STYCZEŃ 2008 - EL HIERRO, W.ZIELONEGO PRZYLĄDKA, ATLANTYK





Wtorek, 01 stycznia 2008!
No to przywitaliśmy nasz pierwszy Nowy Rok na łódce. Wyjściowo plany spędzenia Sylwestra były raczej żeglarskie, myśleliśmy, że będziemy właśnie w drodze na Wyspy Zielonego Przylądka. Jednak port i miasto San Sebastian de La Gomera tak nas urzekły, że z przyjemnością przedłużyliśmy w nim pobyt o kilka dni.
Tak jak opisywał Daru, pierwsze trzy dni przeznaczyliśmy na zwiedzanie wyspy i na rozruszanie naszych zastałych mięśni na szlakach górskich. Następne dni, czyli ostatnie trzy dni roku 2007 bardzo szybko nam minęły, troszkę na odpoczynku, a troszkę na przygotowywaniu Bubu do wielkiego przeskoku. Daru posprawdzał mocowania bomu przy maszcie, podkleił aneks, który już od dłuższego czasu przeciekał, co uprzykrzało przepływanie z łajby na ląd. Kupiliśmy nowy korek do aneksu, który też z pewnością poprawi komfort pływania na nim. Aktualnie toczy się wymiana oleju w silnikach (rozpoczęta już wczoraj wieczorem). Daru, cały umorusany siedzi w pomieszczeniu silnikowym i próbuje, pożyczoną od pewnego francuza, małą pompką wypompować stary olej z silników oraz z sail-drive’ów (przekładni). Ja staram się pomóc jak mogę: przynoszę, odnoszę, podaję, czyszczę. Wczoraj mieliśmy jeszcze na koniec niespodziewaną awarię pompy wysysającej wodę u nas w prysznicu. Szykując się na nocne szaleństwo wykąpałam się, chcę wypompować wodę, a tu cisza, pompa nie działa. A jeszcze wczoraj wszystko funkcjonowało bez zarzutu i nic nie zapowiadało nadchodzącej awarii. Daru posprawdzał to i tamto, bez rezultatu, ale nie kontynuował próby naprawy, bo było już późno. Problem zostawił na następny dzień, czyli dzisiaj. Pierwsze, co zrobił po pobudce posylwestrowej, to sprawdzenie wszelkich możliwych przyczyn milczenia pompy. Okazało się „na szczęście”, że sama pompa jest sprawna, tylko z niewiadomej przyczyny prąd do niej nie dochodzi. Zagadka, nie wiemy jak to jest możliwe, wszystko wydaje się być ok. Ale z pewnością wcześniej czy później, mistrzunio Daru rozgryzie tajemnicę.
Oprócz prac pokładowych, wczorajszy dzień został przeznaczony głównie na internetowe rozmowy w celu złożenia życzeń noworocznych. Tak dużo ich było, że nie do wszystkich zdążyliśmy zadzwonić, co może uda nam się nadrobić jeszcze dzisiaj po południu. Z poniektórymi osobami mieliśmy łączność przez kamerkę internetową, także mogliśmy się zobaczyć na odległość. Technika czasami daje wspaniałe możliwości!
Wieczór sylwestrowy zbliżał się nieuchronnie. Już od kilku dni mogliśmy obserwować przygotowywania w miasteczku. Na środku głównego placu rozłożona została estrada oraz wyznaczone taneczne terytorium. Czasami dobiegały do nas próby mikrofonu, zapowiadało się wesoło i kolorowo. Postanowiliśmy przekąsić coś na kolację (coś! – przepyszne, tym razem, nóżki w galarecie zrobione dnia poprzedniego) i  wyruszyć na nocną imprezkę. Wyszliśmy około 21.00, zdziwiła nas cisza panująca w całym miasteczku. Jak to? Przed chwilą wszędzie było muzycznie i śmiechy rozbrzmiewały nad wodą, a teraz jakby makiem zasiał. Doszliśmy do placyku,.. a tu pusto, żywego ducha nie było. Estrada bez artystów, bary bez klientów. Zrozumieliśmy, że zaczęła się po prostu pora kolacji dla Kanaryjczyków, i że każdy w swoim kącie właśnie spożywa wieczorny posiłek, a czas zabawy dopiero nadejdzie. Wróciliśmy więc w stronę naszego portu, zrobiliśmy przechadzkę wzdłuż całego nabrzeża, przy którym stały dwa ogromne katamarany pasażerskie – ekspresowe Fred Olsen, na których toczyły się prywatne bibki. Widzieliśmy też trzy kajaki morskie przygotowane na samotne przeprawy przez Atlantyk. To ci dopiero wyczyn – płynąć samotnie w małej trzymetrowej łupince, mając do dyspozycji tylko mała kabinkę sypialną, a po przeciwnej stronie jeszcze mniejsze pomieszczenie kambuzowe. Ale kajaki te są dobrze wyposażone w odpowiednie radary i radia, także bezpieczeństwo i tak jest zapewnione. Współczuję tylko kajakarzowi, który musi zrobić prawie 6 tys. km bazując tylko na swoich mięśniach (nie licząc prądów).
Już zbliżała się 22.30, wstąpiliśmy do nas tylko na szybką herbatkę rozgrzewającą i o 23.00, gdy usłyszeliśmy znów rozbrzmiewające dźwięki muzyki, wybraliśmy się ponownie na miasto. Między 23.00 i północą impreza rozkręcała się powolutku. My byliśmy przygotowani na przyjęcie Nowego Roku – mieliśmy w plecaku butelkę schłodzonego szampana i kubeczki plastykowe. Zaraz przed północą skierowaliśmy się w stronę plaży, wiedzieliśmy, że tam przygotowane są sztuczne ognie. Równo o północy wystrzeliła nasza szampańska butelka i pierwsze fajerwerki. Śmiechu było co niemiara. Poprzebierani byliśmy w stroje sylwestrowe rozdane przez organizatorów wszystkim uczestnikom, czapeczki, maski, sztuczne nosy, w ustach gwizdki, całowaliśmy się, popijaliśmy szampana i oczom nie wierzyliśmy jak piękne potrafią być sztuczne ognie gdy wybuchają bezpośrednio nad widzem. Spektakl trwał ok. 10 minut, co chwilę rozpryskiwały się nad nami kolorowe fontanny migocących światełek, co chwilę inne – jak w kalejdoskopie. A huku przy tym było, że aż dudniło w uszach i w płucach. Czasami aż chowałam się za plecami Darunia, przestraszona hałasem i bliskością iskierek. Widowisko było fantastyczne, wszystkim nam bardzo się podobało.
DMUCHAMY
Dopiliśmy butelkę do końca i w tany. Rytmy kanaryjskie (które nazwaliśmy canary disco) porwały nas i uwięziły na kilka tańców. Wraz z Bartkiem! Potem szybki drink i odprowadziliśmy Bartka do domu, żeby powrócić ponownie, tym razem już sami na „parkiet”. Tańczyliśmy, popijaliśmy Martini z lodem i obserwowaliśmy ludzi obecnych na publicznej zabawie. Niektórzy w dżinsach, niektórzy na „elegancko-sportowo” (jak my), a niektórzy w typowych kreacjach sylwestrowych, godnych najbardziej wyszukanych lokali. Daru śmiał się, że nie ma się co dziwić, wszak lokalne kobiety nie mają za wiele okazji, żeby się ubrać, uczesać i pomalować wyjściowo, więc korzystają. Fakt, chyba nieczęsto chodzą w szpilkach, bo wielu z nich nogi rozjeżdżały się na boki. Ale grunt, że wszyscy ewidentnie świetnie się bawili, młodzi i starzy, chudzi i grubi, sportowcy i eleganciki. W okolicach 4.00 postanowiliśmy skierować nasze kroki do łóżeczka, ale po drodze zainteresowało nas jeszcze lokalne danie – kanaryjski hamburger sprzedawany w blaszanej budce. Ogromny kilowy ziemniak upieczony, rozkrojony na pół, miąższ pomieszany z solą i masełkiem, szyneczka, cebulka, oliwki, żółty ser, i trzy rodzaje sosów – w sumie po 1,5 kg jedzenia wylądowało w naszych dłoniach, podane na aluminiowej tacce z łyżeczką. Ale było pyszne! Z pełnymi żołądkami położyliśmy się spać, czego skutkiem jest dzisiejsza całodniowa głodówka (tylko do kolacji).
Spaliśmy do 12.00 walcząc do 8 rano z orkiestrą, która szalała w najlepsze. Obudziliśmy się w miarę wypoczęci i nawet bez skutków poalkoholowych, pomimo dość wybuchowej mieszanki. Tak więc dzień dzisiaj upływa szybko, już jest 17.00, główne sprawy jachtowe zakończone, a za chwilę przychodzą do nas Francuzi, którzy są na emeryturze i pływają na Bavarii 380 (od nich właśnie Daru pożyczył pompkę do oleju). Oni też mają w planie Capo Verde, a potem Karaiby. Wypijemy razem aperitif, a potem wybieramy się na kolację do naszej ulubionej restauracji – „El Pajar”.
Środa, 02 stycznia 
„El Pajar” było zamknięte! Co za rozczarowanie. Okazało się, że wiele lokali w Nowy Rok jest nieczynnych. Ludzie, podobnie jak i my, błąkali się po uliczkach szukając czegoś otwartego, a jak już znajdywali, okazywało się, że nie ma już wolnych miejsc. My też mieliśmy z tym problem i żeby doczekać się miejsca, musieliśmy użyć naszej cierpliwości przez prawie godzinę. Udało się w końcu i zasiedliśmy w małej sympatycznej knajpce, a ślinka nam ciekła na myśl o kotletach jagnięcych.
NASZA ULUBIONA EL PAJAR
Nie zaznaczyłam, że dalej jesteśmy w San Sebastian. Otóż, po naszej rozmowie z Francuzami postanowiliśmy przedłużyć nasz pobyt o jeden dzień, żeby zdobyć pieczątki w paszportach, jakoby na El Hierro nie ma już takiej możliwości. A pieczątki takie są wymagane w następnych krajach, które będziemy odwiedzać.
W biurze mariny okazało się jednak, że pieczątek nie stawiają, tylko wystawiają odpowiedni, oficjalny dokument. Mam nadzieję, że faktycznie będzie to wszędzie wystarczające i akceptowane przez następne lokalne władze.
Zrobiliśmy też małe dodatkowe zakupy jachtowe (po spożywcze właśnie się zaraz wybieramy) – Daru rozpoczyna kombinacje przy montowaniu odsalarki, więc trzeba się było zaopatrzyć w odpowiednie części. Wysłaliśmy też następne szkolne prace Bartka oraz mój PIT związany z wynajmem mieszkania. Pozostało jeszcze wymycie jachtu i jutro skoro świt wyruszamy dalej. Następny przystanek – La Restinga na wyspie El Hierro, na jeden lub dwa dni, w zależności od warunków. A potem Capo Verde. Troszkę smutno mi opuszczać La Gomerę, bardzo się już tutaj „zadomowiłam”, a miasteczko znam już jak własną kieszeń. Ale zew morza i pragnienie następnych odkryć jednak przeważa.
(dopisane po 10 latach: to tu 29 grudnia w tym porcie stało się i Moana zaczęła istnieć)
czwartek, 3 stycznia 2008
Przed nami na horyzoncie El Hierro, za nami La Gomera z Teide w tle. Dziesięciodniowy pobyt na Gomerze był niezwykle udany, tu przywitaliśmy nowy rok, który, mamy nadzieję, będzie równie udany jak poprzedni. Bilans poprzedniego przedstawiła Beatka, wygląda chyba nieźle? Zwiedziliśmy kawał świata, przeżyliśmy fantastyczne chwile jak i chwile grozy, te ostatnie pogłębiły nasze doświadczenie morskie jak i respekt dla morza, którego i tak nam nie brakowało.
Bubu sprawiła się dzielnie i mamy do niej zaufanie. Jedynym czarnym punktem jest oddalenie od Ubu, którą kochamy, a z którą nie możemy mieć kontaktu tak jak z innymi nam bliskimi istotami. Mam nadzieję, że dotrwa staruszka do naszego powrotu w czerwcu. Chwilowo ogłuchła, co ma jednak pozytywny aspekt sylwestrowo-petardowy. Nie będzie też wysłuchiwała każdego samochodu, który ma podobne brzmienie do mojego. Starość nie radość, młodość nie wieczność.
Płyniemy na El Hierro, ostatnią, najbardziej na południe wysuniętą wyspę archipelagu kanaryjskiego. Jest oceaniczna 3 metrowa fala, prędkość wiatru 15w - powinniśmy zdążyć przed zmrokiem.
Co będziemy robić  i jak długo zostaniemy na tej wyspie nie wiemy. Może już jutro popłyniemy dalej, na Capo Verde. Do wysp Zielonego przylądka mamy 850 mil co przy sprzyjającym wietrze daje około tygodnia płynięcia. Dobra zaprawa przed oceanem na przepłynięcie którego potrzeba trzy razy więcej czasu. Minimum. Trudno jest wierzyć, że przez trzy tygodnie będzie wiał idealny wiatr mimo, że to strefa pasatów.   
niedziela, 6 stycznia
Wyszliśmy z El Hierro. Ostatnia noc dała nam tak popalić, że przyśpieszyliśmy termin wyjścia mimo mocno wzburzonego morza i wiatru 30 węzłów czyli 7B. Jakaś fala wchodząca do portu miotała wszystkimi łódkami o betonowe nabrzeże i hałas nie dawał nikomu spać. Za nami kontur wyspy, przed nami pusty horyzont oceanu.
Spędziliśmy na El Hierro dwa dni i trzy noce. Wyspa od strony południa czyli La Restinga, naszego portu, ma kraterowy krajobraz, a jej cuda kryją się pod wodą, jest to raj dla nurków. Pierwszego dnia pobyczyliśmy się trochę i zwiedziliśmy miasteczko. No oko 300 do 500 mieszkańców, trochę wakacyjnych apartamentów do wynajęcia, kilka restauracji, dwa supermarkety i tyle. Brak wypożyczalni samochodów spowodował, że postanowiliśmy w sobotę pojechać do „stolicy”, Valverde, autobusem.
Zwiedzając nasze miasteczko La Restinga natknęliśmy się na stadion. Zadziwiające, w każdej pipidówce jest przepiękny stadion ze sztuczną trawą, ogólnodostępny i w idealnym stanie. Bartek opowiadał jak w jego warszawskiej szkole UEFA z Platinim na otwarciu zafundowała boisko szkolne z takim podłożem, szybko zostało zdemolowane.
Po powrocie na łódkę zabrałem Bartka i wróciliśmy z piłką, ja stanąłem na bramce normalnej, a Bartek na drugiej, małej, ustawionej na 20 metrach. Zabawa była wyśmienita, a trochę ruchu bardziej niż potrzebne.
STADION I BARTOLO
W sobotę udaliśmy się autobusem na zwiedzanie wyspy. Jakież było nasze zdziwienie gdy miast autobusu przyjechał elegancki klimatyzowany busik. Cena biletu 1 euro.
Jadąc do Valverde zobaczyliśmy część wyspy inną niż ta południowa, piniowe lasy, góry. Można nazwać La Hierro ładną wyspą, pamiętając jednak przy tym, że Gomera jest piękna.
Po dotarciu do stolicy (na oko 5 tys. mieszkańców), jedynej na archipelagu położonej w oddaleniu od morza, udaliśmy się na pocztę wysłać prace kontrolne Bartka. Okazało się też, że w sobotę autobusy są rzadkością i nasza wycieczka musi zakończyć się właśnie tam, co więcej było południe i trzeba czekać godzinę aby coś zjeść bo wtedy okienka zaczynają wydawać. Zmieniliśmy więc strategię i pognaliśmy do autobusu aby udać się do uroczego, położonego przy piniowym lesie, miasteczka, które widzieliśmy z autobusu (El Pinar).
No i nie pożałowaliśmy. Na początek trafiliśmy do baru-restauracji, w której tylko miejscowi przy winie i piwie głośno dyskutowali, a brudne ubrania wskazywały na przerwę w pracy. Bardziej swojskiej się nie dało. Na prośbę o menu, barmanko-kelnerka udała się do drugiej sali i z najniższej półki wyłuskała dobrze ukryty i nikomu niepotrzebny spis potraw. Ja wybrałem specjalność zakładu widoczną na zewnętrznym szyldzie, kózkę. Miła pani doradziła ½ porcji, hmm, pomyślałem, cała kosztuje 7 euro to co zjem za 3euro50 ? Niechętnie przystałem. Beatka wzięła kotlet z krówki, a Bartek kotlet z kurczaka. Trwało i trwało, w tym czasie wypiłem dwa piwa, Beata dwie szklanki wina, a Bartek sok. Gdy potrawy pojawiły się na stole opadły nam szczeny. Olbrzymie śliczne talerze, a porcje pod wielkość talerzy. Moje „pół” ledwo zjadłem. Pani miała rację! A wszystko było przepyszne. Domówiliśmy jeszcze po piwie i winie, oczywiście. Na koniec dostaliśmy rachunek, który był odwrotnością porcji, 25 euro za wszystko, bajka.
U miejscowych zatrudniłem się przy budowie nowej drogi.
Z DROGI K…
Po wyjściu mięliśmy już koncepcję – wracamy do portu piechotą, Beatka widziała wcześniej z autobusu znak pieszego traktu: do La Restinga 8 km. Idziemy.
Droga była śliczna i cały czas z góry, najpierw przeszliśmy całe ładne El Pinar, potem znane nam z innych wysp plantacje z murkami i szliśmy i szliśmy, aż dotarliśmy po 10 kilometrach do znanej Beacie tabliczki: La Restinga 8 km. Bartek się załamał, a i tak wcześniej marudził całą drogę. Dodam, że ja i on byliśmy w Crocsach, a Beata w sandałach. I szliśmy i szliśmy i tylko piękne widoki trzymały nas przy życiu i piwo na mecie. Sprytnie nie wzięliśmy wody, bo i po co? Na 8km?
Oczywiście dotarliśmy bez problemów, a co poniektórzy nawet z odciskami.
„SPACEREK”
Kolacji, z uwagi na popołudniową wyżerkę nie było, tylko sery i wino. Kwaśnego Bartka (z zakwasami) wysłaliśmy do łóżka a my obejrzeliśmy film „Nieodwracalne”. Okropny, wstrząsający, przejmujący i z przesłaniem. Brr.
Potem była trefna noc, o której już pisałem.
Teraz płyniemy. El Hierro zniknęła, zostały tylko zdjęcia i wspomnienia. Te ostatnie po części niemiłe. Dzień przed naszym przypłynięciem do portu dobiła na pół zatopiona łódź z boat people. Biedni czarni ludzie uciekający z nędzy Sahary Zachodniej do lepszego świata. Ryzykując życiem, w smrodzie wymiocin, wodzie, na otwartej łodzi przemierzyli kawał oceanu, aby dostać się do nas, do dla nich nieznanego świata. Nie wiemy jak zachowuje się rząd Wysp Kanaryjskich, podobno ich deportują, ale nie mamy jasnych wiadomości. Widzieliśmy tylko łódź ruinę, którą już następnego ranka zniszczono, a resztki natychmiast wywieziono do spalenia. Nie dość, że smutno, to pojawił się jeszcze problem moralny, jak byśmy się zachowali spotykając na oceanie uciekinierów wzywających pomocy?
Takie prawdopodobieństwo istnieje, podobne przypadki to na Kanarach częste zdarzenia. Stąd mieliśmy w porcie ochronę.
PRZYPŁYNĘŁA BIEDA
poniedziałek, 7 stycznia
Minęła doba i trochę. Przez pierwsze 24 godziny zrobiliśmy 146 mil co jest niezłym rezultatem.
Noc była podzielona na część nerwową i śpiącą. Trochę wyszliśmy z wprawy. Każdy hałas, przyśpieszenie łódki czy większa fala z zawijasem stawiała nas na równe nogi. W stosunku do poprzedniego przejścia wydłużyliśmy czas jednostki snu (pseudo) z 20 do 30 minut. Przez dobę nie spotkaliśmy nikogo - to raz, dwa - mamy podłączony wreszcie AIS (Automatic Indentification System), który pozwala nam widzieć na monitorze komputera wszystkie duże jednostki z ich nazwami, kursem, prędkością, wielkością itd. Dzięki temu z wystarczającym wyprzedzeniem wiemy czy jakiś statek jest na kolizji z nami. Małe statki rybackie bez AIS nie zapuszczają się tak daleko od lądu (jesteśmy 220 mil od Afryki), a jachty żaglowe raczej nie płyną w przeciwnym kierunku, bo i prąd nie ten i fala przeciwna, no chyba, że jakiś szalony rekordzista na monstrum kata- lub trimaranie.
Druga część nocy była już lepsza i co więcej jasna. Nie było wprawdzie księżyca, ale ilość i jasność gwiazd pozwalała wystarczająco widzieć w ciemnościach.
Generalnie nie lubię nocy, zwłaszcza, że teraz jest za długa. Płyniemy więcej po ciemku jak za dnia. Szybko po zachodzie słońca zalewa nas czarny atrament. Nie widać nic, ani fal ani granicy nieba z horyzontem, płyniemy w czerni co jest uczuciem dość nieprzyjemnym. Co innego kiedy świeci księżyc czy jest bezchmurne niebo z gwiazdami, i jeśli na dodatek morze jest łagodne, a wiatr sprzyjający, to są wtedy magiczne chwile.
Zbliża się druga noc, zachodzi słońce. Snujemy się 4 węzły przy wietrze 8, morze oklapło, dwumetrowe fale prawie z tyłu. Zaczynamy myśleć o kolacji.
MAGICZNY ZACHÓD
Ostatnio, jeszcze na Gomerze kupiliśmy mielone mięso wołowe i wieprzowe na ulubioną potrawę Bartka, kotlety mielone czyli sznycle. Bartek skakał z radości nawet wtedy gdy dowiedział się, że będzie je robił sam pod moim nadzorem. To był warunek, ja nie dotknę się palcem ze smażeniem włącznie. Miłość do kotletów wzięła górę i Bartek dokonał pierwszego w swoim życiu poważnego kulinarnego dzieła. Cóż powiedzieć, były… pyszne! Wczoraj na kolację spałaszowaliśmy ostatnią  część z buraczkami i puree.
Dziś Beatka robi risotto, a Bartek, uwaga!, przygotowuje farsz do pierogów ruskich, które będzie robił jutro. Na razie poobierał ziemniaki, które się już gotują, a teraz kroi ze łzami w oczach cebulę. Właśnie dodał ser, sól, pieprz i już usmażoną cebulkę. Próbujemy! Jest ok!
ZAJĘCIA NA OCEANIE 1
W międzyczasie zachodzące słońce dało nam spektakl, do tego nie można się przyzwyczaić, za każdym razem jest piękny, jedyny (zdjęcie powyżej).
W dzień dużo czytamy, autopilot prowadzi Bubu, my zerkamy czasami na AIS, żagle i horyzont. Wieczorami oglądamy jakiś film lub gramy w różne gry. Na szczęście pogoda nam sprzyja i nie musimy walczyć z żywiołem. Żywioł – moja nauczycielka rosyjskiego, takie było jej nazwisko. Słabo mi u niej szło. Spasiba.
Wtorek, 8 stycznia
Wyspy Kanaryjskie 280 mil za nami, najbliższy punkt czarnej Afryki w odległości 250 mil, a do celu, czyli na wyspę Sao Vicente, drugą od strony zachodnio-północnej archipelagu Wysp Zielonego Przylądka pozostało 470 mil. Można powiedzieć, że jesteśmy na pełnym oceanie. Po drugiej nocy płynięcia jestem bardzo wypoczęta. Jakkolwiek pierwsza była średnio spokojna z uwagi na zmiany wiatru, fale i odzwyczajenie, tak ta druga okazała się oazą spokoju. Organizm wszedł już w rytm co półgodzinnych pobudek i jak szybko reagował na budzik, tak szybko zastygał z powrotem w objęciach snu. Fala i wiatr były mniejsze, tak że nie było też żadnych obaw, które nie pozwoliłyby na odpowiedni wypoczynek. Dzisiejszy wschód słońca był fantastyczny. Niebo porażało absolutnym błękitem, nie było skażone żadną chmurką, a prosta linia wodnego horyzontu wypuszczała powolutku krągłe jak piłka plażowa, życiodajne słońce. Obudziłam Bartka, żeby wraz ze mną mógł podziwiać ten spektakl, a po jego zakończeniu wślizgnęłam się z powrotem pod kołderkę obok Darunia, mając w planach jeszcze dwie godziny ciągłego snu, podczas gdy Bartek zwyczajowo miał zostać na posterunku.
I JESZCZE BARDZIEJ MAGICZNY WSCHÓD
Pobyt na Wyspach Kanaryjskich był idealnie rozplanowany i wykorzystany. Z każdej wyspy mogliśmy wyssać, co najlepsze. Nie spieszyliśmy się zbytnio (oprócz pobytu na Gran Canarii, z której moglibyśmy skorzystać jeszcze dzień dłużej, ale zapowiadane zawieruchy oraz przymus dotarcia na Teneryfę z Mamami, wygnały nas troszkę za szybko), staraliśmy się w każdym miejscu zobaczyć to, co najciekawsze, korzystaliśmy z bardzo dogodnego klimatu, z uprzejmości mieszkańców i gościnności portów.
Ten ostatni na El Hierro, czyli Punta de la Restinga, okazał się najmniej dogodnym. Zamiast miejsca przy pontonie, tak jak było to w pozostałych marinach, tutaj jedyna możliwość cumowania przy lądzie była przy nabrzeżu betonowym. Spodziewaliśmy się czym to pachnie, mając jeszcze dość świeże wspomnienie z portu w Benalmadenie. Tutaj aż tak wielkiego bujania nie było, nie mniej jednak po pierwszej nocy postanowiliśmy się zamienić sypialniami z Bartkiem. Nasza była od strony betonu, odbijacze i cumy cała noc skwierczały, a Daru, który ma bardzo delikatny sen, budził się przez to co chwilę. Bartek natomiast, który ma sen jak beton i mało co jest go w stanie zbudzić spał od strony wolnej od nabrzeża – zamiana kajut na czas postoju w tym porcie wydała nam się więc logiczna. Niestety ostatniej nocy, czyli z soboty na niedzielę, łódką tak miotało, a cumy i odbijacze wydawały tak strasznie rozdzierające odgłosy, że nawet Bartek z tym nie wytrzymywał. Jakkolwiek do tej pory nie byliśmy pewni jeszcze na sto procent co do daty ruszenia w morze, tego ranka decyzja podjęła się sama. Szybka kawka i ruszamy!
I tak zdążyliśmy zwiedzić część El Hierro, trochę autobusem, a trochę pieszo, co już Daru opisał, więc bez większego żalu opuściliśmy tę ostatnią już na naszej kanaryjskiej trasie, wyspę. Osobiście, wyspa ta nie urzekła mnie za bardzo. Mimo zieleni i lasów w górnych częściach (nie dających się i tak przyrównać do Gomery, Teneryfy, czy Gran Canarii), większość terenów jest gołych, pokrytych tylko rachitycznymi, w dużej mierze uschniętymi krzakami. Lokalna ludność oczywiście próbuje wyciągnąć z ziemi ile się da (tak jak na Lanzarote) i maszerując wśród pagórków widzieliśmy różne uprawy otoczone chroniącymi je murkami, ale krajobrazy w żaden sposób nie mogły choć w części dorównać temu, co odkryły nasze oczy na zboczach La Gomery. Tak, ewidentnie właśnie Gomera zdobywa u mnie pierwsze miejsce w sercu i na podium zwiedzonych dotychczas zakątków.
Dzisiaj, po spokojnej nocy i poranku ocean znów przybiera wzburzony kształt. Ołowiane fale gonią nas coraz większe i dość „nieuczesane”, także trudno jest nam ustać na pokładzie. Wiatr za to jest idealny: utrzymuje się w granicach 13-18 węzłów, czyli o refowaniu żagli na razie nie ma mowy. Niebo nadal tryska nieskazitelnym błękitem, nie ma cienia chmurki ani nad nami, ani nigdzie na horyzoncie. Dziwne, że ciśnienie spada. Dziś rano było jeszcze 1016hp, a teraz już 1014hp. Oby nie wróżyło to żadnych niespodzianek. Najgorsze, że mam wrażenie, że dzień dopiero się zaczął, a tu za cztery godziny znów będzie ciemno. Podobnie jak Daru, nie lubię tego momentu po zapadnięciu zmroku, a przed pojawieniem się gwiazd, czy księżyca. Nie widać wtedy absolutnie niczego, nie wiadomo po czym się płynie. Moje myśli kręcą się wtedy wokół tych biednych czarnych uciekinierów na zdezelowanych barkach, którzy z pewnością nie mają elektryczności na „pokładzie”, więc przemieszczają się bez żadnego oświetlenia. Staję wtedy w kokpicie i bacznie obserwuję, czy nie zamajaczy gdzieś kontur takiej łodzi, ale niczego w czerni nie odróżniam, chyba, że oczami wyobraźni. Często wcześniej zdarzało nam się oglądać w telewizji hiszpańskiej sceny jak łodzie z uciekinierami z Senegalu lub Zachodniej Sahary docierają w opłakanym stanie do Wysp Kanaryjskich, najczęściej na Gran Canarię, ale od czasu pobytu w La Restinga na El Hierro, świadomość, że dzień przed nami, przy tym samym nabrzeżu wyciągnięto kilkunastu na wpół żywych murzynów z prawie zatoniętej barki, przyprawiło mnie o prawdziwe dreszcze i refleksję nad tym problemem. Serce mnie boli jak myślę o niedoli tych ludzi, o ich chęci do lepszego życia pomimo prawie zabójczych warunków przeprawy przez ocean, o ich cierpieniu i wyzuciu z całej godności należnej rodzajowi ludzkiemu.
Właśnie przepłynęliśmy 23’30 równoleżnik, czyli… Zwrotnik Raka! Jesteśmy już więc w strefie klimatycznej międzyzwrotnikowej. Oblaliśmy to natychmiast piwkiem i krzyczeliśmy „hurra!!!”. Oderwałam się dzięki temu od myśli o murzynach.
ZAŁOGA NR1 NA ZWROTNIKU RAKA
Nasz program komputerowy wylicza, że zostało nam jeszcze 2-3 dni płynięcia. Pewnie dlatego, że płyniemy od dłuższego czasu z bardzo dobrą średnią prędkością: 7-8 węzłów. Gdyby tak się utrzymało, czas naszej podróży przewidziany na 7 dni skrócił by się do pięciu. W cuda nie wierzę, ale kto wie…
Dni upływają nam nader szybko, a i bardzo miło. Fajnie jest żyć bez żadnego przymusu, ze świadomością, że na zrobienie tego, czy tamtego zawsze będzie czas – przecież płyniemy tyle dni. Nigdzie się nie trzeba śpieszyć, jest się całkowicie odciętym od świata zewnętrznego (jedyny element świata zewnętrznego – to przepływające gdzieś w oddaleniu statki handlowe. Do tej pory widzieliśmy raptem dwa i to bardzo daleko), można zabajdurzyć w łóżeczku, poczytać do woli. Jedynym obowiązkiem jest szkoła Bartka, a trzeba przyznać, że z historii ma wyjątkowo dużo materiału do nauki. No i trzeba zrobić pierogi. Ale to może jeszcze z godzinkę poczekać, zresztą farsz i tak już jest gotowy.
Bartek ma już przygotowane obowiązkowe w Polsce długopisy na egzaminy maturalne.
NOWE DŁUGOPISY, OBOWIĄZUJĄCE WE WSZYSTKICH POLSKICH SZKOŁACH 
Co do odcięcia od świata, jedyne, o czym bym chciała być poinformowana, a nie ma jak, to czy Ania (córka mojej siostry) już powiła swoje pierwsze dzieciątko. Wiem, że jest w szpitalu od soboty, termin miała na wczoraj, ale o tym jaki jest tego rezultat dowiem się dopiero jak gdzieś po dopłynięciu znajdziemy sposób łączności. Mam nadzieję, że „Fasolek” już jest i że wszyscy mają się dobrze.
Czwartek, 10 stycznia
Piąty dzień na morzu. Przed chwilką zobaczyliśmy pierwszy od trzech dni statek, „Republica di Amalfi”, 215 metrowe cargo płynące do Dakaru. Nie dość, że go zobaczyliśmy, to jeszcze był z nami absolutnie na kolizji i ustąpił nam drogi. Podobno to rzadkość, ale to już drugi raz duży ustępuje małemu. Dla niego to jeden ruch sterem, dla nas cały majdan z żaglami, na dodatek przy dużej fali i wietrze 20 węzłów. Podziękowaliśmy przez VHF, życzyli nam dobrej drogi w odpowiedzi. Miło!
W nocy z wtorku na środę przeżyliśmy koszmar na własną prośbę. Kocham, uwielbiam najpiękniejszą muzykę - rzężący odgłos naszych diesli. A było to tak:
Na początku naszej podróży pływaliśmy po morzu Śródziemnym, gdzie i z wiatrem czasami było kiepsko i wchodziliśmy często na kotwicowiska, tak więc nasze silniki dużo pracowały i przy okazji ładowały akumulatory. Naszą czujność dodatkowo uśpiły mariny na Wyspach Kanaryjskich, lepsze czy gorsze, ale zawsze z wodą i prądem, więc używaliśmy sobie do woli komputera,  muzyki,  telewizora i wszystkich innych wygód jakie mamy. Na Hierro w porcie nie było nic, a staliśmy tam trzy dni, bezmyślnie żyjąc jak wszędzie, totalnie zaćmieni. Po wyjściu z Hierro do Capo Verde szybko wyłączyliśmy silniki ponieważ wiatr był sprzyjający, tak jak zresztą trwa to do teraz. Tak więc spokojnie żeglowaliśmy przy włączonym komputerze 24h na 24h, podobnie jadąc na autopilocie, oglądając filmy i żyjąc bezpiecznie i wygodnie. W poniedziałek rano odpaliłem silniki na godzinę aby trochę pokręciły i podładowały akumulatory, zrobiły ciepłą wodę. Akumulatory ładują też panele słoneczne tyle, że w dzień, który przecież jest krótki. Oczywiście bilansu energetycznego łódki nie zrobiłem, ponieważ nigdy nie było śladu zagrożenia więc i potrzeby. Mea culpa. Zrobiłem to teraz ukarany strachem.
We wtorek, już po zmroku zauważyłem, że coś napięcie siada, oj niedobrze, pomyślałem i pognałem do silników aby szybko je odpalić. Nie udało się, zbyt mało prądu w akumulatorach silnikowych, niefortunnie wcześniej sprzężonych z resztą akumulatorów, tzw. użytkowych.
Na dodatek zaczęliśmy oglądać film, który mimo zapowiadających się kłopotów obejrzeliśmy, no chyba żeby uciec od problemów. Kretyni!
O 23.00 zaczęliśmy przygotowywać się do spania, gdy komputer z AIS zaczął siadać z braku wystarczającego napięcia. Nie szkodzi, uznaliśmy, są dwie baterie i do rana wytrzymają. Po sprawdzeniu okazało się, że drugą zapasową rozładował Bartek, mimo wcześniejszych uwag, że nigdy nie wolno do tego dopuścić i dwie mają być zawsze pełne.
Wyłączyliśmy wszystkie urządzenia (w tym lodówkę) z wyjątkiem centrali nawigacyjnej i autopilota. Komputer chodził do upadu baterii. Powoli siadało wszystko, wyłączyliśmy światła nawigacyjne, zapaliliśmy świeczkę i gnaliśmy z wiatrem jak za dawnych lat, w nerwach co będzie dalej. Zaczęły nas nawiedzać nocne koszmary i pytania, jak wejść do portu bez silników, trzeci świat i brak łodzi ratunkowych, które by nas wzięły na hol przed portem, stały przed naszymi oczami. O czwartej padł autopilot i nie było nic tylko… krzyż południa, który się pojawił na niebie czym sprawił nam wielką radość, ponieważ kompas też nie był już oświetlony, więc krzyż był nam przewodnikiem. Kompletna klapa.
W oczekiwaniu na słońce dotrwaliśmy do świtu zmieniając się przy sterze. Idea była jedna, wyłączone wszystko, słońce naładuje via panele akumulatory i spróbujemy odpalić silniki.
Bartek dzielnie stał przy sterze przy zrefowanych żaglach (pełne zbyt mocno stawiały  opór na sterze) aby trochę nas odciążyć po nocy i dać wypocząć przed następną. Zacząłem robić bilans energetyczny. Szybko wszystko było jasne. Cholerny komputer, trzy dni 24/24 to było zabójstwo dla naszych akumulatorów.
(dla matematyczno-fizycznych podaję dla idei tylko część poboru energii:
komputer 4Ampery x 24h x 3 dni = 288Ah, 
autopilot 2A x 24h x 3dni = 144Ah,
lodówka 0,8A x 24 x 3 = 60 Ah,
dodatkowo, światła nawigacyjne, radio VHF, centrala nawigacyjna, światła w łódce, pompa wodna i pompy prysznicowe, itd. Pierwsze trzy pozycje dają już zużycie 492 Ah, a nasze akumulatory to:
akumulatory użytkowe to 3 x 140Ah = 420 Ah
dwa silnikowe 2 x 75Ah.
Musiało paść nawet przy zysku 40 Ah dziennie z paneli).
Tak więc modląc się o słońce i brak chmur, sterując, doczekaliśmy do południa. Sprawdzałem co jakiś czas. Napięcie urosło z 10 do 11,87 volt - panele powoli ładowały. Nie wytrzymałem napięcia, zapięty w szelki bezpieczeństwa (fala jak diabeł) i z duszą na ramieniu zszedłem do silnika, postukałem w rozrusznik dla zasady i dałem znak Beatce: odpalaj!  
Kocham, uwielbiam najpiękniejszą muzykę - rzężący odgłos naszych diesli. Odpalił pierwszy silnik, bez krztuszenia nabrał obrotów i już było dobrze. Uff!     
W nocy myślałem, że Jarek miał rację, mały agregat załatwił by sprawę. Otóż teraz już na chłodno myślę, że nie można mieć wszystkiego podwójnie. Cztery silniki na jachcie (jest przecież aneks z silnikiem) to za wiele. Wszystkim trzeba się zajmować, zmieniać olej, wymieniać to i owo, a i tak w najważniejszym momencie coś odmówi posłuszeństwa. Tak to jest z przedmiotami martwymi. My mamy dwa diesle i to jest wystarczające bezpieczeństwo. Należy po prostu pilnować bilansu zysków i strat i nie wpadać nigdy w rutynę. Akumulatory silników muszą być odłączone od pozostałych, bo silnik to właśnie producent niezbędnej energii. Niby proste, ale ile najedliśmy się strachu, to tylko my wiemy.
Jest 18h. Przed nami przy sprzyjającym wietrze doba do Mindelo na Capo Verde. Odrobinę się stresujemy, musimy zdążyć przed nocą, na wyspach Capo Verde nie ma portu, do którego można by wejść po zmroku, spóźnieni musielibyśmy robić jakieś kombinacje aby zwolnić i przeczekać noc, co nie jest proste przy tym mocnym pchającym nas wietrze i fali.
Generalnie od początku pogoda jest poukładana. Rano pojawiają się chmurki, wiatr przyśpiesza, fale są czterometrowe duże i krótkie, nieprzyjemne, tak trwają do popołudnia, potem wiatr trochę słabnie fale wydłużają się, są już okrągłe, znośne i tak to trwa do wieczora. Po zmroku wiatr stabilizuje się zmieniając kierunek ze wschodniego na północno wschodni i fale maleją, co pozwala nam spać w miarę spokojnie. Noce są bezchmurne z pięknymi gwiazdami, bez księżyca wprawdzie, ale same gwiazdy wystarczą aby widzieć co trzeba. A ile spadających gwiazd widzieliśmy!
Czas nam mija miło, rano Bartek przejmuje kontrolę, my dosypiamy do 10, potem kawa i czytanie do 13. O 13 śniadanie i zajęcia w grupach, ja głównie czytam, Beatka i Bartek są w szkole. Kolacja około 20. Potem film lub jakaś gra towarzyska.
ZAJĘCIA NA OCEANIE 2
Wczoraj grając w Trivial Pursuit Bartek ubawił nas do łez. Na pytanie kto zdradził Chrystusa odpowiedział: Mojżesz. My w śmiech: nie Bartek, Judasz! A Bartek: o Jezu, to było ich dwóch?
Piątek, 11 stycznia
Ahoj! Do celu raptem 28 mil. Ostatnie moje dziennikowe wyznania datują z trzeciego dnia podróży. Oczywiście zaraz potem jak skończyłam wychwalać komfort płynięcia musiało nastąpić coś, co całkowicie wyczerpało nasze nerwy – niedobór prądu. Dużo stresu nas to kosztowało, a gdyby okazało się, że silniki jednak nie odpalają, myślę, że dzisiaj bylibyśmy totalnie wykończeni. Z braku wystarczającej ilości prądu dla uruchomienia autopilota, sterowaliśmy ręcznie raptem niecałe siedem godzin, i to na trzy zmiany, a już odczuwaliśmy duże zmęczenie. Szczególnie, że były wysokie fale i utrzymanie kursu wymagało użycia mięśni. Gdybyśmy musieli tak sterować przez następne trzy dni non-stop, objętość naszych bicepsów wzrosłaby znacznie. Podziwiam tradycyjnych żeglarzy (na przykład Polaków, których spotkaliśmy w porcie San Miguel na Teneryfie), którzy w ogóle nie posiadają autopilota i wszystkie ich przeprawy wymagają ciągłego ręcznego sterowania, ciągłej koncentracji bez chwili odpoczynku podczas wachty. Ja uwielbiam autopiloty!
Nie mówiąc o czarnych myślach jakie pojawiały się w związku z dotarciem do celu: jak sprawnie zaparkować na żaglach bez silników? Jak rzucić kotwicę? Kotwicę można ewentualnie rzucić ręcznie, ale co jeśli nie złapie? Jak ją podnieść? Generalnie klapa i wielkie niebezpieczeństwo dla naszego i ewentualnych okolicznych jachtów z powodu braku wystarczającej sterowności Bubu.
Jak zwykle wszystko skończyło się dobrze i około południa w środę już wiedzieliśmy, że jesteśmy uratowani. Silniki ruszyły, ładowanie akumulatorów oczywiście też i od tej pory dalszy ciąg naszej przeprawy na Capo Verde przebiega bez zakłóceń. Aczkolwiek, muszę przyznać, że fale (które na szczęście w nocy troszkę się wygładzają) nie są typowymi falami oceanicznymi. Są krótkie, wysokie i nieuczesane, tak że miota nami nieustająco we wszystkie strony. Ale do wszystkiego można się w końcu przyzwyczaić. Co do zużycia prądu, nauczeni doświadczeniem, zaczęliśmy znacznie bardziej uważać na jego pobór. Komputer od tej pory był włączany tylko na noc, lub w wyjątkowych przypadkach na krótki moment w celu pisania pamiętnika, okazało się bowiem, że to właśnie to urządzenie pożera najwięcej energii (a nie wygląda).
Wracając jeszcze do wtorku, zanim nastąpiła przykra okoliczność niskiego poziomu energii, mieliśmy niesamowity ubaw. Otóż pojawiły się delfiny. Niby nic takiego, nieraz już skakały wokół łajby i bawiły się z nami. Tym razem jednak była to grupa nader liczna, naliczyłam ze dwadzieścia sztuk i były niezmordowane. Zabawa trwała ze czterdzieści minut i w końcu to my już byliśmy zmęczeni oklaskami, okrzykami i machaniem, a one dalej wyścigowały się z płozami Bubu, wykonywały skoki na akord i nie chciały odejść. Po godzinie pomachaliśmy im ostatecznie i poszliśmy wszyscy do kabiny, gdzie czekało na nas klejenie dużej ilości pierogów ruskich. Zajęliśmy się tym zapominając o delfinach. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po zakończonych czynnościach kulinarnych, a zmrok już zapadł, okazało się, że delfiny (co prawda już w mniejszej grupie) dalej figlują przy łódce. Śmialiśmy się, że chyba postanowiły eskortować nas do samego końca.
ALE ICH BYŁO DUŻO
Już tylko 24 mile i niecałe cztery godziny płynięcia. Podsumowując tę przeprawę, muszę przyznać, że oprócz niepotrzebnego incydentu prądowego, którego przy większej wyobraźni z pewnością uniknęlibyśmy, przebiegła ona celująco. Wiatr był cały czas dobry i wystarczająco mocny, żeby nie używać w ogóle silników (oprócz potrzeby doładowania akumulatorów i ogrzania wody do kąpieli). Fale, mimo tego, że krótkie i wzburzone, szły w większości czasu dokładnie od rufy, więc nie ucierpieliśmy z ich powodu zbytnio. Pogoda na 102: niebo błękitne, tylko czasami gdzieniegdzie pojawiały się małe białe chmurki, ani jednej kropli deszczu, ani jednego szkwału, ciągle jednostajny wiatr wahający się między 15 a 25 węzłów. Zauważyliśmy też regułę zachowania się ciśnienia atmosferycznego: w dzień zawsze spadało o 2-3 hp, a w nocy wzrastało o 1-2 hp, tak że codziennie mieliśmy o 1-2 stopnie mniej. Ale najwyraźniej bynajmniej nie oznaczało to, jak widać, zmiany pogody.
Nie złowiliśmy tylko żadnej rybki. Przynęta, którą kupiłam Daruniowi pod choinkę, wyskakiwała cały czas z wody, więc zrezygnowaliśmy z jej usług, a druga, która już przysporzyła nam kilka ładnych sztuk, została zerwana przez jakiegoś potwora podczas jednego z brań.
Nie spotkaliśmy też żadnej barki z czarnymi uciekinierami, ani żadnych innych niezidentyfikowanych obiektów pływających, nie mówiąc o innych jachtach. Co do statków handlowych bilans wygląda następująco: cztery w bardzo odległej pozycji, ledwo widoczne gołym okiem i dwa blisko (jeden, o którym pisał Daru, przeciął nam drogę i przepłynął za nami w odległości jednej mili, drugi dziś w nocy minął nas w odległości dwóch mil, płynąc dokładnie przeciwnym kursem). Jak na pięć dób płynięcia jest to słaby wynik, ale dzięki temu mogliśmy spokojnie spać i sprawdzać horyzont rzadziej niż do tej pory.
Daru z Bartkiem przygotowują odpowiednie bandery do wciągnięcia maszt. Musimy też skrzętnie pochować wszelkie przedmioty nie przytwierdzone na stałe do pokładu w celu uniknięcia kradzieży, przed którymi przestrzegają przewodniki, pozamykać na kłódki wszystkie zewnętrzne bakisty. Ciekawa jestem niezmiernie tego nowego lądu, przypuszczalnie tak różnego od tych, które poznaliśmy do tej pory, zarówno pod względem cywilizacyjnym, kulturowym jak i krajobrazowym. Po raz pierwszy też formalności będą trudniejsze niż w krajach UE. Z pewnością poradzimy sobie ze wszystkim, zaskarbimy sympatię tubylców (mamy przygotowane papierosy i inne drobiazgi w razie konieczności pozyskania łaski w ten sposób) i będziemy w pełni korzystać z uroków Cabo Verde, a w szczególności z wyspy Sao Vicente (kierujemy się w pierwszej kolejności do portu Mindelo).
Okrzyki Bartka z dziobu właśnie zdradziły, że „złowiliśmy” pierwsza rybę. Okazało się, że na trampolinie leży martwa latająca rybka. Ciekawe od kiedy!
NO NIE POLATAŁA LATAJĄCA RYBKA
Zaraz potem nastąpił wrzask: „Ziemia!” Bartek pierwszy zauważył zarys wyspy Sao Antao, najbliższej od strony, od której dopływamy. Ojej, okrzyk ten zawsze powoduje przyjemne ciarki.
WIDAĆ LĄD! ZAKŁADAMY FLAGĘ CABO VERDE - OBOWIĄZEK
Flaga wciągnięta, jesteśmy gotowi do wpłynięcia do portu. Zaraz po dopłynięciu posypią się smsy z informacją, że dotarliśmy do celu. Ale tylko z naszej hiszpańskiej komórki, jako że polskie niestety nie wykazują, jak na razie, oznak sygnału.
Pływanie po morzach i oceanach jest bardzo przyjemne. Docieranie do celu jest po prostu rozkoszą. A swoją drogą, przepłynięcie 750 mil w pięć dób jest bardzo dobrym wynikiem. Ahoj!
MINDELO NA SAO VICENTE NASZ CEL
Godz. 16.30. Jakieś 15 minut temu dobiliśmy do centralnego nabrzeża w porcie Mindelo na Sao Vicente. Pracownicy portu (albo stoczni? – nie wiemy, ale byli w niebieskich kombinezonach) pomogli nam się przycumować. Nagle zebrało się ich przy nas z dziesięciu. Ale wszyscy uśmiechnięci, widać, że gotowi do pomocy (mam nadzieję bezinteresownie). Już po wszystkim Daru zabrał dokumenty statku i nasze paszporty i udał się na załatwianie formalności w kolejności podanej przez podręczniki. Ciekawe ile to będzie trwało. Reszta załogi teoretycznie nie może w tym czasie wyjść na ląd. No to czekamy. W międzyczasie pojawiło się dwóch policjantów o miłym wyrazie twarzy. Poinformowałam, że formalności są już załatwiane w biurze. OK.! –powiedzieli uśmiechnięci, machnęli ręką pożegnalnym gestem i odeszli.
Ciekawe, czy uda nam się zdobyć miejsce w marinie (jest tutaj podobno jedna mała, założona przez Niemca w latach 90 zeszłego wieku). Większość statków stoi w zatoce na kotwicy, ale o ile przyjemniej (bezpieczniej) byłoby stać w chronionej marinie z bezpośrednim zejściem na ląd.
Jest bardzo ciepło. Termometr pokazuje 26 st. w cieniu. Cóż, w końcu przesunęliśmy się znowu spory kawał świata na południe.
11 STYCZNIA 2008
Niedziela, 13 stycznia
Wszyscy lubią daty, rocznice, okazje. Dziś jest szczególna, jest godzina 13h30, 13 stycznia 2008 roku. Dokładnie pół roku temu odbiliśmy od naszego miejsca w Ajaccio i pałętamy się po świecie bez przynależenia gdziekolwiek. Nie, nie będzie bilansów, te zostały już zrobione na koniec roku. Taka konstatacja tylko. No to zdrowie, za tych co na morzu!
Już dwie noce śpimy w marinie w Mindelo. Cabo Verde, kto by pomyślał, trochę nie możemy się nadziwić.
Jest to inny świat, ten tak zwany trzeci, no prawie może. Na ulicach ludziki handlują byle czym, jedzą na nich, żyją z dziećmi, zaczepiają. Bez zbytniej agresji, raczej z uśmiechem. Nie czuje się zagrożenia. Twarze ciekawe, ładne nawet, no na pewno ładniejsze niż białych władców planety.
TROCHĘ TRZECI ŚWIAT
Wczoraj przeszliśmy całe miasto zaglądając w różne zaułki. Trafiliśmy na stary targ rybny, głównie z muchami, ale i pełną gamą ryb stokroć większą niż w Carrefourze. Było tam też kilka wiechci na ladach w ramach warzyw. Potem trafiliśmy na drugi targ, o! tam już warzywa były jak należy, po części nieznane.
Są tu, jak wszędzie, lepsze i gorsze dzielnice, nawet miejscami wygląda to jak normalna cywilizacja. Są nawet dwie asfaltowe ulice, reszta to kocie łby. Ceny momentami śmieszne, głównie za napoje, generalnie jednak podobne jak te na Kanarach, danie w restauracjach kosztuje 8-10 euro, pizza - 5.
ALE I PIERWSZY
PRAWDA?
Po kilku godzinach funkcjonowania tutaj zna się z twarze wszystkich białych, głównie
tych z łódek oczekujących na przejście Atlantyku. Łódek jest w porcie i na kotwicy ze 30 czyli około 120 osób.
Idąc od piwa do piwa zakończyliśmy zwiedzanie miasta w klubie nautycznym gdzie poznaliśmy parę Polaków z Wrocławia, Małgosię i Szymona, którzy sprytnie wykupili wczasy z przylotem na Sal aby pozwiedzać wyspy nie korzystając z plażowych wczasów w polskim gronie.
MAŁGOSIA I SZYMON
Zrobiliśmy buteleczkę na Bubu i udaliśmy się do najlepszej w Mindelo restauracji, z której nas przegnano z powodu braku strojów wieczorowych.
Żartuję oczywiście. Nie było miejsc, wszystkie były zarezerwowane więc dziś będziemy mądrzejsi i zarezerwujemy też.
Wylądowaliśmy więc w hotelu na głównym placu miasta. Po wejściu do restauracji aż nas odrzuciło. Taki szyk. A my chcieliśmy jeść na dworze. Przygotowano nam więc stół na zewnątrz, białe obrusy, wykrochmalone serwetki podawane szczypcami i te rzeczy. Tak dla kontrastu z ulicą. Specjały kuchni afrykańskiej bardzo nam smakowały, z Gwinei Bissau, Mozambiku czy po prostu kotlety brazylijskie.
Dziś nasi znajomi pognali rano promem na Sao Antao, najładniejszej wyspy, gdzie jesteśmy umówieni jutro wieczorem w hotelu, który mają nam zarezerwować w Porto Nuovo. W ich ślady popłyniemy tam jutro promem, zostawiając bezpiecznie Bubu w marinie i zabawimy tam zapewnie ze trzy dni głównie na pieszych wycieczkach po przepięknych, podobno, zielonych dolinach.
Przed chwilą wyszła w morze francuska łódka w celu przeprawy przez wielką wodę. Dźwięki syreny i machania z innych łódek dopełniły pożegnania. Bon vent. My za tydzień.
W piątek lub sobotę ma przylecieć Jarek, może z córką. Jego praca wymaga obecności tylko w okresie nieśniegowym więc ma teraz czas i wielką ochotę na rejs. Zarażony jakiś! Nam to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, łatwiej nam będzie funkcjonować w większej grupie w razie jakiś nieprzewidzianych okoliczności, a porozumiewamy się przecież dobrze, co okazało się już płynąc z Gibraltaru na Kanary. Śmiesznie, poznaliśmy się przypadkiem rok temu na kursie VHF w Warszawie. Gdybyśmy siedzieli wtedy o stolik dalej ….
Znaleźliśmy ładne zdjęcie z wigilii i umieszczamy, tak wspomnieniowo.
WIGILA I BARSZCZ Z USZKAMI
Wtorek, 22 stycznia 2008
Półtorej tygodnia na Cabo Verde minęło jak z bicza strzelił. Czujemy się już tutaj jak w domu, mimo tego, że sąsiedzi potrafią podobno być nieprzewidywalni. A tak na poważnie, ludzie tutaj są w przerażającej większości bardzo ubodzy, oprócz terenów większych aglomeracji (takich jak Praja, czy Mindelo) żyją z rolnictwa i wyrobnictwa, a mimo tego są bardzo mili, uprzejmi, uśmiechnięci i serdeczni. Mieliśmy okazję przekonać się o tym podczas naszych wycieczek po wyspie Santo Antao.
WSZĘDZIE DZIECI
Ale na razie powróćmy jeszcze na chwilę do mniej przyjaznych sytuacji. Po ostatnim wpisie Darunia wybraliśmy się do baru, gdzie można się podłączyć własnym komputerem do sieci Wi-Fi. Nieopatrznie wzięliśmy dwa komputery ze sobą, znaczy się wszystkie jakie posiadamy. Jeszcze przed wyjściem z mariny spotkaliśmy dwóch Francuzów siedzących na ziemi z ich laptopem, próbujących złapać sieć. Wielce się zdziwili naszą odwagą widząc, że wychodzimy poza chronioną strefę z dwoma komputerami, szczególnie w niedzielę pod wieczór. Jeden z nich opowiedział nam jak to napadnięto jego i jego dwóch kompanów podczas takiego niedzielnego spaceru w Mindelo i wydobyto z nich gotówkę. Od tej pory bardzo uważają i raczej nieufnie podchodzą do mieszkańców tego portowego miasta. My, mimo wszystko, zdecydowaliśmy się na wyjście z „getta”, jako że odległość do baru Wi-Fi nie przekraczała 300 metrów. Szliśmy jednak z duszą na ramieniu, nerwowo rozglądając się wokół siebie. Dotarliśmy spoceni, choć było tak blisko. Rozłożyliśmy się na stoliku na tarasie i dostaliśmy kod do sieci. Nareszcie mogliśmy swobodnie posurfować po Internecie, Daru uaktualnił pamiętnik, ja podpisywałam na liściki, sprawdziliśmy maile. W międzyczasie miasto zostało oblężone przez setki czarnych jak smoła diabłów, szamanów, itp… Jest to czas Karnawału i tak co tydzień w niedzielę ludzie poprzebierani wylegają na ulice, tańcząc i skacząc przechodzą i próbują wyegzekwować od napotkanych turystów cokolwiek, a głównie pieniążki.
W KAFEJCE
Zrobiło się ciemno, biegiem wróciliśmy na jacht, chowając komputery pod polarami. Oj nie wrócimy tam więcej, trudno, z Internetem mamy kłopot, ale tyle stresu, żeby tylko się podłączyć – to nie warto.
Poszliśmy na kolację do teoretycznie najlepszej restauracji w Mindelo, gdzie równie teoretycznie miała być muzyka na żywo. Jedzenie ok., ale nic rewelacyjnego, a muzyki żadnej nie słyszałam. Usłyszałam za to sygnał sms’a od Francuzów, których poznaliśmy jeszcze na Gomerze, Nelly i Francis, którzy nam zaanonsowali, że niebawem dotrą do Mindelo.
Byliśmy już w „domu” kiedy dopłynęli, a była godzina 23.00. Wejście do jakiegokolwiek portu nocną porą nie jest łatwe, a szczególnie jeśli brak podstawowych świateł, a program nawigacyjny połączony z GPS’em pokazuje, że pływa się już po lądzie. Byli więc troszkę zestresowani, szczególnie, że zmęczenie też już dawało im się we znaki. Pomogliśmy im, prowadząc migającym światełkiem naszego halogenu, dobić do kei naprzeciwko nas i bezpiecznie zacumować. Mimo później pory, Daru zaprosił ich do nas jeszcze na łiskacza i tak zrobiła się godzina czwarta rano.
Rano obudziliśmy się bardzo średnio wypoczęci w związku z zarwaną połową nocy, a spraw było dużo do załatwienia: skserowanie i wysłanie prac Bartka, wymiana pieniędzy, zakup biletów na lot wewnętrzny dla Jarka i Pauli (dolecieli do nas w piątek 18-go o północy), zrobienie zakupów na wspólne śniadanie z Nelly i Francis i, co najważniejsze, zakupienie biletów na prom, który o godzinie 14.30 tego dnia miał nas zabrać na Wyspę Santo Antao, gdzie byliśmy umówieni z Gosią i Szymonem. W pocie czoła udało nam się wszystko na czas załatwić (oprócz biletów na prom, które można było nabyć dopiero przed rejsem) i o 12.00 zasiedliśmy z Francuzami do śniadanka na naszej umorusanej Bubu. Taka brudna jeszcze nigdy nie była (no chyba że na wyspach Liparyjskich), ponieważ zwiewany pył z Sahary osadzał się na pokładzie.
Było bardzo wesoło, bawiliśmy się rozmową na temat stworzenia sztucznej wyspy na Atlantyku razem z całą infrastrukturą dla wszystkich statków robiących rejs transatlantycki. Wyobraźnia wyniosła nas na wyżyny – i tak powstał wirtualny biznes stulecia.
Dwie godziny później już wchodziliśmy na prom, niewielki katamaran – jet, który pokonuje odległość 8,5 mili pomiędzy wyspami w niecałe pół godziny. Po raz pierwszy miałam sensacje choroby morskiej, fale były duże, a nasz prom skakał na nich czasami tak wysoko, jakby latał w powietrzu. Niebiesko-biała dotarłam do portu Porto Novo, aż bałam się, czy utrzymam się na własnych nogach. No, ale jakoś udało się dotrzeć do pensjonatu, zarezerwowanego wcześniej przez naszych polskich przyjaciół, a który na szczęście znajdował się kilka metrów od portu. Wcześniej udało się nam kupić mapę wyspy oraz kartki do wysłania naszej rodzince.
Gosia z Szymonem dotarli do pensjonatu (oni już po trzydniowej wycieczce po wyspie) około godz. 16.00 i spędziliśmy razem kilka kieliszków wina, piwa i grogu na słuchaniu opowiadań o pięknych miejscach wyspy, które absolutnie trzeba zobaczyć. Potem krótka sjesta i już o 19.30 wyruszyliśmy na wspólne poszukiwanie odpowiedniej knajpy dla naszych wieczornych podniebień. Wybór nie był rozbrajający, wiele miejsc polecanych przez przewodniki było zamkniętych, ale trafiliśmy w końcu całkiem nieźle: do włoskiego architekta, który postanowił osiedlić się na Cabo Verde i od dwóch miesięcy prowadzi restaurację. Faceci byli zachwyceni, bo oprócz dobrego żarcia uznali, że kelnerki są godnymi reprezentantkami  grupy i tak ponadprzeciętnej urody Cabverdanek.
U GIORGIO
Następny dzień niósł już dla nas ze sobą nowe doznania, widoki i dużo marszu. Pożegnaliśmy więc Małgosię i Szymona po wspólnym śniadaniu, oni wyruszyli w stronę promu, żeby wrócić z powrotem na Sao Vicente, a stamtąd samolotem na Sal, a my na poszukiwanie aluguer’a, który podrzuciłby nas w miejsce gdzie miała rozpocząć się nasza piesza wycieczka.
Aluguer – to specyficzny dla Cabo Verde rodzaj transportu publicznego. Jest to najczęściej Toyota z paką przystosowaną do przewozu ludzi, czyli z daszkiem i z dwoma ławeczkami, albo po prostu mini-bus. Działa to najczęściej na zasadzie autobusu, tyle że nie kursującego w zależności od godziny, tylko od ilości zgromadzonych pasażerów. Wtedy kosztuje to grosze. Jeśli nie ma nikogo innego chętnego, taki aluguer może zawieść Cię w dowolnie wybrane miejsce – już jako taxi, a tu już ceny są z goła inne (jakieś 5-10 razy droższe niż przy pierwszej opcji), jakkolwiek wszystko podlega negocjacji.
TYPOWY ALUGUER - TEN NOWY
Nasz aluguer był wyjątkowo bardzo porządnym dżipem 4X4 i po podwójnych negocjacjach zwiózł nas za 1100 Escudos (moneta Cabo Verde 1 Euro = 110 Escudos), czyli za 10 Euro do krateru Cova, skąd ruszyliśmy w drogę pieszo.
Cova to największy i najciekawszy krater na wyspie. Jego średnica sięga 1 kilometra, a całe dno wykorzystane jest do specyficznych upraw, które akurat tylko w tym miejscu znajdują odpowiedni dla siebie mikroklimat. Robi wrażenie.
COVA – DNO KRATERU
Od wschodnio-północnej części krateru odchodzi droga wiodąca w górę do przełęczy, skąd rozpościera się niezapomniany widok. Kręta, brukowana droga prowadzi w przepaść doliny, zieleń zalewa całe zbocza, dno pokryte jest domkami kolejnych osad, a daleko, daleko na horyzoncie widać linię oceanu. Cóż za połączenie, muszę przyznać, że dawno nie zachłysnęłam się aż tak bardzo przestrzenią. Darowi aż zmiękły nogi, jako że ma lęk wysokości. Okazało się jednak, że bardzo wygodnie schodzi się tym brukowanym szlakiem, spadek ścieżki choć wykutej w pionowej skale jest niewielki, więc szliśmy w dół wesoło w naszych butach, które nic nie miały wspólnego z butami górskimi (Daru – crocsy, Bartek tenisówki, a ja sandały). Akurat trafiliśmy na zachmurzony dzień, tak że chmury przelewały się przez szczyty, zsuwały się po zboczach, głaszcząc po drodze rośliny. Czasami też zakrywały nam widok doliny, potem rozstępowały się gdzieś na chwilę po to, żeby znowu powrócić ze wzmożoną siłą.
DROGA W PRZEPAŚĆ
A my szliśmy i szliśmy, zakręt za zakrętem, aż doszliśmy po kilku kilometrach do pierwszych gospodarstw. Trzeba zaznaczyć, że tutaj na Cabo Verde, bardziej niż gdziekolwiek indziej zadziwia ilość upraw tarasowych oraz wysokość, do którego się wznoszą, nie mówiąc już o stromości podejścia. Naprawdę, każdy skrawek ziemi jest wykorzystany na uprawy. Najczęściej są to słodkie ziemniaki, kukurydza, trzcina cukrowa i bananowce, ale widzieliśmy też cebulę, pietruszkę i marchewkę. Mijaliśmy domy i ludzi pracujących „w polu”, brudne wychudzone pieski leżały nieopodal nich. Domy w przewadze są zbudowane z pustaków poukładanych jeden na drugim bez ładu i zespolonych byle jak, po prostu, żeby się trzymało. Dachy domów, o ile takowe są (często widzieliśmy domy bez dachów – przecież tam tak rzadko pada deszcz), pokryte są wysuszoną trzciną lub gałęziami kukurydzy. W sercu mieszanka uczuć: rozkosz co do scenerii miejsca, wręcz niebiańskiej, pełnej palm i innych drzew dających różnorakie owoce (drzewo chlebowe, papaje, bananowce…), wymieszana ze współczuciem i podziwem dla tych biednych ludzi, których ręce muszą tak bardzo się namęczyć i napracować, żeby pozwolić im żyć w tej bardzo niedogodnej topograficznie krainie.
DOLINA PAUL
Po drodze spotkaliśmy chłopczyka, który przedstawił nam listę „sponsorów” lokalnej fiesty, namawiając nas jednocześnie do dołączenia do nich. Wyskubaliśmy 100 Escudos i daliśmy mu, wpisując się na listę. Za chwilę dwie dziewczynki z podobną listą (na której widniało już nazwisko Małgosi i Szymona, którzy dzień wcześniej wpadli w te same sidła) zbierały na imprezę szkolną. My przygotowaliśmy dla napotkanych dzieci masę cukierków i raczej woleliśmy rozdawać takie „prezenty” niż pieniądze, ale zbierający byli bardzo zmotywowani i nie popuścili dopóki nie dostali jakiejś monety.
LISTA OBECNOŚCI
Dotarliśmy w końcu do dna doliny i tutaj domy zaczęły się zagęszczać, małych zbieraczy już na szczęście nie było. Francuski głos nas pozdrowił i zaprosił do wejścia do małego baru, będącego jednocześnie małą ekspozycją lokalnych wyrobów dekoracyjnych.
Spotkany Francuz, Simon, mieszka w tym miejscu od ośmiu lat, uwielbia ten tryb życia, tubylców i spokój. Prowadzi mały bar i mały pensjonat dla turystów. W barze, w przeciwieństwie do innych prowadzących lokale tego rodzaju, ceny proponowanych napitków są bardzo tanie, dostosowane do możliwości lokalnej ludności. W ten sposób dochodzi do kontaktu pomiędzy turystami a tubylcami i zanika wszędzie obecny jeszcze sztuczny podział. Przecież jak się zwiedza jakiś kraj, to najciekawszym doświadczeniem jest obcowanie z autochtonami, nam się to podejście Simona niezmiernie spodobało. Przestrzegł nas też przed tymi dziećmi, co zbierają pieniądze. Nie należy w żadnym wypadku dawać im ani centa. Łatwy i szybki zarobek na ulicy powoduje bowiem niechęć do szkoły, rodzice wręcz skłaniają dzieci do tego, żeby żebrały, zamiast zmuszać je do nauki. Powoduje to pewną demoralizację, która na większą skalę mogłaby doprowadzić do jeszcze większego podupadnięcia kraju oraz zrażenia turystów do odwiedzin.
LEPIEJ W SZKOLE
Wyruszyliśmy dalej. Już z bolącymi nogami doszliśmy do miasteczka Eite, skąd postanowiliśmy wziąć Aluguer do Ponta Do Sol. Zapomniałam wspomnieć o poznanej w barze u Simona parze Portugalczyków: Marcie i Nelsonie. Miło nam się z nimi gadało, trochę o wrażeniach, trochę o polityce. Dowiedzieliśmy się, że nocują w bardzo miłym pensjonacie Fatima, właśnie w Ponta Do Sol. Dlaczego by nie przenocować w tym samym miejscu. Szczególnie, że chcieliśmy ominąć Ribeira Grande, największe na północno-wschodnim wybrzeżu wyspy miasto, które zostało nam przedstawione przez naszych polskich znajomych jako okropne, w przeciwieństwie do wychwalanej Ponta Do Sol.
Jechaliśmy wybrzeżem, fale rozbijały się o skały, a biel piany morskiej sięgała czasami kilku metrów. Droga, jak wszystkie pozostałe, była brukowana, pełna zakrętów. Minęliśmy Ribeira Grande i dalej linią wybrzeża dotarliśmy do Ponta Do Sol.
Co tam kto widział ładnego, nie wiemy. Staraliśmy się dostrzec choć mały szczątek estetyczny, nie udało się. Miasteczko okropne, małe lokalne lotnisko, zapuszczone, za zardzewiałą siatką ogrodzeniową, wszędzie syf, widać, że nikt nie dba o porządek. Generalne rozczarowanie. Rozczarowanie powiększyło się jeszcze bardziej, gdy okazało się, że u Fatimy nie ma już miejsc noclegowych. Dostaliśmy od niej adres do innego pensjonatu „ Pasquinero”. Tam miejsce się znalazło, a nawet byliśmy chyba jedynymi gośćmi. Dostaliśmy dwa pokoje w cenie jednego, tak że Bartek, po raz pierwszy miał swój własny „apartament”.
Szukanie knajpy na kolację jeszcze bardziej spotęgowało rozczarowanie. Niczego nie znaleźliśmy. Postanowiliśmy więc spróbować załapać się na wieczorny posiłek do Fatimy (słyszeliśmy od Portugalczyków, że rewelacyjnie gotuje). Udało się, ale trzeba było poczekać jeszcze ponad godzinę na otwarcie stołówki. Idąc ulicą w oczekiwaniu na kolację, natknęliśmy się na bardzo dziwny lokal: mieszanina baru, informacji turystycznej, centrum nurkowego i pizzerii. Za kontuarem stał następny Francuz, Andre. Ten zamieszkuje wyspę z dala od własnego kraju od 2 lat i również bardzo sobie chwali nowe życie i mieszkańców wyspy. Wdaliśmy się z nim w rozmowę, polecił nam to i owo, powychwalał okolicę, poczęstował (odpłatnie) pontchem.
Uwaga, dygresja:
Pontch: bardzo rozprzestrzenione i lubiane napoje wysokoalkoholowe, produkowane na Cabo Verde na bazie grogu, zabarwione smakowo owocami cytrusowymi i wysokosłodzone.
Grog: Alkohol typu rum, bardzo wysokoprocentowy, wytwarzany na Cabo Verde w ogromnej ilości z trzciny cukrowej. Wypala gardło.
WYCISKAMY TRZCINĘ (NAPĘD BYCZY)
Wybraliśmy w asyście Andre trasę naszej wycieczki dnia następnego, ten polecił nam nocleg w dolinie Che da Pedras, zadzwonił do właściciela kwatery, zarezerwował, pobrał od nas z góry zapłatę i w ten sposób mieliśmy już dalszy ciąg naszych przygód na Santo Antao całkowicie zaplanowany.
Nadeszła godzina kolacji. Uczta Fatimy (tym razem nie Babette) powaliła nas całkowicie i wynagrodziła wszystkie dotychczasowe rozczarowania związane z Ponta do Sol. Były ryby i warzywa różnorakie i ryż i frytki i wino, a wszystko tak smakowite, że podniebienie samo układało usta w uśmiech.
KOLOROWO U FATIMY
Prawie kończyliśmy nasz posiłek kiedy w jadalni Pani Fatimy pojawili się nasi znajomi Portugalczycy. Zasiedli do kolacji przy sąsiednim stoliku. Wymieniliśmy parę zdań, adresy, maile, strony internetowe. Okazało się, że oni następnego dnia płyną promem na Sao Vicente, do Mindelo i tam mają pensjonat nieopodal naszego portu. Oczywiście umówiliśmy się na Bubu po naszym powrocie, a jakby inaczej!
Nocka minęła mało spokojnie. Wiał duży wiatr od oceanu, powodowało to różne niezidentyfikowane odgłosy, które mnie budziły i nie pozwalały ponownie zasnąć.
Następnego dnia, a była to już środa, Aluguer-taxi podrzucił nas do miasteczka Coculi, skąd rozpoczynaliśmy naszą następną wycieczkę. Nogi bolały okropnie po poprzednim dniu, tak że zarówno wchodzenie pod górę, jak i schodzenie odbywało się przy popiskiwaniu z bólu mięśni. Ale warto było, widoki ponownie były imponujące. Już inaczej trochę, bardziej sucho i kamieniście, mniej wysokie zbocza gór. Przechodząc przez wioski mieszkańcy byli stanowczo mniej wymagający niż poprzednio, dzieci nie domagały się niczego.
WSZĘDZIE UPRAWY
Każdemu napotkanemu mówiliśmy „Bom dia” jeśli było rano i „Boa tard” jeśli było popołudniu. Każdy odpowiadał z miłym uśmiechem na twarzy. Po drodze zahaczyliśmy o pewien dom – sklep, który jako jedyny był otynkowany i pomalowany (na zielono). Okazało się, że należy on do pewnego Caboverdańczyka, który ma również obywatelstwo francuskie. Tak się rozgadał, że opowiedział nam całe swoje życie wraz z życiem jego dzieci. Przy wspomnieniach związanych z Polską, gdzie pojawił się w dawnych latach jako marynarz, łezka zakręciła mu się w oku gdy opowiadał o pewnej długowłosej Polce, której już nigdy potem nie udało mu się odnaleźć. Niesamowite. Jego opowieści wzruszyły i nas. Opowiadał też o Cabo Verde, o tym, że mimo biedy bardzo trudno jest zmusić ludzi do dobrej pracy najemnej, że jest jeszcze wiele do zrobienia w tym kraju.
W SKLEPIE
Dalsza część wycieczki przebiegła bardzo szybko. Okazało się, że wybrana trasa wcale nie jest taka długa jak poprzednia i około południa byliśmy już na miejscu. W domu wskazanym przez Andre jeszcze nikogo nie było, usiedliśmy więc na dużym piwku w sąsiednim sklepiku (obskurnym jak nie wiem) i czekaliśmy czytając wspólnie Przygody Sherlocka Holmes’a.
Po godzince do domu wróciła córka właściciela, mogliśmy więc zająć nasz pokój i rozłożyć nasze zmęczone kończyny dolne na miękkich łóżkach. Znowu byliśmy jedynymi gośćmi pseudo-pensjonatu. Traktowano nas bardzo dobrze, dostaliśmy świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, banany, wino do pokoju. Właściciel wrócił około 18.00. Poinformował nas, że tego wieczoru ma miejsce wielki koncert w Ribeira Grande, a występował będzie największy muzyk rodem z Cabo Verde, zamieszkujący obecnie w Portugalii, maestro Paulin Vieira i jeśli chcemy możemy z nim pojechać na ten spektakl. Oczywiście przyklasnęliśmy chórem, cóż lepszego mogło nas spotkać tego dnia!
Po wyśmienitej domowej kolacji i po godzinnym odpoczynku pojechaliśmy z goszczącym nas Panem (imienia nie pamiętam) i z jego córką na zapowiedziany koncert. Miał się zacząć o 22.00. Na miejscu okazało się, że nie o 22.00, tylko o 23.00, więc przez godzinkę czekaliśmy pijąc kawę i gadając.
Koncert zaczął się wreszcie, wygłodzony tłum niecierpliwie skandował maestra. Na scenę wyszło kilku, podobno wybitnych muzyków i zaczęli grać na rozmaitych instrumentach popisując się solówkami. Zwykła muzyka, bez niczego, co by nas rzuciło na kolana. W końcu, po 15 minutach, na scenę wskoczył maestro. Tłum klaskał, owacje były wielkie, a ten skakał jak małpa i robił miny jak małpa. W końcu chwycił mikrofon i zaśpiewał…jak koza. Nic więcej o moich wrażeniach powiedzieć nie mogę, z całym szacunkiem dla wszystkich uważających tego artystę za boga. Na szczęście nie czekaliśmy do końca koncertu. Około 00.30 byliśmy już w pokoju, a zaraz potem w łóżeczku.
Następny dzień miał być tylko powrotem do portu w Porto Novo. Zdecydowaliśmy jednak, że mimo zakwasów przejdziemy się jeszcze troszkę po wnętrzu wyspy. Aluguer podwiózł nas do Espongeiros. Droga od brzegu oceanu do tego miejsca była fascynująca, biegła bowiem na całej długości szczytem pasma górskiego, tak że po obydwóch stronach brukowanej drogi była przepaść. Daru miał spocone ręce, ja piszczałam z zachwytu. Troszkę emocji było, fakt, szczególnie na zakrętach, gdzie dawało się we znaki zużyte zawieszenie starej Toyoty. Ale widoki były boskie, widzieliśmy, z góry tym razem, wszystkie te poletka uprawne tarasowo rozmieszczone, po jednej i po drugiej stronie rozprzestrzeniały się dwie odrębne i ogromne doliny. Powiedzieć, że płynęły onegdaj w tych dolinach porywiste rzeki. Dzisiaj susza niszczy coraz bardziej resztki zielonych terenów, nie padało porządnie już od dwóch lat.
SUSZA
Z Espongeiros ruszyliśmy małą ścieżynką biegnącą przez las w dół. Nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie idziemy, mapa w tej skali nie jest zbyt dokładna. Licząc na „nosa” Darunia, który z reguły ma idealne wyczucie przestrzeni, zagłębialiśmy się pomiędzy pagórki i większe góry, idąc śladami jakichś traperów wzdłuż ścieżki, która dawała nam dużo przyjemności z widoków, zupełnie innych niż do tej pory.
INNE WIDOKI
Tym razem nie była brukowana, tylko piaskowo-żwirkowa, raz pod górę, a raz z górki, aż doszliśmy do miasteczka Agua das Caldeiras
GOSPODARSTWO
Tam znaleźliśmy upragnioną budkę z piwkiem i wodą mineralną i wysuszeni słońcem (po raz pierwszy nie wzięliśmy nic do picia, a akurat był największy upał) przyssaliśmy się każdy do swojej butelki. Uff jak przyjemnie!
WODĘ SIĘ NOSI
Dalej czekała nas już tylko droga w dół do portu, gdzie o 16.30 mieliśmy prom powrotny. Co prawda było to aż 18 kilometrów, ale liczyliśmy, że po drodze zgarnie nas jakiś miły kierowca aluguera. Tak też się stało i to dokładnie w momencie, gdy po 5 kilometrach już zaczynaliśmy wątpić w nasze szczęście.
Tym razem powrót szybkim promem-katamaranem odbył się dla mnie bez przykrych sensacji, widocznie fale były mniejsze.
PORTO NOVO – CZEKAMY NA PROM
Podsumowując naszą wycieczkę po Anto Antao, muszę przyznać, że zapadły mi w pamięci zobaczone tam widoki oraz twarze mieszkańców. Ludzie są bardzo uprzejmi i mili, nie przejawiają agresji tak jak mieszkańcy większych miast tego kraju. Pokoje w pensjonatach nie są może na poziomie 4-gwiazdkowych hoteli, ale są schludne i funkcjonalne, dostaje się ręczniki i mydło. Wiele razy spotkaliśmy się ze znajomością przez tubylców języka francuskiego, także znajomość tego języka z pewnością ułatwi turystom porozumiewanie się (język angielski raczej słabeńko). Gorąco polecam, jest to podobno najpiękniejsza wyspa archipelagu. Dla tych co wolą raczej hotele i plaże będzie bardziej pasowała wyspa Sal, gdzie oprócz ośrodków turystycznych nie ma ponoć niczego innego.
W Mindelo przywitali nas u wyjścia z promu nasi znajomi Francuzi: Nelly i Francois.
PAPARAZZI JUŻ CZEKALI Z APARATAMI
Przyszli po nas, porobili zdjęcia, odprowadzili do jachtu i zaprosili na kolację do siebie do jachtu Bavaria 380 „Harmoony”. Bartek, jako że miał jakieś dolegliwości żołądkowe i biegunkę został w domu o chlebie i wodzie (bidulek), a my zostaliśmy uraczeni przepysznymi krewetkami Gambas, tak przyrządzonymi jak jeszcze nie jedliśmy, czyli na maśle w sosie śmietanowo-whiskey’owym. Palce lizać, musimy tak też spróbować zrobić sami. Oczywiście rozmowom nie było końca, opowieściom o rodzinie, kawałom tłumaczonym z polskiego na francuski (śmiechu było co nie miara). Okazali się być naprawdę wspaniałymi ludźmi, pełnymi życia i energii bardziej niż niejeden trzydziestolatek (mają w okolicach 60 lat). Jeżeli ktoś jest zainteresowany, to może sobie ich zobaczyć na stronie http://nellyfrancois.org (też mają bloga. Uwaga: po francusku oczywiście).
Następny dzień bynajmniej nie był dniem odpoczynku. Był to już piątek 18 stycznia, czyli dzień przyjazdu Jarka i Pauli. Trzeba było przygotować pokoje, jako że mały pokój został tymczasowo użyty jako składowisko spożywczo-sprzętowe, a w drugim Bartek musiał oddać połowę dla nowej współlokatorki. Sprzątania było co niemiara, Daru w tym czasie szorował burty naszego katamaranu, które od czasu postoju przy nabrzeżu w porcie El Hierro, chronionym czarnymi gumami, miały wszędzie czarne plamy.
W międzyczasie, zaraz po skończeniu śniadania, kiedy jeszcze wszystko leżało na stole zawitali do nas Portugalczycy. Ach faktycznie! Przecież umawialiśmy się na odwiedziny. Posiedzieli pół godziny, popodziwiali nasz brudny jacht, wypili po kubeczku pontchu, posłuchali z nami caboverdańskiej muzyki (na wycieczce kupiliśmy CD z lokalną muzyką – grupy MariaJoana – REWELACJA!!!). Bardzo miło było ich znowu zobaczyć. Oczywiście mamy się odezwać jak tylko będziemy w Portugalii kiedyś tam. Mieszkają w Lizbonie. Do zobaczenia Marto i Nelsonie.
POLSKA – PORTUGALIA: 3-2
Dalej do roboty. Zanieść trzeba też trzy torby prania do pralni – na szczęście znaleźliśmy jedną bardzo profesjonalną. Na sam koniec, a zaczynało już się ściemniać, zostawiliśmy sobie mycie pokładu. Mycie! Wręcz szorowanie. I to nie wodą z węża, bo przecież wody ogólno dostępnej w marinie Mindelo nie ma, tylko morską z wiaderka. Wykończyło nas to doszczętnie, ale efekty były niczego sobie, nasi Francuzi mówili, że łódka jest nie do poznania. Jeszcze tylko małe sprzątanko w salonie i gotowe, można odpocząć.
Jarek ze swoją 15-letnią córką Paulą dotarli do nas w okolicach północy. Byliby wcześniej, ale wewnętrzny lot z Sal do Sao Vicente był opóźniony o 1,5 godziny. Oczywiście nie poszliśmy od razu spać. Piliśmy różne trunki i gadaliśmy do 4 nad ranem. W końcu nie widzieliśmy się tak długo… raptem troszkę więcej niż miesiąc. Dzieci też nie spały do 4.00 i choć zamknęły się wcześniej w swojej kajucie słychać było ich głosy i śmiechy do końca.
Sobota przeminęła na nic nie robieniu, laba totalna. Śniadanie, sjesta, Francuzi przyszli na kawkę, siedzieli aż do wieczora, a potem poszliśmy na wspólną kolację do restauracji. Wieczór był miły, tym razem troszkę krótszy, byliśmy wszak wykończeni przywitaniem poprzedniej nocy nowej załogi. Rozeszliśmy się w dobrych hurmach i w oczekiwaniu na następny dzień. W niedzielę mieliśmy pojechać na drugą stronę wyspy na lunch przy muzyce na żywo.
Zebraliśmy obok zamówionego wcześniej przez Nelly i Francois aluguer’a (oni znali już kierowcę – Lindima – który kilka dni wcześnie przewiózł ich po całej wyspie) o godzinie 11.00 i wyruszyliśmy w drogę. Aluguer był z serii tych z otwartą paką, więc włosy rozwiewało nam we wszystkie strony, wiatr zatykał oczy i usta. Dotarliśmy do wioski Calhau i do ośrodka Pani Loutchy, znanemu turystom z przepysznych i bardzo bogatych posiłków. Podobno, co niedzielę zbiera się tu na obiedzie dziki tłum.
ALUGUER I JAZDA!
Przed obiadem udaliśmy się na spacer wzdłuż oceanu, zbieraliśmy muszelki, rozkoszowaliśmy się szumem fal, wrzucaliśmy kamyki do wody. Potem odpoczywaliśmy na huśtawkach w kształcie bardzo wygodnych foteli, a co poniektórzy na wyniesionych na dwór materacach. Słońce mocno grzało, było nam dobrze!
SZUKAMY SZCZĘŚCIA
Zrobiło nam się jeszcze lepiej jak stoły zostały zastawione obiadowymi daniami. Rodzaj szwedzkiego stołu, ale z takim wyborem, że nie sposób było spróbować nawet połowy: krewetki, kalmary, naleśniki, sajgonki, ryby, paszteciki, pierożki, różnego rodzaju mięsa, warzywa w wielkim asortymencie, sosy, ryż, makaron, makaron sojowy, couscous, ziemniaki normalne i słodkie, frytki. Prawdziwy oczopląs. Co poniektórzy chodzili po dokładki 2-3 razy. Nie dziwię się. A potem okazało się, że został przygotowany stół deserów: lody o różnych smakach, puddingi, ciasta, ciastka kokosowe (lokalna specjalność), sałatki owocowe, kremy. Ja tutaj wymiękłam, ale reszta zdawała się niepokonana.
Przez cały okres posiłku przygrywała orkiestra: pięciu panów siedzących na krzesłach robiło doskonały instrumentalny akompaniament dla jednego pana, który śpiewał na stojąco.
SILNA GRUPA POD WEZWANIEM
Śpiewał pięknie o kraju, o miłości i rozstaniu, o biedzie i o pracy. Wszystko, dzięki tym śpiewom, smakowało jeszcze bardziej. Przy deserze i poobiedniej kawce rzuciliśmy się w tany (to znaczy tylko nasz stolik, reszta nie była tak wyluzowana). Nelly tańczyła z Lindimem - kierowcą, ja również, potem ja z Daruniem, Daru z Nelly, ja z Francois.
HAŃCE I TAŃCE (moja urodzinowa koszulka – brezent od Partka)
Było bardzo sympatycznie, a gorące rytmy tej wspaniałej muzyki rozgrzewały nasze ciała i serduszka.
Troszkę nas zmroził rachunek, ale co tam, raz się żyje. Wróciliśmy więc zadowoleni i weseli do portu na sjestę.
Wieczorkiem nie planowaliśmy żadnej kolacji po tak obfitym posiłku południowym. Poszliśmy tylko do baru Club Nautico na drinka. Jako, że była niedziela, panował w mieście znowu karnawał. Przebierańcy wpadali do baru i wyczyniali różne wygibasy w celu pozyskania nagrody. Najbardziej rozśmieszył nas czarny młodzieniec chudy jak szkapa, który tańczył wokół nas z badylem, a ubrany był tylko w skromne stringi. Zabawny był wielce, dostał więc po papierosku i dużo cukierków.
KARNA-WAŁ
Wczoraj były imieniny Jarka. Francuzi polecieli na dwa dni do stolicy Cabo Verde – Praii (mieliśmy lecieć razem, ale z uwagi na naszych gości zostaliśmy na miejscu. Słyszeliśmy też, że jest tam nadzwyczaj niebezpiecznie, co nie zachęciło nas do odwiedzenia tego miasta), a Daru z Jarkiem spędzili cały ten imieninowy dzień na montowaniu odsalarki. Trzeba było zrobić nowy otwór w dnie łajby, a jako że jesteśmy na wodzie, nie było to takie proste. Daru wymyślił świetny sposób: przewiercić małym wiertłem dziurkę w kadłubie, po czym przyłożyć od strony wody ssawkę klozetową i wywiercić dużą dziurę. Jarek zamienił pomysł ssawki na połówkę wydrążonego arbuza o oszlifowanych obrzeżach tak, żeby lepiej zassał i przede wszystkim był sztywniejszy niż ssawka.
SZLIFOWANIE ARBUZA O POKŁAD
I NUREK JAREK
Jarek w kombinezonie nurka w wodzie miał za zadanie oszlifować miejsce wiercenia i przyłożyć arbuz, ja byłam w aneksie pod katamaranem przygotowana na podawanie różnych narzędzi i ulepszanie komunikacji, Daru w łajbie, w prawej płozie miał za zadanie przewiercenie burty.
Pomysł z owocem sprawdził się idealnie, skórka arbuza trzymała mocno, nie przepuszczając ani kropli wody do środka. Daru w tym czasie spokojnie zrobił dużą dziurę.
POD WODĄ
PO PRZEWIERCENIU W ŚRODKU SUCHO!
JESZCZE TYLKO ZAWÓR I SPRAWA ZAŁATWIONA
Jedyna woda, jaka dostała się do środka, wtargnęła w momencie zdjęcia skórki arbuza w celu przełożenia przejściówki przez burtę. Cała operacja trwała nadzwyczaj krótko, przebiegła bardzo sprawnie i została zakończona całkowitym sukcesem. Reszta podłączeń już nie stanowiła większego problemu i już pod koniec dnia mogliśmy wykonać pierwszą próbę odsalarki. Wszystko działało wyśmienicie. Jedyny problem, który się pojawił to dziurka w pompie podnoszącej poziom wody, przez którą woda tryskała dookoła małym, ale ciągłym strumieniem, jak fontanna. Mimo tego udało nam się wyprodukować pierwszą butelkę naszej własnej wody. Jest całkiem dobra, w zasadzie bez smaku, za to idealnie nadaje do zaparzania ciepłych napojów, takich jak kawa czy herbata.
Dalsza część wieczoru przebiegła pod znakiem imienin Jarka i oblewania odsalarki. Piliśmy łiskacza oraz wino i zjedliśmy przyniesione z pobliskiej pizzerii, przepyszne pizze. Faceci troszkę przesadzili z whiskey i koło północy zapadli w mocny sen.
Środa, 23 stycznia
Teraz, jak już sterczymy codziennie w porcie jest nagle więcej czasu na pisanie. Wczorajszy dzień przeminął dość leniwie. Ja z Darem spędziliśmy cały dzień na jachcie (ja na pisaniu pamiętnika), Jarek zabrał dzieci i popłynęli aneksem w inną cześć portu w celu ponurkowania i polowania na ryby lub inne skorupiaki. Skończyło się na tym, że przycumowali do wraku, nurkował sam Jarek, a Paula z Bartkiem odpychali aneks, żeby nie obijał się o wrak. Jako łup przywieźli przekłutą najeżkę (kolczasta ryba, która pompuje się w momencie strachu) oraz dwie inne małe rybki. Cały ten towar wylądował wieczorem z powrotem w wodzie, bo okazał się całkiem bezużyteczny. Szkoda rybek!
Wieczorem dzieci zostały na łabie w towarzystwie pizzy (znowu!) i filmu na DVD, a my z Jarkiem poszliśmy do knajpy. Mieliśmy kłopot, żeby wybrać odpowiedni lokal, aż w końcu dotarliśmy do tej restauracji, w której już byliśmy z Darem kilka dni wcześniej. Bez rewelacji.
Dzisiaj Jarek z Paulą popłynęli o 7.45 promem-katamaranem na Santo Antao, żeby odbyć jedną z najładniejszych wycieczek, czyli zrobić trasę: krater Cova do miasteczka Eite. Nie chcieli się dać namówić na dłuższy tam pobyt, uparli się, żeby wrócić tego samego dnia. Trudno, myślę, że nie zdążą zobaczyć całego piękna, ale przynajmniej uszczkną jego kawałeczek.
Dzień za dniem mija nam na Cabo Verde łatwo i przyjemnie. Jak przypłynęliśmy, dowiedziałam się, że od 7 stycznia jestem ciocią, a Bartek wujkiem nowonarodzonego Bartusia, synka Ani (córki mojej siostry) i Sebastiana. Bardzo się cieszymy, że wszystko przebiegło sprawnie, i że rodzina powiększyła się o nowego małego członka. Gratulacje. To musi być fajnie opiekować się takim maleństwem! (nie bardzo już pamiętam).
Internetu prawie nigdy nie mamy, a jak już mamy, to sygnał jest za słaby na rozmowy przez skype (próba połączenia zawsze kończy się porażką), telefony polskie nie działają, Era nie ma kontraktu z tutejszymi sieciami. Mamy tylko telefon hiszpański, ale on sms’y wysyła albo nie, dostarcza albo nie (zależy od jego humoru i humoru tutejszych sieci) – nigdy nie wiemy, czy to, co wysłaliśmy dotarło do odbiorcy, a sami dostajemy wiadomości z 5- dniowym opóźnieniem. Jesteśmy więc odcięci od świata jak rzadko kiedy. Bardziej będziemy chyba na środku Atlantyku. A propos, planujemy wypłynąć w sobotę 26 stycznia, razem z jachtem Harmoony. To oznacza, że do połowy lutego powinniśmy być na miejscu (Barbados). Będziemy się starali płynąć razem na tyle, na ile będzie to możliwe. Zawsze raźniej w grupie.
Acha! Od dwóch dni nie palimy papierosów! I z pewnością tym razem tak zostanie.
Czwartek, 24 stycznia
Beatka wszystko pięknie opisała więc ja tylko zawartość włożę do Internetu i to cała moja robota.
Dodam tylko kilka zdjęć.
Podobnie jak w Polsce na wsi i tu zastanawiałem się nad tym co ludzie robią ze śmieciami – odpowiedź w Polsce znalazłem w lasach. Tu też!
JAK W POLSKIM LESIE
Bieda jest tu przejmująca i nie zawsze pozwala myśleć o pięknie natury. Przejmujący jest też wysiłek ludzi próbujących na górskich poletkach uprawiać co się da i jak się da, często nosząc wodę i dla siebie i dla upraw. Jednak życie na granicy ubóstwa jest tu łatwiejsze niż w krajach niby rozwiniętych gdzie w gettach imigrantów żyje się często w gorszych warunkach i bez przyszłości, poza nawiasem. Tu jest ciepło, za dom wystarczy osłona od wiatru i słońca. Może dlatego wszędzie słychać muzykę i widać radość życia. Jakoś leci, bezstresowo. Klimat ważna rzecz, to już wiemy.
HODOWLA KRÓLIKÓW I KÓZ NA DACHU
Oczywiście jesteśmy już zmęczeni nieustającymi zaczepkami dzieci proszącymi o pieniądze. Dajemy cukierki, długopisy. Dzieje się to głównie w miastach gdzie i dorośli nagabują nas często. Na wsi dorośli są zbyt dumni, a może nie wystarczająco biedni. W Mindelo pod płaszczykiem karnawału przebierańcy wpadają co chwilę do barów i knajpek aby wycyckać turystów. Raz, czy dwa, jest to zabawne, ale non stop i wszędzie to męczy.
Beatka szukała drzewa smoczego na Kanarach, a tu widzieliśmy je wielokrotnie.
SMOCZEK (dopisek po 10 latach: Beatka nie spodziewała się, że będzie właścicielką takiego drzewa, większego i piękniejszego. Nie spodziewała się też, że będzie piękną szczupła kobietą, hehe)
Zauważyłem też, że nie ma zdjęcia Nelly i Francois, więc umieszczamy z zaznaczeniem, że bardzo miło nam się spędza z nimi czas.
NELLY i FRANCOIS
Jutro wypływamy. Przed nami cały ocean i 2.000 mil (3.700 km). Zew morza wprawdzie już nas wzywa, ale nie jest to nasz ulubiony dystans. Traktujemy ten przeskok jako zło konieczne, gdyż nie ma innego wyjścia. Nie pływamy dla sztuki samej w sobie, jest to wyłącznie metoda przemieszczania się własnym domem w celu zwiedzania i poznawania. Trzy tygodnie na wodzie bez lądu i w oddaleniu absolutnym od wszystkiego oraz trzy tygodnie nerwowych nocy to długo. W nocy się śpi!
Jesteśmy uzależnieni od Bubu i oby sprawiła się jak dotychczas. Pozdrawiamy wszystkich serdecznie i odezwiemy się z drugiej strony wielkiej wody.    
PRZYGOTOWANIA
niedziela, 27 stycznia godz.23h12 (02h12 czasu Polskiego)
Rozpoczęła się trzecia noc naszej przeprawy przez Atlantyk.
Wygląda na to, że pasaty się ustabilizowały, są z północnego wschodu o sile około 20 węzłów. Niestety ocean przypomina morze Śródziemne i miast okrągłych fal mamy nieuporządkowany bałagan walący nas od spodu w platformę pod salonem.
Zrobiliśmy w dwie doby ponad jedną ósmą trasy co przy podobnym rytmie daje 16 dni podróży.
Pierwsza piątkowa doba była niemiła. Przy widoczności na dwie mile ograniczonej  pyłem z Sahary mieliśmy i ciszę, i silny wiatr, a nocą dyskotekę piorunów latających wokół łódki ze wszystkich kierunków. Nie znaleźliśmy się na szczęście w epicentrum burzy i nawet nie chcę myśleć co by było gdyby …
Płyniemy razem z Harmoony, czyli jachtem Nelly i Francois. W nocy zgubiliśmy się, ale umówiony kontakt przez radio i wymiana pozycji pozwoliła nam odnaleźć się przed wieczorem. Wszechobecny pył pustynny, mimo 500 km od brzegu Afryki, jest nieprawdopodobnym oszustwem wizualnym. Wydaje się, że horyzont widać idealnie i daleko. Harmoony była od nas o 2,5 mili, dobrze widoczna na radarze, a gołym okiem można ją było zobaczyć dopiero dwie mile od nas czyli 3,5 km. Miło jest tak odnaleźć się na oceanie. Ech ta elektronika, jak działa jest cudowna.
Wczoraj pod wieczór złowiliśmy ok. 4kg tuńczyka. Przy czyszczeniu okazało się, że ma między błoną brzucha a ciałem białe robaczki, podobne do tych jakie używamy na ryby. Po debacie, zrezygnowano z carpaccio i marynowania. Po dokładnym wyfiletowaniu upieczono steki, a część po upieczeniu poszła do zalewy octowej. Dziś wprawdzie żyjemy, ale objawy psychosomatyczne dawały znać o sobie. Podejrzewam jednak, że prawdziwym przyczynkiem ścisku w żołądku była jednak mało komfortowa fala.
Czas upływa na spaniu, jedzeniu i czytaniu. Sporadyczne kontakty radiowe z Nelly czy Francois umilają nam bardzo życie. Przywiązaliśmy się do nich i bardzo nam miło widzieć ich obecność za nami. Płyną z tyłu, bo my załadowani wodą, paliwem, jedzeniem, piciem i załogą jesteśmy przeciążeni i ledwo się snujemy przy słabym wietrze. Dopiero od 15 węzłów prędkości wiatru nabieramy przyzwoitej prędkości przelotowej 6 węzłów. Oni zaś we dwoje są lżejsi i szybsi, więc redukują żagle, aby płynąć z naszą prędkością.
Życie na katamaranie jest niewspółmiernie wygodniejsze niż na jednokadłubowcu. Mimo walenia fal od spodu w platformę, żyjemy komfortowo. Codziennie jemy zupę i inne przysmaki, nie mówiąc o normalnym śniadaniu przy stole. Dla Nelly i Francois normalne posiłki są niemożliwe. Rzuca nimi na fali i płynięcie w przechyle znacznie uniemożliwia im normalne gotowanie. Strasznie nad tym ubolewają.
ALE ŚWIEŻY CHLEBEK WPROST Z PIEKARNI O NAWIE BUBU
Dziś złapała się koryfena, ale spięła się przy samej łódce. Co się odwlecze… Potem na dach salonu spadła latająca ryba. Widzimy je często, ale żeby latały tak wysoko! Dach jest przecież jakieś trzy metry nad wodą?
Wczorajsza noc była komfortowa, spaliśmy spokojnie, a nocne wstawania były tylko kontrolą bez manewrów. Burze, które wstępnie pokazały się na horyzoncie szybko zniknęły. Dzisiejsza rozpoczęta noc też jest jak dotychczas miła. Pokazał się księżyc, a ja nie mogę spać bo jestem wypoczęty. Poszedłem sprawdzić horyzont i siłę wiatru, a tu za łódką widzę ptaszka oświetlonego księżycem, który korzystając z zawirowania kilwateru próbuje złowić jakąś rybkę. Życie się ciągle wokół nas toczy.
Na pożegnanie Cabo Verde delfiny zrobiły nam fantastyczny pokaz, później widzieliśmy też tuńczyki wyskakujące pionowo z wody i stada latających ryb.  
Środa, 30 stycznia
Już ¼ drogi.
Już 1/3 drogi.
Za dwa dni będzie ½.
Tak sobie codziennie przeliczamy.
Tak! Bardzo czekamy na połowę. To już tylko za dwie doby!
Generalnie pogodowo płynie nam się wyśmienicie, osobowo średnio.
Przygodą ostatnich dni było złowienie malutkiej koryfeny i chwilę potem 15 kilogramowego tuńczyka. Batalia była trudna i męcząca do tego stopnia, że po piętnastu minutach uznaliśmy, że ciągniemy kłodę drewna i nie odcinamy tylko dlatego aby odzyskać sztuczną rybkę - przynętę. Ciągnąc żyłkę, czym bliżej łódki, kłoda okazywała się jednak rybą. Z pourywanymi rękami wciągnęliśmy wreszcie potwora. Zacna waga.  
BESTIE?
Z powodu nadmiaru mięsa rybiego, koryfenę i część tuńczyka postanowiliśmy przesłać Harmoony, co jednak nie było wykonalne z powodu zapadającej nocy i zbyt dużej fali. Przygotowano paczkę i umieszczono ją w lodówce. Zobaczymy rano.
My wieczorem zajadaliśmy się tuńczykiem i kotletami schabowymi. Jedno świeże i wspaniałe, a drugie, jedzone z przymusu zanim się zepsuje, było cudowne bo nie ryba. Takie ot rozdwojenie jaźni.
Reszta ryby została zamarynowana w occie - w sposób mało jadalny, bo przez Jarka, fana sosu sojowego i rosołków w nadmiarze.
Wczoraj rano była akcja paczka. Worek z koryfeną, tuńczykiem i rybą marynowaną wylądował pod boją zaczepiony do wędki i popłynął do Harmoony ustawionej za nami jakieś 40 metrów. Pech chciał, że duża fala i opór zerwały stalówkę wędki i paczka popłynęła w siną dal. Francois profesjonalnie zawrócił i w pierwszym podejściu do „człowieka za burtą” podjął naszą przesyłkę. Brawo!
Ale im smakowało. Tym razem brawo dla nas!
Dziś, na środku oceanu, na własną prośbę o mało nie poszliśmy na dno! Od dwóch dni akumulatory ładują jakoś dziwnie. Postanowiliśmy sprawdzić w nich stan płynu, mimo, że przed wypłynięciem o to zadbałem. Okazało się, że rzeczywiście należy uzupełnić poziom elektrolitu. Wytaszczyliśmy pojemnik z wodą destylowaną zakupioną na Malcie - 5 litrów. Trochę byliśmy zadziwieni kolorem tejże wody - przecież  nigdy woda destylowana nie jest barwiona – uznaliśmy jednak, że Anglicy są specjalni i w ramach odróżnienia wody destylowanej od normalnej jakoś ją barwią. Mając jednak uzasadnione wątpliwości postanowiliśmy uzupełnić nią tyko jeden z akumulatorów. Cóż za szczęście w nieszczęściu!
NASZ PRĄD NASZE ŻYCIE – TEN Z PRAWEJ LEŻY JUŻ NA DNIE (2000 m)
Ponieważ był to czas kontaktu przez VHF z Harmoony, zapodaliśmy nasze wątpliwości Francois. „Zobaczcie na akumulatorze napięcie teraz i za dwie godziny, może będzie ok.”- odpowiedział Francois. Tyż prawda! Zaraz sprawdzimy i zobaczymy później.
Bartek otworzył swoje łóżko pod którym są akumulatory i okazało się, że nawet nie ma co sprawdzać napięcia, tylko trzeba uciekać. Z „dolanego” akumulatora wydobywał się dym, płyn  w nim wrzał, szczypały oczy, bolały płuca i wyglądało na to, że za chwile wszystko to wyląduje, z nami włącznie, na księżycu. Po natychmiastowym odłączeniu przewodów elektrycznych, wraz z Jarkiem wytaszczyliśmy 27 kilowy akumulator na zewnątrz i jednym ruchem, przepraszając własną miłość do świata i ekologii, wyrzuciliśmy za burtę.
Niech wyobrażenie tego, co by było gdyby wrzący elektrolit, czyli kwas, wylał się z pękniętego akumulatora na dno naszej plastikowej łódki, nawet nie przejdzie nikomu przez myśl!
Płyniemy dalej. Jest 0h11, 31 stycznia 2008.
Mamy o 1/3 mniej energii w zapasie. Jakoś przeżyjemy. Przeżyjemy też wszystko inne.
Mieliśmy wielkie wątpliwości co do przeprawy z kimkolwiek przez Atlantyk. Spędzenie 2-3 tygodni na małej powierzchni jest trudne. My, znaczy ja, Bartek i Beata, dobrze sobie ze sobą radzimy po sześciu miesiącach spędzonych razem na Bubu.
Pomysł Jarka na zabranie córki okazał się fiaskiem. Pobyt z nami Pauli, według opowieści taty, żeglarki (z patentem po dwutygodniowym kursie), jest chyba realizacją wyłącznie jego, a nie jej, wyobrażeń i celów. Od pięciu dni boli ją brzuch, zwłaszcza, kiedy trzeba cokolwiek zrobić, a gdy już ten brzuch nie boli to Paula zapada w sen, który z niewielkimi przerwami trwa całą dobę. Dziewczyna niczym nie jest zainteresowana. Ani nocnymi światłami statków, ani fosforyzującymi glonami, ani nawet pościeleniem łóżka po sobie. Ślamazarny Bartek to przy niej Speedy Gonzales i to zgrzytający już zębami.
Czwartek, 31 stycznia
Zaczęła się siódma noc, za chwilę pierwszy lutego.
Dzisiejszy dzień przyniósł zmianę kierunku wiatru na tylny po czym na przedni i zwariować można. Snujemy się ledwo i wygląda na to, że jutro nie będziemy świętować połowy drogi. Szkoda. Jesteśmy już dobrze „nad” Brazylią, gdzieś na poziomie Gujany Francuskiej. Do celu, czyli Barbados pozostało 1103 mile. Przestawiliśmy znów zegarki i jesteśmy UTC – 3h, czyli jest 4 godziny wcześniej niż w Polsce. Robi się coraz cieplej, teraz o północy jest 22 stopnie, w południe 27. Temperatura wody też rośnie z każdym dniem, ocean ma już 24,5 stopnia, a jeszcze nie dotarliśmy do ciepłego prądu z Ameryki Południowej.
Harmoony oddała nam naszą boję z butelką wody destylowanej. Tak sobie pomagamy płynąc, a na dodatek coś się dzieje.
Włączyliśmy po raz pierwszy odsalarkę. Wszystko działało wyśmienicie i 50 litrów wody w godzinę jej pracy dopełniło nasz zapas. 
Dziś też był pierwszy tropikalny deszcz. Ulewa trwała 60 … sekund. Dobrze, że choć tyle bo spłukała odrobinę sól z lin i pokładu. Szkoda, tylko, że było to nocą, każdy chętnie wskoczyłby pod taki naturalny prysznic.  
Idę spać.

Komentarze