MAJ 2008 - OD WYSP DZIEWICZYCH DO GWAELUPY


Poniedziałek, 2008-05-05
Od wczoraj jesteśmy pod banderą USA, czyli na USVI co oznacza United States Virgin Islands. Wjazd był jak do USA z pełnią dokumentów, obecnością załogi i wglądem w twarz po raz pierwszy.  
Snujemy się po Wyspach Dziewiczych szukając miłych miejsc do kotwiczenia i ładnej rafy do nurkowania. Tej ostatniej nie udało się znaleźć, wszędzie ruina, a w związku z tym i mało na nich życia. Tak się składa, że większość cyklonów przechodzi przez te wyspy i demoluje koralowce położone na płytkich przecież wodach. Chyba z tego powodu Duńczycy sprzedali te wyspy Amerykanom na początku wieku (ale durni!).
Odwiedziliśmy wiele miejsc pozostając tu i tam nockę lub dwie. Widoczki były jak z obrazka, a nasze życie wyłącznie fizjologiczne. Od posiłku do posiłku lub od …
Andrzej wiezie dla amerykańskiej rodziny kilka polskich filmów dzięki czemu obejrzeliśmy najgorszy serial polskiej telewizji: „Twierdzę szyfrów” mogący jedynie konkurować z innym pod tytułem „Czarne chmury”. Z serialu tego wyniosłem zrozumienie ilości grobów amerykańskich żołnierzy w Europie - nie zginęli w bitwach tylko umarli na raka płuc od palenia papierosów. Nawet muzyka była denna, a temat był przecież taki ciekawy.   
Obejrzeliśmy też inny polski serial, taki trochę policyjny, „Pitbull”. No jak sobie przypomnę prawie identyczny amerykański, który oglądałem we Francji to jego powolność, ilość zbędnych scen, brak akcji aż budzą wątpliwości co do zdrowego rozsądku i trzeźwości (oceny) twórców. Był o ton lepszy od poprzedniego.
Jedynie „Włatca Móch” uratował pomysły i talent polskiego kina, tyle że animowanego. Ubawiliśmy się do łez.
Dotarliśmy do Jost Van Dyke. Taka wyspa, co to ma nazwę po piracie, który tu miał bazę i pewnie zakopał skarby. Nie szukaliśmy. Za to staliśmy dwie noce przy pocztówkowej wysepce, a potem popłynęliśmy do Great Harbour w celu przeprowadzenia clearence out    
JOST VAN DYKE

Great Harbour okazał się uroczą parodomową wioską z Customs. Po śniadaniu szybko przeprawiliśmy się z angielskiej do amerykańskiej strefy (you are leaving english sector). W Cruz Bay wciągnęliśmy Bartka na szczyt masztu w celu wymiany żarówki. Spisał się dzielnie i zrobił zdjęcia.
CRUZ BAY
WYSOKO!  DZIELNY ZÓH BARTEK
Uciekliśmy jednak szybko, zaraz po zrobieniu zakupów stekowo-śniadaniowych (a drogo panie!). Jakoś wszyscy lubimy odludne miejsca.
Mijając pełne jachtów zatoczki z nadzieją płynęliśmy do następnej. W końcu ukazała się Rendez-vous bay prawie pusta. Znów jakieś szczęście! Miejsce okazało się cudne, z rafą, która, mimo iż niebogata roślinnie, bardzo nas zachwyciła ze względu na ilość gatunków ryb.
PŁASZCZKA TYGRYSIA – LECI CZY PŁYNIE? A GDZIE OGON?
Kolacja grillowa ze stekami i bardzo spokojna, prawie bezwietrzna noc dopełniły dnia.
Dziś rano popłynęliśmy na rafę i w amoku oglądania podwodnego świata zapomnieliśmy o bożym świecie do tego stopnia, że odpłynęliśmy od Bubu na nieprzyzwoicie wielką odległość.  Za to widzieliśmy pływające kalmary, tygrysie płaszczki, a na sam koniec olbrzymiego żółwia z przyczepionymi do niego rekinowymi ssakami (od ssać), które wzięliśmy kiedyś za małe rekiny. Nie bardzo jest o czym pisać tak nasze dni były podobne do siebie, natomiast jedno pływanie nigdy nie jest podobne do drugiego co pokazują poniższe zdjęcia. 
ŻÓŁW I SHARKSUCKER
KALMAR W CAŁEJ KRASIE
SMOOTH TRUNKFISH
ZASYSACZ DENNY (DOŁEM WCIĄGA, GÓRĄ WYDYCHA CO WIDAĆ)
wtorek, 6 maja
Opuściliśmy Wyspy dziewicze. Clearence out polegało na oddaniu papierka z paszportu. Jak to bywa i w innych krajach, amerykanów interesuje tylko wjazd. Teraz wracamy na Saint Martin. Przed nami 100 mil i noc, za to pod fale i wiatr. Miota nami niemiłosiernie, a to dopiero początek.
Same Wyspy Dziewicze entuzjazm wzbudzają jedynie nazwą. Ich zaletą jest to, że są archipelagiem składającym się z wielu blisko położonych wysepek z rodzajem wewnętrznego morza co ułatwia pływanie. Nie są jednak tak ciekawe i różnorodne jak bardziej południowa część Karaibów. Tak czy siak wrócimy tu jeszcze, zawsze będą na drodze do Bahama, na Kubę czy Puerto Rico.
NASZA TRASA NA DZIEWICZYCH
Jest już środa 3h00 w nocy. Andrzej właśnie poszedł do kabiny wymęczony jak my wszyscy. Pływanie pod falę i wiatr nie należy do największych przyjemności żeglarstwa, łódką miota, spać się nie da, jakiś taki półsen tylko. Flaki mamy wywalone, a przed zwrotem ich zawartości ratują nas tabletki lub Travel Gum. Na koniec wczorajszego dnia mieliśmy pokaz filmu „Tylko mnie kochaj”, którego nawet nie skomentuję (zakała jakaś z tym polskim kinem), a wieczór uratował taniec delfinów oraz wielka koryfena (mahi mahi), którą po niezłej walce i nie bez problemów wyciągnęliśmy i częściowo pożarli w postaci przepysznego spaghetti (reszta poszła do marynaty i zamrażarki). 
KORYFENOWY REKORD
Potem próbowałem spać. Ciało w każdej pozycji jest człowiekowi niewygodne.
Członki się ruszają, przewalają na boki, jedynie na wznak jakoś da się wytrzymać, ale za to jest to moja najmniej ulubiona pozycja do spania. 
Cholera! Właśnie mijamy duży statek, widzę go blisko, dwie białe kule i zielone światło. A AIS go nie widzi na mapie! Faszysta i morderca jeden! Od stycznia 2007 ma obowiązek posiadania nadajnika AIS. 
Generalnie nie lubię nocy na morzu, w nocy się śpi. Oczywiście nie odbieram jej magicznego uroku, gwiaździstego nieba, tej refleksyjnej samotności, ale pływać w takich warunkach? Bez księżyca? Dobrze przynajmniej, że nie pada.
5h35. Już wschód słońca nadchodzi szybkimi krokami. Niebo jest już całkiem jasne, lada chwila wyłączę światła nawigacyjne. Zastąpiłam Darunia na wachcie godzinę temu, czyli przypadła mi najkrótsza i najprzyjemniejsza część nocy do czuwania. Za niecałą godzinę zastąpi mnie już Bartek.
Jestem tak wymaglowana tą przeprawą, że mam żołądek wywrócony na lewą stronę, na szczęście bez objawów zewnętrznych. Bujanie nie ustaje nawet na moment, już bolą wszystkie mięśnie. A posuwamy się z tak słabą prędkością, że na miejscu będziemy dopiero za jakieś 8 godzin. Zostało nam 30 mil do Marigot na Saint Martin. Tam powróci kontakt ze światem w postaci sieci komórkowej.
A właśnie ten brak kontaktu i totalne oderwanie podczas całego pobytu na BVI i USVI stanowiły dopełnienie jakiegoś niespotykanego zawieszenia w czasie i przestrzeni. Już dawno dni nie były tak podobne do siebie, żeby nie mieć nic szczególnego do opisania. Ale to też składa się na urok tego pobytu. Just relax.
I wszystkie miejsca były do siebie troszkę podobne, ładne, ale nie zapadające jakoś bardzo głęboko w pamięć. Jedynie ostatnia zatoka, w której staliśmy dwie noce, Rendez-Vous Bay na wyspie St. John, sprawiła na mnie wrażenie zachwytu, a podstawową jej zaletą była samotność i piękno zróżnicowanej podwodnej flory (okazało się, że te rekiny, które spotkaliśmy na St. Barth, to nie rekiny tylko rekinopodobne ryby, które pływają przyssane do innych, większych od siebie ryb. My je widzieliśmy, tyle że tym razem jeszcze bardzo małe osobniki, przyssane do brzucha ogromnego żółwia).
Pobyt Andrzeja G. dobiega końca. Uznaję, że było bardzo fajnie i miło, bezkonfliktowo i śmiesznie, choć czasami rozmowy zbaczały na niebezpieczne tory konfliktu. Ale tylko z pozoru, kto zna Andrzeja, wie jak bardzo lubi on dodawać pikanterii kontrowersyjnymi stwierdzeniami. Żyliśmy w zgodzie, walczyliśmy w kartach, jedliśmy dobrze, a przewidziany na jego pobyt plan został w całości i bez zastrzeżeń wykonany (w przeciwieństwie do pierwszego pobytu na Malcie).
Za miesiąc o tej porze będziemy już w Nowym Yorku, w połowie naszej tam wizyty, a zaraz potem powrót do Polski. Także pierwsza część naszej Wielkiej Podróży dobiega powolutku końca. Zostali nam jeszcze tylko jedni goście, Bartek kończy powoli materiał szkolny, kierunek płynięcia obraliśmy już powrotny w stronę Gwadelupy. Jak dalej potoczy się ta przygoda i co będzie po naszym powrocie na Bubu w sierpniu, jeszcze nie wiemy. Patrzę na horyzont, zza którego właśnie wyłoniło się jasne oblicze słońca. Tak właśnie postrzegam też naszą przyszłość.
Niedziela, 11 maja
Do Marigot dopłynęliśmy w środę w okolicach godziny 14.30. Byliśmy tak zmęczeni tym rejsem jak jeszcze nigdy dotąd, mimo tego, że niejednokrotnie przeprawy były o wiele dłuższe (nie licząc tych naprawdę wielkich dystansów), ale jednocześnie zadowoleni, że wszystko odbyło się zgodnie z planem. Wieczorkiem poszliśmy do naszej stałej już knajpy (Chez Durreche – odlotowe żarcie i taniocha) na pożegnalną kolację. Chłopcy powtórzyli zamówienie z pierwszego razu (czyli nieludzko ogromny kotlet wołowy na 2 osoby), Bartek domową lasagne (najlepszą jaką jadł – jak stwierdził), ja sałatę z sera koziego (olbrzymią!). Miło minął nam ten ostatni wspólny wieczór na obżarstwie i rozmowach.
Następnego dnia, zanim Andrzej opuścił nas w celu udania się taksówką na lotnisko, zdążyliśmy jeszcze wybrać się na targ i dokonać kilku pamiątkowych i prezentowych zakupów. Potem jeszcze tylko ostatnie wspólne śniadanko i bye bye Andrzejku, do zobaczenia w Polsce.
Do przyjazdu następnej ekipy, czyli Jerzego z Grażyną, zostało nam prawie dwa dni, czyli idealnie, żeby na luzie zdążyć posprzątać jacht i przygotować go dla nowych gości (tak często sprzątana do cna to Bubu jeszcze nigdy nie była).
Poniedziałek, 12 maja
Wczorajsze pisanie zostało mi brutalnie przerwane. Nagły świst żyłki i krzyki załogi ściągnęły mnie natychmiast na pokład. Okazało się, że jakiś potworny stwór złapał się na nową przynętę (na taką samą jak nasza ostatnia olbrzymia koryfena – czyli wychodzi na to, że Daru trafił przynęty doceniane przez ryby) i trzeba było objąć stery w celu zwolnienia i utrzymania małej prędkości tak, żeby skręcanie wędki w ogóle było możliwe. Walka okazała się bardzo trudna, pojawiła się nawet myśl, żeby odciąć żyłkę. Ale ciekawość zwyciężyła i panowie, na zmianę, oblewali się siódmymi potami i skręcali żyłkę centymetr po centymetrze, a potem oddawali kilka metrów rybie, która doprowadziła do tego, że hamulec kołowrotka tak się rozgrzał, że trzeba go było polewać wodą. Bestia raz odpuszczała, a raz dostawała nawrotu sił i walczyła jak wściekła. Szła głęboko pod wodę, to znów w bok, ciągnęła bardzo mocno. Daru twierdził, że to musi być jakiś wielki tuńczyk, sądząc po zachowaniu, albo żartował, że może złapał się rekin, albo ryba-miecz. Aż dziw bierze, że żyłka i wędka wytrzymały ten ogromny opór, nie mówiąc o rękach i kręgosłupach naszych wędkarzy. Po godzinie pojawiła się realna szansa na wyciągnięcie ryby, a przynajmniej na dociągnięcie jej do łajby, żeby chociaż zobaczyć co jest tym niezwyciężonym przeciwnikiem. Wszyscy wypatrywali aż w wodzie zabłyśnie zdobyczna łuska. No i zabłysła. Niebiesko-srebrna! – krzyczy Bartek. Przeogromna, dajcie hak, bo podbierak będzie stanowczo za mały! – wydaje polecenia Darunio. Jest! Wystarczy tylko ją wyjąć. Ale to okazuje się jeszcze trudniejszą częścią zadania. Z wody wyłonił się bowiem…miecz, a zaraz za nim jego ogromna właścicielka!!! Daru żartował, a tu proszę, złowiliśmy rybę-miecz, nie do wiary!
Jerzy chwycił za hak, wbił go miecznikowi w oko, ale hak pod ciężarem ryby urwał się natychmiastowo. Podbierak przy cielsku wydawał się śmieszny, szybko więc zaniechano prób użycia go. Trzeba było innych kombinacji. Pod ręką był fał od genakera. Jedną stroną został on owinięty wokół kabestanu, a końcówkę Jerzy przełożył sprytnie przez skrzela ryby i zawiązał mocno. Tak umocowany potwór został wciągnięty na tylne schodki i pozostawiony w tej pozycji aż do czasu dopłynięcia do celu. Krew spływała za nim do wody, co mogło spowodować korowód rekinów za nami, jednak nie odnotowano żadnej płetwy.
Do Saby dopłynęliśmy prawie przed zmierzchem. Bylibyśmy dużo wcześniej, gdyby nie połowy. Wpłynęliśmy paradując z naszą zdobyczą na schodkach, co wzbudzało wśród innych jachtów nie lada podziw.
Rybę zmierzono: 2m10. Waga - na oko jakieś 80-100 kg. Niezaprzeczalny rekord. Tylko co tu zrobić z taką ilością mięsa! Wpływając na kotwicowisko podpłynęliśmy do dwóch katamaranów i ku wielkiej uciesze ich załóg, zaproponowaliśmy podzielenie się z nimi pysznym, świeżym mięsem.
RYBKA NA BUBU? TU JUŻ PRZESADA!
Stojąc już na boi, zabraliśmy się szybciutko do roboty. Najpierw Bartek w szybkim tempie wjechał na maszt, gdyż podczas przeprawy odpięła się (a tak naprawdę urwała się szekla) topenanta i „uciekła” do samej góry. Następnie trzeba było się prędko zająć sprawianiem, filetowaniem i podziałem ryby, przy czym dowództwo objął Jerzy. Filetów było kilka,  a każdy z nich ważył (na oko) 5-7 kg. Reszta mięsa i szkieletu wróciła do morza ku uciesze innych żyjących tam drapieżników. Sąsiedzi aneksami przypłynęli po obiecane frykasy i zostali hojnie obdarowani. My natomiast zostaliśmy z największą ilością mięsa i dość sprzecznymi zdaniami na temat jego wykorzystania. Fakt, że żarcia przybyło nam przynajmniej na 5 dni, a lodówka była przecież pełna po ogromnych zakupach (ponad 1000 USD), zrobionych w Saint Martin przed wypłynięciem. Cóż, coś na pewno trzeba będzie poświęcić.
Z dużej ilości filetów Jerzy ugotował pełny samowar rybnego gulaszu, na pierwszą kolację spałaszowaliśmy po ogromnym steku z miecznika z grilla (pyszne, kruche mięsko), a reszta została pocięta, umyta i pochowana do lodówki (nabitej i tak po samiuśkie brzegi) .
Jak widać, od samego początku, rejs z naszymi nowymi towarzyszami zapowiada się nader ciekawie. Dziś mamy w planach zwiedzić wyspę Saba.
Saba jest malutką wyspą, o powierzchni 13 km2 i tylko 1100 mieszkańcami. Należy do wysp wchodzących w skład Antyli Holenderskich (należy do Holandii od 17 wieku). Jej najwyższy szczyt – Mount Scenery, sięga prawie 900 m.n.p.m, a życie skupione jest w górnej części wyspy, gdzie klimat jest łagodniejszy, a krajobraz kipi zielenią tak soczystą, jak w dżungli. Przed nami wspinaczka pod górę – ponad 500 betonowych stopni musimy pokonać w pełnym słońcu, będzie krucho!
ALE SCHODY!
Wtorek, 13 maja
Na początku muszę powrócić jeszcze na chwilkę do wyjazdu Andrzeja. Będąc już w Nowym Jorku zameldował nam się pilnie i poinformował, że w jakiś dziwny sposób, najprawdopodobniej w taksówce na lotnisko, zgubił nowo zakupiony aparat fotograficzny (podwodny, kupiony w strefie bezcłowej w Philipsburgu). No szkoda wielka, bo to i pieniążków żal i zrobionych nim, pamiątkowych zdjęć z wakacji. Obiecaliśmy jednak zainterweniować i dokonać wszystkiego, co w naszej mocy, żeby ten aparat zlokalizować. Najpierw trzeba było zlokalizować taksówkarza. Na szczęście należał do korporacji, więc biuro było w stanie łatwo odnaleźć numer taksówki, która zabrała Andrzeja z Marigot. Sam taksówkarz był jednak trudniejszy do znalezienia. Trzeba było następnego ranka pojawić się bardzo wcześnie na targu, gdzie nasz poszukiwany podobno handluje mięsem. Na szczęście Daru bezbłędnie trafił na taksówkarza, który od razu przyznał się do posiadania aparatu Andrzeja. Panowie umówili się na 12h00 na przekazanie sprzętu. No cóż, z nami wszyscy mają szczęście! Odzyskany aparat wróci do szczęśliwego właściciela wraz z powrotem do Polski naszych aktualnych gości.
Wczorajszy dzień był bardzo intensywnie zagospodarowany. Poranna kąpiel zmęczyła nas fizycznie i psychicznie, bo byliśmy daleko od łódki i mimo tego, że odkryliśmy głęboką rafę pełną życia, która nas zachwyciła, powrót na pokład był lekko stresujący. Mieliśmy bowiem świadomość bliskiej obecności barrakudy, największej jaką do tej pory widzieliśmy (ok. 2,5 m długości). Płynęliśmy więc szybko trzymając się w trójkę za ręce, ale drapieżnik nie odważył się jednak podpłynąć do nas zbyt blisko. Uff!
Jeszcze przed śniadaniem przedsięwzięliśmy z Daruniem wielką wyprawę naszym małym aneksem do portu w Fort Bay w celu dokonania formalności wejściowych i wyjściowych. Nie było to łatwe, fala była dość duża, a odległość przekraczała 3 km. Po powrocie i obfitym śniadaniu udaliśmy się na wycieczkę po wyspie. Tak jak się spodziewałam, podejście schodami pod stromą górę było wyczerpujące. Pot lał się z nas strumieniami, brakowało tchu, a im wyżej tym słońce bardziej dawało się we znaki. Po drodze minęliśmy budkę, w której onegdaj dokonywało się clearence in i out. Dzisiaj to już tylko ruina z powybijanymi oknami i zdemolowanymi ścianami, ale widok z tego miejsca jest piękny i obejmuje prawie całą zatokę – jedyną, gdzie jachty stają na bojach, tak więc było to idealne miejsce, żeby obserwować ruch obiektów pływających.
Jakaż był nasza radość, gdy dotarliśmy w końcu, już bez sił, do miasteczka The Bottom – stolicy wyspy. A jaka, jak znaleźliśmy w owym miasteczku bar z zimnymi napojami i sklep z lodami na patyku! Zregenerowaliśmy siły i już po pół godzinie siedzieliśmy w taksówce, która zawiozła nas do drugiego, jeszcze bardziej malowniczego miasteczka Windwardside. Obydwa główne skupiska ludności wyspy bardzo nam się podobały. Porządeczek panował wszędzie, jednego śmiecia nie można było uświadczyć na ulicy. Domki małe, zadbane, wszystkie kryte czerwoną dachówką, niewielkie sklepy spożywcze lub z pamiątkami, gościnnie wyglądające bary. No i biorąc pod uwagę wysokie położenie, temperatura nader przyjemna, brak zaduchu, orzeźwiający wiaterek. Byliśmy dość blisko szczytu, a utrzymująca się nad nim 50% dni w roku ogromna chmura gwarantuje wysoki wskaźnik wilgoci i osłony przed natarczywym słońcem.
WINDWARDSIDE
To właśnie z tego miasteczka miała rozpocząć się nasza wycieczka piesza z powrotem w stronę naszej zatoki.
Szliśmy w dół, najpierw łagodnym spadkiem, wśród tropikalnych krajobrazów rodem z dżungli, liany zwisały z drzew wszędzie dookoła nas i zapraszały do przemieszczania się po lesie tak jak Tarzan – skokami między drzewami. My jednak trzymaliśmy się szlaku. Czasami dżungla przeradzała się w bujną i rozległą łąkę z wysokimi po pas trawami. Było cudnie!
NA WYCIECZCE PIĘKNIE
Ostatni etap zejścia okazał się trochę trudniejszy, zbocze było o wiele bardziej strome, a piaskowo-ziemiste podłoże sprawiało, że było bardzo ślisko. Pomagaliśmy sobie nawzajem w schodzeniu, a dodatkowo (na szczęście) między drzewami rozwieszone zostały przezornie kable służące za poręcze. Widocznie do niejednego złamania nogi doszło na tym odcinku trasy, więc trzeba było zareagować.
Lekko zmęczeni, ale weseli dotarliśmy po dwóch godzinach przemierzania szlaku z powrotem do The Bottom. Po drodze pogadaliśmy z mieszkańcem. Miasteczko jest bardzo spokojne, ludzie żyją w ciszy i wspólnocie, każdy do każdego jest przychylnie nastawiony, do turystów również. Miło.
Przed zejściem schodami prowadzącymi do naszej zatoki, które było nam tak trudno pokonać na początku naszej wycieczki, Jerzy zrobił Daruniowi sesję zdjęciową – ostatnią przed zgoleniem boków brody.
WILK MORSKI
Trzeba wszystkim wiedzieć, że z Darunia zdążył się ostatnio wyglądowo zrobić prawdziwy wilk morski: długie włosy, wąsy, broda. Ale broda zaczęła przeszkadzać, bo drapie i za ciepło, więc efekt po ogoleniu jest następujący:
IDALGO NA RAZIE ZOSTAJE
Wieczór upłynął leniwie, bo każdy był zmęczony fizycznym wysiłkiem. Na kolację pochłonęliśmy sporą część przygotowanego poprzedniego wieczoru gulaszu rybnego. Na szczęście był gotowy, bo nikomu nie chciało się zajmować kuchnią. Był pyszny, szczególnie z dodatkiem Tabasco.
Nocka upłynęła mało spokojnie. Nie dość, że wchodząca do zatoki fala bujała Bubu cały czas, to jeszcze boja, do której byliśmy zaczepieni zaczaiła się między płozami i uderzała w nie tak mocno, że spać się nie dało.
Po porannej kawie zapakowaliśmy się wszyscy wraz z ekwipunkiem snorkellingowym do aneksu i popłynęliśmy w miejsce, gdzie ponoć podwodne krajobrazy miały być w tej zatoce najładniejsze. Owszem, były ładne, widzieliśmy żółwia i niewielką barrakudę, wiele innych rybek, które znamy, kilka nowych dla naszego oka okazów. Generalnie ciekawie, ale bez rewelacji. A poza tym woda była pełna malutkich parzydełek, które skutecznie psuły przyjemność pływania i dekoncentrowały od podwodnych ciekawostek. Dość szybko zaniechaliśmy tych eksploracji i powróciliśmy na Bubu.
Jest godzina 16h15. Dopływamy do wyspy Statia (Sint Eustatius), kolejnej z serii Antyle Holenderskie. Tutaj na szczęście komórka złapała zasięg po trzech dniach ponownego milczenia (widocznie na Sabie nie ma żadnej anteny sieci komórkowych).
Znowu całą trasę szliśmy na silnikach pod wiatr i pod falę, co za pech! Jak płynęliśmy z Andrzejem całą noc z Wysp Dziewiczych i modliliśmy się o taki wiatr jaki jest dzisiaj, to był wschodni, czyli całkiem „w mordę”. Dziś właśnie taki wiatr jak wtedy bardzo by nam pasował właśnie jest, czyli odwrócił się na południowo-wschodni, co znaczy znowu w twarz. No cóż, pech. Ale już dopływamy i choć upał i wymaglowany falą żołądek doskwiera, to miło nam się płynie i każdy już nie może się doczekać schłodzenia organizmu w wodzie, jak już będziemy na miejscu. Słońce jest w zenicie i zaczęły się prawdziwe upały ponad 30 stopniowe, ale dzięki temu woda w morzu ma 27,8 st.
STATIA – DOPŁYWAMY, W ODDALI WULKAN
Czwartek, 15 maja
Każda z odwiedzanych przez nas wysp jest inna choć teoretycznie powinny być do siebie podobne. Wszystkie są wulkaniczne, postkolonialne, położone blisko siebie. A jednak. Po klejnociku w postaci Saby zawitaliśmy na Statię, ostatnią z holenderskich posiadłości. Jak poprzednio na Sabie i tu zadbano o żeglarzy, a głownie o dno oceanu tworząc zespół boi, do których można przycumować za opłatą jedynie 10 USD za noc. Lepiej się śpi, a kotwice nie haraczą dennego życia. Po dopłynięciu nie chciało nam się już schodzić na ląd, więc pozostawiliśmy formalności na rano. Na kolację była … ryba. Znów. W postaci wiecznego gulaszu, który na szczęście się skończył. Wieczorem, ku uciesze Bartka, obejrzeliśmy dwa odcinki Włatcy Móch.  
W środę rano, po szybkiej odprawie, udaliśmy się z Beatką do górnego miasta po pieczywo. Na dole jest tylko port, stacja paliw, kluby nurkowe i kilka hotelików, a reszta miasta Fort Oranje położona jest w górze, na klifie. Ciche, czyste małe miasteczko i pusta piekarnia z jednym gatunkiem chleba. Po śniadaniu zalegliśmy na łódce czekając na lepsze czasy. Upał w okolicach południa jest niemiłosierny, słońce parzy, ale tylko normalnych ludzi. Jurek potrafi godzinami wylegiwać się na nim przybierając wygląd potomków afrykańskich niewolników w zastraszająco szybkim tempie. Zapewne wkrótce jego paszport straci ważność, ze względu na niekompatybilne zdjęcie.
Po południu wybraliśmy się na ląd. Postanowiliśmy udać się do krateru wulkanu. Ku uciesze wszystkich w porcie czekała taksówka, którą dotarliśmy do ostatnich zabudowań pod wulkanem, który jest oczywiście Parkiem Narodowym Statii. Stamtąd ruszyliśmy w górę. Jedyną zaletą ścieżki był cień rachitycznych drzewek, największą wadą - narzekanie Bartka. Już go widzę w przyszłości w roli turysty: gruby, robiący zdjęcia przez okno samochodu lub autokaru. Byle by tylko się nie zmęczyć.
Po godzinie dotarliśmy do krawędzi krateru i ukazał nam się obraz zupełnie innej krainy. Dzika zieleń i śpiew ptaków. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na szczyt z którego miało być widać całą okolicę.
WNĘTRZE WULKANU
Po kilku minutach tylko Jurek i Grażyna kontynuowali, a my zaczęliśmy ekwilibrystyczny powrót spowodowany klapkami Bartka i śliskimi sandałami Beaty. A mamy górskie buty! Ale w taki upał?
ZAŁOGA NR 11 – NA WULKANIE
W oczekiwaniu na ich powrót posiedzieliśmy trochę na kamieniach, w cieniu i na wietrze, podziwiając piękny widok wnętrza wulkanu. Jurek wrócił z lekko rozdartym ramieniem do którego, w drodze powrotnej, dołożył rozcięte kolano. Ale warto było.
Dziś rano opuściliśmy Statię i na silnikach płyniemy na Saint Kitt’s. Widoczność jest fatalna, właśnie mijamy angielski fort na St Kitt’s zwany Gibraltarem Karaibów i mimo, że odległość jest żadna to ledwo go widać we mgle. Wrócimy do niego samochodem bo wygląda na to, że warto.  Na zewnątrz 33 stopnie, Uff.
Dziś mija rocznica operacji laserowej mojej wady wzroku. Teoretycznie widzę świetnie, ale dziś, w otaczającej mgle, mam kłopoty nawet z dostrzeżeniem szczegółów północno-zachodniego wybrzeża St. Kitt’s, wzdłuż którego płyniemy, a przecież znajduje się on w odległości niecałych 500 metrów od nas. Liczę na atrakcyjność tej wyspy, Statia mnie rozczarowała, nawet pomimo pięknego krateru: dookoła tylko tankowce i zbiorniki na gaz i ropę, czy olej. Jest to baza paliwowa tego regionu. No i szans na rozwój turystyczny ma niewiele: plaż brak, rafy brak. Kiepsko.
REJESTRACJA NA STATII
Piątek, 16 maja
Do rozczarowań doszły St Kitts & Nevis. Wczoraj dotarliśmy tam dość szybko, jako że Saint Kitts leży o kilka mil od Statii. Zarzuciliśmy kotwicę w zatoce, a pod wieczór udaliśmy się na ląd w celu zrobienia odprawy. Od ochrony portu dowiedzieliśmy się, że celnica usytuowana obok jest już zamknięta i trzeba jechać taxi na drugą stronę zatoki. Tam jednak zastaliśmy wszystko pozamykane, ale uprzejmy taksówkarz przez radio dowiedział się, że zostaliśmy wprowadzeni w błąd i w biurze koło portu jednak ktoś jest. Odprawę celną dokonaliśmy sprawnie, zapłaciliśmy opłatę i portowe. Okazało się, że musimy jeszcze wrócić rano w celu dokonania odprawy paszportowej. Z taksówkarzem umówiliśmy się na dziś rano na 10h00 w celu zwiedzenia z nim wyspy (80 USD za 4 godziny).
Poszliśmy na wieczorny spacer do miasteczka o francuskiej nazwie Basseterre. Kilka uliczek na krzyż, ładny placyk i budynek muzeum, zimne piwo. Nic więcej. Kolacja i wódeczka na Bubu.
ST KITTS - ŁADNIE
Dziś rano ja z Beatą poszliśmy do celnicy, a pozostali po wodę niemoralną i zrobić zdjęcia placyku. Wszystko przebiegało sprawnie, zrobiliśmy clearence out i pokazaliśmy paszporty strażnikowi granicy tego wielkiego kraju. I wszystko by było wspaniale gdyby Grażyna miała nowy paszport. Ale nie miała. Gość pooglądał stary model i brak napisu Unia Europejska zwrócił jego uwagę, spojrzał na czarną listę i powiedział, że Polakom potrzebna jest wiza. Ok mówimy, będziemy robić. Zamiast zdjęć zrobiono fotokopie paszportów i już się z gąską witał gdybym nie spojrzał na małe literki w dole formularza wizowego. Cena wizy dla jednej osoby 100 USD! Kitts i Nevis spierdalać! Obydwaj.
Zabraliśmy przysłowiową dupę w troki i udaliśmy się na Bubu informując po drodze bardzo rozczarowanego taksówkarza w jakim kraju żyje. Nie dziwota, że Nevis chce oderwać się od St Kitts.
Tak więc obrażeni płyniemy na Montserrat. Stamtąd popłyniemy już na Gwadelupę i jej okoliczne wyspy. Dwa ostatnie dni pozostawimy sobie na objazd Gwadelupy.   
Sobota, 17 maja  
Mimo szczerych chęci nie udało nam się zdążyć przed nocą na kotwicowisko w Carrs Bay na Montserrat. Nie lubię kotwiczyć w nocy, zawsze można nadziać się na jakąś boję, zaplątać śruby w jakąś linę, a wtedy, bez sterowności, katastrofa gotowa. Weszliśmy do zatoki z lornetką i noktowizorem w ręce. Huk rozbijających się fal nie zapowiadał spokojnej nocy. Kotwicę zarzuciliśmy po niedługich poszukiwaniach i od razu rozpaliliśmy grilla z którego zjedliśmy … no nie rybę tym razem, a pyszne steki.
Noc była katastroficzna. Łódką bujało na wszystkie strony, co więcej, huk jakiegoś wraku walącego o skały nie dawał spać.
Nad ranem, jeszcze przed 7h00, zrobił się jakiś ruch w zatoce i okazało się, że stoimy na środku kanału wejściowego do jedynego nabrzeża na wyspie, a w pobliżu czeka prom, któremu blokujemy drogę mimo, że mapa wskazywała inaczej (znów było przesunięcie GPS – mapa). Odpaliliśmy silniki i uciekliśmy co koń mechaniczny wyskoczy odpuszczając sobie celników i cały majdan paszportowy.
I tak mieliśmy taki zamiar bo Montserrat to wyspa po kataklizmie i niewiele jest tam do zobaczenia. W 1997 roku po obudzeniu się spokojnego do 1995 roku wulkanu nastąpiły eksplozje, olbrzymie wypływy lawy, a pył uniósł się na 10 km. Zginęło wielu ludzi, a stolica wyspy, Plymouth, przestała istnieć. Wulkan zniszczył wszystkie uprawy położone akurat po stronie wulkanu. Pozostała ludność przeniosła się na północne wybrzeże lub wyemigrowała. Tak czy siak, stracili wszystko. Dziś, dwie trzecie wyspy jest strefą zakazaną i słusznie. Przekonaliśmy się o tym przepływając koło ruin stolicy (zbyt blisko mimo zakazu) gdzie ledwo mogliśmy oddychać w oparach siarki i pyłu wulkanu, który być może jeszcze nie powiedział ostatniego zdania i ciągle pomrukuje.
PLYMOUTH (MONTSERRAT) - TU JUŻ NIKT NIE MIESZKA
Płyniemy w stronę Gwadelupy. Mniej więcej w stronę, bo znów wiatr jest południowo-wschodni, a nie wschodni i nie pozwala nam iść w dobrym kierunku. Cóż, popłyniemy trochę na południe, a potem na silnikach na wschód zasłonięci wysokimi górami Gwadelupy.
Jest 9h00. Wszyscy wrócili do łóżek i odsypiają złą noc i niespodziewaną pobudkę. Ja czuwam obserwując od czasu do czasu pusty horyzont i zerkając na kopcący stożek wulkanu, który bardzo powoli zostaje z tyłu. Wracamy do naszego nowego domu, do Saint Francois na Gwadelupie.
Kończy się nasza, prawie roczna, przygoda. Beatka pewnie zrobi bilans mil, odwiedzanych portów, wysp.
Było to cudowne przeżycie, realizacja wieloletnich marzeń, które wydawały się wielokrotnie niemożliwymi do zrealizowania. Zapewne wielu jest takich marzycieli jak ja kiedyś, chodzących po targach żeglarskich i wyobrażających siebie na morzach i oceanach świata. Zapewne większości z nich nigdy tych marzeń nie udaje się realizować z prozaicznego powodu ceny takich marzeń, innym z powodu braku odwagi.
Pierwsze moje targi paryskie to był rok 1983. Marzenia imigranta i astronomiczne ceny. Człowiek wyrywał pieniądze aby móc w miarę godnie żyć, a milionowe we frankach ceny jachtów kierowały marzenia raczej w stronę totolotka, a nie możliwości zarobienia kiedyś takich kwot normalną pracą. Minęło od tego czasu 25 lat i o te 25 lat jestem starszy.  
Wiele się zmieniło w moim życiu i jak to zwykle bywa wiele rzeczy bym zrobił inaczej. Jednak ta jednorazowość życia gwarantuje, że niczego nie możemy powtórzyć, możemy tylko żałować, a jedynym usprawiedliwieniem naszych czynów jest to, że nie jesteśmy od razu dojrzali, rozwijamy się cały czas i jesteśmy z każdym dniem innymi ludźmi. Oby mądrzejszymi. Gdybym mógł powtórzyć jeszcze raz to przede wszystkim  słuchał bym innych.
Dziś jestem na własnej, tej wymarzonej, łódce na środku Karaibów z kochającą mnie, wprawdzie inną niż planowałem, kobietą. Jestem szczęśliwy bo i marzenie nie okazało się fiaskiem, jak to się zdarza często z marzeniami. Życie na jachcie nam odpowiada, co więcej, od września będzie musiało odpowiadać jeszcze jednej osobie. Generalnie, mimo wielu błędów, poszczęściło mi się w życiu. Moja mama zawsze mówiła, że mam szczęście, bo co rzucę za siebie to znajduję dwa razy więcej przed sobą. Jak ktoś nie skumał to chodziło o pomaganie innym.
Fakt, jakoś zawsze sobie radziłem lepiej niż przeciętna, a może po prostu byłem tylko bardziej pracowity. Zawsze jednak odczuwałem potrzebę niesienia pomocy innym, to jest taki mój mikro wkład w ludzkość. Nie przeszkadzało mi, że wiele razy się zawiodłem, ostatnio ostatecznie na Maćku Badowskim. Cóż, takie jest życie. Jak już się pomaga to nie należy oczekiwać wdzięczności, nie jest to wtedy pomoc tylko pożyczka. Można oczekiwać jedynie przyzwoitości, a z nią to bywa różnie jak widać.
Zresztą zasada opisana powyżej niespodziewanie szybko weszła w życie. Beatka dziwiła się, że chce mi się informować okoliczne łódki o naszym wielkim mieczniku i rozdawać mięso. Nagrodą były wielkie dzięki Niemców spotkanych następnego dnia na wycieczce, którzy zżarli swoją część od razu na surowo z cytryną (było ich 10 osób). Miło.
Zapłata nastąpiła jednak kilka dni później na Les Saintes. Po południu ktoś zapukał w łódkę i spytał czy chcemy gotowe do jedzenia kraby. Za ile? odpowiedzieliśmy pytaniem na pytanie. Za darmo, brzmiała odpowiedź kapitana katamaranu czarterowego stojącego w pobliżu, mam za dużo i będę musiał je wyrzucić. W ten sposób dostaliśmy cztery olbrzymie kraby o wartości restauracyjnej 320 euro! I były pyszne jako dodatek do prezentów na urodziny Grażyny.
Zawsze też otwarte były moje domy i często wykorzystywane przez znajomych. Tak się składało, że były atrakcyjnie położone, najpierw w Paryżu na Montmartre, potem w Leźnie, a teraz ten pływający – Bubu. Niewykluczone też, że atmosfera w nich odpowiadała gościom, choć to ostatnie zapewne było i jest zasługą moich pań.  
Bubu odwiedziło 19 osób. Dla wielu z nich była to wielka przygoda i to mnie cieszy. To też mój mały wkład w ludzkość. Cieszy mnie też to, że mogę wiele rzeczy pokazać mojej mamie i że widzi jak jej wysiłek, matki samotnie wychowującej krnąbrnego syna jedynaka, nie poszedł jednak na marne i coś z tego ma na stare lata.
Życie jest przygodą i nie należy go traktować zbyt serio bo wtedy i siebie traktujemy w ten sam sposób, a to już pierwszy krok do pychy i nadymania się, a jak wiadomo każde zbyt wielkie nadymanie grozi pęknięciem. Samo życie przecież nie traktuje nas poważnie i robi nam różne psikusy, niekoniecznie dowcipne, z nim nie ma przecież żadnej umowy określającej warunki współpracy. Nie znaczy to, że nie należy poważnie traktować innych, lecz jak widzę tych panów myślących, że są najważniejsi i wokół nich wszystko się kręci to mnie aż skręca… ze śmiechu.
My dziś z Beatą kończymy pierwszą część przygody, przed nami jej ciąg dalszy, zupełnie inny. Jestem i ciekawy i przerażony, głównie chyba utratą mojej egoistycznej swobody życia.
Jesteśmy już zainstalowani na Gwadelupie, którą polubiliśmy tak jak i port w Saint Francois. Na jak długo?, tego nie wiadomo. Mówi o tym dowcip francuskiego komika Fernanda Raynaud, o egzaminie wojskowym i pytaniu o czasie w jakim stygnie działo po wystrzale: „działo po wystrzale stygnie pewien czas”.
Sobota, 24 maja
Tak jak w serialach, sezon pierwszy się skończył i pojechali ostatni goście. Dwanaście dni podróży od Saint Martin na Gwadelupę z Grażyną i Jurkiem.  Byli miłymi gośćmi choć w rankingu Bartka Grażyna trafiła na złotą listę, a Jurek na czarną (a jest jeszcze czerwona, żółta i zielona, więc wybór był). Cóż Bartek widzi gości przez pryzmat swoich obowiązków, to jest zmywania naczyń, sprzątania przed i po gościach oraz pomocy gości w codziennym funkcjonowaniu łódki. Rzeczywiście Grażyna była złota, a Jurek rumowy (nie mylić z rumiany).
Kończę jeszcze naszą drogę. Do Gwadelupy dopłynęliśmy od północy więc postanowiliśmy zawitać do Sainte Rose (wszystko tu święte) aby eksplorować w poniedziałek pobliską rafę. Widoczek na miasteczko był piękny, zwłaszcza, że w porciku kręciło się kilka łódeczek z kolorowymi żaglami.  Zmajstrowaliśmy kolację i zjedliśmy ze smakiem. O 22 z miasteczka zaczęła dobiegać do nas głośna muzyka, a raczej walenie bębnów i wrzaski z piekła rodem. Nie byliśmy zachwyceni, ale cóż sobota, impreza miejska i kiedyś się skończy. I skończyła się dokładnie co do minuty o …. 5 rano. Wykończeni zaczęliśmy przysypiać gdy pałeczkę, a raczej pałę, przejęły dzwony kościoła zwołujące wiernych na mszę poranną o 6h00. Chwilę później bo już o 8h00 włączono mikrofony zapowiadające regaty i załogi zaczęły przygotowania łodzi w takt muzyki o włos innej od tej z nocy. W towarzystwie muzyki więc popłynęliśmy do portu po świeże pieczywo. Miasteczko okazało się bardzo sympatyczne, a spacer po nim nad wyraz miły mimo podwalonych z niewyspania oczu.
Po śniadaniu i obserwacji regat ślicznych łódek popłynęliśmy na rafę, jednak mapa okazała się tragicznie niedokładna, a fala i prąd zbyt wielkie, tak że zadecydowałem odwrót uznając ryzyko za niepotrzebne.
REGATY W SAINTE ROSE
Popłynęliśmy do Deshaies (czytać: dee, taki ten francuski śmieszny), miasteczka, które wcześniej odwiedziliśmy już samochodem z Moniką i Tadeuszem. Woda w zatoce była mętna, ale popłynęliśmy pod falochron porciku gdzie kolorowe rybki i piękny żółw zaspokoiły nasze potrzeby kontaktu z podwodnym światem.
Po spokojnej nocy udaliśmy się na ląd po bagietkę i do celnicy w celu zgłoszenia się na Gwadelupie. Płynąc dalej na południe opływaliśmy powoli, trochę na żaglach trochę na silniku, zachodnie wybrzeże, gdy okazało się, że toniemy. Już rano siedząc na klozecie usłyszałem dziwne dźwięki spod podłogi, ale uznałem, że to fala tak dziwnie uderza o burtę. Beatka też usłyszała coś dziwnego i w przeciwieństwie do mnie, gdy już byliśmy na pełnym morzu, podniosła klapę w podłodze. Woda była prawie na równo z podłogą. Toniemy!
Co się dzieje i skąd tyle wody? Pompy w ruch, elektryczna i ręczna. Pompujemy z rosą na głowie, najpierw Jurek, potem ja, na końcu Bartek. Poziom wody w kadłubie spadał co było oznaką, że panujemy nad sytuacją. W przedziale silnika też było pełno wody, sprawdziłem wszystkie przejścia burtowe, zawory – w porządku. Czy woda płynie z kadłuba do silnika czy na odwrót? Wypompowujemy wszystko, suszymy silnik i jazda dalej. Znów pojawia się woda w przedziale silnika co nas utwierdza w przekonaniu, że to właśnie tam pojawił się problem. No nie wróżyło to dobrze finansom, bo jeśli padła by uszczelka przy s-drivie (kolumnie śruby) to trzeba ekspresowo wyjąć łódkę z wody. Po precyzyjnej kontroli oddychamy z ulgą. Cieknie pompa wody morskiej chłodzącej silnik. Do zrobienia, a natenczas można pływać na jednym silniku, drugi używając tylko przy manewrach. Uff. Na koniec pojawiła się Grażyna, która przysypiała na słońcu na siatce z przodu, coś się stało?, zapytała.
Dopłynęliśmy do mariny La Riviere Sens przy Basse-Terre. To taka marina, gdzie to wszystkie belki nośne pontonów ugięły się pod własnym ciężarem i są zagrożeniem dla łódek i ludzi, więc jest zakaz wchodzenia na nie. Taka śmieszna ciekawostka techniczna. Postawiliśmy się więc obok na kotwicy i pognalismy na ląd na kolację. A tam poniedziałkowo wszystko zamknięte, więc po zdarciu zelówek w naszych klapkach wylądowaliśmy w jedynej otwartej knajpce, która nie wywarła na nas najlepszego wrażenia. Błąd. Pyszne jedzenie i zimne piwo. Tylko Jurek miał rumokres i coś się obrażał na wszystkich.
Ruszamy dalej na południe, przed nami Les Saintes (święty archipelag), piękne wyspy na południe od Gwadelupy. Wpływamy do zatoczki o krystalicznej wodzie i bajkowo-pocztówkowym krajobrazie. Urodziny Grażyny z krabami i winem. Sto lat!
Rano płyniemy do Bourg de Saintes, stolicy archipelagu. Nad wyraz miłe miejsce na spacer, piwo i po świeżą bagietkę.
LES SAINTES WIDZIANE Z GWADELUPY
Ruszamy do Iles de Pettite-Terre, cudu natury. Bez entuzjazmu jednak, już raz tam byliśmy z Moniką i Tadeuszem i musieliśmy uciekać z powodu wielkiej fali, a tym razem jesteśmy zbyt daleko, a wiatr nam nie sprzyja. Wylądujemy zapewne na Marie Galante. Ciągniemy ile się da w dobrą stronę, wiedząc, że wejście tam w dzień jest trudne, a po zmroku wykluczone. Dzięki końcówce na silnikach, dwóch mimo przecieku, udaje się złapać boję chwilę po zachodzie słońca. Jest cudnie.
Petite-Terre to dwie malutkie wysepki położone 8 mil od Saint Francois, wystające z wody tylko 9 metrów, ale posiadające jedną z najstarszych latarni nowego świata i największe skupisko czyli 2/3 wszystkich legwanów karaibskich. Myślę, że wizyta tam to spełnienie marzeń o Karaibach i pogląd jak może wyglądać raj.
KOLEJNY RAJ
Wieczór przy pełni księżyca, noc przy szumie fal rozbijających się o rafę zapowiadały cudny dzień. Rano pojawiły się łódki day charter, ale tłumek jakoś rozproszył się pod palmami i w wodzie więc i my ruszyliśmy w ich ślady. Zabraliśmy do aneksu płetwy, aparaty i popłynęliśmy na wyspę. Na początek, korzystając jeszcze z porannego 30 stopniowego chłodu, poszliśmy na obchód cypla wyspy, gdzie zainstalowano bardzo ciekawy szlak pieszy z tablicami informacyjnymi na temat fauny i flory rezerwatu (tylko po francusku). Największą frajdą były jednak wszędobylskie legwany. Podglądaliśmy je pod i na drzewach, czasami udało się podejść je nawet na metr, a raz pociągnęliśmy jednego za ogon (ale świnie z nas). Przedpotopowe stwory o długości do 1,5 metra są łagodne choć wyglądają jak smok wawelski (kto widział to wie).
ŚLICZNA MORDKA? CHYBA PIERWOWZÓR SMOCZYCY ZE „SHREKA”
SMOK
Po spacerze kąpiel chłodząca w wodzie o temperaturze 29 stopni była obowiązkowa. Na początek Beatka nadziała się na rekina i było dużo wrzasku. Zrozumiałe, w końcu to był pierwszy rekin od początku podróży. Za to wielka barakuda ok. 2m, podobno stara mieszkanka przesmyku miedzy wyspami, stała niewzruszenie w cieniu łódki zerkając na nas gniewnie. Dnia dopełniła partyjka Scrabbli, którą, mimo ukrytej koalicji pań (zaprzeczą pewnie) wygrałem ja!
Pod wieczór ruszyliśmy do Saint Francois, końcowej stacji tej podróży. Dotarliśmy o zachodzie słońca, zadziwieni tym, że przypisane nam miejsce w marinie jest zajęte. Zajęliśmy więc inne i pognaliśmy do naszej ulubionej restauracji na pożegnalną kolację.
Noc po niej była koszmarna. upał  jest niemiłosierny, w nocy wiatr praktycznie cichnie co mimo nagości i otwartych okienek wzmaga wrażenie pieca otaczającego ciało. Myślimy nawet o klimatyzatorze.  Na kotwicy prawie zawsze wieje pasat, co więcej, jest się zawsze dziobem do wiatru więc wpycha się on do salonu i kabin przez okienka, które ustawione pod kątem zwiększają efekt co daje wrażenie chłodu. Dobrze pomyślane. Źle pomyślane jednak w porcie, gdzie stoimy bokiem do wiatru i otwarte okienka są omijane przez powiew. Dobrze jest tylko na tarasie w cieniu bimini.
W piątek wypożyczyliśmy samochód i po lunchu w górach udaliśmy się na lotnisko skąd Grażyna i Jurek odlecieli do Warszawy via Paryż.
W DŻUNGLI MOKRO
Wtorek, 28 maja
Dziś jest święto – zniesienie niewolnictwa, dzień wolny od pracy. Dotyczy ono jednak tylko Antyli Francuskich, a nie metropolii. Wiadomo, w końcu to tu już nie ma niewolnictwa, a nie tam. He, He.

Komentarze