KWIECIEŃ 2008 - ANTIGUA, BARBUDA, St BARTH, St MARTIN, BVI
Niedziela, 6 kwietnia 2008
Niedzielny
poranek. Spędziliśmy w English Harbour na Antigua dziewięć dni. Na początku z
miłą chęcią, potem przymuszeni przez posztormową falę. Dziś wyruszamy dalej, do
Saint John’s stolicy wyspy. Po drodze zatrzymamy się jeszcze w Carlisle bay
popływać. Jeśli nam się tam bardzo spodoba i opływająca wyspę fala będzie
znośna zostaniemy tam na noc bo i tak jest niedziela. Korzystając z prognozy pogody i zapowiadanego
oleistego oceanu w idącym tygodniu popłyniemy na północno wschodnią część
wyspy, koralową rafę. To dziki teren najeżony płyciznami i koralowymi górkami
śmiertelnymi dla jachtów więc lepiej poruszać się tam przy spokojnym morzu i
pionowo padającymi promieniami słońca bacznie obserwując dno przed łódką.
Zew
morza się budzi, w nas żeglarska buzuje krew
I
krzyczy fregata stara konkurentka mew
Co
symbolem tej wyspy jest mimo walki ran
Jak
napis z aut wzięty wprost (Land of see and sun)
Więc
płyńmy wreszcie za złoty horyzontu krąg
Tam
czekają przygody nowe jak z dziecięcych ksiąg.
Właśnie
skończyłem „Pana Tadeusza”.
Cud
świata, docenić to może tylko ten, kto dojrzał.
No
właśnie, dopiero teraz z własnej nieprzymuszonej woli mogłem się napawać każdym
słowem tego niesamowitego tworu literackiego. Po męczarniach szkoły i wkuwaniu
gry Wojskiego, dziś docenić mogłem każde słowo czytane z ogromną przyjemnością
i zachwytem. Omijane kiedyś opisy przyrody są majstersztykiem kunsztu poety. Nie
można było się oderwać.
Zabawne
było też połączenie tego dzieła ze skończonym właśnie „Bożym Igrzyskiem”
Davies’a. Oj ta Polska, a raczej ci Polacy.
Po
wyczerpaniu dwóch okolicznych tras wycieczkowych nasze dni były bardzo
powszednie. Długie czytanie do południa, potem odwiedziny rafy i kolorowych
rybek, późny lunch, partyjka Scrabble, wyjście do Internetu, kolacja i film
przed nocką. I tak codziennie przez kilka dni.
Dla
nas super, co jednak mają powiedzieć ci co wynajęli taki jacht jak nasz za 5
tys. euro za tydzień i siedzą tu z przymusu pogody?
Z
braku ruchu odwiedziliśmy nawet malutkie muzeum morskie.
TAKIE
WOJSKO MUSIAŁO WYGRAĆ
Wtorek, 8 kwietnia
Od
pewnego momentu udaje się osiągać cel, który sobie wyobrażałem marząc o tej
podróży. Przestać liczyć czas. Tak, to dziwnie brzmi. To, co nas na co dzień
zwykle ogranicza to właśnie czas, którego ciągle brakuje. Nieustająco się
śpieszymy, dostajemy mandaty za przekroczenie godziny parkowania, spóźniamy się
na spotkania, a potem ten czas tracimy stojąc w korku lub za ciężarówką
blokującą ulicę. Wieczna gonitwa i coraz mniej spokoju i czasu dla siebie.
Wszystko, co najważniejsze zwykle odkładamy na później. Stąd też, miedzy innymi
(choć główną przyczyną była szkoła Bartka) nie chciałem już odkładać tej
podróży, mimo, że nie wszystko zostawiłem za sobą jak należy.
Teraz
jestem w pełni sił i chęci i nie bawi mnie idea staruszka na emeryturze, który
mając wreszcie wymarzony wolny czas i pieniądze jest na tyle stary, że na nic więcej
prócz łowienia ryb nie ma ochoty. Pocieszające są może te tłumy staruszków zwiedzających
świat, głównie poza sezonem, zamożnych emerytów, Niemców, Skandynawów czy
Francuzów. Jednocześnie smutne jest to, że pokolenie naszych post
komunistycznych rodziców nie jest do tego zdolne ze względów wprawdzie głównie
finansowych, ale i mentalnie też nie. (no może z wyjątkiem mojej mamy, która
właśnie jedzie na Krym).
Wracając
do czasoprzestrzeni, tak sobie kiedyś wymarzyłem, żeby móc decydować przez
chwilę za niego i nie patrzeć na czas jako na wyznacznik czegoś. Oczywiście
bardzo to iluzoryczne, ale choć tak na chwilę spróbować. No i teraz tak się
dzieje, płyniemy sobie wzdłuż Antigua, zaglądamy do zatoczek, a jak nam się
jakaś spodoba, to zostajemy. Na ile? Na tyle na ile będziemy mieli ochotę.
I
czytamy, czytamy zachwyceni urokiem miejsca. Leżąc wieczorem na pokładzie,
podnosząc oczy znad tekstu widzimy horyzont, a nad nim zachodzące słońce i
chmury o różnych kształtach. Na twarzy czujemy wieczorną ciepłą bryzę. Bajka.
Od
niedzieli stoimy w Deep Bay (Głeboka Zatoka). Był nawet moment, że byliśmy w
niej sami. Na środku wejścia do zatoki leży duży wrak parowca, którego jeden z
ocalałych kominów wystaje pół metra nad wodę. Do tego właśnie komina
zacumowaliśmy aneks i udaliśmy się na podwodną eksplorację wraku. Imponujące!
Widzieć z tak bliska poszczególne elementy pokładu, burty, zwalone kominy i
wielkie ryby, które wykorzystują go jako sztuczną rafę. Szkoda, że z powodu
wiatru woda jest lekko mętna i nie można objąć go wzrokiem w całości.
ZAROŚNIĘTY
WRAK
Wczoraj
po południu udaliśmy się na zwiedzanie okolicznego cypelka ze śladami fortu na
szczycie. Widok z niego był urokliwy, a dziko żyjące kozy znów umilały nam
kontakt z naturą.
DEEP
BAY
Najzabawniejsze,
że ani na plaży ani na cyplu nie było żywego ducha. Pora taka czy co?
Wieczorem
za horyzoncie pojawiły się jeden po drugim dwa piękne żaglowce wypływające z
Saint John’s, do którego my udajemy się dzisiaj po śniadaniu.
ŻAGLOWIEC
Dopłynęliśmy
do Saint John’s. Zadziwiająco. Portu dla jachtów tu nie ma, ale między dwoma
ogromnymi pasażerami zobaczyliśmy jakieś nabrzeże sklepowe z dużą ilością duty
free. Wpłynęliśmy między kolosy i dotarliśmy przed sklepy. Tu tłum turystów
wylany z molochów przewalał się z jednej strony na drugą.
My
zainteresowani raczej zakupami żywności, po sprawnym zacumowaniu udaliśmy się
na poszukiwanie sklepu. Saint John’s przypomina raczej Saint Lucia, taki świat
pomiędzy drugim a trzecim. Dowiedzieliśmy się, że jest takie bardziej
europejskie centrum handlowe, ale trzeba tam jechać autobusem. Po szybkiej
penetracji miasta wylądowaliśmy na dworcu autobusowym skąd po 20 minutach
oczekiwania busik zawiózł nas do Wood’s Mall, czyli Europy.
Zakupy
trwały dwie godziny bo rzeczywiście łódka została dość wyczyszczona z zapasów
po kilku dniach na kotwicy.
Jakież
było nasze zdziwienie gdy po powrocie taksówką prawie pod łódkę okazało się, że
po pływających molochach ani śladu, a nasz tłumny port jest wymarłym miastem.
Cudnie, będzie spokojna noc.
ANTIGUA
– SAINT JOHN’S - JESZCZE W TŁUMIE
Środa, 9 kwietnia
Pobudka
jakoś taka poranna była, bo o 6.00. Ciągle sami w porcie pobuszowaliśmy po
darmowym Internecie i porozmawialiśmy przez skypowy telefon. W międzyczasie
nowy pływający moloch pojawił się w porcie. Co jakiś czas wylewający się z jego
brzucha turyści zaczepiali nas pytaniami spoglądając z podziwem na nazwę
naszego macierzystego portu na Korsyce.
No
tak przepłynęliśmy Atlantyk!
ODBIJAMY
Z SAINT JOHN’S
Wczorajszy
wieczór zakończył się w knajpce, takiej dziwnej, wyglądającej jak połączenie Mc
Donald’s z normalną restauracją. Obsługa była jednak kelnerska, nawet szklanki do
piwa podali, co tu jest rzadkością - wszyscy ciągną z butelek. Jedzonko było
zacne: pizza dla Bartka, kalmary dla Beatki i krwisty kotlecik wołowy dla mnie.
W głowach mamy jednak już menu z zakupów, pot au feu na dziś wieczór, kotlety
mielone, które Bartek wykonał własnoręcznie dziś rano i które zjemy z młodymi
ziemniaczkami no i gwóźdź programu kiełbasa z grilla. Zabawne, w sklepie były
trzy rodzaje kiełbas, dwie nazywały się „Polska kiełbasa”, a jedna „Polish
kiełbasa”.
Mamy
jednak kłopot generalny z rybami i naszym łowieniem. Wiele gatunków ryb w tych
okolicach, głownie żyjących przy rafach, których tu jest wiele, nie nadaje się
do jedzenia z powodu ciguatery. Jest to
taka bardzo toksyczna substancja, którą małe rybki żywiące się glonami na rafie
przejmują z rafy, a duże ryby pożerając małe kumulują ją w sobie, a potem największe
ryby pożerając duże są dalszym ogniwem łańcucha. Tak więc i barakuda, wybitnie
mięsożerna, jest tu niejadalna. Objawy typu wymioty, ból głowy i mięśni,
mrowienie i tragiczne swędzenie ogólne to najmilsze zatrucia skutki. Po
odtruciu zakaz picia alkoholu i jedzenia ryb na dłuższy czas jest wskazany.
Wchodząc
do Deep Bay złapaliśmy dużą około 3 kilową bardzo waleczną rybę. Po polsku Lucjan Muton, po francusku Vivaneau mouton, a
po łacinie Lutjanus analis. Problem jest
taki, że część tej rodziny (jeszcze po angielsku: snapper) jest bardzo podatna
na ciguaterę, a część nie. Mimo rozmowy z rybakami i poszukiwań na Internecie
będziemy musieli jednak wyrzucić piękne filety. Ryzyko jest twoje…
LUCJAN
MUTON (Lutjanus analis)
Oczywiście
według zasady ryba ta jest bezpieczna, bo złapana na trolling, czyli ciągniętą za
łódką przynętę, na dodatek miała w brzuchu całego kraba Trolling jednak dotyczy
deep water, czyli głębokiej wody, a my naszą złowiliśmy na kilku metrach przy
brzegu. Cholerka. Pozostaje nam łowić miedzy wyspami tuńczyki, koryfeny, czy
tazary.
Dla
urozmaicenia tekstu dodam, że to nie jest jedyna zabawna trucizna, która nam tu
zagraża. Jest tu sobie, prócz standartowych rekinów, ogonów płaszczek, kolców
ryb kamieni, też takie ładne drzewko, które nawet ma małe rumiane jabłuszka.
Istna zakała. Nie dość, że zjedzenie takich jabłuszek kończy się w 50%
śmiercią, to siedzenie pod tym drzewkiem w czasie deszczu czy palenie nim w
ognisku nie mówiąc o grillu pod mięskiem grozi zejściem tyż. Jarek i Paula w
niewiedzy, jak królewicz i królewna z bajki, ugryźli tylko jabłuszko i na
szczęście dla wszystkich skończyło się tylko pieczeniem w paszczy.
W
południe wypłynęliśmy z Saint John’s i popłynęliśmy wnętrzem laguny na północ,
a potem na wchód. Do pływania takiego trzeba się przyzwyczaić. Pod kadłubami
cały czas 3 do 5 metrów
i strach trochę. Malutkie wysepki są urocze, a większe zabudowane fascynująco
dobrze wkomponowanymi ośrodkami dla bogatych, pustymi w tym sezonie.
Stoimy
w Davis Bay na wprost takiego ośrodka. Szok, każdy dom ma swój prywatny basen,
palmy i swój odcinek pięknej piaskowej plaży. Wszystko puste. Akurat to lepiej
dla nas, ponieważ stoimy na kotwicy z 40 metrów od brzegu.
DLA
BOGATYCH
czwartek, 10 kwietnia
Trafiliśmy chyba do raju. Przynajmniej na to mi wygląda.
Zbłądziliśmy świadomie pomiędzy wysepkami, wypłyceniami i głazami wystającymi z
wody przy wschodnim wybrzeżu wyspy Antigua. Piękna jest ta laguna w całej
swojej okazałości, a jej dzikość i dziewiczość jest zaburzona tylko i wyłącznie
odlatującymi i przylatującymi samolotami z pobliskiego lotniska (na szczęście
nie za często, a hałas do nas nie dociera). Od wczoraj błądzimy tak rozkosznie
po płytkich wodach tej laguny, zwinnie omijając zakosami niebezpieczne
płycizny. Woda nie jest całkiem przezroczysta jak kryształ (dno często
piaskowo-muliste przy najmniejszym ruchu wody mąci ją troszeczkę), ale kolor
jej przyciąga oko i ciało jak magnes. Prawdziwy turkusowy cud z
błękitno-morskimi odcieniami tu i ówdzie. Wczoraj zatrzymaliśmy się przy Long
Island, Daru pisze, że przy ośrodkach wakacyjnych dla bogatych. Jak dla mnie
były to prywatne domy i rezydencje śmietanki finansowej lub też innych
dygnitarzy, miejsce wybitnie „trendy” i bardzo eleganckie, a do tego w
trwającej jeszcze rozbudowie następnych posiadłości przy polu golfowym. No cóż
takie domy (czego przykładem jest Leźno) są bardzo wygodne do życia, choć
wczoraj zgodnie stwierdziliśmy chórem, że te kilkanaście metrów kwadratowych
przestrzeni mieszkalnej, jakie mamy na Bubu, są w pełni wystarczające.
Nie było coś ostatnio za dużo czasu na pisanie. Pomiędzy
wycieczkami, ciągłymi walkami w Scrabble (oj, jesteśmy z Daruniem bardzo na
siebie zawzięci), czytaniem i kuchnią nie ma już siły ani chwili na „pracę”
przy komputerze. Szczególnie, że Daru wiecznie mnie ubiega. A dzieje się to
tak, dlatego że mamy stały konflikt rytmu doby. Daru usypia między 21.00 a 22.00, wtedy, kiedy
ja jeszcze kipię energią i kiedy lektura najmilej mnie pochłania. Przez to też,
kochany mój oczęta swe otwiera już w okolicach 7.00, a czasami i wcześniej,
wtedy, gdy ja sen uznaję za najprzyjemniejszy. I wtedy też tworzy, poeta i
pisarz mój, swe dzieła. Ma ciszę, spokój, dom śpi i nikt nie przeszkadza,
niczego lepszego dla prawdziwej twórczości nie ma.
Antigua podoba nam się bardzo. Wręcz krajobrazowo najbardziej. Jest
dzika, egzotyczna, przepiękną ma florę. Rozkoszujemy się pobytem na niej jak
pysznym, unikatowym deserem.
BAJKA
Być może niepotrzebnie gościliśmy zbyt długo w English Harbour,
gdzie najpierw zwiedzanie, a potem pogoda trochę nas przetrzymały, choć miejsce
to było również niezmiernie urokliwe. Pobyt w Deep Bay był marzeniem,
szczególnie o poranku po pierwszej nocy, kiedy to stojące wraz z nami na
kotwicy pierwszej nocy jachty odpłynęły, a następne jeszcze nie dotarły.
Byliśmy wtedy całkiem sami w tym bajecznym miejscu. I wtedy tylko meczenie dzikich
kóz i gdzieniegdzie krzyki ptaków zakłócały ciszę. Nawet przybrzeżne luksusowe
ośrodki wczasowe i plaże świeciły pustkami (mam wrażenie, że jest to absolutnie
martwy turystycznie sezon dla Antiguy – ośrodki wszędzie są wyludnione, a plaże
oślepiają białością piasku bez śladu plażowiczów). Dopiero troszkę później
zaczął się zlot żaglówek i po południu nasza piękna pusta zatoka stała się prawie
parkingiem sprzed hipermarketu. Nie mówiąc już o przybyłych wycieczkowych
statkach pseudo-pirackich, tak wypełnionych „piratami”-turystami, że prawie
wypadali przez burty i zabijających napotkane inne statki nie strzałami, lecz
ogłuszająco-dudniącą muzyką disco. Klawe zwiedzanie, o takim marzę! Na
szczęście była alternatywa: ucieczka, czyli wycieczka do ruin następnego fortu,
których na tej wyspie nie brakuje.
Stolica wyspy, czyli St John’s, jako miasteczko nie przedstawia
sobą żadnych ciekawych atrakcji. Replay z tego, co widzieliśmy na poprzednich
wyspach (oprócz Barbadosu) będących onegdaj koloniami angielskimi. Ruchliwie
miasto tętni życiem, na ulicach tłumy i bardzo hałaśliwie. Estetyka pozostała
gdzieś daleko, tam, gdzie ludzka obecność nie jest jeszcze aż tak zaznaczona.
Ale ciekawie było pokluczyć po smrodliwych uliczkach, jak zwykle usłanych na
każdym kroku sklepami ze szpejami lub ciuchami, poobserwować mieszkańców (na co
mieliśmy czas czekając ponad pół godziny na autobus do supermarketu),
zorientować się, co ludzie mogą kupić sobie do jedzenia na co dzień w
miejscowych marketach spożywczych (oj jak my kochamy francuskie wyspy pod tym
względem!) – a wybór jest tu bardzo ograniczony, przejechać się miejscowym
autobusem do kompleksu handlowego, a luksusową taksówką wrócić z niego z
powrotem. Generalnie dzień był wypełniony po brzegi i kognitywnie bardzo
bogaty. Bogaty też wydatkowo, bo oprócz ogromnych zakupów, które znów
nadszarpnęły nasz budżet, wieczorem poszliśmy jeszcze na posiłek do restauracji
(warto było).
No i od dawien dawna udało się, stojąc przy kei w St John’s,
podpiąć do darmowego Internetu. Cały wieczór spędziliśmy więc na buszowaniu (na
kontakty ze Starym Światem nie było szans – pogrążony był w nocnej ciszy) po
interesujących nas stronach. Ranek też wykorzystaliśmy na internetowe
działania, tym razem głównie na telefony. Dowiedziałam się między innymi o
pomyślnie zakończonym zabiegu nożnym mojej mamuni i kamień spadł mi z serca, że
nareszcie uporała się z dręczącą ją od lat dolegliwością.
Nie było jednak powodu, żeby w stolicy wyspy zabawić dłużej, szczególnie,
że prognoza pogody aż zapraszała na szybkie udanie się w miejsca wschodnie,
gdzie płynąć przy niepewnej aurze jest raczej niedozwolone. Tak więc wczoraj,
zaraz po śniadanku, przy słońcu w zenicie, odeszliśmy od kei i mijając ogromny
statek pasażerski, opuściliśmy port. Na szczęście podjęliśmy takie decyzje,
gdyż możemy teraz korzystać z przepięknych miejsc i cudownej pogody, a czas na
to mamy tylko do soboty, potem znów wiatr ma się wzmóc, a morze bardziej
wzburzyć.
No i jesteśmy tutaj, w raju. Dzisiejsza wysepka nazywa się Bird
Island, czyli ptasia wyspa. Faktycznie można przez lornetkę obserwować ptactwo,
które figlarnie lata między drzewami i agawami. Przed chwilą widziałam nawet
poważną bójkę dwóch barwnych ptaków, które schowały się pod cierniowym krzewem,
aby ją stoczyć, hałasując przy tym niemiłosiernie.
GREAT BIRD’S ISLAND – WARTO POPATRZEĆ
Za chwilę idziemy na eksplorację podwodną (miejsce dość znane ponoć
z ciekawostek dla snorkelingowców), a potem postaramy się opłynąć wyspę
aneksem, być może dopłynąć też gdzieś do brzegu i zajrzeć na dziki,
niezamieszkały ląd, choć wygląda na to, że żadnych ścieżek na nim nie ma.
CZARNY KORAL I JEGO ŻÓŁTO-CZARNY MIESZKANIEC
Wieczorkiem zaś planujemy zwieńczyć naszą ostatnią, wspólną z
Daruniem, lekturę, czyli „Pana Tadeusza”, oglądając na świeżo adaptację filmową
tego dzieła. Ponowna lektura tej opowieści po wielu latach pozwoliła nam
nareszcie na prawdziwe docenienie twórczości wieszcza. Młodzi ludzie, stanowczo
za młodzi, którzy częstowani są takimi lekturami jak Mickiewicz, czy Słowacki w
szkole podstawowej, a nawet średniej, nie są w stanie dobrze zrozumieć, ani tym
bardziej rozkoszować się trudnymi wersami. Naprawdę dziwię się, że „Pan
Tadeusz”, jak i inne wiersze wybrane powyższych poetów, stanowią między innymi
lekturę obowiązkową Bartka, klasa szósta! Przecież on nie rozumie nawet zdania
ze słynnego opisu polowania, a przepiękne opisy natury, np.: matecznika, nie
potrafią jeszcze zagrać na strunach wrażliwości u tak młodego człowieka. Film z
nami obejrzy, rzecz jasna, szczególnie, że osadzenie historyczne, czyli
napoleońskie nadzieje bezpańskich Polaków, niedawno przerabiał na historii.
Zawsze to łatwiejsze niż czytanie…
Kolację już mamy prawie gotową, Bartek cały wczorajszy poranek
spędził na robieniu kotletów mielonych, chyba to będzie jego specjalnością, ku
uciesze przyszłej żony. Plany popołudniowo-wieczorne są więc ciekawe,
urozmaicone, bezstresowe i aż się palę do ich realizacji.
Tutaj ciszy już nic nie mąci, tylko delikatny ptasi śpiew.
GREAT
BIRD’S ISLAND (NA WYCIECZCE)
Sobota, 12 kwietnia 2008
Wyruszamy.
Gdzie? Zagadka:
Nie
restauracja to i nie w Peszcie
A
flaga jej na naszym maszcie
Powiewa.
Jak zwierciadlane odbicie
Tu
jest jej bliźniak wyspa. Zgadniecie?
Ale
głupie!
Wyszliśmy
z uroczego kotwicowiska, w którym samotnie spędziliśmy trzy noce i opuszczając
lagunę przeprawiliśmy się przez przesmyk w rafie. Dla informacji podam, że
laguna to nie samochód Renault tylko część morza oddzielająca centralną wyspę
od oceanu i chroniona od fal z zewnątrz płytką, często wystającą nad wodę rafą
koralową. Nie mylić z atolem. Atol to jest niby to samo, tyle, że centralna wyspa
jest już zapadnięta pod wodę.
Aby
opuścić lagunę trzeba przejść przez pass. Pass to wąziutkie wyjście na pełne
morze między laguną a oceanem wolne od skał i wystarczająco głębokie.
Wyjście
zazwyczaj nie jest przyjemne, zaczyna się morska fala, skały są wszechobecne a
pod łódką dwa metry wody. Uff, udało się i gnamy na północ.
Tym
razem morze jest dziwne, pomiędzy wyspami jest około 25 mil , a głębokość rzadko
osiąga 20 metrów ,
gdyby woda opadła lub wypiętrzenie w historii było niewiele większe Antigua
wraz ze swoją bliźniaczą wyspą z zagadki byłaby olbrzymia.
Ponieważ
jest tak płytko wchodząca na podwodny płaskowyż oceaniczna fala jest krótka i
wysoka więc miota nami niemiłosiernie zalewając co raz pokład. Mogę jednak
pisać co jest oznaką wprawy lub strachu.
Hehe.
Nie
restauracja to i nie w Peszcie tylko bar w Budzie. Jesteśmy na Barbudzie.
Wtorek, 15 kwietnia 2008
Daru coraz częściej dostaje weny twórczej, widzę. Na szczęście
okres po przeczytaniu „Pana Tadeusza” robi się coraz dłuższy i wpływy rymowanych
wypowiedzi powolutku robią się coraz mniej widoczne. Uff! Już myślałam, że tak
mu zostanie…
Ostatnimi czasy jesteśmy bardzo rozpieszczani przez naturę. Kilka
dni pod rząd, najpierw koło Bird’s Island na Antigua, potem przy Cocoa Point na
Barbudzie, nasza Bubu stała śmiało, otoczona z każdej strony rafą koralową.
Uczta dla oka! Takich widoków nie mieliśmy jeszcze nigdzie jak do tej pory. Po
raz pierwszy pływaliśmy wśród żywych i tak różnorodnych korali. Mimo tego, iż
gdzieniegdzie widać było całe pola korali już zniszczonych i uśmierconych przez
huragany i cyklony, to i tak życie odnowiło się zaraz obok, tworząc jeszcze
piękniejsze i bogatsze zasoby tych morskich żyjątek.
PODWODNE WACHLARZE
Największe wrażenie robiły na mnie te, które kształtem i wzorem
przypominały mózg, czasami dochodziły one do 2-metrowych średnic.
MÓZGI
Co do ich mieszkańców, wiele gatunków widzieliśmy po raz pierwszy.
W zasadzie, można powiedzieć, że każde wypłynięcie dawało okazję do odkrycia
nowego rodzaju rybki. Najwięcej jest tu rybek tzw.: chirurgów (z francuskiego
poisson-chirurgien, ryby niewielkie, bo o długości ok. 20-25 cm , które mają ostrze,
które w razie konieczności obrony tnie jak skalpel – stąd nazwa). Kto oglądał
„Gdzie jest Nemo” na pewno kojarzy rybkę, która przez cały film towarzyszyła
błazenekowi w poszukiwaniu zagubionego synka, tą, która gadała po walońsku….
No, to właśnie ten gatunek ryby. Kolory ich przechodzą od jasno-szarego, przez
intensywny fiolet, aż do prawie czarnego, a ławice ich snują się gęsto między
koralowcami, a my za nimi.
CHIRURGIA POURAZOWA
Jest też bardzo dużo papugoryb, tym razem już trochę większych
okazów, o kolorach tak zróżnicowanych jak tęcza, z dominantą zielonego. Czasami
nad powierzchnię wody wyłania się łysa główka o dziobatym zakończeniu, to
żółwie pobierają powietrze. Po dnie pełzają tu i ówdzie różne inne stawonogi
wodne, które nie są podobne do żadnych sklasyfikowanych istot (np.: rodzaj
langusty o bardzo krótkich odnogach, bez czółek i ostatniej części odwłoka, co
to? Nie wiemy). Kształty i barwy są tak różne i dziwne, że nie sposób nacieszyć
nimi oka, ciągle się chce płynąć jeszcze dalej, zobaczyć jeszcze więcej i tylko
chłód i gęsia skórka kieruje nas z powrotem do łódki po godzinie eksploracji.
ZEBRY?
Na szczęście ani razu nie pojawił się na naszej drodze żaden
drapieżnik (na przykład rekin, rany boskie), to z pewnością troszkę by
zakwestionowało przyjemność przebywania bezbronnie w tropikalnych wodach. Na
razie jednak czujemy się bezpiecznie i beztrosko.
Po dwóch dniach spędzonych na wschodnim wybrzeżu Antiguy
postanowiliśmy jednak odwiedzić jej podporządkowaną wyspę – Barbudę. Początkowo
nie mieliśmy tego w planach, chcieliśmy popłynąć zachodnią stroną, czyli przez
St. Kitt’s & Nevis. Zmieniliśmy zdanie i dziś tego nie żałujemy.
Po bardzo miłym, mimo płytkich wód, przepłynięciu 25 mil oddzielających wyspy,
wylądowaliśmy w wymarzonym kadrze na Cocoa Point, przy południowo-wschodnim
cyplu Barbudy. Jako doświadczeni żeglarze „koralowi”, wcisnęliśmy się
zakrętasami między jedną, drugą i trzecią rafę, o której urokach pisałam
powyżej i zawiśliśmy w błękicie. Przed nami błękit nieba oddzielony był od
błękitu morza pasem białego, nieskazitelnego piachu i zieleni.
CZY WARTO OGLĄDAĆ TELEWIZJĘ?
Obraz absolutnego wyludnienia łamał jeden jedyny hotel, który ponoć
(tak wyczytaliśmy) jest idealnym miejscem wakacyjnym dla gwiazd show-biznesu
szukających intymnej atmosfery. Akurat nie widzieliśmy nikogo, ani Madonny, ani
Toma Cruise’a, ani nawet Sophie Marceau…tylko głównych aktorów filmu „Moi je te
baise, toi tu m’encules” (tak mawiał Daru). Widzieliśmy też na plaży świeżo
zdechłego młodego żółwia.
Dopóki byliśmy tam sami, bez towarzystwa innych łódek, czuliśmy się
świetnie, tak jakbyśmy opanowali część tego terytorium. Na szczęście zdążyliśmy
już pozwiedzać całą okoliczną rafę, oraz zrobić krótki spacer po hotelowej
plaży, jak okazało się, że miejsce to zaczyna ściągać coraz więcej chętnych na
kotwiczenie tam gdzie my. Powzięliśmy więc szybką decyzję – szukamy nowych
wrażeń w innych okolicach. I odpłynęliśmy.
Barbuda jest nietypową wyspą. Można ją w zasadzie uznać za prawie
bezludną. Liczy sobie w sumie 1600 mieszkańców, skupionych głównie w jedynym na
wyspie miasteczku Codrington. Jest najdzikszą i najmniej skażoną turystyką
wyspą na Małych Antylach, posiada najpiękniejsze i najdłuższe plaże w tym
rejonie (problem, tyle, że bez żadnego drzewa, same niskie krzewy – nie ma się
więc gdzie schować przed palącym słońcem, choćby na chwilę). Jest gęsto
otoczona rafą koralową, w wielu miejscach niedostępną dla jachtów. Nie posiada
żadnego portu wodnego, a jej stolica, czyli owe Codrington, nie jest dostępna
od strony otwartego morza, bo usytuowana w środku wyspy, przy wewnętrznej
słonej lagunie. Jak trudno się do niej dostać przekonaliśmy się na własnej
skórze.
COCOA POINT
Po spędzeniu słodkiej nocy przy Cocoa Point, przesunęliśmy się
bardziej na zachód i zaparkowaliśmy naszą Bubu przy plaży, w miejscu, gdzie
przesmyk lądu pomiędzy oceanem, a wewnętrzną laguną jest najcieńszy i gdzie
onegdaj istniał nawet kanał, którym można było wpłynąć do zalewu małą łódką
(kanał ten został już dawno zasypany przez cyklon). Wyczytaliśmy wszak, że
istnieje możliwość, żeby przez górkę piachu przenieść aneks i dopłynąć zalewem
do Codrington, gdzie musieliśmy się udać w celu zrobienia clearance out
(odprawy celno paszportowej).
Wiało bardzo mocno. Stanęliśmy bardzo blisko plaży, gdyż głębokość,
która prawie do samego brzegu nie była mniejsza niż dwa metry, pozwalała nam na
odwagę. Stojąc na dachu Bubu, Daru przez lornetkę widział w oddali miasto i
oddzielające je od nas hektolitry płytkiej i niemiłosiernie pofalowanej wody.
Popłynąć tam aneksem okazało się zwariowanym pomysłem. Poza tym chyba jednak
nie dalibyśmy rady go przenieść..
Nieopodal widzieliśmy nowo wybudowany mały hotel, jedyny budynek
jaki stanął na całym wybrzeżu, jak okiem sięgnąć. Postanowiliśmy więc
następnego ranka podpłynąć pod sam hotel, tam rzucić kotwicę, odwiedzić
recepcję i zapytać się, czy nie możliwości wynajęcia wodnej taksówki w celu
przeprawienia się na drugą stronę, do miasta.
W hotelu uzyskaliśmy informację, że owszem, jest jeden człowiek,
który przeprawia odpłatnie swoją łódką ludzi tam i z powrotem. Od przypadkiem
spotkanego Szweda z jachtu stojącego nieopodal nas, dowiedzieliśmy się, że ów człowiek
towarzyszy też żeglarzom w mieście i prowadzi do biur, gdzie dokonuje się
formalności, a na dodatek jeszcze robi objazdową wycieczkę po wewnętrznym
zalewie i zawozi do miejsca zwanego „bird sanctuary”, czyli świątyni ptaków.
Bardzo nas ta wiadomość ucieszyła. Dowiedzieliśmy się, że nazwisko owego Pana
to George Jeffrey (śmiesznie, bo właśnie znalazłam też jego zdjęcie i nazwisko
w przewodniku morskim, z dopiskiem, że jest to najlepszy przewodnik na wyspie)
i że można go złapać zarówno pod numerem telefonu (1-268-788-7064 - dla tych,
którzy się tu może kiedyś wybiorą…), jak i przez VHF kanał 16.
Umówiliśmy się z George’m na następny dzień, czyli na dzisiaj, na
godzinę 9.00, razem z parą Finów, też żeglarzami.
Reszta dnia była jednym wielkim czasem wolnym, który głównie
poświęciliśmy na niekończącą się, wielokilometrową wycieczkę po niekończącej
się, wielokilometrowej plaży. Aż po horyzont. Było cudnie, piasek pod nogami
ścielił się niby najmilszy dywan, napływające fale raz po raz chłodziły stopy, cień
uzyskiwaliśmy dzięki przechodzącym co chwilę, niewielkim chmurkom. Po drodze
spotkaliśmy dwa stare puste już gniazda żółwi. Bartek zbierał duże morskie
muszle, żeby sobie potem zostawić jedną najpiękniejszą (bidulek upuścił ją
potem w drodze powrotnej wpław do lodki i muszla przepadła bezpowrotnie w
głębinach).
WOALKA (STRUKTURA LIŚCIA Z PODWODNEGO ZDJĘCIA WCZEŚNIEJ)
Dzisiaj rano, wedle umowy, spotkaliśmy się z Finami w ustalonym
miejscu jeszcze przed 9.00 i razem czekaliśmy na taksówkarza-przewodnika G.
Jeffreya. Ten spóźnił się ponad pół godziny, ale nie z własnej winy, więc nie
gniewaliśmy się zbytnio. Ustaliliśmy wspólnie, że najpierw popłyniemy do miasta
dokonać formalności, a dopiero potem odkryjemy świat raju ptaków.
GEORGE JEFFREY I JEGO LATAJĄCA ŁÓDKA
Miasto zeszliśmy wszerz i wzdłuż. Miasto, szumne słowo, właściwie
to wioskę, gdzie tylko kilka asfaltowych dróg przecinało zagrody
jednorodzinnych, parterowych domków. Negatywnym akcentem całej sprawy muszę
przyznać, było to, że jeszcze nigdzie formalności nie były aż tak skomplikowane
i czasochłonne. Musieliśmy odwiedzić trzy różne miejsca: biuro portowe, customs
i immigrations, każde z nich położone w innej części miasteczka (szliśmy
piechotą). Dodatkowo jeszcze w customs dowiedzieliśmy się, że Bartek jest już
za duży na dziecko (ponad 12 lat), ale za młody na crew (załoganta), więc
należy się dodatkowa taksa za „pasażera”: 20 USD!!! I to nie wszystko, żeby
zapłacić, trzeba znowu przemaszerować na drugi koniec osady – aż na lotnisko.
Dochodziło południe, żar lał się z nieba, a tu dołożono nam jeszcze niechcianą
dodatkową wycieczkę i wydatek. Lotnisko na Barbudzie (połączenia tylko ze
starszą siostrą – Antiguą), to po prostu mała drewniana buda i krótki, żwirowy
pas startowy.
CUSTOMS?
Po dokonaniu wszystkich formalności (uff, nareszcie), mogliśmy
zasiąść z powrotem w latającej po falach łódce naszego przewodnika i prawie
pofrunąć do ptaków (płynął tak szybko, że łódka prawie nie dotykała wody, a nie
był to wodolot).
Niewielki obszar krzewów porastających wypłycenia wewnętrznego
słonego zalewu zamieszkały jest w jednej swojej części przez kolonię fregat.
Kłębią się i skrzeczą nad głowami turystów. Latają nad wodą w poszukiwaniu
żywności lub siedzą w krzewach z głową wtuloną w ramiona. Tutaj żyją, nocują,
zlatują się, zakładają rodziny, wysiadują jaja i karmią młode, które domagają
się przekąski kłapiąc dzióbkami. Niesamowity widok, możliwość obserwacji
dzikiego (a jednak chyba przyzwyczajonego do turysty, bo mało strachliwego)
ptactwa z tak niewielkiej odległości zrobiła na nas niezapomniane wrażenie.
Tysiące, a może nawet miliony ptaków tam były. Wszystko zostało skrzętnie
uwiecznione aparatami i kamerą.
FREGATY (DUZE, PO ROZWARCIU SKRZYDEŁ OK. 2,5m)
Po tak męczącym, ale jakże ciekawym poranku w mieście ludzi i w
mieście ptaków, wróciliśmy głodni do domku, a po spałaszowaniu pysznego
śniadanka, zajęliśmy się indywidualnie naszymi sprawami: ja piszę, Bartek uczy
się historii (już czasy Solidarności – od początku roku szkolnego i pierwszego
Piasta nieźle się posunął!), a Daru czyta…z zamkniętymi oczkami. Jutro skoro
świt wypływamy w stronę wyspy francuskiej St. Barth. Mamy 60 mil do przepłynięcia, ale
wiatr i fala będą tym razem prawie od tyłu, więc będziemy płynąć szybko i bez
nieprzyjemnego bujania. Pogoda zapowiada się dobra.
Jedna rzecz mąci nam tylko radość naszego życia, pływania i
odkrywania świata. Nadchodzą bowiem od Małgosi wiadomości z Polski, że Ubu,
najcudowniejsza suczka na świecie, ma się coraz gorzej. Bardzo nas te
wiadomości smucą i tylko drżymy przed otrzymaniem następnych, jeszcze gorszych.
Smutek wielki.
środa, 16 kwietnia 2008
Płyniemy.
Wstaliśmy przed 7h00 i gnamy na Saint Barthelemy. Jest to przystanek w drodze
na Saint Martin, gdzie przyleci Andrzej G. (można mu przekazać prezenty dla
nas).
Z
każdą z tych wysp wiąże się historia. Saint Barth, jako kolonia francuska zamieszkała
przez 600 Normanów, została oddana Szwedom w zamian za nabrzeże w Sztokholmie.
Szwedzi założyli na niej Gustavię (nazwa od króla), która jako miasto wolne
zaczęło kręcić niezły biznes (piraci, handlarze niewolników i inni). Francuzi
się zmitygowali i sto lat później odkupili wyspę od Szwedów. Dziś to
najbardziej luksusowe i drogie miejsce Małych Antyli.
Saint
Martin natomiast to w połowie holenderska, w połowie francuska wyspa. Legenda
mówi, że dwóch osadników, Holender i Francuz, po wylądowaniu na wyspie
zaopatrzeni w swoje rodzime trunki: jałowcówkę i koniak udali się na jej obchód
w przeciwnych kierunkach w celu spotkania się po drugiej stronie i podziału
wyspy. Francuski trunek okazał się wzmacniający i Francuz przeszedł większą
część dzięki czemu dziś obszar francuski wynosi 53 km2, a holenderski tylko 41.
Saint Martin zwana jest Hongkongiem Antyli jako raj duty free. Wszelki sprzęt
elektroniczny czy komputerowy, zegarki i diamenty są tu bez taks. Zobaczymy czy
to jedyna atrakcja. Dla nas obie wyspy mają dwa walory, z dokumentów jest tylko
immigration (nie ma celników, jako że są to wyspy bezcłowe) i obie są
francuskie co zapewni nam konkretne zaopatrzenie i to w euro. Na pozostałych
wyspach działa EC$, czyli East Caraibean Dolar lub USD z którym EC$ ma stały kurs wymiany 2,6 czyli prawie jak
złoty polski.
Sobota, 19 kwietnia
Od
środy jesteśmy w Gustavii na Saint Barth. Samo dopłynięcie było zabawne,
takiego lasu masztów na kotwicowisku dawno nie widzieliśmy. Pokręciliśmy się trochę między jachtami i
rzuciliśmy kotwicę, trochę się rozpychając, przy samym wejściu do portu. Jak na
Saint Tropez Antyli to wszystko się tu zgadza. Gustavia, miasteczko, tak samo
prześliczne jak drogie, zrobiło na nas nad wyraz miłe wrażenie. Położone wokół
portu jachtowego (port handlowy przeniesiono nieopodal), na pagórkach i o
niskiej swoistej zabudowie, jest niezwykle zadbane. Jeśli jeszcze do tego
dodać, że woda w porcie i na kotwicowisku jest kryształowa to całość uznać
należy za bajkowe miejsce. Felerem okazała się sama wyspa Saint Barth i jej
wielkość, 3 na 7
kilometrów . Maleństwo.
SAINT
BARTH (BARTHELEMY) – SAINT TROPEZ KARAIBÓW
Będąc
na spacerze po miasteczku i okolicy zadecydowaliśmy wypożyczyć w piątek
samochód i objechać wyspę. Ze względu na jej wielkość zrodził się nawet pomysł
rowerów, ale odradzono nam to ze względu na ruch kołowy na wąskich drogach i
przede wszystkim na górzystość terenu. I słusznie bo nawet nasz zdezelowany
Samurai (Suzuki) ledwo pod górki na pierwszym biegu dawał radę.
Wycieczka
była zacna. Zawiodła nas na zakazaną plażę (ze względu na niebezpieczne fale) z
której udaliśmy się piechotą wzdłuż wybrzeża do wanien. Szliśmy podziwiając
zmienność flory w towarzystwie jaszczurek i wszechobecnych dzikich kóz w szumie
rozbijających się fal. Było południe i palący swar, zdradliwie chłodzony
pasatem. Szliśmy i szliśmy prawie już pozbawieni nadziei, aż w końcu dotarliśmy
na sam koniec do tych wanien. Niesamowite miejsce ze stojącą morską wodą,
oddzieloną skałkami od szalejącego wokół oceanu. Zanurzyliśmy ciała i tak
pozostaliśmy rozkoszując się krystaliczną i ciepłą, lecz chłodzącą wodą.
WANNA
AFRODYTA (AFRODYT TO JA)
Przyszedł
czas na piknik. Znalezienie jednak zacienionego miejsca okazało się nie lada
wyczynem. Dopiero mała i uroczo położona plaża zapewniła nam odrobię chłodu w
cieniu dużego drzewa. Tam rozłożyliśmy talerze i zajadaliśmy przysmaki z
zainteresowaniem obserwując z Bartkiem nagie piersi młodych dziewcząt (jesteśmy
we Francji więc topless jest dozwolony w miejscach publicznych). I dla ducha i
dla ciała taki piknik.
Po
plażowaniu „pognaliśmy” naszym rzężącym gruchotem (i drogim, na Gwadelupie 27
euro za dzień, tu 70!) na drugą stronę wyspy podziwiać inne widoki.
Jeden
dzień okazał się aż nadto wystarczający aby poznać Saint Barth dogłębnie.
Są
jednak inne powody aby tu jeszcze zostać, pierwszy to świeże pieczywo –
bagietki, drugi to woda. Łódka stoi jak zawieszona w powietrzu.
Dziś
rano po zrobieniu zakupów płynnych w sklepie bezcłowym oraz odwiedzeniu poczty
(szkolne prace Bartka zostały wysłane do Polski) wskoczyliśmy do wody na
poranną kąpiel.
NURCY
NO BO NIE NURKOWIE
Równie
szybko jak Beatka znalazła się w wodzie tak szybko wróciła na łódkę. Okazało
się bowiem, że pod łódką stoją trzy wielkie, prawie dwumetrowe, ryby. Nie były
to jednak rekiny ani barakudy więc po przełamaniu oporów popłynęliśmy na
pobliskie skałki. Nie była to wprawdzie rafa, ale ilość kolorowych ryb
zachwyciła wszystkich.
CUDA
! (WSZYSTKIE PODWODNE ZDJĘCIA SĄ ROBIONE PRZEZ DARA)
Resztę
dnia spędziliśmy grając, pisząc i korzystając z Internetu, który mamy z mariny.
Przed chwilą rozmawiałem przez Skypa z Tadeuszem, jest w Chinach. U niego jest
już jutro rano (a mówił, że to u nas jest wczoraj wieczór).
Zaraz
rozpalamy grilla. Dziś na kolację steki wołowe, fasolka i młode ziemniaki z
wody. Jutro po południu opuszczamy Gustavię i płyniemy do zatoki na północy
wyspy. To rezerwat, są tam przygotowane boje cumownicze (żeby nie niszczyć
kotwicami podłoża), a ponieważ jutro jest niedziela to mamy nadzieję, że po
południu część boi się zwolni i będziemy tam mogli zostać na noc. Zobaczymy.
Poniedziałek, 21 kwietnia 2008
No
i zobaczyliśmy. Wyszliśmy po południu z Gustavii. Przedtem Beatka zrobiła
clearence out w czasie jak ja znów walczyłem z komputerem zarażonym wirusem
przez Skypa. Coś się dzieje gdy rozmawiamy przez Skype video. Ale my z infogestapo
mamy swoje metody.
Tak
więc wyszliśmy po południu w kierunku Anse Colombier, czyli rezerwatu. Szybko
piana wyszła nam na usta gdy zobaczyliśmy, że jesteśmy czwartą łódką wchodzącą
do zatoki. No to będzie cyrk z miejscem. Weszliśmy powoli rozglądając się po
zajętych bojach. Przy rafie zobaczyliśmy wolną białą boję (dla małych jednostek),
a obok żółtą, zajętą przez motorówkę (dla dużych jednostek). Postanowiłem
zrobić małą demolkę i zapytać dlaczego zajmują żółtą boję, jeśli obok biała
jest wolna. Podpłynęliśmy na 3
metry gdy państwo z łódki powiedzieli, że właśnie
odpływają. I w ten sposób od razu zaczepiliśmy się do żółtej boi zapewniającej
nam spokojną noc. Inni czekali, ale niedługo, bo zaraz i inne boje zaczęły się
zwalniać przez wracających do domu po weekendzie ludzików. Pomysł z niedzielnym
wieczorem był dobry.
Po
kolacji składającej się ze spaghetti i wina (ja), obejrzeliśmy „Million dollar
hotel”. Myślę, że z wiekiem to kino (choć Wenders zrobił Bagdad Cafe) już mi
nie imponuje. Na siłę oryginalne, porusza oczywiste problemy, co głównie nudzi.
Widziałem ten film już wcześniej i nowe spojrzenie po latach nic nie wniosło.
Za
to rano było prześmiesznie. Bartek znalazł na WC imieninowe prezenty (mapę
Karaibów i pierwszy dezodorant – Old Spice, na pamiątkę komuny) i przyszedł
podziękować do naszej sypialni. Nagle ja, patrząc w denne okienko krzyczę:
rekiny! Idziemy szybko pływać! I rzeczywiście pod nami pływało stadko rekinów.
Beatka
postukała się w głowę i nie wierząc własnym oczom patrzyła jak ja i Bartek
ubieramy płetwy. Dla uspokojenia założyłem na łydkę podwodny nóż (rekin mi
rękę, a ja mu ogon!).
Chcąc
nie chcąc oderwaliśmy Beatkę, już w płetwach i masce, od drabinki i
popłynęliśmy razem na skałki zerkając za siebie na rekiny śpiochy (nie ich
znamy polskiej nazwy). Jeden z nich został na dnie pod łódką przysypiając co nieco.
Każda
taka wodna wyprawa jest fascynująca i zawsze widzimy coś nowego.
KOLORY
Tym
razem, wracając, zobaczyliśmy z bliska wielkiego żółwia, a po popołudniowym
pływaniu śpiącego rekina przyklejonego do naszej burty. Zabawne.
ŻÓŁW
NA DNIE
Trochę
to niesamowite jak kilka filmów i scen spowodowało w nas blokadę i strach. W
Polsce też jest jadowita żmija zygzakowata i jakoś wszyscy chodzimy po lasach
nie myśląc o niej. Tu podobnie, przy setce gatunków rekinów tylko kilka z nich
jest niebezpiecznych. Jednak się boimy już samej idei rekina w wodzie, a
przecież to naturalne, że one tam są.
TO
REMORY NIE REKINY
Środa, 23
Wczoraj
rano, znużeni już zatoczką Colombier, przepłynęliśmy do drugiego rezerwatu, na
pobliską wysepkę o kształcie rogala - Ile Fourchue. Wolną boję znaleźliśmy od
razu i natychmiast wylądowaliśmy w wodzie.
KOLORY
2
Po
ponad godzinnym pływaniu w już naprawdę ciepłej wodzie (temperatura doszła do
27 stopni) wróciliśmy na śniadanie, ale ranne widoki rozochociły nas tak, że w
wodzie wylądowaliśmy znów po południu.
Tym
razem zobaczyliśmy na żywo coś tak niesamowitego czego akwarium nigdy nie odda.
Wpłynęliśmy w olbrzymie stado małych dziesięciocentymetrowych rybek, których
było tysiące. Poruszały się razem jak żywa magma. Były wszechobecne, płynąc w przeciwną
do ich kierunku stronę miało się wrażenie podobne do patrzenia na płatki śniegu
padające w nieskończonej ilości z nieba na twarz. Pływaliśmy zauroczeni
obserwując jak stado reaguje wspólnym ruchem na zbliżające się do niego większe
ryby.
Wracając
na łódkę niespodzianka była jeszcze większa i raczej niemiła. Pod łódką
zainstalowała się półtorametrowa barakuda. Jest to ryba, która nie atakuje
człowieka, ale ma taką zabawę, że podpływa z prędkością torpedy na kilka
centymetrów od maski i patrzy w oczy nurkowi. Zazwyczaj po chwili odpływa.
Zazwyczaj. Ma też śmiertelne zęby, kły na końcu paszczy, a głębiej ostre jak
żyletki siekacze. Trochę w napięciu kąpało się w jej towarzystwie, aczkolwiek
obie strony przyglądały się sobie z zaciekawieniem.
BARAKUDA
(NASZ STER U GÓRY)
Noc
była tragiczna. Wieczorem wiatr zmienił kierunek, a za nim fala. Z początku
gładko stojąca łódka zaczęła pod wieczór wierzgać jak koń na rodeo. I tak cała
noc.
Zadowoleni
ze świtu odpaliliśmy silniki i płyniemy do Sint Maarten, holenderskiej części.
Na jej terenie jest lotnisko, na które jutro przyleci Andrzej Gnyp (ale
jesteśmy mili!).
Po
drodze ładujemy akumulatory i robimy wodę, której nam zabrakło wczoraj
wieczorem. Pobyt w dzikich rezerwatach spowodował, że nasz budżet od niepamiętnych
czasów jest znów nad kreską. Tylko do momentu zakupów paliwa i żywnościowych
zapewne.
Właśnie mijamy Philipsburg, stolicę holenderskiej części wyspy
Saint Martin (Sint Maarten). Po ponad tygodniowym pobycie na St. Barth znowu
zmieniamy okolice. I coś mi mówi, że teraz już nie będzie tak jak do tej pory,
czyli nie będziemy zostawać sobie w upodobanym miejscu tyle ile nam się podoba.
A to dlatego, że mamy program, a program musimy wykonać z uwagi na
zapowiedzianych gości. No ale może to i lepiej, gdyż dzięki temu zobaczymy
jeszcze w tym sezonie Wyspy Dziewicze, na czym mi bardzo zależy.
St. Barth to wysepka malutka, ale bardzo urodziwa. Ma całą masę
przepięknych zatoczek (niestety prawie w żadnej nie można kotwiczyć) i
malutkich, intymnych plaż.
Woda jest krystaliczna, dzięki czemu nawet na dość sporej
głębokości widać doskonale szczegóły dna. Roślinność jest raczej skąpa, jakby
wypalona przez słońce i nie ma nic wspólnego z bujną florą poprzednich wysp.
Wycieczka samochodowa była bardzo przyjemna, pomimo że gruchot, który nam dano
w wypożyczalni, wytrząsł nas na wszystkie strony (swoją drogą drogi, o dziwo,
też pozostawiają wiele do życzenia). Niemniej jednak, z uwagi na bardzo
ograniczoną powierzchnię wyspy, jeden dzień to aż za dużo na jej zwiedzenie. My
wróciliśmy do Gustavii już o 17h30, co biorąc pod uwagę niezbyt wczesną godzinę
rozpoczęcia wycieczki (10h00) i przynajmniej 2-3 godziny poświęcone na lunch,
świadczy o tym, że można się bardzo szybko uwinąć.
Następne dni, jak to skrzętnie opisał Daru, spędziliśmy w
pobliskich zatoczkach, objętych rezerwatem natury. Było zacnie, dużo się
pływało, dużo było emocji. Szczególnie dla mnie, która bardzo ostrożne
podchodzę do żywej natury. To, że pod łódką pływało stadko rekinów wpływało
bardzo podniecająco na moich panów, mnie raczej studziło. Oni, zainteresowani,
nawet podpływali z aparatem podwodnym, ja starałam się zachować maksymalny
dystans. I ani razu nie opuścił mnie stres. To samo ze spotkaną wczoraj przy
wysepce Fourchue ogromną barrakudą. Już nawet rekiny mają chyba przyjemniejszy
„wyraz twarzy”. Ta złowrogo patrzyła na nas kiedy podpływaliśmy do naszego
domku, stała nieruchomo w wodzie dwa metry od nas z rozwartą paszczą pełną
siekaczy. Brr! Daru ocenił jej wielkość na 1,5 metra , a to już niezły
gabaryt. Bartek w ogóle się nią nie przejmował, pluskał się beztrosko jak gdyby
nigdy nic. Jeszcze chciał się do niej zbliżyć w celach obserwacyjnych.
Kategorycznie zabroniłam. Chłopiec nie zdaje sobie chyba jeszcze sprawy z
zagrożeń, albo to ja jestem przewrażliwiona. Wolę nie dociekać jaka jest
prawda.
Po bardzo złej nocy, podczas której fala wchodząca do zatoki bujała
nami nader mocno, co budziło mnie co chwilę, postanowiliśmy dziś wczesnym
rankiem wyruszyć w stronę Saint Martin. Z tego co widzę przepływając obok,
wyspa ta, podobnie jak St. Barth, ma bardzo skąpą, wypaloną roślinność (jak
Lanzarote mnie więcej). Poza tym wybrzeże od strony południowej jest dość
mocno, aczkolwiek estetycznie zabudowane. Kierujemy się w stronę mostu, którego
otwarcie o godzinie 11h00 pozwoli nam wpłynąć do zatoki wewnętrznej Simson i
znajdującej się w niej, dużej mariny. Mamy zamiar wyjątkowo spędzić noc w
porcie, uzupełnić prąd i wodę i tam „zgarnąć” Andrzeja jutro po południu.
Niedziela, 27 kwietnia
Od
ostatnich opowieści wydarzyło się sporo.
Generalnie
Saint Martin to nieciekawa wyspa. Po przybiciu do niej, most prowadzący do
mariny w holenderskiej części wprawdzie otwarto na czas, ale ponieważ
wychodzący wielki jacht motorowy miał kłopoty z przeciśnięciem się przez jego
wąskie gardło zamknięto go zaraz za nim. Kręciliśmy się więc jeszcze pół
godziny na silniku w oczekiwaniu na powtórne jego otwarcie.
Weszliśmy
do mariny, ustaliliśmy cenę i tam też spędziliśmy noc robiąc clearence z drobną
opłatą 40 $ (!). W czwartek, w oczekiwaniu na Andrzeja doprowadziliśmy łódkę do
stanu nie solnego zmywając pokład i okienka. Nie widziała ona słodkiej wody już
od miesiąca. Po śniadaniu pojawił się Andrzej, który mimo czterogodzinnego lotu
z NY był głodny. Zresztą on jest zawsze głodny (tasiemiec czy co?).
Radości
było wiele, książki z Polski i inne drobiazgi no i wieści.
Mniej
radości było po udaniu się do mariny w celu uregulowania opłaty za pobyt.
Podliczono nas inaczej niż było powiedziane na dodatek z opłatą za wodę z
księżyca, całość prawie 200 $ i to za jedną noc!. Po nerwowej wymianie
poglądów, wręcz awanturze, cena spadła do 110 $ co też jest kolosalnie drogo.
No nie zobaczą nas już tam.
Ruszyliśmy
na przeprawę na stronę francuską wewnętrznym słonym zalewem. Najedliśmy się tam
sporo strachu ponieważ parokrotnie prawie potarliśmy o dno kilami, tak źle był
oznaczony wodny szlak. Wyszliśmy na morze drugim mostem i zaraz po wyjściu, w
zatoce Marigot, zarzuciliśmy kotwicę. Potem, po zmroku, klucząc aneksem po
zatoce dobiliśmy do nabrzeża i dotarliśmy do świetnej knajpki, gdzie olbrzymie
porcje mięsiwa z frytkami i sałatą zaspokoiły nasze pragnienie kulinarne.
Rano
postanowiliśmy wypożyczyć jednak samochód i udać się po zakupy. Po nowym clearence,
bo zmiana kraju (5 euro), udaliśmy się na objazd wyspy i zakupy. W pierwszym
rzędzie do Philipsburga, Hongkongu Karaibów. Długa handlowa ulica z towarami
bez cła. Alkohol, elektronika, diamenty i zegarki wszystko w cenie około 40 %
niższej niż w Polsce. Andrzej kupił dobry aparat numeryczny, my nic, jako że
pijemy mało, nie palimy, aparaty mamy, a czas i diamenty nas nie interesują.
Jedynie Bartek dostał urodzinowy prezent w postaci karty 4 giga z czytnikiem
zastępującym pen driva.
ZAKUPY
To
była jedyna atrakcja wyspy. Po zakupach spożywczych w dużym centrum handlowym
oddaliśmy samochód i wróciliśmy na łódkę aby po krótkim odpoczynku wrócić
wieczorem do tej samej knajpki na podobnie ogromne porcje. Przed snem Andrzej
pokazał nam jeszcze na DVD kreskówkę „Włatcy Móch”. Zabawne.
Przyszła
sobota. Po porannej kawie podnieśliśmy kotwicę i popłynęliśmy w stronę
Anguilli, zniesmaczeni generalnie pobytem na Saint Martin. Wrócimy tam jeszcze
za dwa tygodnie aby oddać Andrzeja liniom lotniczym.
Droga
na Anguillę była miła, choć na silniku - w celu naładowania akumulatorów. To
osobne państwo, odległe od Saint Martin o
20 mil ,
więc znowu clearence było obowiązkowe. Postanowiliśmy spędzić noc na małej
bezludnej wysepce najbardziej wysuniętej w stronę Wysp Dziewiczych, przez co
złamać prawo i nie robić kontroli celno-paszportowej w ogóle.
Od
przyjazdu Andrzeja pogoda jest jak pod Andrzejem. Zwykle się mówi pod psem, ale
z Andrzejem tak to już jest, że wozi deszcz. Dotarliśmy więc do naszej zatoczki
z której dwa jachty odpłynęły szybko i zostaliśmy w niej sami na noc. Jedynie
grzmoty i czarniawe niebo trochę nam
psuły humory. Popłynęliśmy na skałki,
ale mimo kryształowej wody nie było tam nic atrakcyjnego. Wyszliśmy na plażę ze wspaniałym piaskiem i
wielką falą, która uradowała Bartka. Mnie najbardziej „uradowała” tablica
mówiąca o zakazie kotwiczenia na noc i mandacie w wysokości 5000 EC (5000 PLN)
za nielegalny pobyt w tym miejscu bez clearence.
Pogoda
się jeszcze bardziej zepsuła, pioruny pojawiły się na horyzoncie i zaczął padać
deszcz. Bartka kulały fale, ja z Andrzejem budowaliśmy zamek, a Beatka jak
katarynka wzywała nas do płynięcia na łódkę. Uległem po półgodzinie, a chłopcy
zostali kulać się dalej.
Po
analizie sytuacji uznaliśmy, że: jest kiepska deszczowo-burzowa pogoda, sobota
wieczór więc nikt nie powinien nas w nocy niepokoić, zwłaszcza, że o świcie
mieliśmy ruszyć dalej. Noc była trochę nerwowa, ale z powodu zmiennego wiatru i
fali, a nie straży granicznej.
STO
LAT (13)
O
świcie dnia urodzin Bartka w deszczu odpaliliśmy silniki, po chwili i już na
żaglach, popłynęliśmy w stronę wysp dziewiczych. Jest 15h00, w oddali majaczą
już wyspowe górki. Zdążymy przed zmrokiem, co ważne bo dużo tu niebezpiecznej
rafy koralowej. A same wyspy? No dziewicze to one od dawna nie są. Na początek
BVI (British Virgin Islands) czyli część brytyjska.
A
GDZIE TE DZIEWICE?
Wtorek, 29 kwietnia
Dzisiaj, pierwszy raz od dnia przyjazdu Andrzeja (już 5 dni!),
pogoda jest jak drut. Zero deszczu, błękit nieba przeważa nad małymi, szybko
przesuwającymi się chmurkami, wiaterek znikomy, aczkolwiek wystarczający aby
chłodzić ciała. Właśnie przed chwilą wyszliśmy z wody po drugiej już dzisiaj
kąpieli morskiej. Najpierw, rano, przypłynęliśmy do najbardziej wysuniętej na
północ wysepki Brytyjskich Wysp Dziewiczych.
ZAŁOGA NUMER 11
Wyspa, prywatne terytorium, nazywała się Necker. Rozejrzałam się
dookoła i stwierdziłam że: prywatna plaża z łódeczkami do wynajęcia,
przeszklony, wielki taras na zboczu, tu i ówdzie mniejsze rezydencje, jakby
gościnne, pomost; dookoła rafa koralowa, głębokość wody 2-4 metry , kryształ,
nieopodal większa łacha piaskowa, niczym
bezludna wysepka, a na niej trzy samotne palmy i nic więcej. Pomyślałam sobie,
że ideał. Ideał dla osób, które szukają cichego, spokojnego miejsca na wakacje,
a założyłam, że tak naprawdę, to oprócz prywatnej rezydencji to właśnie jest to
też intymny ośrodek wczasowy. Być może nawet właścicielem jest – jak sama nazwa
– Pan Necker. Ten, co stworzył biuro podróży Neckermann, zaczynając właśnie od
tej małej wysepki jako jedynej atrakcji turystycznej.
Wszystko było tam w pigułce, ale niczego nie brakowało: intymność,
raj dla nurkowania, pełna egzotyka, ciekawe okazy ornitologiczne (widzieliśmy
po raz pierwszy flemingi na wolności). Pomyślałam nawet, że muszę się
dowiedzieć szczegółów, żeby może rozreklamować wśród znajomych tak fantastyczne
miejsce.
Troszkę jednak po jakimś czasie zmieniliśmy zdanie, a zachwyt
przekształcił się w proste podobanie.
Najpierw okazało się, że trzy palmy na pobliskiej bezludnej wysepce
są….plastikowe. No wiecie, gdzie jak gdzie, w Warszawie to jakoś uchodzi, ale
na Karaibach nie spodziewałam się plastiku w tym użytku.
TRZY PALMY (Z PLASTIKU)
Następnie zarządziliśmy płynięcie na rafę. Maski, płetwy w ruch i
już wszyscy w wodzie. Andrzej pierwszy skapitulował, uznając, że prąd jest za
silny i nie ma co się męczyć, bo i tak nie da rady dopłynąć aż do rafy. My
jednak postanowiliśmy spróbować. Faktycznie prąd był ogromnie silny, trzeba
było mocno machać płetwami, żeby się cokolwiek posuwać do przodu. Woda była przejrzysta,
ale usłana małymi, przezroczystymi niby-meduzami. Nie bardzo wiemy co to jest,
ale domyślamy się, że jest to wczesna forma rozwoju tych galaretowatych
obrzydliwości. Dojrzałość swą osiągają w porze lata – lipiec/sierpień. Wtedy
pływanie w ich towarzystwie pewnie jest okropne i mało komfortowe. Na
szczęście, w tej postaci jeszcze nie parzą, można więc spokojnie przez nie
przepływać bez żadnego ryzyka.
Do rafy udało nam się dopłynąć wbrew upartemu oceanowi, który nas
odpychał z powrotem w stronę łódki. Nie było żadnych cudów, rafa skąpa, fauna
wokół niej jako taka, ale bez rewelacji, do których przyzwyczailiśmy się do tej
pory. Widzieliśmy małego żółwia, który zaczął natychmiast przed nami uciekać,
dużo papugoryb w odmianie czerwonej, ale nic nie przykuło naszej uwagi w sposób
wyjątkowy.
Do łódki wracało się o wiele łatwiej, bo z prądem. Bartek popłynął
pierwszy. Już był przy schodkach jak zaczął do nas wykrzykiwać: Barrakuda! No i
okazało się, że znowu mamy natrętnego amatora podwozia naszej Bubu. Tym razem drapieżnik
był nieco mniejszy niż na wyspie Fourchue i bardziej srebrzysty, ewidentnie
młodszy osobnik. Ale paszcza równie groźnie wyglądała. Wylądowaliśmy wszyscy
szybko na pokładzie nie chcąc ryzykować bliższego spotkania z „zębulkiem”.
Barrakuda ewidentnie nie miała zamiaru oddalić się od naszej Bubu. Zdążyliśmy
zjeść śniadanie, posprzątać, zrobić partyjkę w Scrabble (trzeci raz pod rząd
pokonałam Darunia), a ona nadal trzymała się naszych płóz. Z tego wniosek
prosty – taki zwyczaj barrakud. Jak już się uczepi, to koniec, sama nie
odpłynie. Więc jak tu swobodnie i bez stresu ponownie wejść do wody?
BARAKUDA ZNÓW STRASZY
Tak więc daliśmy za wygraną ze względu na barrakudę oraz ze względu
na bardzo głośno pracującą centralę prądotwórczą (no tak, na takiej małej
wysepce prąd i wodę trzeba sobie samemu produkować) i wczesnym popołudniem
postanowiliśmy się przenieść w inne rafowe miejsce, oddalone zaledwie o milę.
Właśnie tutaj, tym razem koło wysepki Eustatia (jeszcze mniejsza i
chyba jeszcze bardziej prywatna) spędzamy nasz trzeci wieczór na BVI. Jesteśmy
po drugiej długiej kąpieli. Tutaj rafa jest zmasakrowana. Jej połacie są o
wiele większe, ale wyglądają jak cmentarzysko. Widocznie musiała ucierpieć
przez któryś ze śmiercionośnych cyklonów. Wracając na pokład nie zanotowaliśmy
pod nim obecności barrakudy. Uff!
Na BVI jesteśmy trzeci dzień. Bardzo zadziwiające, że nie działają
tutaj nasze sieci komórkowe. Nie spodziewałam się tego po wyspach należących do
Wielkiej Brytanii. Nie mamy więc żadnego kontaktu ze światem, bo i z internetem
jest bardziej niż krucho.
Przypłynęliśmy 27 kwietnia, czyli w dniu urodzin Bartka. Płynęliśmy
z Dog Island (mała wysepka na północny-zachód od Anguilli) cały dzień – prawie 70 mil . Mimo deszczowego
początku przeprawa była wyśmienita. Pogoda i wiatr nam dopisywały, praktycznie
w ogóle nie musieliśmy używać silników i pędziliśmy z zacną prędkością 5-7
węzłów.
Urodziny Bartola obeszliśmy o nietypowej porze, bo o 7 rano. Jako
tort przygotowałam dwie połączone kromki wysmarowane nutellą, udekorowane
rodzynkami i orzeszkami ziemnymi. Na nich widniał napis „100 LAT” zrobiony z
wyciśniętego jogurtu oraz wbite były świeczki. Bartolo, z czapką i naszyjnikiem
rodem z imprezy sylwestrowej na Gomerze, zdmuchnął dzielnie płomyki, odśpiewaliśmy
urodzinowy hymn i spałaszowaliśmy smacznie mój pierwszy w życiu, ale wybitnie
udany, tort (do kawy porannej jak znalazł).
URODZINOWY MAGIK
Reszta rejsu minęła miło i leniwie. I bez żadnych przygód. Na
pierwszą wyspę British Virgin Islands, czyli na Virgin Gorda, dotarliśmy na
tyle wcześnie, że był jeszcze czas na wieczorną kąpiel. Kotwicę rzuciliśmy
przed jakąś uroczą plażą, rozległą, porośnietą na całej długości soczystymi
palmami. Tutejsze wybrzeża różnią się od tych, które widzieliśmy do tej pory.
Charakteryzują się ogromnymi głazami porozrzucanymi przypadkowo, tak jakby
spadły z nieba jeden na drugi. Mieliśmy okazję podziwiać z bliska te
konstrukcje podczas wczorajszego popołudniowego spaceru (po całym dniu
spędzonym w Yacht Harbour na robieniu clearence i łapaniu internetu). Szliśmy
wzdłuż wybrzeża pokonując różne głazowate przeszkody dołem, górą lub bokiem.
Piaseczek był wyśmienity, mięciutki, choć nie tak drobny jak na Barbudzie.
Bartek rzucał się w fale, które na zmianę: to zabierały go ze sobą, to znów
wyrzucały na brzeg. Siła tych fal była niewyobrażalna, człowieka zbierają z
plaży mimo tego, że ten wcale sobie tego nie życzy. No wiecie!
DALAI YAMA
Trafiliśmy do różnych konstrukcji z bloków granitu. Można było się
przecisnąć i wąskimi korytarzami dojść do „wanien”, czyli zbiorników wody
morskiej uwięzionych i już podgrzanych. Było cudownie. Brnęliśmy tak dalej i
dalej prawie do samego zachodu słońca. Było tym bardziej miło, że miejsca te
były już wyludnione. W dzień bowiem zbierają się tu wszystkie jachty z
najbliższych portów i ludzie zalegają pewnie jeden na drugim. Nie dziwota, jest
to jedno z najbardziej rozsławionych cudów natury na BVI, tak zwane „The
Baths”. Na łódkę wróciliśmy, płynąc z plaży wpław, równo z momentem kiedy
słońce dotknęło horyzontu. Cóż za poetyka.
I tak mamy zamiar pałętać się po tych wysepkach jeszcze kilka dni,
przez tydzień może. Jest tutaj sporo miejsc, masa zaułków, kotwicowisk wśród
rafy (mam nadzieję, że odkryjemy miejsca bardziej żywotne niż dzisiaj), tak że
miejsca na nudę nie będzie. A wyspy i wysepki są od siebie oddalone w zacnych,
kilkumilowych odległościach, także więcej będzie korzystania z uroków
krajobrazu niż żeglowania. A o to przecież chodzi.
Chłopcy rozpalają grilla. Dziś na kolację steaki T-Bone oraz filety
z Mahi-Mahi, czyli koryfeny. Mniam!
Komentarze
Prześlij komentarz