyboru
obiektów zainteresowań. Ogrom muzeum, szybkie znudzenie połączone ze zmęczeniem
i apatią nakazują dokonać wyborów. Bartek poszedł zobaczyć zbroje, my
malarstwo.
ZWIERCIADEŁKO
POWIEDZ PRZECIE KTO JEST NAJPIĘKNIEJSZY W ŚWIECIE
Zbiory
impresjonistów są naprawdę imponujące. Zwłaszcza dzieła Degas w ilości rozkosznej
z rzeźbą tancerki na czele, czy znany wszystkim autoportret Van Gogha.
MAŁO
Wieczorem udaliśmy się na Broadway na musical Młody
Frankenstein. To był spektakl! Świetne dekoracje, wyśmienita gra i głosy.
Byliśmy ubawieni i zachwyceni.
W
TEATRZE
W
zachwycie wieczoru po spektaklu poszliśmy do mocno turystycznej knajpy Bubba
& Gump, Shrims Company na Times Square. Kto widział Foresta Gumpa rozumie.
Zabawne miejsce. Jak wszędzie tutaj porcje były kopiate, ale z deserem to już
przesadzili. Jako, że już nie mieliśmy siły na deser, a Bartek nalegał na lody,
zamówiliśmy jeden deser lodowy. To co przynieśli przeszło nasze wyobrażenie, po
dłuższej walce we troje zjedliśmy ledwie połowę.
FOREST
GUMP
Niedziela 8 czerwca
Stoit
satuja niet u niej …, ruka padniata w rukie granata. Tu w rukie pochodnia.
ACH
CI FRANCUZI
Dość
chodzenia. Pojechaliśmy klimatyzowanym metrem (stacje nie są klimatyzowane) na
przystań skąd stateczki wożą niezliczone ilości turystów aby zobaczyli statuę
wolności. Mimo kontroli, prześwietleń i tłumu - warto. Dla statui i dla widoku spod
statui na Manhattan. Statua to prezent Francuzów dla Amerykanów. Francuzi to
się umieją urządzić aby zawsze o nich mówić i ich widzieć. Nie to co Polacy, w
prezencie jakiegoś Miłosza noblistę Amerykanom dali, jednego z dwustu innych amerykańskich
noblistów… Cóż, można by im oddać Pałac Kultury, ale jest zbyt podobny do
tutejszych i zbyt mały aby ktoś go na Manhattanie zauważył.
BARTEK
TEŻ WIEŻY
I
BEATKA
Po
spacerze po wyspie wracamy do dzielnicy finansowej i piechotą ruszamy zobaczyć
dziurę w budowie po WTC oraz oczywiście Wall Street.
ŚCIANA Z MAMONĄ
Jest
niedziela więc tu i ówdzie pałęta się tylko jakiś turysta. Giełda widziana z
początku od drzwi kuchennych rozśmiesza. I toto trzęsie finansami świata? Z
przodu jest bardziej okazała, ale uwagę bardziej przyciąga kolumnada starego
zgromadzenia gdzie pierwsze przemówienie po powstaniu USA miał Washington.
DOW
JONES
DORYCKA
ŚWIĄTYNIA ATENY?
Nie
trzeba było namawiać umęczonych turystów aby spróbowali wreszcie oryginalnego
Mc Donalda. I rozczarowania nie było, zupełnie inne smaki, soczysty hamburger o
nazwie Angus (nie mylić z anus) był bardzo smakowy. Co dziwne z kanapek nic nie
wypada podczas jedzenia, jakoś tak sprytnie są klejone serem specjalnie dla
Amerykanów, którzy uwielbiają przemieszczać się jedząc. Zdrowo!
Nie
mieliśmy już siły na chodzenie więc przeskoczyliśmy metrem do Greenwich Village,
niby dzielnicy muzyków. I o dziwo było muzycznie. Na skwerze jazzowo grał
zespół, że aż miło było posiedzieć dłuższą chwilę i posłuchać.
W GREENWICH VILLAGE GRAJO
I
tak przemieszczając się przesiadywaliśmy to tu to tam. Przy moście Brooklyn, w Little
Italy na piwie aby skończyć w China Town.
MANHATTAN
I BROOKLYN BRIDGE
Tu
rozczarowanie, mała dzielnica, trochę sklepów z nieznanymi produktami, trochę
restauracji. W poszukiwaniu oryginalnej, znaczy nie turystycznej, wylądowaliśmy
w takiej, w której cała masa kelnerów próbowała nas obsługiwać. Problemem była
jednak komunikacja, żaden nie mówił po
angielsku. Szefowa sali szpanowała, że się porozumiewa i niby się porozumiewała,
my rozumieliśmy trochę co ona mówi, natomiast ona nie rozumiała niczego, co
mówimy my. W ten sposób dostaliśmy zupełnie inne dania niż chcieliśmy i na
dodatek względnie smaczne, za to była kupa śmiechu i to do łez.
ALE
DALI, A JAKIE NIEDOBRE!
Powrót
metrem odbył się z przygodami, okazało się bowiem, że tą samą linią jeżdżą
różne pociągi, które nie stają na wszystkich stacja. Mieliśmy dość głupie miny
gdy przejeżdżaliśmy przez naszą stację, i następną, i następną.
Poniedziałek 9 czerwca
Dziś
w programie Moma, jako najmniejsze muzeum zostawiliśmy je na koniec. Wizyta
była fantastyczna. Tak naprawdę wystarczy zobaczyć dwa ostatnie piętra, na
których są imponujące zbiory dzieł moich ukochanych impresjonistów
francuskich, Picassa i rzeźby
Giacomettiego. Cuda!
PANNY Z AVIGNON (znajdź intruza)
PIESEK
Pozostałe
piętra to twory współczesnej sztuki, której nie rozumiem. Dla mnie wyłącznie
biały obraz z tytułem „Czerwony ptak” jest zapewne osiągnięciem współczesnej
myśli, dowodem tego jest to, że go zapamiętałem, choć mógł być zupełnie czarny
z tym samym tytułem i też bym go zapamiętał!
JA
WARCHOŁ
Wizyta
nie trwała zbyt długo, więc aby wykorzystać resztę dnia wróciliśmy do Muzeum
Historii Naturalnej dokończyć przerwane zamknięciem poprzednie zwiedzanie.
Ostatni
dzień minął szybko. Jeszcze tylko wieczorny spacer piątą aleją i powrót do
hotelu. Bartek został sam i sam musiał sobie pójść coś kupić do jedzenia. To
już nie jest dziecko jakie wyjeżdżało z nami w tę podróż tylko radzący sobie
młodzieniec, który przełamał pewne bariery choćby strachu przed komunikacją po
angielsku.
NA
KOLACĘ SPAGHETTI
My
udaliśmy się na spektakl dla dorosłych „Chicago”. No i nie był to dobry wybór,
dekoracje low coast, słabe głosy jak na poziom okrzyczanego Broadwayu. Byliśmy
bardzo zawiedzeni. Wracając spacerkiem do hotelu napawaliśmy się ostatnim i
jedynym we dwoje wieczorem.
Nowy
York pozostawił w nas miłe wspomnienia, jako absolutnie szalonego, ale i
pociągającego miejsca. Ten nienaturalnie nieludzki wymiar przestrzeni wokół ma
w sobie jakiś bliżej nieokreślony urok, pozostawiający odczucie chęci tu
powrotu.
ZNANA
ULICZKA
Wtorek 10 czerwca
Dziś
wylot do Polski. Opuszczamy miły pokój, ja instaluję się z bagażami w knajpce w
hallu, a Beata z Bartkiem idą jeszcze do muzeum figur woskowych.
AMBASADA
POLSKI
O
14.00 musimy już siedzieć w taksówce na lotnisko Kennediego, co też czynimy.
LUDZKI
WYMIAR
Ze
względu na przesunięcie czasu stąd do Europy lata się w nocy więc wylatuje
wieczorem, a z Europy tu w dzień, czyli wylot jest przed południem. Sam przelot
Airlingus, najtańszy do Polski via Dublin, odbył się bez niespodzianek, dobre
jedzenie, film, trochę alkoholu i już trzeba wysiadać.
Minęło
11 miesięcy od ostatniego w Polsce pobytu, to koniec podróży Bartka. Teraz
zgodnie z planem zmienia szkołę, miasto, rodzinę. Przed nim oraz przed nami,
jako jego rocznymi nauczycielami, pozostało jeszcze pięć egzaminów
potwierdzających jego wiedzę umożliwiającą rozpoczęcie nauki w gimnazjum.
Okęcie,
to już 11 czerwca. Czeka na nas Eliza i odwozi do mieszkania Andrzeja, który
uprzejmie wyprowadził się do Zosi. Dodatkowo Tadeusz udostępnia nam służbowy
samochód. Żyć nie umierać, dzięki przyjaciołom jesteśmy od razu dobrze
zorganizowani. Oj doceniamy!
Pobyt
w Polsce to był jeden wielki korowód, rodziny, przyjaciół, znajomych. Dzięki
udostępnieniu nam mieszkania rodziców Uli, Bartek miał o rzut beretem
egzaminacyjną szkołę gdzie zdał wszystkie egzaminy bez problemów (trzy piątki i
dwie czwórki).
Trzeba
zaznaczyć, że szkoła na odległość jest nieźle zorganizowana. Co dwa miesiące
wysyłaliśmy do oceny przez nauczycieli testy sprawdzające jego postępy w każdej
dziedzinie. Materiału jest dużo, ale przy odrobinie pilności i pomocom naukowym
jest on do zrobienia. Faktem jest, że
nie było jeszcze ani chemii ani fizyki, które przychodzą później i wymagają
nowego spojrzenia.
Były
też rozstania i smutek w Leźnie bez Ubu.
UBU
Komentarze
Prześlij komentarz