MARZEC 2008 - MARTYNIKA, DOMINIKA, GWADELUPA
Poniedziałek, 3 marca 2008
Po
dwóch nocach uciekliśmy z Le Marin z wielką ulgą. Le Marin na Martynice to
olbrzymia, piękna zatoka, baza większości firm czarterowych, która jest wielkim
parkingiem jachtów oraz przy okazji ich cmentarzyskiem. To największy port
jachtowy na Karaibach i największe bezpieczne kotwicowisko. Powoduje to, że duża ilość jachtów zostaje tu
na długo, czasami na całe lata i straszy.
W
Le Marin zajęliśmy się nieszczęsnymi akumulatorami i … ich problem nie jest
rozwiązany do teraz. Otóż, po wielkich trudach i poszukiwaniach udało się kupić
miernik stężenia kwasu. Po kontroli naszego parku akumulatorów okazało się, że
jeden akumulator (lewego silnika) jest ok., a reszta nadaje się do
natychmiastowej wymiany. W sklepie z częściami samochodowymi znaleźliśmy tylko
jeden o odpowiednio dużej mocy, dwa pozostałe były na składzie w centrali i
miały być dostarczone na poniedziałek. Był piątek i oczekiwanie w Le Marin nie
bardzo nam się uśmiechało. W sobotę rano potwierdziliśmy telefonicznie zakup,
ale po namyśle postanowiliśmy jednak kupić dwa nowe akumulatory silnikowe i ten
jeden duży serwisowy, a po pozostałe dwa podjechać któregoś dnia wynajętym
samochodem. No i na szczęście pojawiliśmy się w sklepie, na miejscu okazało się
bowiem, że dwa przyrzeczone ze składu akumulatory są nowym modelem i mają nowy
randzik, dzięki któremu nie mieszczą się do naszych pojemników. A facet
(świnia) ze sklepu nawet do nas nie zadzwonił i nie poinformował o tym. Ładnie
byśmy wyglądali czekając do poniedziałku.
Tak
więc uciekliśmy z Le Marin w niedzielę rano i po minięciu skały zwanej Diament
DIAMENT?
RACZEJ WOJNY GWIEZDNE!
zakotwiczyliśmy
naprzeciw kościółka w przeuroczej zatoczce o kryształowej wodzie - Petite Anse
d’Arlet. Wreszcie mogliśmy wskoczyć do czystej wody zapominając o bagnie w Le
Marin.
ARLET
– WIDOK Z BUBU
W
czasie kąpieli podpłynęliśmy do katamaranu z małą polską banderką, który polska
załoga kumpli czarterowała na dwa tygodnie w celu zwiedzenia południowej części
Karaibów. Ekipa z Gorzowa Wielkopolskiego
zaprosiła nas na drinka i kabanosy (!), a wróciliśmy do siebie z koszulkami
Polish Sailing Team, a Bartek z Prince Polo. Ja dodatkowo w stanie mocno
wskazującym … .
Kotwicowisko
jest cudowne, malutka cicha wioska w której kogut zastępuje budzik, pyszna czysta woda i choć mało w niej rybek
długa obserwacja żółwia i różnego gatunku rozgwiazd w pełni nam wynagrodziły
ich brak. Postanowiliśmy tu trochę się pobyczyć.
GWIAZDA
SZERYFA LUB CZERWONOARMIJCY
Pogoda
jest absolutnie dziwna jak na tę porę roku. Wszyscy miejscowi są zadziwieni.
Fakt, od naszego dopłynięcia na Karaiby leje codziennie i to wielokrotnie, na
szczęście głównie w nocy, a ulewy są intensywne, ale bardzo krótkie.
Wtorek, 4 marca
Jesteśmy zachwyceni zatoczką Petite Anse d’Arlet. Miasteczko jest
absolutnie urocze, domki jak pudełeczka, malowniczy kościółek z wieżą góruje
nad zabudowaniami. Niska architektura, lekka i prosta, wokół wzgórza tonące w
zieleni. Siedząc na naszym „tarasie” oglądamy przez lornetkę ten sielski
krajobraz i wyobrażamy sobie jakby to było, gdybyśmy osiedlili się kiedyś na
stałe właśnie w takim miejscu.
Pierwsze moje wrażenie z Martyniki, nie licząc szybkiego wieczoru i
noclegu przy St. Anne, było makabryczne. Co prawda zatoka portu Le Marin (w
najgłębszej części nazwany „Cul-de-sac du Marin”, co w moim wolnym tłumaczeniu
nazwałam „Dupą Maryny”) wygląda bardzo interesująco z lotu ptaka z jej
zaułkami, wypłyceniami i ośrodkami turystycznymi. Gorzej jak się patrzy na to
wszystko z bliska. Najbardziej dołujący był widok wraków jachtów porzuconych od
nie wiadomo ilu lat. Niektóre z nich pozostały na mieliźnie, niektóre się
spaliły, niektóre mają rozprute kadłuby. Widać, że już wszyscy o nich
zapomnieli, nikt już ich nie kocha, nie dba i stały się jedynie niechcianym
problemem. Smutek ogarnia wraz z myślą, że pewnie parę lat wstecz jachty te
roztaczały swoje wdzięki wraz z rozwijanymi żaglami na pełnych wodach morza
Karaibskiego, a być może i jeszcze dalej, były zadbane i ukochane, a teraz
stare i zniszczone grzęzną i gniją w samotności. Cmentarz. Aż bałam się, żeby
Bubu, w której duszy istnienie wierzę, nie przestraszyła się za bardzo i nie
wybiegła myślami w daleką przyszłość, swoją starość. Pogłaskałam ją po dachu
czule.
SPALONO I PORZUCONO W LE MARIN
Pobyt (aż dwie noce!) w tym porcie, a właściwie obok portu na
kotwicy, jako że przy kejach miejsca brak z powodu zarezerwowania całości dla
firm charterowych, był pełen nerwów (historię z akumulatorami już przedstawił
Daru), niespokojnych nocy, mocnych powiewów wiatru ( w Polsce w tym samym
czasie ponoć szalała Emma!) i silnych przelotnych opadów. O kąpieli w bagnistej
wodzie też nie było mowy, także nie znalazłam żadnego zaczepienia, które
zatrzymało by nas w tej okropnej bazie żeglarskiej choćby dzień dłużej.
Na szczęście, miejsce, w którym jesteśmy aktualnie wynagradza nam
to aż za nadto. Aż nie chce nam się stąd ruszać, tak nam tu dobrze.
Przedwczoraj spotkaliśmy tutaj grupę Polaków z Gorzowa
Wielkopolskiego (9 osób, w tym Prezydent Miasta), którzy wynajęli na dwa
tygodnie obszerny, wygodny katamaran (Orana 43 – nowe dziecko Fountaine Pajot).
Popływaliśmy trochę razem w przejrzystych wodach zatoki, następnie zostaliśmy
zaproszeni na „łiskacza” na ich pokład. Było bardzo miło, pogadaliśmy i chyba
nader długo zawieruszyliśmy się w tej gościnie, bo poszły chyba trzy butelki
tego sławetnego trunku, przez co Daru stracił szansę na resztę wieczoru
zasypiając mocno zaraz po kolacji (o 20.00!!!). No cóż, taki polski zwyczaj, że
się trzeba nieźle napić, żeby gadka się kleiła, aż się skleją oczy. Owi mili
Polacy odpłynęli następnego dnia wczesnym świtem w stronę Grenadines, więc się
już nie spotkamy i niniejszym życzymy pomyślnych wiatrów i stopy wódy pod
kilem. Ale swoją drogą miło pomyśleć, że coraz więcej rodaków stać na takie
wakacje jak rejs po Karaibach zamiast wczasów w Łebie.
Teraz za chwilę płyniemy aneksem na ląd, żeby troszkę poleniuchować
na plaży i żeby podłączyć się do sieci internetowej (generalnie z Internetem
jest bardzo kiepsko, wszędzie stoimy na kotwicy, więc łączenie się z łódki jest
niemożliwe, a na szukanie kafejek internetowych rzadko kiedy, mimo pozorów,
jest czas. Często okazuje się też, że mimo połączenia sygnał jest za słaby,
żeby dzwonić, nawet skype nie daje możliwości pogadania bez przeszkód). Potem
spędzimy sobie spokojnie ostatni wieczór w Anse d’Arlet, a jutro, prawdopodobnie,
popłyniemy do Fort-de-France, czyli stolicy wyspy. Mamy spore plany związane z
tym miejscem. Oprócz sprawunków życiowych – typu nowe akumulatory - chcemy
wynająć samochód na 1-2 dni i zrobić kompletny objazd Martyniki, zaliczając też
być może gdzieś po drodze jakąś ciekawą wycieczkę pieszą. Przed chwilą też
zarezerwowałam telefonicznie 3 miejsca na sztukę w teatrze miejskim, tak że w
czwartek wieczorem wybieramy się na genialną, według krytyków, sztukę „W 80 dni
dookoła świata” według J. Vernes’a (nawet Bartek zdecydował się na pójście z
nami mimo braku znajomości języka – mówi, że czytał książkę, więc na pewno
poradzi sobie ze zrozumieniem sztuki). Jak widać nudzić się nie zamierzamy.
Harmoony jak na razie dalej stale jest z nami. Co prawda spotykamy
się wieczorami troszkę rzadziej (chyba dobrze, bo przymus wspólnych kolacji już
zaczynał mi doskwierać), ale przeprawy z miejsca na miejsce robią ciągle krok w
krok za nami. Do FdF (Fort-de-France). też jeszcze popłyną z nami, ale jest
duże prawdopodobieństwo, że na tym zakończy się wspólna podróż. Oni chcą
poświęcić dużo czasu na Dominikę, my natomiast zamierzamy posiedzieć na
Martynice, a potem jednym ruchem zrobić szybki przeskok na Gwadelupę, gdzie
prawdopodobnie dołączą do nas na jakiś czas Tadeusz z Moniką, nasi znajomi,
których poznaliśmy w Egipcie. Potem płyniemy jeszcze dalej na północ, a
Francois z Nelly chcą już po zwiedzeniu Dominiki odwrócić kurs i zacząć
kierować się na południe w stronę Wenezueli. Ciekawe, czy jeszcze kiedyś
przyjdzie nam się spotkać.
Dobra, budzę Darunia z pośniadaniowej sjesty i kierunek miasteczko
i plaża. Dzisiaj wyjątkowo pogoda jest stabilna, przewaga słońca nad chmurami i
brak przelotnych opadów (choć nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca).
Środa, 12 marca
Tyle
się działo, że nie było czasu na pisanie.
Opuszczamy
właśnie Martynikę po dwóch tygodniach pobytu. Przed nami Dominika (nie mylić z
Dominikaną) i Gwadelupa.
Opuściliśmy
też Harmoony i jej załogę Nelly i Francois po ponad dwóch miesiącach płynięcia
razem to jest od Wysp Zielonego Przylądka. Wczoraj była pożegnalna kolacja,
ostatnie buziaki i pierwsze łzy wzruszenia. Z jednej strony bardzo
przywiązaliśmy się do siebie, z drugiej oddychamy z ulgą bo takie „wszystko
razem” jest też swego rodzaju obciążeniem.
CZUŁE
POŻEGNANIE
W
Fort de France zakotwiczyliśmy przy Forcie Saint Louis blisko centrum w miejscu
gdzie były inne jachty i na mapach zaznaczony zakaz kotwiczenia. Z łódki miasto
wyglądało ślicznie z wieżą kościoła i pagórkami zarośniętymi domami wśród
zieleni. Jak to często bywa przy bliższym poznaniu FdF okazał się dość
zaniedbanym i niezbyt uroczym miejscem. W ogóle Martynika to zadziwiająca
wyspa. Pełna kwiatów i zielona aż do nieprzyzwoitości z jednej strony,
zrujnowana miejscami przez człowieka z drugiej.
W
czwartek rano wypożyczyliśmy na cztery dni samochód. Sami na czwartek, a z
Francuzami na pozostałe trzy dni w celu zwiedzenia wyspy.
W
czwartek zajęliśmy się akumulatorami. Znów okazało się to zawiłym problemem (do
znudzenia czytającym i nam też). W sklepie żeglarskim akumulatorów nie było,
udaliśmy się wiec na wycieczkę po różnych strefach handlowych odsyłani od
jednego do drugiego specjalisty od akumulatorów. FdF okazało się dużym i
rozległym miastem z wieloma zakamarkami. Po poznaniu dogłębnie okolicy
postanowiliśmy odłożyć problem akumulatorów na Gwadelupę, nie znaleźliśmy po
prostu odpowiednich. Po całym dniu, wracając już przed teatrem na łódkę,
wstąpiliśmy jeszcze do małego poleconego nam butiku handlującego bateriami i
akumulatorami Varta. O dziwo w przepastnych lochach na zapleczu tego z zewnątrz
niepozornego sklepiku ilość różnorakich akumulatorów przeszła moje oczekiwania.
Znalazły się też odpowiednie morskie, czyli do jachtów. Cud panie!
Zapłaciliśmy
i umówiliśmy się na odbiór naładowanych akumulatorów na następny ranek.
Wieczorem
udaliśmy się do teatru na „80 dni dookoła świata” według książki Juliusza Verne’a.
To co zobaczyliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Jak zrobić sztukę w
której gra 60 postaci i w której bohaterzy nieustająco przemieszczają się w
czasie i przestrzeni. Aktorów było pięcioro, a każdy z nich grał wiele ról.
Scenariusz i reżyseria oraz pomysły dekoracji były wyśmienite. Mimo, że fabuła trzymała się realiów książki
w dialogach często odwoływano się do sytuacji we Francji i na Martynice, na
dodatek w sposób wielce zabawny, dodatkowo prześmiewczo przerysowując postacie
głównych bohaterów Anglika i Francuza. Ubawiliśmy się do łez, nawet Bartek, który
niewiele rozumiejąc, dobrze się bawił bo właśnie skończył czytać tę powieść
jako lekturę. Zabawę w jaką nas wprowadzili pokazuje na przykład pojedynek Fileasa
Fogg’a z amerykańskim kowbojem przerobiony z pistoletowego na pojedynek słowny
w stylu: kto może więcej. Na końcu Fogg mówi: ja mogę rozmawiać przez 30 minut
z Carlą Bruni! Na to kowboj: Jezu, tego nikt nie może! Zabił mnie!
Po
teatrze wylądowaliśmy w knajpce, w której po kilku minutach pojawiła się cała
trupa teatralna.
W
piątek rano, przed wycieczką, udałem się po akumulatory. Niełatwe to zadanie, 3
x 50 kg
= 150 kg
plus jeden malutki 25 kg
do wrzucenia do bagażnika, potem z bagażnika do aneksu będącego przecież na
wodzie, potem z chwiejnego aneksu na łódkę. Z pourywanymi rękami, mokrzy od
potu byliśmy już przygotowani na podróż powrotną ze starymi akumulatorami gdy
Beata rzuciła hasło, tak od niechcenia, może by sprawdzić?
No
nie wpadłem na to! Z reguły ufam profesjonalistom, ale wyjąłem kwasomierz i …
okazało się, że akumulatory nie są naładowane. Brr! Po telefonie do sklepu w trakcie którego
pracownik przyznał się, że nie tak zrozumiał (tak, tak, oni tu wszyscy mówią po
francusku, ale nie do końca), zapakowaliśmy akumulatory na aneks i popłynąłem
do molo gdzie już czekał skruszony pracownik i zabrał akumulatory do ładowania.
Umówiliśmy się na następny ranek (sobota) na godzinę 9 w tym samym miejscu.
Dodam, bo to nie koniec, że mój numer telefonu był w posiadaniu szefowej.
Po
pozbyciu się nowych akumulatorów udaliśmy się na wycieczkę. FdF znajduje się pośrodku
wyspy na jego zachodnim wybrzeżu. Postanowiliśmy więc w piątek zrobić południe,
w sobotę północ, a w niedzielę wschód wyspy.
ZWIEDZAMY
RUINY
Tak
więc udaliśmy się do Trois Ilets, turystycznego miasteczka po przeciwległej
stronie zatoki, do którego szybkie małe promy wypływają co chwilę z przystani obok
naszego kotwicowiska w FdF i strasznie przy tym trzęsą Bubu. Ładne miejsce,
malutki porcik jachtowy z knajpkami, plaża i trochę hoteli.
Po
zjedzeniu lunchu pognaliśmy na południe zachwycając się widokami i patrząc
nawet z góry na zatoczkę Anse d’Arlet, w której staliśmy kilka dni wcześniej.
Piękne widoki doprowadziły nas aż do Le Marin gdzie Francois wreszcie kupił
elektroniczną mapę Karaibów (teraz dzięki temu mogą już radzić sobie bez nas). Po
drodze widzieliśmy znów skałę Le Diament, tym razem z lądu. Wiąże się z nią
wspomnienie mojej pierwszej pracy zawodowej. W czasie studiów przed dyplomem
jakimś trafem (nie pamiętam jak) pracowałem przez jakiś czas jako
student-architekt w firmie sprzedającej meble biurowe, która w ramach promocji postanowiła
projektować również wnętrza pod te meble. W ten sposób zostałem zatrudniony na
próbę i na początek zaprojektowałem wnętrze jakiegoś małego banku w Cayenne na
Gujanie Francuskiej. Podobało się, a firma dostała zlecenie na nowy wystrój i
meble w hotelu usytuowanym na Martynice naprzeciw Le Diament. Projekt zrobiłem,
meble dobrałem i nigdy tam nie pojechałem bo odszedłem do innej pracy.
Po
zakupach w nieszczęsnym Le Marin pojechaliśmy na podobno najładniejszą plażę na
Martynice – Les Salines. No i była najładniejsza, taka jak na obrazkach z
Karaibów!
ZACHÓD
SŁOŃCA NA PLAŻY LES SALINES
W
sobotę miałem odebrać o 9h00 akumulatory (never ending story).
(Właśnie
przed chwilą mięliśmy wielkiego kaszalota, a potem jeszcze dwa w jakimś tańcu
godowym, czy coś takiego? Wspaniałe i olbrzymie stwory, większe od naszej Bubu.
Widzieliśmy już takie w drodze z Saint Lucii na Martynikę. To ci gratka. A jaki
strach).
Beata
z Nelly i Francois pojechali do portu na zakupy w sklepie bezcłowym, (okazuje
się, że mimo iż jesteśmy jednostką francuską, będąc tranzytem możemy się w nim zaopatrzyć.
Warunkiem jest to, że płynąc na Gwadelupę zawiniemy do innego, nie unijnego
portu, czyli na Dominikę), a ja zostałem na brzegu czekając na faceta z
akumulatorami. I sterczałem tak do ich powrotu ze sklepu o 10h30. Na moje
telefoniczne monity odpowiadała sekretarka automatyczna. O zgrozo, pomyślałem,
jest sobota i pewnie nie pracują. Wskoczyłem do auta i pognałem (o pianie na
ustach nie wspomnę) do sklepu. Przed sklepem stał samochód do którego ładowano
właśnie moje akumulatory. Okazało się, że szefowa nie umiała wykręcić do mnie
numeru choć próbowała na wszystkie sposoby nawet przez +0604… Kiedyś w
ankietach w tabelce pochodzenie pisało się: inteligencja pracująca. Do dziś nie
wiem co to znaczy.
Tak
czy owak akumulatory trafiły na nabrzeże gdzie Francois już czekał w aneksie i
pomógł przy ich za i wyładowaniu. Po chwili nastąpiła zamiana i nowe trafiły
pod łóżko Bartka, a stare do aneksu i via facet na śmietnik. Facet „zabawnie”
stwierdził, że szkoda, że trzeba się teraz z nimi taszczyć bo dawniej wywalało
się je do morza i było ok.!
Zaraz
potem pognaliśmy na wycieczkę. Tym razem celem była północ i wulkan Montagne
Pele, który sto lat emu zmiótł z powierzchni ziemi 30 tys. ludzi. Cały czas się
dziwiłem jak to możliwe aby wulkan zabił tyle osób w nadmorskim miasteczku,
przecież można było uciekać. No nie można było, ludzi zabił wybuch gazu
wydobywającego się z wulkanu. Płonące powietrze. Ale pech.
Zanim
dotarliśmy do celu zatrzymaliśmy się w górach na popas. Miejsce było urocze,
przygotowane dla turystów w postaci zadaszonego stołu z ławkami. Wyjęliśmy
nasze lodówki z zapasami, soki i wino. Było to bardzo miłe, tak że
postanowiliśmy powtórzyć śniadanie na trawie następnego dnia.
PIERWSZY
PIKNIK
Pod
wulkan dojechaliśmy zbyt późno aby wejść na szczyt. Postanowiliśmy dotrzeć
tylko na 1100 metrów ,
podrzędny szczyt po drodze, z którego miały rozciągać się piękne widoki.
Francuzi wymiękli dość szybko i postanowili wrócić do bazy parkingowo-restauracyjnej.
My z marudzącym jak zwykle Bartkiem pięliśmy się dalej. Na początku ścieżka
była typu schody, ale później zmieniła charakter na małpio- człekokształtny.
Dotarliśmy do przełęczy i zaraz potem do celu naszej wycieczki.
MONTAGNE
PELEE
Widoki
rzeczywiście zachwycały, zwłaszcza, że potwierdziły, że jesteśmy na wyspie.
Wielką
wadą mieszkania na wyspie jest ograniczenie powierzchni, natomiast to, że pod
ręką ma się i morze i góry jest zachwycające.
W
drodze powrotnej przejechaliśmy przez zmiecione kiedyś Saint-Pierre,
miasteczko, które po katastrofie już nigdy nie odzyskało swojej przewodniej
roli na wyspie, później zatrzymaliśmy się na małej plaży, tym razem z czarno-diamentowego
piasku. Po zachodzie słońca wróciliśmy na łódki.
MONTAGNE
PELEE JESZCZE RAZ JUŻ Z WODY
W
niedzielę, ostatni dzień posiadania auta, pojechaliśmy na wschodnie wybrzeże.
Wyczytaliśmy, że jest przepiękne, otoczone rafą przez co też mało uczęszczane
przez jachty z powodu trudności dostania się pod falę oceaniczną. Trochę się
zawiedliśmy. Każdy atrakcyjny geograficznie zakątek, to znaczy zatoczka czy
cypelek był zabudowany przez domy i to w najbardziej chaotyczny sposób.
Znaleźliśmy dla siebie skrawek nad morzem na piknik.
DRUGI
PIKNIK
Tam
też próbowaliśmy naszych możliwości jako różdżkarze, okazało się bowiem, że
Francois jest wybitnym medium w tej dziedzinie. Już kiedyś na łódce, w ramach
rozrywki, pokazał nam parę sztuczek, ale tym razem było to zadziwiające. Bartek
okazał się nieczuły na cieki wodne, ja natomiast jak najbardziej mam w sobie
siły nieczyste, które zaginają różdżkę ku ziemi. Ale była zabawa.
Odwiedziliśmy
po drodze ruiny zamku wraz z resztkami zabudowań cukrowni, którą tak pięknie
opisał kiedyś Diderot. Miejsce było urocze.
POMNIK
NATURY
Piątek, 14 marca
Dopływamy do Pointe-a-Pitre, głównego portu żeglarskiego i stolicy
Gwadelupy. Na szczęście mamy sprawny GPS i możemy bez strachu kierować się
według jego wskazówek do kanału będącego wejściem do mariny. Wczoraj bowiem
okazało się, że wirus, który ostatnio wprosił się do naszych komputerów zaraził
po cichu program Fugawi, a poprzez mapę dotarł również do naszego zewnętrznego
GPS’u. Sytuacja okazała się więc krytyczna, bo bez mapy i ani jednej wskazówki
co do przybrzeżnego ukształtowania dna, parkowanie się jest niezbyt bezpieczne.
Jak zwykle jednak, szczęście dopisało w porę, bo będąc już bardzo blisko
brzegów wysp Les Saintes, udało się otworzyć program, dzięki czemu uniknęliśmy
w ostatnim momencie parkowania „na ślepo”, a i teraz opływamy płycizny bez
obaw.
Pobyt w Fort de France na Martynice był bardzo intensywny.
Spędziliśmy tam osiem dni, a każdy z nich był w wypełniony po brzegi. Różne
formalności w urzędach, długa historia zdobywania akumulatorów, wieczorne
wyjścia, całodniowe wycieczki samochodowe, wszystko to złożyło się na bardzo
przyjemne i ciekawe wypełnienie czasu. Najciekawsza i najpiękniejsza była
wycieczka na Mont Pelee. Strasznie żałowałam, że nie mieliśmy czasu na
osiągnięcie samego szczytu, ale widoki, jakie ukazały nam się z podszczytu
L’Aileron wynagrodziły mi częściowo ten żal.
Najpiękniejsza plaża, na której zawitaliśmy znajdowała się lekko na
południe od miasta Saint-Pierre. Co prawda piasek był szary, a nie żółty, ale
woda była ultra czysta, otoczenie sielankowe, a kolorystyka tego miejsca
zachwycała idealnym kontrastem rajskich barw. Być może urzekło mnie przede
wszystkim to, że było tam mało ludzi (dziki tłum na wychwalanej powyżej przez
Dara plaży – Les Salines – zupełnie mnie do niej zniechęcił).
CO ZA PIĘKNA PLAŻA W SAINT-PIERRE
Trzy dni objazdowe przeminęły jednak głównie w samochodzie i na
piknikowaniu (nie powiem, bardzo przyjemny sposób spożywania posiłków).
Zachwytu wyspą wyrazić nie mogę. Owszem zieleń niesamowita, bogactwo flory
zupełnie zadziwiające, bardzo ciekawe ukształtowanie wybrzeża wschodniego,
otoczonego rafą koralową, ale chyba ponownie moje oczekiwania były
niewspółmierne do tego, co zobaczyłam. Myślę, że jest to taki sam efekt jak z
przereklamowanym hitem kinowym, tyle nasłuchałam się i naczytałam superlatyw na
temat tego francuskiego kawałka raju, że spodziewałam się prawdziwego cuda. Po
obejrzeniu mogę jedynie powiedzieć:
„ ok, w porządku”. Coś mi się zaczyna wydawać, że ja w ogóle miałam za
bardzo wygórowane pojęcie o Karaibach, a niestety najczęściej zetknięcie zbyt
wyidealizowanego obrazu z rzeczywistością prowadzi do obniżenia aprecjacji. Są
też elementy, które zadziwiają mnie pozytywnie, w tym niespotykana uprzejmość
większości ludzi, z którymi przyszło nam obcować (pomijając ich brak pośpiechu
i częsty brak fachowości).
Samo miasto Fort de France, dość obszerna metropolia, bardzo
rozbudowana i zabudowana, przepełniona strefami handlowymi, robi wrażenie
przyjemnego i estetycznego miejsca tylko z daleka. Penetrując ulice i patrząc z
bliska na wszystko, co mijałam idąc, czy jadąc samochodem, byłam coraz bardziej
przytłoczona zaniedbaniem, brudem i prowizorycznością. Zwiedzanie od strony
wody dostarcza o wiele przyjemniejszych odczuć niż od lądu, wiele miejsc już
mnie utwierdziło w tym przekonaniu.
Martynikę opuściliśmy w środę wczesnym rankiem (clearance out
zrobiliśmy dnia poprzedniego, a odbyliśmy w tym celu nie lada wycieczkę,
ponieważ biura celne zostały w ostatnich miesiącach przeniesione do nowego
biurowca ok. 5 km
od kotwicowiska jachtów!). Odpływając pomachaliśmy jeszcze ostatni raz do Nelly
i Francois, z którymi właśnie rozstawaliśmy się definitywnie. Łezka się
zakręciła, mimo, że jednocześnie cieszyłam się już z tego, że pierwszy raz od
ponad dwóch miesięcy będziemy całkowicie niezależni i wolni.
ŻEGNAJ NAM FORT DE FRANCE
Mieliśmy przed sobą ponad 50 mil do Roseau, stolicy i jednego z głównych
kotwicowisk Dominiki. Dopływając już do pierwszego przylądka wyspy od
południowo-zachodniej strony dostaliśmy olbrzymią dawkę adrenaliny i zachwytu. Ja
pierwsza zauważyłam wielkie cielsko przewalające
się ponad powierzchnią morza. Potem prychnięcie wody zdradziło obecność jeszcze
innych osobników tego samego rodzaju, czyli kaszalotów. To było naprawdę
niesamowite, tak bliska obecność wodnych stworów wielkości king-konga była
jednocześnie fascynująca i straszna (bo co by było gdyby postanowiły się
wynurzyć akurat pod nami, lub zaraz przed naszym dziobem!). W przeciwieństwie
do morza Śródziemnego i do wód okalających wyspy Kanaryjskie czy Cabo Verde,
tutaj spotkania z wielorybami okazały się o wiele częstsze i bardziej
prawdopodobne niż spotkania z delfinami, których od naszego przepłynięcia przez
Atlantyk nie widzieliśmy ani razu.
DOPŁYWAMY DO DOMINIKI
Spiesząc się na Gwadelupę potraktowaliśmy Dominikę tylko
tranzytowo. Szkoda, bo z tego co obserwowałam przez lornetkę, wyspa ta jest
urocza (ciekawe, czy znowu urok pryśnie przy bliższym poznaniu). Mieliśmy tylko
czas na wieczorną przechadzkę po kilku ulicach Roseau.
PRZEDMIEŚCIA ROSEAU WIDZIANE Z NASZEGO TARASU
Bieda jest tu bardziej zaakcentowana niż na francuskich terytoriach
zamorskich, a jednocześnie pozostałości brytyjskiej zabudowy dodają dyskretnego
uroku leciwej, ale szanownej damy. Mieliśmy w zamyśle znalezienie lokalnego
lokalu gastronomicznego w celu poznania tego, co Dominikanie lubią najbardziej.
Skończyło się na….chińczyku. Jakoś tak wyszło. I tak mamy jeszcze zamiar kiedyś
wrócić na tę wyspę, żeby ją lepiej poznać.
CHIŃSCY SĄSIEDZI W CHIŃSKIEJ KNAJPIE
Wczoraj zatrzymaliśmy się na nocleg u wybrzeży wysp Les Saintes,
tak, żeby na dziś został nam najkrótszy etap 20-stu mil do przepłynięcia.
Owszem był najkrótszy jeżeli chodzi o odległość. Co do czasu, jaki był nam
potrzebny do przemierzenia tego odcinka, troszkę przeliczyliśmy się. Okazało
się, że musimy płynąć prosto pod wiatr i pod fale (małe, ale hamujące) i nasza
Bubu na pełnych obrotach silników nie może wydalić więcej niż 4 węzły. Tak czy
siak, dopłynęliśmy na czas, żeby zdążyć zameldować się w Kapitanacie i uzyskać
pieczątkę ponownego wkroczenia na terytorium Francji.
Jak na razie, pierwszy kontakt z Gwadelupą uznaję za bardziej niż
pozytywny. Tutaj zadziałały z pewnością prawa odwrotne niż na Martynice. Plotki
przedstawiły mi Gwadelupę jako bardziej zacofaną i stworzyły mało atrakcyjny
„przedobraz”. To, co zastałam po dobiciu do lądu przy marinie Bas-du-Fort
(główna marina stolicy wyspy – Pointe-a-Pitre) rozczarowało mnie bardzo
pozytywnie: wszystko zadbane, dobrze zorganizowane, dopracowane. A na dodatek
formalności w kapitanacie przebiegły nader sprawnie, nie bez zasługi
profesjonalnych i miłych pracownic. Ciekawe, czy moje odczucia będą dalej
podążać w tym kierunku.
Stoimy na kotwicy nieopodal mariny (lekko bardziej na północ,
aneksem dopływamy do nabrzeża w 5 minut). Panuje totalna cisza, wiatru nie ma w
ogóle, aż dziw, że jesteśmy na wodzie, a nie na lądzie – tak jest stabilnie.
Dawno nie mieliśmy aż tak spokojnych warunków. A tym razem akurat przydałby się
deszcz. Po ostatnich trzech dniach przemierzania kanałów między wyspami, gdzie
słona morska woda raz po raz zalewała nasz pokład, z pewnością mocny i
oczyszczający prysznic ulewy z nieba nie zaszkodziłby. Ale cóż, nie jest to na
zawołanie i mimo tego, że wczoraj widziałam program na temat australijskich
aborygenów i ich tańców wywołujących opady, ja jeszcze takich umiejętności nie
posiadam (podszkolę się jak będziemy w Australii).
Jutro wieczorem będą już z nami nasi następni goście: Monika i
Tadeusz. Razem pokręcimy się u wybrzeży Gwadelupy, które zarysowywują się nader
ponętnie, podobnie jak przynależne wysepki, takie jak Marie Galante, Saintes,
czy Desirade. Razem też zwiedzimy pewnie Gwadelupę od środka. Pogoda, z tego co
widzieliśmy, ma dopisać. Wszystko, jak zwykle, skrzętnie opiszemy.
Póki co, pozdrawiamy bardzo serdecznie naszych stałych czytelników
oraz tych nowych, których w wyjściowym gronie początkowo nie przewidzieliśmy.
Wtorek, 18 marzec
Prawie udało nam się zafundować naszym gościom i nam samym nocleg w
najpiękniejszym miejscu, jakie do tej pory widziałam na Karaibach, jeśli nie w
ogóle od samego początku naszej podróży.
Dwie malutkie i płaskie wysepki zwane Petite Terre, leżące na
północnym-wschodzie od Gwadelupy, oferują dla żaglówek schronienie między sobą,
a od wschodniej strony naturalnym ogrodzeniem jest rafa koralowa. Wybrzeża tych
wysp to jedna ogromna, idealna plaża, bez żadnej skazy. Ponieważ jest to
rezerwat, statkom oferowane są na postój boje (10 sztuk, więc obawialiśmy się
braku wolnej). Pod kilem zostaje tylko dwa metry do dna, woda przejrzysta jak
kryształ, nieopodal baraszkują bardzo zabawowo nastawione delfiny. Istne cudo.
DELFINY PRZY PETITE TERRE
Zbliżając się zaczęliśmy dostrzegać maszty stojących tam na bojach
żaglówek: 1,3,5, no 6, ale nie więcej, uff, zmieścimy się. Będąc już bliżej zauważyliśmy,
że jedna z łódek (a w większości były to tzw.: day charter) wychodzi z
kotwicowiska. Za chwilę następna. Trzecia z nich po opuszczeniu boi przepłynęła
blisko nas i sternik krzyknął do nas, że przewiduje się w nocy nadejście
mocnego wiatru i dużych fal, a w takich warunkach w takim miejscu, pełnym
podwodnych skałek, może być bardzo niebezpiecznie. Nie mówiąc już o tym, że
gdyby naprawdę się woda wzburzyła, nie można by było stamtąd wypłynąć.
No więc liznęliśmy tylko raju z odległości kilkunastu metrów, nawet
nie było czasu, żeby się zatrzymać choćby na chwilę, na krótką kąpiel. W tej
sytuacji trzeba nam było raczej gnać szybko do innego najbliższego miejsca na
nocleg, czyli do portu Saint Francois na Gwadelupie, gdzie właśnie dopływamy
(17.05). Obeszliśmy się smakiem, wszak bezpieczeństwo jest ważniejsze.
Monika i Tadeusz przyjechali zgodnie z planem w sobotę po południu.
Przywieźli nam antywirusa od Andrzejka G. (dzięki!), gazetki, kabanosy i inne
smakołyki, nie udało się tylko dowieźć książek dla Bartka, które niestety nie
zdążyły dojść do nich na czas przed wyjazdem. Szkoda, bo Bartek bardzo czekał
na nowe przygody Harry Pottera i Mikołajka. Widocznie coś chłopak nie ma
szczęścia do przesyłek pocztowych.
NOWA ZAŁOGA DOPŁYWA
Pierwszy wieczór spędziliśmy w przemiłej restauracji w marinie
Bas-du-Fort, gdzie spożyliśmy smaczne dania w bardzo miłej atmosferze, mimo
ewidentnego zmęczenia naszych gości, gdyż podróż ich trwała aż 17 godzin.
Następny ranek był z góry zaplanowany i zorganizowany: do godziny
12.00 musimy być już po generalnych zakupach i po nabraniu wody i benzyny, i
gotowi do wypłynięcia na podbój wysp przynależących do Gwadelupy. Wszystko
poszło zgodnie z planem, wszystko gotowe, aneks podciągnięty do góry, wypływamy
z mariny gdy nagle okazało się, że….pękła stalowa linka łącząca wajchę biegów
lewego silnika i nie można w ogóle dodać na nim gazu. Można więc powiedzieć, że
silnik ten stał się niesprawny, a katamaran z jednym niesprawnym silnikiem, jak
już wiemy, staje się niesterowny. Nie było więc mowy, żeby płynąć dalej, trzeba
było powrócić na boję i sprawdzić przyczynę i naprawialność awarii. Oj, ale
złapać boję z pokładu przy niesterownym jachcie, to nie lada zadanie, które po
kilku próbach okazało się wręcz niewykonalne. Musiałam więc spuścić aneks,
podpłynąć do boi, odebrać cumy z pokładu, przełożyć przez pętlę i oddać na
pokład. Troszkę się przy tym napociliśmy, ale operacja została zakończona
dobrym wynikiem.
Okazało się, że nie da się tego naprawić na własną rękę, a że była
niedziela, nie było innego wyjścia jak tylko przyjąć z uśmiechem konieczność
pozostania jeszcze jednej nocy w tym samym miejscu. I oczywiście nie tracić
nadziei, że dnia następnego uda się kupić i wymienić kabelek w miarę wcześnie
rano. Troszkę szkoda było tracić ten dzień, Tadeusz i Monika przyjechali tylko
na tydzień, więc nie mamy zbyt dużo czasu na marnowanie. Cóż, znowu siła
wyższa.
Poniedziałek do południa był wypełniony po brzegi, ale na szczęście
Daru zdobył niezbędny do naprawy towar i w pocie czoła, rękami umorusanymi
smarem i pociętymi w wielu miejscach, ale na szczęście przy pomocy Tadeusza,
naprawił profesjonalnie silnik. Brum, brum, wszystko działa, więc kierunek -
Marie Galante, największą z wysp otaczających Gwadelupę, osławioną wieloma
pieśniami. Wyjściowo chcieliśmy popłynąć w owo piękne miejsce, z którego teraz
wracamy, czyli Petite Terre, niestety wiatr mocno wiejący prosto w dziób zmusił
nas do wyboru innego celu, na szczęście też bardzo zacnego.
Dopłynęliśmy do południowo-zachodniego wybrzeża Marie Galante, do
miejsca jak najlepiej chronionego od wiatru i fal i rzuciliśmy kotwicę przy
miasteczku Saint-Louis. Widok z naszego tarasu obejmował pobliską plażę,
piękną, czystą, a do tego wyludnioną. Co prawda nasza noga na niej nie stanęła,
bo było już troszkę za późno na wycieczki aneksem (zbliżał się zachód słońca),
ale popływaliśmy w ekwipunkach wokół statku, ciesząc się z ładnego otoczenia.
Woda była w miarę przejrzysta, dno było doskonale widoczne (trudno się dziwić –
raptem trzy metry głębokości), niestety życie podwodne w tym miejscu okazało
się bardzo znikome – jedynie rozgwiazdy. Rybek w ogóle nie było, a jedyną
ciekawostką (niebezpieczną) była wodna żmija wijąca się sprężyście wśród traw
przy dnie.
PLAŻA NA MARIE GALANTE
Dzisiaj rano, po krótkim spacerku po miasteczku Saint-Louis
wyruszyliśmy na zdobycie Petite Terre. Rezultat już opisałam. Zamiast
egzotycznej plaży czeka nas więc po prostu marina. Właśnie wchodzimy do portu
bardzo wąskim kanałem wiodącym między rafą koralową, Wygląda bardzo
zachęcająco. Zobaczymy, czy uda się nam znaleźć miejsce.
Środa 19 marzec 2008
Miejsce się znalazło i to bez problemu. Stanęliśmy rufą przy
pomoście, który zaopatrzony jest w wodę i prąd! Nie do wiary, odkąd jesteśmy po
tej stronie oceanu zdarza nam się to pierwszy raz. Już zapomnieliśmy jak to
jest móc lać wodę z kranu tak jak w domu (ale z umiarem oczywiście).
Marina w Saint Francois okazała się bardzo przyjemna, odnowione
pomosty (roboty wciąż trwają), hoteliki o lekkiej, nowoczesnej konstrukcji,
szereg restauracyjek, jedna bardziej zachęcająca od drugiej, palmy. Wszystko to
w akwenie totalnie chronionym od wiatru, tak że cisza szumiała w uszach.
Postanowiliśmy zjeść kolację w knajpie korzystając z pobytu w tak miłym
miejscu, zamiast gotować na łódce. I nie żałowaliśmy, wszyscy wrócili z
wieczornej uczty zadowoleni smakowo, a niektórzy i napojowo. Ach wakacje!
CZEKAMY NA DANIA W SAINT FRANCOIS
Okazało się, że nasza decyzja o odwrocie z Petite Terre w dniu
wczorajszym była nader słuszna. Faktycznie, zapowiedzi wskazują, że pogodowo
robi się dość nieprzyjemnie dla żeglarstwa, stan morza jest bardzo wysoki,
nawet w telewizyjnych dziennikach przestrzegają o stanie zagrożenia. My tutaj,
w marinie Saint Francois, jesteśmy bardzo dobrze schowani, bezpieczni i
zadowoleni. Jedyny problem, to to, że już pewnie nie popływamy z naszymi
gośćmi.
Nie oznacza to jednak bezczynności. Gwadelupa jest wyspą
niezmiernie ciekawą i zróżnicowaną. Jej dwie części przypominają kształtem
skrzydła motyla, a połączone są między sobą dwoma mostami przebiegającymi nad
kanałem zwanym „Słoną Rzeką”. Mamy więc pełne trzy dni, żeby dokonać
eksploracji tego terenu. Samochód (Fiat Panda koloru żółtego) jest już
wypożyczony. Zaraz więc spożyjemy pożywny posiłek południowy i wyruszamy na
pierwszą wycieczkę. Gdzie? Nie wiemy jeszcze. Jedno jest pewne, jak na razie
Gwadelupa robi na nas coraz to lepsze wrażenie. Z pewnością o niebo lepsze niż
Martynika.
Niedziela, 23 marca 2008
Jest
niedziela pierwszy dzień świąt. Od wczoraj jesteśmy już sami, bez Moniki i
Tadeusza, a od opisu Beatki zdarzyło się wiele.
W
środę po śniadaniu wyruszyliśmy na pierwszą wycieczkę. Ponieważ było już po
południu wybraliśmy za cel pobliską część de la Terre Haute , czyli wschodniego skrzydła
wyspy o kształcie motyla z zaznaczeniem, że i tak nasz port, Saint Francois,
leży na jej wschodzie, więc było blisko.
Pojechaliśmy
do Le Moule, miasteczka wystawionego na bezpośrednie uderzenie zapowiadanej
wielkiej północnej fali. Wyglądało to imponująco, miejscami woda wylewała się
na ulice, a spieniona bardziej przypominała mleko.
MLEKO
Posnuliśmy
się po mieście, wypiliśmy piwo i pojechaliśmy na Pointe des Chateaux. To
przepiękne miejsce z wielkimi skałami i wysokim cyplem, z którego widać całą okolicę
i okoliczne wyspy. Dobrze widać było pobliską Dezyradę, wyspę, która nie może
odbić się od dna po ostatnim cyklonie oraz „naszą” Petite Terre, z której
uciekliśmy z żalem po krótkiej wizycie.
NA
CYPLU
Na
dodatek rozbijały się tam wielkie oceaniczne fale, widok których zachwycał i
przerażał jednocześnie. Zdjęcia nie są w stanie pokazać ich wielkości i siły.
Spędziliśmy
tam długie chwile spacerując i podziwiając okolice.
Wróciliśmy
do mariny po zmroku. Ciągle jesteśmy zadziwieni sytuacją, stoimy jachtem na
miejscu stałego mieszkańca, który czasowo jest w Pointe-a-Pitre i nie może
wrócić z powodu pogody. Poprzedni kapitan mariny odszedł, a będąc świeżo po
wyborach, nowy mer jeszcze nie przejął swoich funkcji jak też i mariny, której
gmina jest właścicielem. Stoimy więc sobie na „krzywy ryj” od kilku dni
korzystając z wody i prądu na koszt gminy. Mimo szczerych, aczkolwiek niezbyt
natarczywych chęci, nie udało nam się znaleźć nikogo komu można by za cokolwiek
zapłacić.
Kolacja-grill
na jachcie dała popalić całej okolicy ze względu na dym spod naszego grilla, a
dokładnie spod mergezów, które były
zapewne zbyt wilgotne. Za to smakowały wyśmienicie.
W
czwartek postanowiliśmy zrobić piknik więc wcześniej, po porannej kawie, opuściliśmy marinę. Udaliśmy się na drugą
stronę Riviere Salee czyli na zachodnią część wyspy. Po wjeździe do parku
narodowego Gwadelupy wjechaliśmy świat prawdziwej tropikalnej dżungli. Soczysta zieleń, parno, deszczyk kapiący z
liści i przygotowane zadaszone stoliki nad szumiącym strumieniem dopełniły
zadowolenia ze spożywanego posiłku. Lepszego kadru nie można sobie było
wyobrazić.
PIK
BO WEZWĘ NIK (PIKNIK)
Po
napełnieniu brzuszków i opróżnieniu buteleczki (na zdjęciu) poszliśmy na
wycieczkę w głąb buszu do małego wodospadu. Zabawne, że podobne wyspy na tej
samej szerokości geograficznej są pustynią a tu w górach woda leje się
strumieniami. Przyjemnie było pochodzić w chłodnej i uwaga! niesłonej wodzie.
MOKRO
I WILGOTNO
Zabawa
jednak była dopiero przed nami. Jak to w parkach narodowych - zawsze
zorganizowane są jakieś muzea, wystawy, zoo czy coś w tym stylu. Tu było coś w
rodzaju zoo w naturalnych warunkach, w którym szopy pracze przygotowywano do
życia na wolności.
Zaczęło
się od tego, że jakiemuś turyście zabrano niemowlaka szopa pracza, zwierzę pod
ochroną, którego ten próbował nielegalnie wywieźć. Podhodowano go do
odpowiedniego wieku i wypuszczono w naturę. Teraz wokół tej idei można zobaczyć
żółwie, ptaki, legwany i inne żyjątka z szopami na czele. Największą atrakcją była
jednak wycieczka jak z Verne’a. Ciekawe czy ktoś czytał książkę po tytułem „Napowietrzna
Wioska”, o której niewiele wcześniej opowiadałem Bartkowi?
Zwiedzanie
lasu tropikalnego po jego koronach. Ciekawe, nieprawdaż? I bez dodatkowej
opłaty. Kto by pomyślał. Chcąc nie chcąc wylądowaliśmy 20 metrów nad ziemią,
chodząc kładkami, przypięci do lin bezpieczeństwa. To było przeżycie!
NAPOWIETRZNA
WIOSKA
Po
przeżyciach wysokościowych napatrzyliśmy się wreszcie na szopy pracze, śmieszne
stworki kłócące się o miejsce pod dachem w czasie deszczu.
MORDECZKA
Po
opuszczeniu parku droga wzdłuż zachodniego wybrzeża była miejscami przerwana
objazdami z powodu zalewania jej przez fale oceanu. I rzeczywiście, w
miejscowości Deshaies, celu naszej podróży, fale wjechały nawet do nabrzeżnej restauracji.
Znów
zapadający wieczór zmusił nas do powrotu do mariny, więc zwiedzanie reszty tej
części wyspy odłożyliśmy na dzień następny.
W
piątek znów przeprawiliśmy się przez całą wyspę aby dokończyć zwiedzanie Basse-Terre.
Na początek powtórzyliśmy nie tylko piknik, ale również jego miejsce w Parku
Narodowym, po czym udaliśmy się na południe. Eleganckie wille usytuowane na
południowych zboczach z widokiem na wyspy Les Saintes (święte) prowokowały u
nas iskierkę zazdrości. Taki raj na ziemi. Odwiedzając po kolei małe
miejscowości dotarliśmy do Basse Terre dość nowoczesnej, największej w tej
części wyspy, miejscowości. Nie ma tam prawdziwego portu tylko nabrzeże otwarte
na morze. Ponieważ nie znaleźliśmy nic więcej, co przyciągnęło by naszą uwagę
postanowiliśmy podjechać w stronę najwyższego szczytu, wulkanu, o wysokości 1467 m – La Soufriere. Bardzo
krętą i wąską drogą, wiodącą przez tropikalną dżunglę dotarliśmy do parkingu, z
którego piesze szlaki wiodły na szczyt. Było już późno, prawie szaro na dodatek,
a z powodu wysokości też i chłodno, więc nie było już szans na jakiekolwiek
zwiedzanie. Postanowiliśmy podejść tylko kawałek i jakież było nasze zdumienie
kiedy po kilku metrach zobaczyliśmy rodzaj skalnego basenu z zadowolonymi w nim
ludźmi. Po włożeniu ręki do wody oznaki zadowolenia zostały zrozumiane: ciepłe
źródło. Chwilę potem i my z uśmiechniętymi gębami nurzaliśmy się w nim
rozmawiając z innymi turystami.
CIEPŁO!
ŁYSY PAN TYŁEM – WNUCZEK POLSKICH
GÓRNIKÓW Z LILLE.
I
pewnie w tej ciepłej wodzie i tropikalnym kadrze siedzielibyśmy do teraz lecz
głód i pożegnalna kolacja wezwały nas do mariny odległej o 1h30 jazdy.
Monika
i Tadeusz wyjeżdżali w sobotę wieczorem więc przed nami był jeszcze cały dzień.
Po spakowaniu bagażu i załadowaniu go do samochodu pognaliśmy, tym razem na
północ wyspy. Po drodze, starym zwyczajem, zatrzymaliśmy się na popas, tym
razem na plaży w małej zatoczce.
NA
PIASKU
Po
lunchu, zamiast jechać dalej, karmiliśmy resztkami bagietki białe kraby żyjące
w dziurkach w piasku wokół nas, głównie obserwowaliśmy naszego faworyta, nazwanego
przez nas Edkiem, który zebrał takie ilości bagietki wciągając je do swojej
norki, że musiał powiększyć swoje pomieszczenia w celach składowych. Ubawił tym
nas do łez.
EDEK
Jakież
było nasze zdziwienie gdy ruszając dalej na północ dotarliśmy do normandzkich
klifów. Różnorodność Gwadelupy jeszcze raz nas urzekła.
ZAŁOGA
nr 9 – KLIFY Z TYŁU
Zjeżdżając
na południe w stronę lotniska przejechaliśmy jeszcze przez kilka zapyziałych
miasteczek w poszukiwaniu baru piwnego. Skończyło się w barze lotniskowym i
pożegnaniu po tygodniowym, bardzo udanym pobycie . DoZo.
Środa, 26 marca 2008
Od
soboty jesteśmy sami. Zew morza już działa i po kilku dniach laby i plaży dziś
zrobiliśmy clearance out czyli zgłosiliśmy celnikom wyjazd z Gwadelupy. Cel
naszej jutrzejszej przeprawy to Antigua, wyspa brytyjska oddalona o 60 mil na północ.
Pozostawiamy
Gwadelupę ze wspomnieniem kotwicowiska w Pointe-a-Pitre gdzie nawet dźwigi nie
przeszkadzały urokowi tego miejsca.
POINTE-A-PITRE
– ŻYRAFY CZY PTERODAKTYLE?
Tam
też pierwszy smutny (pelikan) zasiadł na silniku naszego aneksu przyglądając
się nam z zaciekawieniem.
SRALUCH
Pozostawiamy
też Saint Francois. Nie na długo jednak, ale to nie jedyna tajemnica.
Czwartek, 27 marca 2008
No
i popłynęliśmy dalej. Zew morza szybko nam wyszedł bokiem. Najpierw pobudka o
6h30, już sama w sobie nie była rewelacją na początek, potem dwie godziny
tłuczenia na silnikach pod fale aby obejść Pointe des Chateau, następnie, już
na żaglach, osty skręt na północ i monstrualna fala wywala nam wszystko w łódce
na podłogę. Niezły początek dnia.
Płyniemy
na północ, fala jest duża, lekko z tyłu 3-4 metry , choć nam już nie
straszna, lecz ogólny smutek spowodowany chorobą morską nam doskwiera. Tu
uwaga: pierwszą oznaką choroby morskiej jest zanik humoru. U nas tylko na
zaniku się skończyło, stare wilki morskie jesteśmy i już!
Po
śniadaniu i małej drzemce humor wrócił, a Gwadelupa powoli zaczęła się oddalać.
Znów płyniemy za horyzont.
Piątek, 28 marca
Dopłynęliśmy do Antigui wczoraj o 17h00.
ANTIGUA
Rzuciliśmy zgrabnie kotwicę w zatoce English Harbour (najbardziej
rozsławionej historycznie jako brytyjska baza morska za czasów admirała Rodneya
i Nelsona, a turystycznie dzięki pięknemu krajobrazowi i atrakcjom do
zwiedzania), nieopodal plaży i hotelowych bungalowów.
WILLE NA LĄDZIE I NA WODZIE (kto znajdzie Bubu?)
Przepłynięcie faktycznie nie należało do najłatwiejszych, choć
głównie pierwsza połowa była męcząca, druga albo była łatwiejsza, albo po
prostu przyzwyczailiśmy się do bujania. Fale towarzyszyły nam do samego wejścia
do zatoki, a po przekroczeniu jej progu natychmiastowo zanikły jak ręką odjął.
Było już za późno, żeby płynąć do brzegu w celu załatwiania formalności
wejściowych, tak więc wieczór spędziliśmy nie opuszczając łajby, chyba, że na
krótką, wieczorną morską kąpiel.
Po kolacji Bartek pokazał nam efekt swojej pracy nad montażem
naszych filmów z kamery, nakręconych od początku naszej podróży. Jak na razie
doszedł do etapu Grecji. Program CyberLink opanował już bardzo dobrze, montaż
wyszedł wyśmienicie (uwag naprawdę niewiele), nie ma dłużyzn, podkład muzyczny
urozmaicony, bardzo dobrze się ogląda. Brawo, oby tak dalej.
Pierwsza myśl, jaką miałam po pobudce następnego ranka, wzbudziła
we mnie prawdziwą rozkosz. Nareszcie od kilku dni nie trzeba się nigdzie
śpieszyć, oprócz zrobienia clearance in (na co był cały dzień) nie mieliśmy
żadnych obowiązków.
I tak trwałam w tej przyjemności, delektując się swobodą istnienia,
pogrążona w lekturze (znowu etap N. Davies’a), popijając poranną kawę.
Nieopatrznie zapragnęłam jednak skorzystać z ubikacji ze zbiornikiem, czyli tej
z lewej, „bartkowej”, płozy. Wszyscy wiedzieliśmy, że należy delikatnie
obchodzić się z manualną spłuczką, która od jakiegoś czasu szwankowała. Tym
razem zastrajkowała na dobre, nic dawało mozolne pompowanie. Przyszła kryska. Daru
rozebrał na części całą pompę, posprawdzał, ale przy ponownym skręcaniu
plastykowe bolce popękały ze starości.
POWÓD NASZYCH NIESZCZ-ĘŚĆ (-AŃ)
Nie było już innej rady jak tylko wymienić cały korpus pompy na
nowy. Posprawdzaliśmy więc w katalogu referencje i ceny, okazało się, że za
odpowiednią opłatą 560 USD możemy wymienić starą spłuczkę manualną na pompę
elektryczną (psst i po wszystkim, ale luksus!).
Jako, że beztroski klimat słodkiego poranka ulotnił się
definitywnie, przygotowaliśmy z Darem rzeczy do zabrania na ląd (nasze i łódki
dokumenty i referencje pompy, którą mieliśmy nadzieję dokupić), spuściliśmy
aneks na wodę i, pozostawiając Bartka na pokładzie, pognaliśmy na ląd, do portu
Nelsona. Ależ urokliwie! Budynki w stylu brytyjskim, wszędzie pozostałości po
bazie morskiej (stare kolumny, pozostałości murów, ogromne kabestany), wszystko
jak w pudełeczku – śliczne i czyściutkie, przy nabrzeżu duże piękne żaglowce ze
wszystkich stron świata, generalnie szczęki nam opadły. Kolejny kraj należący
nie tak dawno jeszcze do Wielkiej Brytanii i znowu inny niż pozostałe (do tej
pory różnice były ogromne pomiędzy wszystkimi odwiedzonymi przez nas wyspami
Common Wealth’u).
VERY BRITISH
Biuro customs mieści się właśnie w jednym z tych historycznych
budynków, należących do zabytków po bazie morskiej. Obskoczyliśmy trzy
stanowiska: custom, immigration i kasę portową (różne opłaty są pobierane za
przyjemność popływania wokół Antigui), powypełnialiśmy całą masę urzędowych
papierków (jak zwykle) i po spełnieniu tegoż obowiązku udaliśmy się na
poszukiwanie Shipchandler w celu zakupu pompy do ubikacji. Doszliśmy aż do
następnej zatoczki, Falmouth Bay, wielokrotnie większej od naszej i mniej
intymnej, niemniej jednak równie malowniczej. Na miejscu niestety nasze spacery
okazały się daremne gdyż zegarki wskazywały godzinę 12.05, a w południe sklepy
żeglarskie zamknięte zostały na cztery spusty. No cóż, trzeba będzie wrócić po
południu. Szybkie piwko w knajpce z widokiem na Antigua Yacht Club, zakup
tutejszego rodzaju bagietki (pycha!) i powrót na Bubu z myślą o lunchu. Po
drodze wstąpiliśmy jeszcze do, o dziwo!, otwartego sklepu żeglarskiego,
znajdującego się na przeciwległym wybrzeżu, obok suchego doku. No proszę, pompę
mają, ale tylko manualną za 160 USD, o elektrycznej mowy nie ma. Być może w tym
drugim sklepie się znajdzie jak się otworzy po południu.
Po wypełnieniu żołądków i krótkiej sjeście, gdy słońce już zeszło z
zenitu, udaliśmy się całą trójką ponownie na ląd. Jeszcze raz ten sam spacerek
do drugiej zatoki (ruch to zdrowie!), ponowny zachwyt wzbudzony przez okolice.
VERY BRITISH 2
Sklep otwarto, ale zaopatrzenie w nim okazało się marne. Nawet
manualnych pomp nie mieli. Postanowiliśmy nie szukać dłużej pompy
automatycznej, powrócić do sklepu przy suchym doku i zakupić posiadany przez
nich towar, a różnicę w cenie spożytkować bardziej przyjemnie.
Pompę zakupiono i postanowiono odetchnąć w knajpce znajdującej się
w parterze sklepu. Cudowna lokalizacja tego lokalu zupełnie nas urzekła. Taras
z „nogami” w wodzie, cudowny widok na zatoczkę oraz dalej w morze, zadaszony na
całej powierzchni, bardzo gustownie urządzony. No i, okazało się, prowadzony
przez Francuzów. Natknęli się oni na to miejsce pływając jachtem jakiś czas
temu i bardzo im się spodobało. Dowiedzieli się przypadkiem, że biznes ten jest
do sprzedania. Początkowo nie potraktowali tego zbyt poważnie, wrócili żyć w
rodzinne strony, czyli do Bretanii, tam też chcieli otworzyć jakąś nową
knajpkę. Wszystko okazało się być zbyt niedostępne cenowo jak na ich
możliwości. Poza tym nadeszła zima. Chłód, szaruga i ogarniający z tym smutek
popchnął ich do zainteresowania się z bliska biznesem z Antigui. Okazał się on aktualny
i o wiele bardziej intratny niż wszystkie te, które mieli na oku we Francji.
Szybka decyzja i oto od dwóch lat prowadzą sobie restauracyjkę w cudownej
scenerii, wiecznym słońcu i bez większego stresu. Interes kręci się ponoć
wyśmienicie, jako że okolice zamieszkane są raczej przez zamożnych ludzi, a
okoliczne hotele odwiedzane są przez zamożnych wczasowiczów. Żyć nie umierać.
My oczywiście popieramy takie spontaniczne decyzje.
PO PRAWEJ KNAJPKA FRANCUZÓW
Późne popołudnie i wieczór spędziliśmy na istnie „gównianej"
robocie. Daru zabrał się za wymianę pompy. Okazało się, że rury tak bardzo
zarosły kamieniem z solą, że nie ma się co dziwić, że pompa nie dawała już rady
pompować. Brudnej i brzydko pachnącej roboty nie zabrakło aż do zachodu słońca.
Ale warto było! Teraz korzystanie z naprawionej ubikacji to wielka przyjemność.
Sobota, 29 marca
Ciąg dalszy postoju w English Harbour na wyspie Antigua. Sceneria
jest tutaj tak urocza, że chyba postoimy sobie tutaj jeszcze kilka dni.
Szczególnie, że oprócz czystej wody i rafy, mamy tutaj sporo do zwiedzania, a
przede wszystkim stare nelsonowskie i rodneyowskie forty i stworzone wokół tego
muzea marynarki brytyjskiej. Czasu mamy sporo, nie musimy się nigdzie spieszyć.
Następny gość (ojej! znowu Andrzej G.!) dotrze do nas dopiero 24 kwietnia na
wyspę Sint-Maarten, do której nie jest za daleko.
Ranek spędziliśmy na eksploracji pobliskiej rafy koralowej, do
której podpłynęliśmy bezpośrednio z naszego statku w maskach i płetwach.
Nareszcie jest co oglądać. Choć woda trochę mętna (co nie znaczy, że brudna) z
powodu przewalających się przez płyciznę fal, można przy małych głębokościach
dostrzec różne gatunki tych samych rybek, które obserwowaliśmy w akwarium w
Pointe-a-Pitre. Woda, bardzo przyjemna przez pierwsze pół godziny (niecałe 26 st .), zmusiła nas po
dłuższym czasie na przerwanie podwodnych spacerów z powodu wychłodzenia.
Wracając obejrzeliśmy nasze kadłuby od spodu. Masakra, całe zarośnięte! A
dopiero co były czyszczone podczas postoju na Barbadosie. No cóż, jutro rano
trzeba będzie założyć nasze pianki, tak żeby wychłodzenie organizmu nie nastąpiło
za szybko, pochwycić szpachelki w dłonie i ponownie zadbać o oczyszczenie
podwozia. Strasznie szybko zarasta odkąd przebywamy w ciepłych tropikalnych
wodach.
Czasami wstaję od komputera, chwytam za lornetkę i obserwuję
przepływające w oddali żaglówki, te, które wpływają do naszej zatoczki oraz te,
które z niej wypływają. Fale, które mieliśmy przypływając tutaj dwa dni temu
ewidentnie jeszcze się wzmogły, więc jachty (a szczególnie jednokadłubowce)
tańczą na nich niesamowicie, aż dziw, że wracają zawsze do pionu. Pogoda jest
fantastyczna. Słońce zalewa i wodę i ląd, czekamy na lekkie ochłodzenie przed
wyruszeniem na pierwszą naszą wycieczkę. Na razie kończymy sjestę pośniadaniową
kwaśnym akcentem obieranego na podwieczorek grejpfruta.
Niedziela, 30 marca 2008
Trochę
śmiesznie brzmi ta niedziela powyżej. Dzień teoretycznie wolny od pracy
przeszkadza nam głównie z powodu zamknięcia biur i urzędów. Dla nas nie ma dnia
tygodnia i generalnie nie wiemy jaki właśnie jest.
Wczoraj
dzień był nad wyraz i niespodziewanie cudny. Po porannej kąpieli wśród
kolorowych ryb i późnym śniadaniu poszedłem czytać i zasnąłem na moment. Z
majaków sennych obudziła mnie Beata z mocnym postanowieniem udania się na
wycieczkę do fortu Berkeley. Zaopatrzeni w wodę i sandały popłynęliśmy do
mariny, gdzie zostawiliśmy aneks i poszliśmy pod górę. Widoki były coraz
piękniejsze, a po drodze niespodzianką był szlak w góry który wyglądał bardzo
tajemniczo. Widok z fortu, w którym stały armaty i broniły wejścia do English
Harbour był fantastyczny - z Bubu na środku zatoki. Okazało się jednak, że to
co zobaczyliśmy później, ze szlaku pieszego, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania.
Z
metra na metr posuwaliśmy się w górę i otwierały się przed nami coraz to nowe
widoki i perspektywy, idąc wśród wielu gatunków kaktusów i umykających przed
nami, na wpół dziko żyjących, kóz docieraliśmy na szczyty wzgórz gdzie oh i ach
wydobywały się z naszych ust. Co jakiś czas mijaliśmy jakieś resztki
fortyfikacji i platform armatnich. Wiatr umilał nam skwar, a śpiewające ptaki
dodawały uroku ogólnemu uniesieniu. Widoki na tą wieloodnogową zatokę były
naprawdę imponujące.
ŚWIĘTA
TRÓJCA Z BUBU PO ŚRODKU
Gdy
zaczęliśmy schodzić do następnej zatoki oczom naszym ukazała się przepiękna,
bajkowa wręcz, plaża, a do naszych uszu zaczęła docierać muzyka, a raczej
dźwięki strojenia instrumentów co zapowiadało muzykę live.
Dotarliśmy
do plażowej restauracyjki, w której zespół składający się z perkusji, gitar,
elektrycznej i basowej, wokalu i dwójki bębniarzy zaczął dwugodzinny koncert
muzyki reggae. W świetnym stylu muzycznym i głosowym. Znów tego dnia coś
wprawiło nas w zachwyt. Zasłuchani sączyliśmy piwo, szum morza towarzyszył
sekundom ciszy miedzy utworami, a zachód słońca podkreślił już i tak anielską
atmosferę.
NIESPODZIEWANY
KONCERT
Zerkając
za menu napisane na tablicy postanowiliśmy zmienić plany i zjeść na miejscu.
Dania były wyborne, a moje żeberka długości 45 cm wprawiły mnie w zakłopotanie.
Ale dałem radę!
XXXL
Do
domu wyruszyliśmy mocno po zmroku, najpierw idąc lasem i opowiadając sobie o
strachach ciemności, a potem klucząc po zatoce po ciemku aneksem w poszukiwaniu
Bubu. Dzień dopełniły dwa odcinki Mission Impossible. To był dzień!
Dziś
rano po porannej kawie i codziennym czytaniu wyruszyliśmy wpław za cypel rafy w
celu spenetrowania jej od strony oceanu. Okazało się, że wcale nie ma tam
więcej ryb, za to różne podwodne prądy raczej nakazywały powrót do zatoki.
Powrót na łódkę nie należał do najmilszych bo przypomnieliśmy sobie, że należy
wziąć się za drapanie szpachelkami zarośniętych kadłubów. To nieprawdopodobne
jak szybko zarastają one glonami i skorupiakami w tak ciepłej wodzie. Po
godzinie, gdy prawie skończyliśmy, wychłodzenie organizmu dało znać o sobie i
trzeba było szybko wychodzić zostawiając
jeden kil i ster na jutro.
Skończyliśmy
właśnie nasze późne śniadanie gdy zobaczyliśmy wchodzący do zatoki kajak. No
nieprawdopodobne! Ten sam, który żegnaliśmy na Gomerze, jednej z wysp
Kanaryjskich. Po 79 dniach dotarł tu gdzie my, z tą różnicą, że bezpośrednio i
bez zawijania do portów. Żeglarze z łódek zaczęli trąbić rogami mgłowymi, inni,
podobnie jak my, wsiedli do aneksów i towarzyszyli śmiałkowi aż do brzegu gdzie
czekali znajomi i sponsorzy. W restauracjach ludzie wstawali z miejsc i bili
brawo.
ŚMIAŁEK
CZY WARIAT?
Szampan,
gratulacje i uściski. Potem rozmowy, pytania i jeszcze raz gratulacje. No nie
lada to wyczyn, zwłaszcza, że pogoda w tym roku nie sprzyjała takim przedsięwzięciom. Wysoka fala obracająca kajak wokół własnej
osi, czy robienie 10 mil
dziennie na pewno były deprymujące.
Po
powrocie na łódkę - zajęcia w podgrupach, ja piszę, Beatka czyta, Bartek
montuje film za naszej podróży.
Poniedziałek, 31 marca
Wczorajszy
dzień dalej potoczył się błogo bez schodzenia z łódki. Do wieczora każdy
zajmował się czym chciał, głównie czytaniem. A po kolacji grillowej z andouillette
(takie flaczki w kiełbasie) na czele obejrzeliśmy komedię „In to the night” (z moim ulubionym aktorem – J.Goldblum’em – przyp. Beatki)
i poszliśmy spać. O dziwo towarzyszące nam nocne ulewy już drugą noc z rzędu
nie miały miejsca, natomiast przesunęły się na godziny poranne. Jak to w
tropiku trwają jednak tylko kilka minut, a potem pokazuje się słońce.
Dziś
postanowiliśmy, a jesteśmy już po śniadaniu i codziennej porcji lektury,
spenetrować wschodnią część zatoki i jej wzgórza. Widoczność poprawiła się
niesamowicie, na wprost naszej łódki widzimy jak na dłoni Montserrat, inną
wyspę, inny kraj, którego zarysy dotychczas ledwie były rozpoznawalne na
horyzoncie.
Wyjątkowo układ dnia dzisiejszego różnił się od poprzednich. Otóż
rano nie kąpaliśmy się w morzu (nie dokończyliśmy zatem skrobania zarośniętego
spodu kadłubów), jako że siąpił co chwilę deszczyk. Ani to w taką pogodę nie
jest przyjemne, ani dobrej widoczności bez słońca pod wodą nie ma.
Na wycieczkę wyruszyliśmy wczesnym popołudniem. Pozostawiliśmy
aneks przy jednym z pontonów hotelowych przy pobliskiej plaży i zaczęliśmy
poszukiwania szlaku. Pierwsza ścieżka zawiodła nas na manowce, okazało się, że nie
prowadziła w górę tylko do wyżej położonych bungalowów. Swoją drogą fajne
miejsce na wakacje: każdy domek w odpowiedniej odległości od następnego,
otoczony bardzo bujną i kolorową roślinnością, nie mówiąc o ogromnej ilości
rosnących wszędzie drzew cytrusowych, które uginają się od dorodnych owoców.
Nie omieszkaliśmy skosztować grejpfruta. Pycha, lepszy niż ze sklepu!
Druga próba była udana, poszliśmy drogą wzdłuż kortów tenisowych,
która prowadziła w górę wśród zarośli i kaktusów. Doszliśmy do pierwszego
szczytu – tego, który widać z naszego tarasu na Bubu. Tam, tak jak się tego
spodziewaliśmy odkryliśmy szczątki fortu, położonego na przeciwległym wybrzeżu
w stosunku do zwiedzonego poprzednio fortu Berkeley.
Szlak, jakiś taki bardziej tajemniczy wiódł dalej. Podążaliśmy więc
za białymi kropkami namalowanymi na skałkach lub kamieniach, lecz nie mogliśmy
się pozbyć wrażenia, że szlak ten od lat już nie jest ani utrzymywany, ani za
bardzo uczęszczany. Nie daliśmy się tym zniechęcić i całe szczęście, droga
wywiodła nas bowiem w przepiękną nadbrzeżną strefę, nad poszarpane i ulegające
stopniowej erozji klify. Czasami strach nas oblatywał, bo przechodziliśmy nad
wiszącymi, cienkimi skałkami. Z jednej strony morze łagodnie obijające się o
brzeg, z drugiej przestrzenie pełne kaktusów i kwitnących agaw. Sielanka!
NA KLIFACH WŚRÓD KAKTUSÓW
Słońce jeszcze uciekało przed chmurami, które jednak goniły je
bardzo skutecznie. Tak więc i my w pewnym momencie musieliśmy zacząć uciekać
przed deszczem. Szybkim krokiem dotarliśmy więc do szczytu zwanego Shirley
Heights.
Mimo wyraźnie nadciągającej ulewy staliśmy jeszcze chwilę na
otwartej przestrzeni i obserwowaliśmy przez lornetkę morską toń, jako że Daru
zauważył wcześniej oznaki obecności wieloryba: wynurzające się ciało i wyrzucany
w powietrze strumień wody.
Zaczęło padać. Już lekko zmoczeni dotarliśmy do szczątków kwatery
głównej strażników brytyjskich z XVIII wieku. Zaraz obok znajdowała się odrestaurowana
strażnica, w której aktualnie znajduje się bar-restauracja.
STRAŻNICA BRITISH STYLE
Tam postanowiliśmy przeczekać ulewę popijając jamajskie piwko.
Chmury przetaczały się ciężkie i szare. Wiało i siąpiło, więc wizja 4 kilometrów drogi
powrotnej mało nas zachwycała. Sam widok ze szczytu, mimo paskudnej pogody był
bardziej zachwycający. Oto jak w całej okazałości wygląda zatoka English
Harbour na wyspie Antigua. Jak dla nas: bomba!
OKOLICA W DESZCZU
Wykorzystując okienko pogodowe dotarliśmy na łódkę na sucho.
W ogóle pogoda postanowiła chyba pokaprysić przez dłuższy moment.
Zachmurzenie się utrzymuje, temperatura powietrza znacznie się obniżyła (może i
dobrze), deszcz pada coraz częściej. No, w końcu koniec marca, nadchodzi
kwiecień, co, jak wiemy, przeplata trochę zimy, trochę lata…nawet tutaj. Ale
nam nic nie przeszkadza w rozkoszowaniu się czasoprzestrzenią.
Komentarze
Prześlij komentarz