LISTOPAD 2007 - OD MAJORKI PRZEZ GIBRALTAR PO ATLANTYK
Sobota, 3 Listopada
Dopływamy właśnie do Majorki – do portu Porto Colom, usytuowanego na
wschodnio-południowym wybrzeżu wyspy. Udało się w końcu opuścić zatoczkę na
Minorce, a do tego w nader komfortowych warunkach. Wiatr jest idealny (do 20
węzłów), fala długa i od tyłu, zdążyła już wyluzować przez wczorajsze
popołudnie i noc, płynie się więc przykładowo. Trochę miłego pływania nam się
należy po ostatnich trudnych warunkach. Jesteśmy wypoczęci, dobrze nastawieni,
mamy pełne brzuszki (Daru upiekł przepyszny chlebek na śniadanko, tym razem bez
zakalca) i jesteśmy ogólnie szczęśliwi i zadowoleni.
Wczoraj, po porannym pływaniu w wodzie mającej 19 st . (w piankach, które
zakupiliśmy w Mazarze) w celu obejrzenia tego, co zrobiło z naszym kilem po
zahaczeniu o skały, postanowiliśmy odkryć, co czai się na brzegu naszej
zatoczki, a konkretnie, co w głębi tła zakrywają dwa duże hotele dominujące
przy plaży.
NOWE PIANKI
Miejscowość San Bou okazała się typowym miasteczkiem letniskowym.
Początek listopada już ewidentnie nie załapuje się do okresu „sezon”, bo
wszystkie domy i sklepy były wymarłe i zamknięte na cztery spusty. Jakimś cudem
udało nam się znaleźć jedyne otwarte miejsce - bar i salą gier hazardowych wraz
z Internetem. Poza tym do najbliższego miasteczka, gdzie moglibyśmy zakupić
chleb i inne rzeczy, które już dawno „wyszły” z naszych zapasów było aż 6 km , więc podarowaliśmy sobie
ten spacerek. Cóż więc było robić. Wróciliśmy aneksem, który w drodze na plażę
nam zrobił numer gasnącego silnika i nieźle wystraszył, do łajby i spędziliśmy
standardowy wieczorek w trójeczkę (wygrałam w Scrabble!).
Prognozy na dalsze dni wyglądają bardzo dobrze, szykuje się
bezproblemowe przejście z Majorki na Ibizę (być może zahaczając po drodze o
Cabrerę), a potem na kontynent (gdzieś w okolice Alicante). Bardzo się cieszę,
bo od nowa buduje się we mnie poczucie, że uwielbiam pływanie.
ZADOWOLENI
Poniedziałek, 5 listopada
Minorka
dała popalić nawet na sam koniec. Popłynęliśmy w końcu aneksem do brzegu, no bo
stać cztery dni na kotwicy i nie dotknąć lądu to nie przystoi. Wiatr był spory,
z 25 węzłów od lądu. Szliśmy w stronę boi wprowadzających motorówki na plażę
gdy silnik zakrztusił się i zgasł. Mimo prób nie chciał znów odpalić, padł na
nas blady strach ponieważ wiatr zaczął odpychać nas na pełne morze gdzie była
przecież pogoda sztormowa. W panice na wiosłach, metr za metrem zbliżaliśmy się
do boi, potem do plaży. Dobiliśmy lekko mokrzy, ale czujnie spodnie, buty i
skarpetki mieliśmy schowane w plecakach. Wysiłek był znaczny, ale strach
dodawał sił i udało się uniknąć katastrofy spowodowanej wyłącznie naszą głupotą.
Nie mieliśmy po prostu benzyny! Zapomniałem, że pływaliśmy sporo na Gozo i
Comino, i że na dnie zbiornika zostało zbyt mało paliwa aby na fali silnik
dobrze ją zasysał. Już na plaży przelaliśmy resztę benzyny do wewnętrznego
zbiornika silnika i ten odpalił od pierwszego kopnięcia, co pozwoliło wrócić na
Bubu bez wrażeń.
Od
wyjścia z Minorki nasza podróż po Balearach upływa idyllicznie. Port Colom na
Majorce okazał nad wyraz miłym i intymnym miejscem co jest przecież rzadkością
na tych turystycznych wyspach. Pech jednak, przypłynęliśmy w sobotę po
południu. Dobiliśmy do zamkniętej stacji benzynowej z nadzieją na tankowanie i,
o dziwo, po chwili pojawił się na rowerze człowieczek, który napełnił nasze
zbiorniki i paliwa i wody. Na nasze pytania o kapitanat wzruszył ramionami
mówiąc, że jest sobota, a jutro niedziela, więc kombinujmy sami.
Skombinowaliśmy na tyle, że przesunęliśmy się o 40 m zajmując wolne miejsce pytając
naprawiającego sieci rybaka, czy aby to nie jest czyjeś. Nie, brzmiała
odpowiedź, więc zostaliśmy tam na noc oszczędzając na koszcie portu. Co więcej,
okazało się, że supermarket usytuowany o 80 metrów od jachtu
jednak otworzył się w sobotnie popołudnie i można było uzupełnić zapasy. A tak
w ogóle dzięki dniom bez wydatków na Minorce nasz budżet zaczął się równoważyć,
czyli planowany budżet = realne wydatki. Byliśmy z tego zadowoleni, na krótko
jednak, bo zakupy (260 euro), paliwo (125), restauracja (80), szybko nas
sprowadziły poniżej kreski.
Porto
Colom, to wąski przesmyk w kształcie litery S zamykający od fal sporą zatokę
nad którą usytuowane są dwa urocze miasteczka, zadbane i nie zbrudzone
turystyczną zabudową. Pod wieczór poszliśmy do Internetu i na spacer do jednego
z nich, drugie pozostawiając na następny ranek. Wieczorna kolacja z hiszpańskim
winem pozostawi nam na długo smak pysznej wołowiny, której domagał się organizm
przesiąknięty tuńczykiem pod różnymi wprawdzie postaciami, ale co przesada to
przesada.
Poranny
niedzielny spacer miał dwa cele, pierwszy to zwiedzenie drugiego miasteczka, a
drugi to znalezienie świeżego pieczywa. Oba cele zostały osiągnięte, miasteczko
okazało się jeszcze ładniejsze od poprzedniego, a sklep typu szwartz, mydło i
powidło, taki jak w Brzoziu, dostarczył nam gorących bułeczek.
PORTO
COLOM
Wyszliśmy
na morze przed południem jedząc śniadanie na zewnątrz ponieważ wróciło lato,
było 25 stopni i niebieskie niebo. Zastanawialiśmy się nad dalszą trasą, jedną
z idei było płynięcie non stop na kontynent, to znaczy dwie noce i dwa dni,
innym pomysłem było spanie po drodze na Cabrerze, takiej małej wysepce na
południe od Majorki.
Według
naszych książek morskich wiedzieliśmy, że Cabrera to dawna baza wojskowa, a
dziś ścisły rezerwat na trenie którego nie można kotwiczyć. Jest tam jednak
jedna zatoka, gdzie przygotowano wiele specjalnych numerowanych boi
cumowniczych dla jachtów mających pozwolenie uzyskane w Palma de Majorka. Nie
mieliśmy ani czasu, ani ochoty na płynięcie do Palma, więc wywołaliśmy przez
VHF Radio Palma i zapytaliśmy czy możemy się tam zatrzymać. Po zmianie kanału z
16 na 20 (16 kanał zarezerwowany jest tylko do celów wywoławczych i ratunkowych)
miły pan połączył nas telefonicznie (wot
technika) z dyrekcją rezerwatu gdzie inny miły pan poinformował nas, że możemy tam
płynąć i zgłosić się po wpłynięciu do zatoki w celu nadania nam boi. Ze
zgłoszenia nic nie wyszło bo miejscowe radio milczało, ale w kilka chwil
pojawiła się motorówka i wskazała nam miejsce.
Byliśmy
oczarowani miejscem - zamknięta zatoka nad którą góruje usytuowany na skale
zamek, zachód słońca i kompletna cisza przerywana tupotem białych mew.
Znów
wraca jak bumerang myśl, że dla takich chwil warto żyć.
CABRERA
Popijając
pyszną Rioję z pomocą załogi zabrałem się do robienia gulaszu, mojej
sztandarowej potrawy. Gdy już w garnku mile bulgotało i roznosił się po zatoce
zapach papryki w oczekiwaniu na kolację obejrzeliśmy, jak przystało na
Hiszpanię, świetny film Almodovara, „Pośród ciemności”.
Gulasz
z kluseczkami był majstersztykiem kulinarnym, wszyscy, ze mną włącznie, to
stwierdzili. Rozmarzeni kadrem nas otaczającym, smakiem gulaszu i winem nie
daliśmy już rady obejrzeć „Kabaretu” i udaliśmy się spać o 21.
Nie
ma co się dziwić, trochę nam się przestawił rytm życia, idziemy wcześnie spać,
za to wstajemy o wschodzie słońca o 7 rano. Wielką wadą pływania w listopadzie,
prócz niestabilnej pogody, jest niebywale krótki dzień, słońce zachodzi już o
18. Zaletą są miejsca w portach i puste kotwicowiska.
O
7h15 przy wschodzie słońca wyszliśmy z cudnej zatoczki i skierowaliśmy się w
stronę przesmyku pomiędzy Ibizą i Formenterą. Brak wiatru i równy rytm silników
pozwala obliczyć, że miniemy ją około 20 czyli nocą. Nie wiemy jeszcze czy mamy
ochotę na nocne kotwiczenie, czy pójdziemy bezpośrednio do Walencji.
Zadecydujemy później, teraz jest 9h40 i czas na śniadanie.
Jest
godz.16. Idziemy ciągle na silnikach i żaglach trochę ponad 6 węzłów. Widzimy
już Ibizę, do przesmyku zostało 24
mile . Od ostatniego pisania wydarzyło się tyle, że menu
nam się zmieniło. Po śniadaniu, zdrzemnąłem się na trampolinie uciekając od
hałasu silników do plusku fal. Nagle słyszę wrzaski z tyłu, ryba, ryba! Silniki
stop i ciągniemy, wiedząc już, że to nie tuńczyk. Po krótkiej walce w podbieraku
ląduje duża dorada królewska, trochę inna niż poprzednie, bardziej srebrna niż
złota, ale równie piękna. No i proszę, znów od rana zapowiadałem rybę. Dorada
sprawiona została błyskawicznie. Filety poszły do marynowania w cytrynie i
winie, z odpadów zrobiono zupę rybną, a dzwonka spod ogonka zostaną usmażone na
patelni na kolację. Po kawałku zjedzono „żywcem” z cytryną. Trzeba przyznać, że
świeży tuńczyk to pychota, ale dorada królewska powala finezją i delikatnością
smaku. Zupa z tuńczyka jest zbyt aromatyczna, natomiast z dorady to okrąglutki
rosołek.
Później
mijaliśmy różne statki handlowe, raz pojawił się na sekundę delfin i zniknął,
Bartek w szkole robił polski. Ja z Beatką korzystając z pracy silników i
podgrzewacza, wzięliśmy gorący prysznic przy okazji chodząc po praniu, taka
nasza pralka. Kładzie się na dnie prysznica brudne ciuchy, polewa proszkiem w
płynie i obficie się kąpiąc chodzi się po ubraniach piorąc je przy okazji. Dwa
w jednym.
Teraz
płyniemy, a nad nami leci na 50
metrach latawiec. W Porto Colom za 2 euro Bartek kupił
chińską paczkę z dwoma latawcami. Wczorajsze próby lotów nie wyszły, ale dziś
od kilku godzin leci nad nami latawiec. Wygląda to nader zabawnie.
LECIMY
Właśnie
odezwało się Palma Menorca and Ibisa Radio informując o „gale warninig” 7 do 8B
w okolicach Minorki. Nas tam już nie ma i na szczęście! Tak a propos, jachtu
Jaya nie znaleziono, po tygodniu zatrzymano poszukiwania…
Środa, 7 Listopada 2007
Bartek właśnie znalazł program, na którym może odbierać swoje
mecze. Jest godz. 20.45.
Porto Colom dwa dni temu zachwycił nas wszystkich porządkiem. Po
raz pierwszy, bez obawy to piszę, spotkaliśmy się z europejskim miasteczkiem.
Niby mały port, a taki zadbany!!! Nawet nabrzeże dla kutrów, przy którym
staliśmy było wyborne, mimo piasku, ale to dało się okiełznać. Zwiedziliśmy
miasteczka dwa, które okalały zatokę, obydwa jak w pudełku, jak w Austrii albo
Szwajcarii, porządeczek, estetyka i intymność. I nawet w niedzielę otwarte
sklepy. Ciekawe, co kaczory na to!
Przespaliśmy noc „na waleta”, czyli bez płacenia, bo w weekend
wszyscy mają weekend – nawet ci, co zbierają pieniądze za port. Tym lepiej dla
nas. Skorzystaliśmy oczywiście z uroków lokalnej kuchni, każdy z nas znalazł
odpowiednie dla siebie dania w portowej restauracji „por que no”. Gdzie, o
dziwo, można było palić w środku (w innych krajach europejskich we wnętrzu
restauracji już palić nie wolno).
Z Porto Colom wypłynęliśmy późno, bo około południa i mimo, że
mieliśmy spokojne morze, zdecydowaliśmy, że prześpimy noc na wyspie Cabrery
nieopodal Minorki. Dobry wybór. Spokojny wieczór w spokojnej zatoce na boi,
która z powodu braku wiatru weszła pod nasze płozy i stukała całą noc o pokład.
Poza tym przeżyliśmy bardzo piękny zachód słońca, który pomarańczowymi kolorami
pięknie oświetlał naszą cabrerańską zatokę. Jutro płyniemy do „ Kontynentu”.
Wiatru albo jest za dużo, albo za mało. Cały czas płynęliśmy na silnikach, ponieważ wiatr nie wzmagał się
ponad 8 węzłów, i to z dziobu. Za to, mimo spokojnego morza, mieliśmy cały czas
mijające nas statki handlowe, lub tankowce, które mijały nas w nocy nawet o 0,5 mili (trzeba przyznać,
że w nocy nie jest to komfortowa sytuacja).
Ranek nadszedł, mogliśmy wysłać Bartka na wachtę i pogrążyć się we
śnie pełnym morskich majaków. Spaliśmy
do 9.30. Potem duży ruch tankowców i statków rybackich zmusił nas do czuwania. A było tego sporo. Do dna było
tylko z 50 m ,
więc rybacy, nawet na odległości 20
mil od brzegu polują na ryby i rozstawiają sieci, albo
zostawiają boje, które dla nas stanowią
niebezpieczeństwo (jeśli zahaczylibyśmy śrubami o sieci, mielibyśmy się z
pyszna). Po drodze byliśmy raczej spokojni, oprócz przejścia pomiędzy Ibizą a
Formenterą. Kanał ma 1 km
szerokości, dookoła światła, których nie jesteśmy do końca zrozumieć, ponieważ
jest ich więcej niż mapy i GPS przewidują. Przechodzimy z czuciem i z sercem na
ramieniu, znamy bowiem dźwięk haczenia o dno. Gdyby znowu!. Ale OK. Najgorszy
kawałek mamy za sobą. Idziemy dalej w czerń, żadnego światła, żadnego życia. Kierujemy się GPS’em w stronę południowego
wybrzeża Hiszpanii. Ciekawe, gdzie wylądujemy.
W PODRÓŻY
Lądujemy w Torrevieja. Myśleliśmy, że będzie to intymne miasteczko
typu Marretimo, a okazało się, że jest to miasto wielkości Katowic, tyle że
ładniejsze. Bloki predominują, ale bloki „estetyczne”, czyli nowoczesne i
zadbane. Wielki port wprowadza nas w zakłopotanie, cumujemy przy najbliższej
stacji benzynowej. Radzimy sobie sami, ponieważ jest 15.30, czyli sjesta trwa.
Bartek wyskakuje dzielnie na brzeg i po nie udanej, pierwszej próbie, cumuje
nas pomyślnie przy stacji. Wszystko wymarłe. Nikogo. Daru wzywa przez VHF
podany kanał i w krótkim momencie zjawia się człowieczek odpowiedzialny za
stację benzynową. Nabieramy do pełna paliwa (do statku i do aneksu) i próbujemy
znaleźć miejsce na noc. Na stacji raczej nie możemy zostać. Wołam osobiście
Club Nautico, najbliższy port przy centrum miasta. Obiecują znaleźć miejsce, I
znajdują. Pomiędzy dużą motorówką, a katamaranem Privilege’ 37. Wpychamy się,
bo miejsca mało, ja chronię prawą burtę, Bartek lewą, Już zacumowani. Przemawia do nas francuska mowa.
Początkowo myślałam, że władze portowe dysponują pracownikami umiejącymi
posługującymi się francuskim językiem. Okazuje się jednak, że katamaran obok
jest zamieszkany przez Francuzów, którzy spędzają na nim początek zimy
francuskiej. Daru zajął się formalnościami portowymi (musiał podać wszelkie
dane ekipy, ubezpieczenie, zapłacić za port), a ja w tym czasie ucięłam sobie
pogawędkę z poznaną przed chwilą Francuzką. Wraz z mężem przeszli przez Atlantyk 4 razy, po raz
pierwszy w tę i z powrotem jednokadłubowcem, drugim razem już katamaranem. Jak
zwykle ciekawa była wymiana doświadczeń i zdań, rozmowa przyćmiła najważniejsze
z zadań, czyli znalezienie karty do Internetu i serwisu Dell’a. Nie mówiąc o
poczcie. Tak więc nic nie załatwiliśmy (oprócz kilku drobnych, ale przydatnych zakupów
żeglarskich), ale za to zjedliśmy dobrze w przybrzeżnej knajpce (paella palce
lizać).
FRANCUZI
Rano była niespodzianka. Mąż Francuzki, który wydał nam się snobem
od A do Z, był już na mieście i przyniósł świeże pieczywo – dla nas też. Miło z
jego strony. Dnia poprzedniego podpadł nam, bo dość nieprzyjemnie zareagował na
nasze sąsiedztwo: „ na szczęście,- mówi, że zostajecie tylko na jedną noc,
ponieważ ciasno jest i odbijacze będą nam strasznie w nocy hałasować przy
ocieraniu.” Jednak dzisiaj zrehabilitował się świeżą ciabattą. Zwiedziliśmy też
ich jacht. Owszem, Privilege są katamaranami bardzo wysokiej klasy, wykończone
bardzo elegancko i na „wysoki połysk”. Robi to wrażenie. Aranżacja przestrzeni
w środku jest nietypowa – na środku między płozami znajduje się jedna z sypialń,
kuchnia jest w lewej płozie, poniżej poziomu salonu, ale i tak jest komunikacja,
ponieważ nie ma bocznej ścianki. To, co mi się osobiście najbardziej podobało,
to ogromna ilość szafek i schowków, czyli to, co jest największym mankamentem
naszej Bubu. Największą wadą natomiast jest bardzo ograniczona widoczność z
wnętrza salonu (co jest wynikiem środkowej kabiny, której ścianka zasłania cały
wgląd do przodu. Jako, że jest to jednak priorytetowa sprawa, uznaliśmy zgodnie
z Darem, że mimo „urody” i pojemności wolimy naszą Bubu, której osadzone
dookoła okna dają nam nieograniczony widok na cały horyzont, więc jak płyniemy,
możemy spokojnie siedzieć w środku i grać w karty obserwując morze przez okna.
Daru załatwił Internet i ostatnie drobne sprawunki, zjedliśmy
śniadanie i po umyciu jachtu pożegnaliśmy naszych nowych Francuzów i
wyruszyliśmy dalej w drogę. Płyniemy, rzecz jasna na silnikach, trochę tylko
pomagając sobie żaglami. Wiatr jest słaby, a my spieszymy się, bo do zmroku
zostały raptem dwie godziny. Musimy więc do tej pory już znaleźć odpowiednie
kotwicowisko.
Sobota, 10 listopada 2007
Właśnie wypływamy z portu w Kartagenie, gdzie spędziliśmy dwie
noce. Dotarliśmy tam w czwartek wczesnym popołudniem po kilkugodzinnej
przeprawie pod wiatr i pod fale z naszego poprzedniego „kotwicowiska” nieopodal
porciku Thomas Maestre. Jest to port znajdujący się po środku mierzei
odgraniczającej Morze Mniejsze (Mar Menor), czyli słony zalew, na którym
ulokowała się cała masa ośrodków turystycznych. Żeby się tam dostać, trzeba o
pełnej godzinie przepłynąć przez podnoszony most. My, ani nie chcieliśmy
wpływać do środka tego akwenu, ani też nie zdążyliśmy, bo złapał nas zmrok.
Musieliśmy więc znaleźć jakiś inny sposób na zakotwiczenie. Noc nadchodziła w
szybkim tempie i ciemność coraz bardziej ogarniała niebo, widoczność robiła się
coraz gorsza, a zatoczka, w której się znaleźliśmy została sporo przeorganizowana od czasów
wydania map do GPS’u. Według mapy miała być pusta, a okazało się, że wszędzie
powstawiano żelazne płoty – widocznie niedawno rozpoczęto budowę nowego portu.
Głębokość była niebezpiecznie niewielka – 2 do 4 metrów , ale
postanowiliśmy schować się za jednym z takich „płotów” i rzucić kotwicę. Po
trzeciej próbie straciliśmy nadzieję – dno było ewidentnie jednym wielkim mułem
i kotwica nie miała żadnych szans na dobre trzymanie. Co tu robić, już prawie
całkiem ciemno, nie ma sensu próbować płynąć w inne miejsce, szczególnie, że
dookoła pełno mielizn. Daru podjął decyzję, że podpłyniemy maksymalnie do
żelaznego płotu i postaramy się znaleźć sposób, żeby się do niego jakoś
przywiązać. Ze swojej wiedzy architekta wywnioskował, że skoro planują tu
budowę nabrzeża, przy samym płocie z pewnością nie będzie wypłycenia, ani
kamieni. I nie mylił się na szczęście. Na szczęście też okazało się, że płot
wzmocniony jest na całej długości i wysokości żelaznymi prętami – nie było więc
problemu, żeby przewiązać przez nie cumy i stabilnie przywiązać statek. Uff!
Takiego „kotwicowiska” jeszcze nie mieliśmy. Wszystko skończyło się dobrze,
tylko rano ze zgrozą odkryliśmy, że cała prawa burta, odbijacze oraz cumy są
całe pokryte rdzą. No cóż żelazne pręty osadzone w wodzie – wiadomo.
RDZEWKA
Poza tym atmosfera w ekipie była ciężka, ponieważ poprzedniego
wieczoru, pisząc pamiętnik, wylałam na klawiaturę komputera drinka i kompletnie
go zniszczyłam. Mamy więc teraz zasadniczy kłopot z komputerami. Jeden z nich totalnie
zalany (i mimo osuszenia, ciągle nie chce odpalić), a drugi ma uszkodzoną jakąś
część, która odpowiada za monitor, toteż komputer sam sobie działa, ale na
ekranie nic nie widać. Jedyne rozwiązanie, jakie nam pozostało, to podłączenie
komputera do innego ekranu. I tak właśnie teraz z niego korzystamy.
OPUSZCZAMY NASZE MIEJSCE W CARTAGENIE
Kartagena, to kolejne miasto, które utwierdziło nas w przekonaniu,
że Hiszpania jest jak na razie najbardziej rozwiniętym krajem, które do tej
pory odwiedziliśmy. Na każdym kroku widać, że gospodarka pędzi do przodu w
szybkim tempie, wszędzie nowe inwestycje, powstają nowe budynki, stare są w
większości wyremontowane lub w renowacji. Ogólne wrażenie jest bardzo
pozytywne, ulice bardzo zadbane, w zasadzie można powiedzieć, że nigdzie nie uświadczy
się śmieci, chodniki z płyty o wysokim połysku, trawniki równiutkie i
zieloniutkie. No i organizacja świetna. Byliśmy zachwyceni w Kartagenie
możliwością wypożyczenia za darmo na trzy godziny rowerów (wypożycza punkt
informacji turystycznej). Oczywiście skorzystaliśmy z tego, dostaliśmy osobiste
karty, kluczyki do kłódek i objechaliśmy wczoraj rano kawał miasta, załatwiając
po drodze sprawunki.
ROWERY GRATIS
Bardzo chcieliśmy dotrzeć do zachwalanego muzeum archeologii
morskiej, ale niestety okazało się, że jest aktualnie zamknięte, ponieważ
zbiory przenoszone są do nowego budynku. Nieopodal starego muzeum mogliśmy
jednak zwiedzić Fort Navidad, czyli jeden z fortów chroniących port i miasto od
18 wieku przed atakami nieprzyjaciół od strony morza. Kartagena, oprócz bardzo
dużego znaczenia w okresie początku naszej ery, jest jednym z największych
portów marynarki wojennej w Hiszpanii. Mogliśmy to zobaczyć na własne oczy.
Jadąc rowerami wzdłuż stoczni marynarki wojennej widzieliśmy po drugiej stronie
akwenu wojskowego kilka statków podwodnych i całą masę okrętów wojennych. Co do
okrętów podwodnych, jeden z nich, najstarszy, bo z 1888 roku, stał jako zabytek
otoczony fontanną na placu przy naszym porcie. Sam port, w którym nocowaliśmy
(Real Club de Regates de Cartagena) był bardzo przyjemny. Bardzo miła obsługa,
cena przystępna (jest to podstawowa zaleta tego, że jest już po sezonie), przy
samym centrum miasta, no i oczywiście panująca dookoła estetyka (po portach w
Grecji i Włoszech to naprawdę uderza). Wieczorem pierwszego dnia udaliśmy się
do wspaniałej restauracji znajdującej się przy samym porcie. Trafiliśmy
wybitnie, smak krwistego steku z wołowiny (o grubości 5 cm ) długo pozostanie nam w pamięci.
Drugi wieczór spędziliśmy już na łajbie. Daru próbował podłączyć
się do Internetu poprzez kartę Vodafone, którą kupiliśmy wcześniej, Bartek
przerabiał kolejną lekcję matematyki, a ja w pocie czoła usiłowałam pozbawić
odbijaczy i burty śladów rdzy pozostałej do tej pory od czasów cumowania przy
żelaznym płocie. I tak na pożytecznych czynnościach upłynęło nam popołudnie.
Wieczorem czekaliśmy na dowóz zakupów, których furę zrobiliśmy rano. Transport
miał dotrzeć między 18 a
20 godziną. Czekaliśmy, ponieważ na kolację Daru miał zrobić kotlety mielone i
ślinka nam już ciekła. Ale nie doczekaliśmy się. Po 21.00 dodzwoniliśmy się do
sklepu i łamaną hiszpańszczyzną dogadałam się umawiając transport na dzisiejszy
ranek, do 10.00. Na kolację musieliśmy pocieszyć się półmiskiem serów z dobrym
hiszpańskim winem.
Na szczęście dzisiaj rano transport towarów przybył bardziej niż
punktualnie, więc po szybkim rozpakowaniu i upchaniu zapasów gdzie się dało,
wyruszyliśmy dość wcześnie z kartageńskiego portu. Płyniemy w stronę południa,
znów na silniku pomagając sobie żaglami. Planujemy dopłynąć do zatoczki przy
małym porcie Garrucha. Daru od rana kombinuje przy zalanym przeze mnie
komputerze – całego rozkręcił, wszystko ponownie osuszył, każdą część z osobna,
wszystko przejrzał, ale po złożeniu niestety dalej nie działa. Ten, na którym
piszę za to odzyskał obraz na swoim monitorze, ale widać, że nie jest jeszcze
do końca uzdrowiony, być może jest to tylko przejściowe polepszenie jego stanu
zdrowia.
Ze
względu na krótkie dni nasze przeskoki też są krótkie, 35 – 40 mil . W nocy się śpi, a
nie pływa, to nasza dewiza. Pływanie nocne jest niebezpieczne głównie ze
względu na sieci i boje rybackie, których nie widać. W dzień za to widać na
przykład delfiny, których pojawienie się wywołuje zawsze wielką radość. Dziś
widzieliśmy stado z 30 sztuk, ale nie podpłynęły do łódki, a potem inne trzy
zatańczyły przed dziobami.
Port
Torravieja, do którego zawitaliśmy jako pierwszy na kontynencie zachwycił nas
mariną. Karty magnetyczne, kamery, bardzo miła obsługa mówiąca po angielsku,
toalety i prysznice na połysk, klubowy elegancki bar, duża profesjonalna pralka
i suszarka (radość Beatki), a na dodatek marina ta położona była w centrum
miasta. Samo miasto nowe bez zabytków, ale nowoczesne, estetyczne i zadbane.
Przede wszystkim uwagę zwracają chodniki, są one robione z finezją i z użyciem
różnych materiałów. Gra kolorów oraz faktury, raz gładkiej i błyszczącej, kiedy
indziej matowej sprawiają niesamowite wrażenie. Taka odmiana od pakowanej
wszędzie w Polsce szarej betonowej kostki. Pierwszy wieczorny spacer i na
kolację paella - jak mogło być inaczej.
Poznaliśmy
w marinie Francuzów, miło było porozmawiać wreszcie w ludzkim języku, a ich
opowieści o czterokrotnym przejściu Atlantyku trochę uspokoiły Beatę. Pranie i
późne śniadanie oraz inne zabawy na jachcie opóźniły znacznie nasze wyjście w
morze, tak że mimo iż upatrzyliśmy zatoczkę tylko o 16 mil od Terravieja i tak
złapała nas noc przy parkowaniu. Jak już pisała Beata miast cichej zatoczki
wylądowaliśmy na budowie nowego portu, a zatoczka pocięta była stalowymi
profilowanymi murami wbitymi w dno i oczekującymi na betonowanie nabrzeża.
Tego
wieczora Beata sprawdzała czy komputer woli whisky czy Coca-Colę. Dla
ułatwienia podała mu jedno i drugie razem co skończyło się kategoryczną i
definitywną odmową ze strony urządzenia. Komputer jest abstynentem do tego
stopnia, że umarł po skonsumowaniu płynu. Smutne to ponieważ serwis Dell’a jest
trudno osiągalny. Mimo rozkręcenia przez mnie urządzenia na czynniki pierwsze,
umyciu spirytusem tego i owego, jest dalej bez zmian. Zapewne cała płyta główna
jest do wymiany. Tylko jak to zrobić i gdzie? Na dodatek drugi Dell zaczął
świrować i przestał mu pracować monitor. Zakała jakaś. Wprawdzie przed chwilą
po dwóch tygodniach odświrował i pojawił się normalny ekran, ale kto go tam wie
na jak długo.
KOMPUTER
NIE PIJAK
W
piątek rano cali umorusani w rdzy ruszyliśmy w kierunku Cartageny (w
Hiszpanii). Nie mieliśmy zbytnio zamiaru tam nocować, przewodniki nie mówiły
nic ciekawego, jedynie to, że jest to największa hiszpańska wojenna baza morska
co nie wróżyło dobrze. Jednak fala i wiatr w dziób tak nas umęczyły, że uciekliśmy
do mariny, która znów okazała się pozytywnym szokiem. Wewnątrz wielkiej zatoki
przy starym przebudowanym nabrzeżu wybudowano wychodzący w zatokę sztuczny ląd
z restauracjami i przystanią dla wielkich pasażerów, a po dwóch stronach dwie nowoczesne
mariny i to krok od centrum. Miasto rozczarowało nas mile, jak poprzednie
ładne, przejrzyste i zadbane, a na dodatek z małą starówką. Okazało się, że w
sześciu punktach miasta są parkingi miejskich darmowych rowerów. Wystarczy na
podstawie dowodu osobistego lub paszportu wyrobić sobie kartę i można
codziennie na 3 godziny wziąć w dowolnym punkcie rower i w dowolnym go porzucić
wrzucając kluczyk od kłódki do specjalnej skrzyneczki. Korzystając z tej
uciechy cały czas nie mogliśmy się nadziwić. Już to widzę w Warszawie.
Zachwyceni
sytuacją pozostaliśmy w Cartagenie dwie noce korzystając z uroków miasta i
portu.
Teraz
snujemy się na południe, znów zbliża się wieczór i do portu wejdziemy o zmroku
co jest ostatnio naszą ulubioną rozrywką. Kierunek fali i mało urozmaicona
linia brzegowa raczej wykluczają kotwicowisko.
TAKIE
WIDOKI
I
TAKIE
KUPIŁEM
SOBIE W HISZPANII APARTAMENT Z WIDOKIEM NA MORZE - FUJ
Menu
made by Daru na kilka dni (bez ryb – nie łowimy): dziś: pot au feu, jutro:
pomidorowa i kotlety mielone z puree, pojutrze: flaczki.
Dopłynęliśmy.
Po skontaktowaniu się przez VHF okazało się, że nie ma miejsc w marinie i
ewentualnie możemy dobić do jakiegoś statku rybackiego ponieważ jutro jest
niedziela i rybacy nie pracują. Zawołał nas jednak jakiś gość z dużego
motorowego jachtu stojącego na końcu kei i zaproponował dobicie do niego.
Skorzystaliśmy chętnie i za jedyne 15 euro stoimy bezpiecznie, zadowoleni z
takiego obrotu sprawy. Można siadać do kolacji. Pot au feu to różne mięsa
(kura, wołowina i wieprzowe) gotowane z warzywami, które trzeba dodawać w
odpowiednim momencie aby wszystkie były chrupkie, a nie mamałygą. Po odcedzeniu
rosołu całość podaje się do jedzenia. Rosół wykorzystano do zupy pomidorowej i
flaczków. Bartkowi danie nie przypadło do gustu, warzywa, marchewka, seler,
kalarepa, rzepa, por, pietruszka i inne, to nie jego specjalność. Cóż,
wychowany na kuchniach babć woli mielone z pyrami i kapuchą. My zajadaliśmy się
do upadu.
Niedziela, 11 listopada
Są
takie chwile w życiu człowieka
że
czas jakby stanął i nie ucieka
leżąc
nad morza biegnącym odmętem
patrzysz
na fale błyszczące diamentem
horyzont
wokół nie pustką jest zawsze
bo
morze oblicze swoje ma zbawcze.
Wpłynęliśmy
właśnie na morze Alborańskie i przyjęliśmy kierunek na pełny zachód w stronę
Atlantyku. Morze to leży pomiędzy Hiszpanią a Marokiem i Algierią i jest
zamknięte cieśniną Gibraltarską od zachodu. Leżąc w słońcu (25 stopni) na
trampolinie i patrząc na horyzont czułem się jak zawieszony przestrzeni. Pode
mną biegła woda, w uszach miałem stereo dziobów rozpruwających fale, takie
ogólne zadowolenie, z sytuacji, z pogody no i z siebie dzięki realizacji
wieloletnich marzeń. Są takie chwile…
Zaraz
po tych chwilach złapała się mała dorada i poszła do marynowania w cytrynie i
białym winem.
Do
portu Almerimar nie weszliśmy, mimo że Jarek umówił nas ze swoim kolegą Mirkiem,
który mieszka tam z żoną na jachcie. Wpłynęli do portu lata temu, port zamuliło
i nie mogą wyjść, a może nie chcą. Właściciel jachtu jest zadłużony i nie chce
płacić za port, a Mirek, kapitan, wygodnie i za darmo mieszka. Chyba wszyscy
przyzwyczaili się do tej sytuacji, nawet władze portu. Rozmawialiśmy trochę
przez VHF wymieniając uwagi o Hiszpanii i umawiając Jarka i jego Beatę na ich
przyjazd w przyszłą niedzielę w celu wspólnego przejścia na Kanary. Jarku
potrzeba nam wasabi i marynowanego imbiru! O paru kilogramach kabanosów nie
wspomnę.
O
zmroku na plaży koło portu rzuciliśmy kotwicę i zabraliśmy się do kolacji.
Płynąc wszystko przygotowaliśmy, flaczki są flaczkami, mielone palce lizać,
tylko zupa pomidorowa nie przeszła Bartkowi lekko z powodu obecności czuszki. To
była nasza pierwsza polska kolacja od czterech miesięcy. "Dziś flaczki" – taki napis
zastaliśmy kiedyś z Małgosią na szybie restauracji w Tel Awiwie.
Płyniemy
na silnikach już drugi dzień wzdłuż południowego wybrzeża Hiszpanii, Costa del
Sol, w oddali widać Sierra Nevada, góry o wysokości ponad 3400 m . Pomiędzy górami a morzem
widać coś co się w głowie nie mieści - jedna wielka szklarnia, tysiące hektarów
pod szkłem, szok.
Przed
nami jeszcze jeden dzień i porzucamy jacht w Benalmadena, w porcie koło
lotniska w Maladze dokąd przyleci Jarek z Beatą. My zaś udamy się w pięciodniową
wycieczkę po Hiszpanii. Sewilla, Grenada, Kordoba na południu, potem Madryt i
Prado, Barcelona i Katrina, moja przyjaciółka od 20 lat. Powrót będzie długi,
ale w Hiszpanii dzięki Unii są nowoczesne drogi i gna się łatwo.
Poniedziałek, 12 listopada
Niebawem dopłyniemy do przedostatniego miejsca przed planowanym
zwiedzaniem Hiszpanii. Już nie mogę się doczekać uczty, która nas czeka:
Sewilla, Grenada, Cordoba, Madryt, Barcelona i wiele, wiele innych miejsc,
które są perełkami kultury, sztuki i architektury. Boję się tylko, że niestety
wszystko będziemy zwiedzać w locie po „japońsku” i nie będzie czasu na zbytnie
delektowanie się, ani na dogłębne odkrywanie cudów poszczególnych miast. Ale
dobre i to.
Od kilku dni, w zasadzie od wypłynięcia z Cabrery, płyniemy cały
czas na silniku, wiatru brak, albo wieje słaby od dziobów, ale za to morze jest
jak stół. Głowa tylko trochę pobolewa od szumu jednostajnego naszych Yanmarów.
Po Kartaginie dotarliśmy do małego porciku w Garrucha, gdzie documowaliśmy do
stojącej bokiem motorówki, ponieważ nie było w porcie żadnego innego miejsca.
Bardzo mili byli panowie, którzy nas przytulili, bardzo miły był też kapitan
portu, który wręcz tryskał serdecznością i dobrym usposobieniem. Miasteczka nie
zdążyliśmy zobaczyć, ponieważ w dniu dopłynięcia była już późna pora, a rano o
7.30 już rzucaliśmy cumy i ruszaliśmy dalej w drogę. Następne miejsce (prawie
rekord: 60 mil
w ciągu dnia od świtu do zmierzchu)
znaleźliśmy przy porcie Almerimar, ale tym razem, zamiast próbować znaleźć
miejsce w porcie (mimo, że pewnie byłoby to ułatwione, ponieważ w tym porcie
przebywa znajomy naszego kolegi, który pomógłby nam w razie kłopotów),
postanowiliśmy rzucić kotwicę przy plaży. Tego wieczoru rozkoszowaliśmy się
konsumpcją wspólnie przyrządzonych kotletów mielonych. Pierwszy raz
uczestniczyłam w robieniu tego dania, nigdy wcześniej nie przyszło mi to na
myśl!
Wyszły nam palce lizać, można je porównać do kotlecików mojej
kochanej mamuni (aczkolwiek, tym nic nie dorówna).
Tak mijają te dni. Przez cały dzień, dopóki słońce ponad horyzontem
pozwala płyniemy. Hiszpanię oglądamy w zasadzie tylko od strony morza: górzyste
wybrzeże (teraz już wkroczyliśmy w bardzo wysokie rewiry Sierry Nevada), w
przybrzeżnych dolinkach gęsto usiane mniejszymi, lub większymi miasteczkami,
jak się spodziewam w większości świadczących usługi turystyczne (no w końcu
Costa del Sol!). Jest też dużo czasu na inne rozrywki: karty, chińczyk,
książki, krzyżówki z „Przekroju” (Eluń lub Andrzejku, co to może być „pradawny
babsztyl”?), oraz na prowadzenie lekcji z Bartkiem. Nie mówiąc o gotowaniu. Od
wczoraj mamy też Internet na łódce, dzięki zakupionej w Kartagenie karcie
Vodafone. Musimy tylko uzupełnić kredyt i będziemy się mogli w miarę swobodnie
(aczkolwiek z dużym umiarem) łączyć. Może dzięki temu będę mogła słyszeć moich
bliskich troszkę częściej. Najważniejsze, że w każdym miejscu, gdzie jest
zasięg i o każdej porze możemy sprawdzić pogodę. Daje to naprawdę poczucie
bezpieczeństwa.
Zostało nam tylko jeszcze 4 mile do portu w Almunecar, czyli niecała
godzinka. Łał, tym razem zawiniemy do portu aż godzinę przed zachodem słońca.
Wtorek, 13 listopada
Wczoraj
do malutkiego pięknego porciku weszliśmy głównie po paliwo. Próba pozostania w
porcie zakończyła się propozycją kapitanatu zapłacenia 2 miejsc w kwocie ponad
50 euro. Wyszliśmy równie szybko jak weszliśmy i udaliśmy się do pobliskiej
zatoczki na kotwicę. Rozumiem, że jeśli katamaran zajmuje 2 miejsca przy kei to
należy płacić podwójnie, ale w prawie wszystkich portach płaci się 150%
normalnej łódki, a ostatnio po sezonie gdy są wolne miejsca płaciliśmy w dużych
i eleganckich marinach 36 euro. Nie zajmujemy przecież dwóch miejsc de facto bo
podłączeni jesteśmy do prądu i wody raz a obok i tak jest pusto. Gdyby i tu
potraktowano nas pozasezonowo to za 25 euro byśmy z pewnością zostali, a tak to
figa z makiem.
Od
świtu płyniemy znów na silnikach, bezchmurne niebo i 25 stopni, ale noce są już
chłodne ok. 15. Morze jak jezioro, więc
czas upływa na różnych przyjemnych zajęciach. Ryb nie łowimy, ostatnio było
tego trochę, a z powodu początku wycieczki już jutro nic byśmy z biednej
ewentualnej ryby nie skorzystali. Cóż, jak to w życiu, kiedy już będziemy
chcieli za wszelką cenę złapać rybkę, obliżemy się smakiem. Tak to było podczas
ostatniej wizyty Uli i Andrzejów.
Wtorek, 20 listopada
Minął
tydzień bez pisania, a działo się, oj działo. Na początek od końca, to znaczy od
dziś.
Właśnie
poszedł gość od komputerów z Dell’a. Trzeba przyznać, że zmarnował nas problem
komputerów i Dell Spain totalnie. Historia jest długa i zawiła z wizytą w
biurze Dell’a w Madrycie i rozmowami z Irlandią, ale w końcu pojęliśmy ich
sposób funkcjonowania. Otóż po wizycie w Madrycie i odnalezieniu po numerach
źródła naszych dwóch komputerów powiedziano nam, że zadzwoni do nas następnego
dnia jakiś człowiek z Irlandii. O dziwo zadzwonił, wypytał o usterki i
powiedział, że skontaktują się z nami w poniedziałek. I rzeczywiście, wczoraj
zadzwoniła kobieta mówiąc, że we wtorek pojawi się na łódce do południa technik.
No nie wierzyłem w cuda, a tu dziś o 12 dzwoni gość i pyta się jak dojechać, po
czym pakuje się na Bubu wyjmując pudełka
i bierze się do roboty. W jednym komputerze wymienił ekran, w drugim (zalanym)
płytę główną. Całość trwała 30 minut. Przeprosił za kłopot i zniknął. Wszystko
w ramach gwarancji. No co drogie to drogie, ale takich cudów nie widziałem.
Każdy inny komputer można by wyrzucić na śmietnik, ale Dell ma sposób door to
door i naprawia u klienta. Wszystko funkcjonuje i jesteśmy bardziej niż zadowoleni.
W
zeszły poniedziałek dopłynęliśmy do Benalmadena koło Malagi. Było trochę
kłopotów z miejscem w porcie, ale w końcu się znalazło i mogliśmy realizować
nasz turystyczny plan w oczekiwaniu na Beatę 2 i Jarka. We wtorek wynajęliśmy
samochód, który nam podstawiono do portu i wyruszyliśmy w trasę zwiedzać
Andaluzję. A jaki jest to cud świata to pozostawiam do opisania Beacie, która
ciągle narzeka, że ja już wszystko opisałem i dla niej nic nie zostało. W
każdym razie zachwyt nie minął i na długo pozostanie.
BENALMADENA ZE SZCZYTU MASZTU
W
niedzielę wróciliśmy na Bubu gdzie B&J byli już zainstalowani i na nas
czekali. Rzuciliśmy się sobie w ramiona, a zwłaszcza na przywiezione przez nich
kabanosy. Szybka kolacja, potem wieczór winny, który nie był zbyt długi z
powodu ogólnego zmęczenia gości po podróży przez Dublin i nocce na lotnisku.
Wczoraj pojechaliśmy do Malagi, która nie dość, że okazała się wielce ciekawa
turystycznie to na dodatek pięknie położona pomiędzy morzem a górami. Trochę pechowo był poniedziałek i mauretańska
Acazaba oraz muzeum Picassa (pochodził z Malagi) były zamknięte, ale wycieczka
na zamek Gibralfaro z widokiem na całe miasto oraz spacer po starówce
zaspokoiły nasze potrzeby wystarczająco.
CORRIDA
W MALADZE - OLE
ALE
LUFA. KTÓRA?
Zaspokoiliśmy
też potrzeby kulinarne najpierw jedząc gaspacho oraz różne tapas, a wieczorem
na łódce 3 kg
gambas (duże krewetki), których mimo pomocy Bartka nie udało nam się zjeść.
Tapas,
specjalność hiszpańska, to takie drobne różnorakie smakowite przegryzki. Nasze
tapas w Sewilli też przerosło nasze możliwości ponieważ zamówiliśmy 10 różnych,
z byczym ogonem na czele i nie daliśmy rady.
Dziś
rano do Polski wróciła Beata Jarka, która ma ważny egzamin i przyleci do nas na
Kanary, a my korzystamy z czynnych komputerów i trochę się bawimy. Zaglądamy
też do prognozy pogody, jutro przecież wychodzimy. Najpierw płyniemy wzdłuż
wybrzeża Hiszpanii pod Gibraltar i tam śpimy, a pojutrze przeskakujemy do Ceuty
na hiszpański cypel w Afryce. W piątek, jeśli nic się nie zmieni w pejzażu
pogodowym, przejdziemy Cieśninę Gibraltarską i suniemy w stronę Wysp Kanaryjskich.
Minimum 7 dni na morzu, też ładnie.
Środa, 21 listopada 2007
No
tego jeszcze nie było - koszmarna noc w porcie. Na prośbę kapitanatu
zmieniliśmy miejsce aby umożliwić parkowanie dziwnemu stworowi w kształcie
rakiety Batmana co to na biopaliwie opływa świat i coś tam prócz technologii
reklamuje. Jako „uprzejmym” pozwolono nam zwiedzić wnętrze potwora oraz dzięki dziewczynie
polskiego pochodzenia dowiedzieć się kilku szczegółów.
BATMAN
Wylądowaliśmy
na wygodniejszym dla nas miejscu przy betonowym nabrzeżu, które wygodne okazało
się do czasu. Wczoraj wieczorem z wielkiego niżu, który teoretycznie miał nas
ominąć, nagle zerwał się poważny wiatr z takiego kierunku, że wchodził pięknie
do portu wraz z falami, które prowokował. Bubu, która stała na linii wejścia zaczęła tańczyć na falach waląc z impetem
poprzez zgniatane na płasko odbijacze o betonowe nabrzeże. Zaczęliśmy walczyć z
cumami próbując je skracać i wydłużać na różne sposoby aby zmniejszyć siłę
uderzeń. Wyglądało to tragicznie do tego stopnia, że wezwałem kapitanat przez
VHF prosząc o pomoc. Po 10 minutach przyjechała ekipa, pooglądali i pojechali
szukać innego miejsca. Wrócili po chwili zrezygnowani mówiąc, że pechowo
wszystko jest zajęte i musimy sobie radzić. No i radziliśmy sobie… do rana.
Przypływ i odpływ prowokował zmianę położenia odbijaczy, które wielokrotnie, a
to opuszczaliśmy, a to podnosiliśmy. Cumy i knagi jachtu trzeszczały, mimo, że cumy
zostały zwielokrotnione w celu rozłożenia sił. Cztery do tyłu trzy do przodu, ale
efekt był mierny. Rzeczywiście baliśmy się o łódkę. Próby spania polegały na
rozbieraniu się z mokrych ciuchów, bo dla rozrywki dodatkowo siąpił deszcz i
natychmiastowym ubieraniu po każdym uderzeniu, które sprawiało wrażenie, że
knagi zostaną wyrwane, a łódka roztrzaska się o beton. Przeżycie!
Rano
wszystko ucichło, a obudzony i uśmiechnięty Bartek zapytał: jak się spało?
Niechętni
miejscu wyszliśmy po południu na morze, które okazało się przyzwoite do tego
stopnia, że stoimy teraz na kotwicy i siadamy do kolacji. Buja fala, ale nic
nie wali ani nie trzeszczy więc będzie miły wieczór i spokojna noc.
Czwartek 22 listopada 2007
Właśnie wyruszyliśmy w stronę Ceuty, jest to ostatni nasz skok na
morzu Śródziemnym, następny to już droga na Kanary, po uprzednim pokonaniu
cieśniny Gibraltarskiej. Daru już od dawna studiuje to, co mówią na ten temat
wszystkie mądre almanachy: że trzeba wypłynąć ileś tam przed pełnym morzem
(szczytem przypływu), bo wtedy prądy nam będą pomagały, że o takiej, czy innej
godzinie już powinniśmy przekraczać najwęższy punkt, że ileś tam po początku odpływu
powinniśmy już znaleźć się po stronie Atlantyku,… Zobaczymy niebawem jak to
wygląda w praktyce. Najgorszy jest ten ścisk, w jakim się znajdziemy pomiędzy
Hiszpanią a Marokiem, przepływa tam setki różnych jednostek morskich –
najlepiej więc przechodzić przesmyk za dnia.
Żegnamy więc powoli Hiszpanię kontynentalną. Trzeba przyznać, że
zachwyciła nas wszystkich bardzo. Miejscami jest urokliwa jak młoda dziewczyna
o delikatnie przyróżowionym licu i zmrużonych oczach (odnowione, estetyczne
miasta portowe), a miejscami ujmuje dojrzałością i mądrością (zabytkowe
starówki pachnące historią). Naszą ucztę rozpoczęliśmy od Grenady. Wyjechaliśmy
w środę 14 listopada dość późno, bo dopiero o 15.00. Wcześniej załatwialiśmy
ostatnie sprawunki, montowaliśmy antenę na szczycie masztu (Daru bardzo
dzielnie i operatywnie wisiał na szczycie ponad godzinę) i przygotowywaliśmy
jacht na przyjęcie na pokład nowych gości, czyli Beaty i Jarka Piotrowskich,
którzy mieli pojawić się w Benalmadenie 18 listopada. Dojechaliśmy do Grenady
przed zmrokiem mając nadzieję, że zdążymy jeszcze zwiedzić Alhambrę. Było już
za późno, wybraliśmy więc szybko hotel usytuowany dwa kroki od wejścia i
udaliśmy się na wycieczkę pieszą po starej arabskiej dzielnicy Albaicin,
położonej na wzgórzu przeciwległym do wzgórza z Alhambrą. Zresztą pięknie było
widać z tego miejsca oświetlone mury zamku. Odwiedziliśmy muzeum archeologiczne
darmowe dla członków Unii Europejskiej, przechadzaliśmy się starymi uliczkami
wśród murów otaczających prywatne wille i ich wewnętrzne ogrody.
Następnego dnia pobudka musiała nastąpić wczesną porą, gdyż nawet o
tej porze roku kolejki do kasy muzeum w Alhambrze są ogromne. O godzinie 8.00
mieliśmy już kupione bilety i wyruszyliśmy na odkrycie cuda. Dużo słyszało się
o tej twierdzy mauretańskiego rodu Nasrydów, można nawet powiedzieć, że jest
jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli Hiszpanii. Faktycznie zasługuje na
wszystkie pochwały i zachwyty jakie wzbudza wśród zwiedzających. Tak misternie
wykonane dekoracje, miliony małych rzeźbień, ażurowych okiennic, aż trudno
sobie wyobrazić jak wiele pracy i precyzji wymagało wykonanie tych elementów.
ALHAMBRA
Jakoś żyjąc we współczesnym świecie, gdzie raczej dominuje prostota
i dąży się do minimalizacji wysiłku i kosztów, podziw dla takich budowli jest
chyba łatwy do wzbudzenia.
ALHAMBRA CD
Obejrzeliśmy całe wzgórze i pałac letni – czyli Generalife,
usytuowany wśród przepięknych ogrodów, pełnych żywopłotów przyciętych w
najbardziej wymyślnych kształtach oraz kanałów wodnych, fontann i róż.
Prawdziwą przyjemnością był spacer po alejkach tych ogrodów, szczególnie, że
około południa słoneczko ogrzewało już nasze zmarznięte twarze.
WODY ALHAMBRY
KSIĘŻNICZKA W OGRODACH
ZDJĘĆ Z ALHAMBRY NIGDY ZA WIELE - TU OGRODY
Wczesnym popołudniem wyruszyliśmy w drogę do Madrytu, konsumując po
drodze nasz suchy prowiant (mieliśmy zabrane z jachtu kotlety mielone i
pieczone mięsko wieprzowe). Daru próbował umówić się ze swoją koleżanką
Katheriną z Barcelony (tam mieliśmy się udać po Madrycie), a ja usiłowałam
znaleźć sposób na porozumienie się z serwisem Dell’a, mieliśmy nadzieję, że
podczas wizyty w Madrycie uda nam się znaleźć miejsce, gdzie naprawiają
komputery tej marki. Okazało się to być bardzo trudnym przedsięwzięciem.
Mieliśmy tylko jeden numer telefonu do Dell Spain ( zresztą, żeby go znaleźć
pomagali nam na odległość Katherina i Adaś Fiuk), ale oni działają głównie
telefonicznie, tzn. nie ma konkretnych punktów serwisowych, tylko klient
najpierw telefonicznie próbuje z technikiem rozwiązać problem, a dopiero w
poważniejszych przypadkach ktoś z serwisu przyjeżdża do domu klienta. Nasz
problem polegał na tym, że nie mamy stałego adresu, więc ten sposób działania
był dla nas nieefektywny. Poza tym, zanim w telefonie odezwał się ludzki głos,
hiszpańska automatyczna sekretarka dawała nam wiele opcji wyboru klawiszy z
szybkością światła, więc niełatwo było zrozumieć o co chodzi. W końcu udało mi
się połączyć z konsultantką i wymusić od niej namiary do biura (uwaga – nie
serwisu!) Dell’a w Madrycie, dostałam adres i numer telefonu. Próbowałam się z
nimi dogadać i umówić na wizytę, ale dowiedziałam się, że oni nic nie mogą
zrobić w kwestii naprawy, a tak naprawdę obsługują tylko przedsiębiorstwa, a
nie klientów indywidualnych. Do Madrytu dotarliśmy przed 19.00, nastawiłam
GPS’a podając mu adres biura Dell’a, postanowiliśmy mimo wszystko tam podjechać
i zmusić ich do pomocy. No i okazało się to bardzo słusznym posunięciem.
Znalazł się tam młody człowiek imieniem Manuel, który podjął się interwencji w
naszej sprawie. Następnego dnia już mieliśmy kontakt telefoniczny z technikiem,
który do końca poprowadził naszą sprawę. Dzięki temu, dzisiaj komputery
działają znowu obydwa świetnie, zostały naprawione bezpłatnie, bo na gwarancji,
a ja obiecuję nigdy więcej nie siadać przy biurku z komputerem z jakimkolwiek
płynem.
Wieczór w Madrycie z pewnością długo zostanie mi w pamięci. Znaleźliśmy
tani hotel (a właściwie „hostal”) w samym centrum, nie daleko Plaza Mayor,
Bartka zostawiliśmy w pokoju, a sami udaliśmy się do jednej z najbardziej
znanych restauracji z pokazem flamenco. Wrażenia były naelektryzowane, tancerze
i tancerki, śpiewacy i gitarzyści włożyli w pokaz naprawdę całe serce i
wszystkie siły fizyczne. Moje ochoty na zobaczenie flamenco live w Hiszpanii
zostały w pełni zaspokojone, a towarzyszący temu posiłek zaspokoił
podniebienie.
FLAMENCO
Potem zrobiliśmy tournee po okolicznych pubach i barach, nareszcie
mogliśmy poszaleć, bo byliśmy sami, a Bartek słodko spał w hotelu. Tak więc
siły na zwiedzanie Prado następnego dnia zostały troszkę nadszarpnięte. Ale być
w Madrycie i nie zobaczyć muzeum Prado, to tak jakby być ślepym w Grenadzie,
więc mimo zmęczenia pół piątku chodziliśmy po muzeum podziwiając niesamowite
zbiory Goi, Velazqueza, Rembrandta, Rubensa, Murillo, Tycjana, Zurbarana i
wielu, wielu innych. Byłam zachwycona i pod wrażeniem bogactwa zbiorów, tylko
Bartek narzekał na ilość sal do zaliczenia.
Już było wiadomo, że do Barcelony nie pojedziemy, Daru nie dogadał
się w końcu z Katheriną i uznaliśmy, że robienie dodatkowych 1500 km jest trochę bez
sensu. Wybraliśmy plan B: Kordoba i Sewilla. Mogliśmy więc po zwiedzeniu Prado
łazić bez ograniczeń po Madrycie, do Kordoby mieliśmy tylko niecałe 200km.
Zawitaliśmy tam pod wieczór i po raz pierwszy mieliśmy spory kłopot ze
znalezieniem hotelu. Daru czekał w samochodzie, a ja z Bartkiem pognałam na
starówkę, żeby znaleźć pokój. Pierwszy, drugi,… któryś tam hotel z kolei
zapełniony był po brzegi, zaczęłam tracić nadzieję, że cokolwiek uda nam się znaleźć.
W końcu znaleźliśmy w jednym hotelu pokój, ale dwuosobowy, stwierdziliśmy, że
jakoś się pomieścimy. Za to hotel ów był usytuowany dokładnie vis a vis wejścia
do Mezquity, czyli najważniejszego zabytki Kordoby. My to mamy szczęście!.
MEZQUITA W KORDOBIE
Mezquita, to jeden z największych na świecie meczetów, prawdziwa
perła architektury, tym bardziej oryginalna, że od czasów inkwizycji, odkąd
wygoniono z niej Allaha, zamieszkał tam nasz chrześcijański Bóg i nakazał swoim
wiernym zbudować wewnętrzną katedrę. No, niespotykane. Były meczet zawiera
setki kolumn połączonych podwójnymi łukami, przy czym każda z tych kolumn jest
inaczej zdobiona. Wszędzie wnęki zaadoptowane na katolickie kapliczki, a sama
katedra, o której wspomniałam, ogromna i bogato zdobiona złotem.
NA SMUTNO ZA TO NA BOGATO
Zdecydowanie bardziej podoba mi się oryginalny wystrój mauretański,
rzeźbiony i malowany z finezją, niż te ociekające złotem ołtarze ciężkie i
przygnębiające. Poniżej zdjęcie monstrancji – 200 kg żywego złota, którą
biedni poddani muszą dźwigać na własnych ramionach w święto Bożego Ciała.
MONSTRUANCJA
W Kordobie obeszliśmy całą starówkę. Uliczki wąskie i intymne,
dominuje biel i chodniki z fikuśnie ułożonych kamieni. Odwiedziliśmy też most
Punta Romana (aktualnie w renowacji, ale jest ekspozycja, która pokazuje
symulacje tego, jak most będzie wyglądał po jej zakończeniu) oraz okazałą
twierdzę Izabeli i Ferdynanda z czasów inkwizycji oraz późniejsze więzienie –
czyli Alcazar. Głównie imponujące okazały się znowu ogrody, prawie dorównujące
tym w Alhambrze. Następnie udaliśmy się w dalszą podróż, znowu konsumując lunch
w samochodzie, tym razem w kierunku Sewilli.
KORDOBA SIĘ PODOBA
Właśnie dowiedzieliśmy się z dziennika telewizyjnego, że w Kordobie
była powódź.
W Sewilli trafiliśmy znowu do hotelu w samym centrum starówki,
zaraz koło katedry (też jednej z największych w Europie), gdzie znajduje się
sarkofag Izabeli I Ferdynanda oraz (rzekomo) Krzysztofa Kolumba. Sobotni
wieczór spędziliśmy snując się znowu po uliczkach, a zakończyliśmy go
konsumując suty posiłek w świetnej restauracji. Ja głównie tapas, a Daru ogon
byka.
TAPAS I OGON BYKA NA PIERWSZYM PLANIE
Rano udaliśmy się na spacer po mieście, zwiedziliśmy Torre del Oro,
najstarszy bastion mauretański – dzisiaj muzeum morskie, gdzie można podziwiać
makiety starych okrętów, w tym Santa Marię Krzysztofa Kolumba, słuchając przy
tym historii związanej ze zwiedzanym miejscem. Ogrody Marii Luizy
przemierzyliśmy wzdłuż i wszerz na wypożyczonym czterokołowym rowerze rodzinnym.
Alcazar odpuściliśmy, już trzeba było spieszyć się z powrotem do Malagi, gdzie
już czekali na nas Jarek z Beatą.
SEVILLA
Były też plany pójścia na mecz piłki nożnej w Maladze, na co Bartek
bardzo nalegał, ale po nie dotarciu na stadion okazało się, że mecz jest na
innym.
Od tego wieczoru mamy nowych towarzyszy podróży. To znaczy
aktualnie jest jeden towarzysz – to znaczy Jarek, bo Beata, jak już pisał Daru,
musiała wrócić do Polski, ale dołączy do nas ponownie na Kanarach. Spędziliśmy
w komplecie cały poniedziałek odwiedzając to, co najciekawsze w Maladze
(chociaż wiele obiektów w poniedziałki jest zamkniętych). Wieczorem objedliśmy
się do bólu krewetkami, wyjątkowo przepysznymi (nawet Bartkowi smakowały) i
opróżniliśmy kilka flaszek dobrego wina. Rano odwiozłam Beatkę na samolot,
resztę dnia spędziliśmy na jachcie nic nie robiąc ze względu na pogodę i
zmęczenie poprzednim dniem (nie licząc wizyty technika z Dell’a i naprawy
komputerów). Tylko wieczorem rozbiliśmy miejscowego Lidl’a, robiąc zakupy jak
dla wojska (szykujemy zapasy na czas trwania przeprawy na Kanary).
To, jak się skończył ten wieczór i noc zostało już skrzętnie
opisane przez Darunia, walka z żywiołem będąc w porcie nie została przez nas
przewidziana, ale została wymuszona podbramkową sytuacją. Nie byłoby to
śmieszne stracić łódkę stojąc w porcie!.
Wczoraj wypłynęliśmy w końcu z portu Benalmadena, mimo obawy o
wzburzone morze po tym, co się działo w nocy. Okazało się jednak, że nie było
najgorzej, ale nie zrobiliśmy za dużo trasy, z powodu późnego wyjścia z portu.
Zakotwiczyliśmy się gdzieś w miarę spokojnym miejscu i spędziliśmy spokojny
wieczór filmowy i, na szczęście, bardzo spokojną noc, co po poprzedniej było
nam bardzo potrzebne.
Dzisiaj też już zdążyliśmy się zakotwiczyć. Plany były, jak pisałam
na początku, dopłynąć do Ceuty (hiszpańskie miasto w Afryce), ale zły wiatr i
fala w dziób uniemożliwiły nam to. Wróciliśmy więc do wybrzeży Hiszpanii (która
chyba nie chce nas puścić) i snując się na południe dotarliśmy pod sam
Gibraltar. Tak go stąd widzimy:
SKAŁA GIBRALTARU
Po drodze znów spotkaliśmy delfiny, bardzo duże i w bardzo dużej
ilości. Bawiły się z nami kilkanaście minut. Nadal z wielkimi emocjami
podchodzimy do tych spotkań, a te delfiny hiszpańskie są naprawdę bardzo
przyjazne, zaglądają do nas bokiem i ewidentnie nawiązują kontakt.
Jarek, po przymusowym nurkowaniu (ale był dzielny! Woda 16st!)
spowodowanym wkręceniem linki od wędki w śruby silnika właśnie się wykąpał i
zaraz zasiądzie do poszukiwań sieci bezprzewodowych, żeby mieć Internet,
odebrać pogodę i zadzwonić do bliskich. Ja zaraz biorę się za kolację. Dziś
moje popisowe risotto.
Przed
nami oświetlona skała Gibraltaru, a w oddali Ceuta już w Afryce, cel
jutrzejszego przejścia. Na redzie „pod skałą” dziesiątki statków oczekujących
na swoją kolejkę. Znów pogoda pokrzyżowała nam plany, Dziś mieliśmy wszystkie
pogody, słońce i deszcz, ciszę i wiatr 30 węzłów. Teraz stoimy na kotwicy na
plaży „z widokiem” i szykujemy się do kolacji. Muzyka z hiszpańskiego radia
utrzymuje nas w atmosferze tego pięknego kraju, który nas nie puszcza ze swoich
objęć, ale przecież Wyspy Kanaryjskie (psie, a nie kanarkowe) to też Hiszpania
i nie jest to jeszcze koniec przygód i zwiedzania.
ZAŁOGA
5 I SKAŁA GIBRALTARSKA
Sobota, 24 listopada
W
Afryce! Od wczoraj stoimy w porcie w Ceucie, a od dziś rana leje jak z cebra,
jest zimno 13 stopni i wieje 30 węzłów. Nie witają tu nas ładnie.
Przejście
z Europy do Afryki było podobne do próby przekroczenia autostrady w poprzek.
Olbrzymie statki suną z wielką prędkością jeden za drugim w obu kierunkach, a
my na naszej łupince z postawianymi żaglami (dla niepoznaki, że niby mamy pierwszeństwo
płynąc na żalach) przebijamy się w poprzek ich kursów. Taka zabawa, żeby trafić
w dziurkę miedzy nie. Generalnie jednak było miło i nawet ciągnęliśmy za sobą
wędkę. Wejście do Ceuty i zajęcie szerokiego miejsca w porcie były komfortowe, nie
licząc nurkowania (znów Jarek, nasz notoryczny nurek) aby rozplątać zakręconą
wokół śruby cumę. Wczoraj wszyscy odsypiali zakrapiany poprzedni wieczór, a ja
udałem się w miasto aby kupić wtyczkę do kabla aby móc podłączyć łódkę do 230
volt. Tak już jest, że każdy port ma swoje urządzenia, często inne i trzeba by
mieć wszystkie wtyczki świata aby za każdym razem korzystać z prądu. Tak wiec
jako jedyny zwiedziłem Ceutę taksówką wzdłuż i wszerz. Tu to już nie Europa,
ale jeszcze nie Afryka, taka forma przejściowa miedzy Hiszpanią a Marokiem.
WEJŚCIE
DO GIBRALTARU I PECHOWIEC
Teoretycznie mamy wyjść jutro w stronę Kanarów. Zobaczymy, czy się
to uda, ponieważ prognoza pogody zapowiada zbyt silne wiatry w cieśninie. Potem
to już tylko sam miodzio, wiatry 10-25 węzłów w plecy, nie powinno więc nam to
przejście sprawić kłopotu. Jarek już kupił Beatce bilet na Lanzarottę na 2
grudnia, więc tak czy siak musimy zrobić wszystko, żeby tego dnia już być na
miejscu. My zaś kupujemy właśnie bilety dla naszych mam, które odwiedzą nas w
okresie od 10 do 20 grudnia. Bardzo się cieszymy, że nasze rodzicielki
zdecydowały się na lot na Kanary. Tęsknimy okropnie, a wspólny przedświąteczny
pobyt będzie idealnym zastrzykiem, który da wszystkim siłę przetrwania do
następnego spotkania jak będziemy w Polsce w lecie 2008.
Leje jak z cebra i burze przewalają się od rana. I to ma być
Afryka!!! Nawet nie dano nam szansy zwiedzić Ceuty. Nosa poza drzwi naszej
łódki nawet nie da się wyściubić. Ale prognozy na naszą kanaryjską trasę
wyglądają już lepiej, od poniedziałku słońce powinno zawitać na dobre, a
temperatury stopniowo będą się podwyższać. Oby, bo brakuje nam już ciepłego
klimatu, a ręczniki nie chcą schnąć.
Poniedziałek 26 listopada
2007
Druga noc na Atlantyku po wypłynięciu z Ceuty zapowiada się raczej
spokojnie (mam nadzieję, że znowu nie wywołuję wilka z lasu).
Wypłynęliśmy z portu Ceuta w niedzielę wczesnym popołudniem
(13.00), po uprzednim podpłynięciu pod stacje benzynową (sportowe podejście
przy wietrze odpychającym!) i napełnieniu zbiorników na czas ewentualnej flauty.
Odpływając ze stacji, panowie obsługujący wyrazili swoje zdziwienie, że
wypływamy z portu, krzycząc do nas z kei: „tiempo muy mal!” (bardzo zła
pogoda!). W porcie woda falowała znacznie i przy odejściu urwaliśmy cumę.
Wtargnęło w nas zwątpienie i strach, że znowu czekają nas mocne
morskie przeżycia. Zresztą widzieliśmy z oddali falę, która opływała główki
portu. Niepewność była wielka i rozterka: iść, czy wrócić do portu i poczekać
do dnia następnego. Daru postanowił wyjść na morze i zobaczyć, co się dzieje na
środku, z portu jest to jednak trudne do ocenienia. Strach mnie zdjął, nie
zapomniałam jeszcze negatywnych wrażeń sztormu przed Minorką. Wyszliśmy. Fala
wielka, myślę, że wysokość dochodziła do 8 metrów . Ale w miarę
długa, no i od tyłu. Okazało się to bardziej niż do zniesienia. Decyzja:
idziemy! Wszystkim zależało, żeby jak najszybciej opuścić cieśninę i dotrzeć do
Atlantyku. Tam czekają na nas goście i…ciepło!
Przez kilka mil fale od tyłu nachodziły na nas na wysokość wyższą
niż połowa masztu naszej Bubu, ale były okrągłe i długie. Szliśmy więc czekając
na więcej. A tu okazało się, że jest coraz spokojniej! Słońce się pokazało,
fala się zmniejszyła, poczuliśmy ulgę, szczególnie, że byliśmy w najwęższym
przesmyku cieśniny Gibraltarskiej. Ale luz! I płynęliśmy tak pozytywnie
nastawieni, kapitan zadowolony z decyzji, Jareczek jeszcze bardziej, żona
kapitana też już rozluźniła mięśnie i uznała, że jest klawo. Bartek czytał
książkę, więc nic nie zarejestrował (mity greckie wciągają). Brawo! Mimo
ostrzeżeń wypłynęliśmy i okazało się to być bardzo dobrym posunięciem. Za nami
jakiś jacht też płynie. Ale jaki?
Trzeba zaznaczyć, że poprzedniego dnia zawarliśmy znajomość z dwoma
jachtami w porcie w Ceucie: francuskim katamaranem Catana 44 „Ou et Quand” i
polskim (!) „Top Secret”. Na francuskim ekipę stanowiło dwóch mężczyzn, jeden
około 50-tki, drugi stanowczo młodszy (jakieś podejrzenia?). Oni pierwsi
powiedzieli nam, że w sobotę nie ma co wypływać, pogoda będzie straszna, i nie
mylili się; tak jak my mieli wypływać w niedzielę. Polski jacht ewidentnie nie
chciał aktywnie zawierać z nami znajomości, do momentu, kiedy wkroczyliśmy tam
z butelkami dobrego alkoholu i fachowców rodzaju Jarka. Okazało się, że jacht
(Venezia 42 – katamaran taki jak „Atlantis”) należy do sieci sklepów Top Secret
(otarłam się o to w moim białostockim
życiu) i wozi właścicieli, przyjaciół i kontrahentów w określonych
miejscach i momentach. Teraz ekipa obsługująca już „spływała” do miejsca
zimowania, czyli do Kadyksu, tyle, że zła pogoda przytrzymała ich w Ceucie. Jarek
zaprzyjaźnił się bardzo, my troszkę mniej (ja szczególnie, bo jedna z dziewczyn
podobna była do pewnej „o”, której wspomnienie przyprawia mnie o drgawki).
Obydwa jachty – katamarany – miały wyjść tego samego dnia, co my..
Nie wiedzieliśmy więc, który z nich płynie za nami. Podejrzewaliśmy tylko, że
to Francuzi, ponieważ szli mniej więcej naszym kursem, Polacy zboczyliby pewnie
bardziej na północ.
AUTOSTRADA
GIBRALTARSKA - IDZIEMY RÓWNOLEGLE DO TORU
Nagle, kilkanaście metrów przed nami woda raptownie zmieniła kolor.
Był koloru morza, a stał się nagle totalnym błękitem. Pięknie, pomyślałby
każdy. A okazało się, że wkroczyliśmy w strefę mieszania się wód
śródziemnomorza z Atlantykiem. Było tak spokojnie…. i nagle fale przemieszane,
nie wiadomo, w którą stronę idące, wysokie, krótkie i ostre. Bubu zaczęła
tańczyć dziki taniec na szerokiej scenie błękitu. My, zdziwieni, zaczęliśmy
znowu czuć niepokój, bo nagle z fali długiej i regularnej zrobił się totalny bałagan.
Wysokie błękitne bałwany mieszały wodę jak miksery, toń wyglądała jakby od
spodu buzował wulkan. Po prawej było jakby trochę spokojniej, po lewej totalne
piekło, dokładnie na wprost do wejścia do portu w Tangerze. Decyzja zapadła,
odpadamy na północ, tam morze jest głębsze, więc i wzburzenie fali
łagodniejsze. Po jakimś czasie walki z żywiołem i totalnego, nagłego i ogólnego
strachu, weszliśmy w strefę „umiarkowaną”, czyli błękit kotłował dalej, ale z
mniejszym wzburzeniem.
DWA MORZA
Za nami biały żagiel szedł nadal. Po dojściu do ostatniego przylądka Maroka, Capo
Espartem, przed skrętem w lewo czyli na południe na Kanary, mieliśmy już
pewność, że to Francuzi, Polacy odbiliby już dawno na północ.
I tak przez 4 godziny przemierzyliśmy cieśninę Gibraltarską, którą
wyobrażałam sobie o wiele przyjemniejszą. W zasadzie, to myślałam, że będzie
tak, jak na Messyńskiej, godzina niepewności i tyle. Tymczasem pozostanie mi na
długo w pamięci. Negatywnie.
Natomiast po wypłynięciu już na „właściwy” Atlantyk fala
wyluzowała, wiatr też, mieliśmy okazję oglądać w zachwycie nasz pierwszy zachód
słońca na oceanie. Wachty zostały podzielone następująco: Ja z Daruniem do 3.30
rano, od tej pory Jareczek do 8.00, od 8 Bartek. W takiż sposób wszyscy
znaleźliśmy się dziś rano wypoczęci.
Ocean jest jak masa galaretowa, porusza się inaczej jak morze.
Ruchy są bardziej powolne, ale i bardziej masywne. Mamy falę około 3-4 metrów , ale jej długość
niweluje wszelkie poczucie niebezpieczeństwa. Jest jak materia niezależnie
żyjąca, która nas przykleiła. Trochę jak Solaris u Lema. W każdym bądź razie
znajduję w sobie mieszankę podziwu, szacunku i uwielbienia. Strach zostawiam na
„oby nigdy”.
Minęła północ. Dziś jest już 27 listopada, czyli urodziny Darunia.
Już zdążyliśmy naszemu kochanemu kapitanowi złożyć gorące życzenia. Jarek
położył się z powrotem spać, a ja waruję. Jedno pewne: nie pozwolić się
Kapitanowi zajmować czymkolwiek w dniu jego urodzin. Jakiż inny prezent można
zapewnić na pełnym morzu?
Od Ceuty przemierzyliśmy już
210 mil .
Idzie nam bardzo dobrze. Jeśli będzie nadal dobrze szło za trzy dni będziemy
już na Lanzarotte. Na razie wiatr cichnie. Obawiam się, że na dłużej…. Dobrze,
że mamy silniki.
Godz. 03.00 Daru – młody człowiek i może!
Przed chwilą dostał ode mnie i od Jarka swoje pierwsze prezenty
urodzinowe. A tak naprawdę od Neptuna. Krótko po tym jak Daru usnął, jedna
wędka zaczęła ciągnąć coś wielkiego, kołowrotek aż furczał. Szybko zbudziłam
solenizanta, podbierak w ruch, hurra, złowiliśmy następną coryphene doree (do
tej pory nie znamy polskiej nazwy, choć wielokrotnie prosiliśmy naszych
czytelników o jej podanie). Ta była jak do tej pory największa!! Ze 6 kilo!. Obudziliśmy
Jarka, pomógł mi wciągnąć podbierak do kokpitu, zajęliśmy się wspólnie
rozplątywaniem przynęty z podbieraka. A Daru w tym czasie krzyczy: „szybko,
zwolnijcie podbierak!!”. Jarek odpiął więc przynętę, podbiegł z podbierakiem do
Dara i walczą chłopcy znowu. O rany. Następna ma z 8 kilo! No to prezenty
niezłe. Do roboty. Filetowanie, krojenie, smażenie, marynowanie. Żarcia mamy na
kilka dni. Cudo!
URODZINOWE
NOCNE ŁOWY W PIŻAMIE
27 listopada 2007
Dziś
są moje urodziny.
Beatka
złożyła mi słodkie życzenia o północy, a potem drugi raz o …. północy. Właśnie
przeszliśmy strefę czasową i jesteśmy na miesiąc w czasie UTC lub GMT, jak kto
woli.
O
przejściu Cieśniny Gibraltarskiej pisała Beatka. Nie dodała tylko, że ja się
jej po prostu bałem. Naczytałem się dość o prądach, gotującej się w wodzie,
dziwnych falach aby mieć ku temu powody.
Początek
był imponujący, Jarek oceniał fale na 10 metrów , ja na 8, ale mimo przerażenia i
wiatru 25 – 30 węzłów poszliśmy, goniła nas dobra pogoda na przejście w
kierunku Kanarów. Zresztą i tak dzień później wiatr pewnie by zelżał, ale fala
by pozostała. Nawet przyjemne były ślizgi z fali z prędkością 12 węzłów.
Totalny
kocioł zaczął się pod koniec jak już się z gąską witał. To było coś
niesamowitego. Bubu momentami w połowie wisiała w powietrzu jak nad skałą, fale
były tak pionowe. A wiedziałem! Wyczytałem, że wbrew logice, najtrudniej
przechodzić cieśninę gdy jest silny sprzyjający wiatr ze wschodu. Powstają
wtedy duże wychodzące ze Śródziemnego fale i uderzają we wchodzące z Atlantyku,
do tego miesza się bardzo silny prąd, który potęguje wszystkie efekty. Atmosfera była iście piekielna i strach
rzeczywiście zajrzał nam w oczy. Trwało i trwało ponieważ płynęliśmy coraz
wolniej, prąd już zmienił kierunek. Ale skończyło się jak zwykle, Bubu sprawiła
się dzielnie, przepłynęliśmy i z uśmiechem popłynęliśmy dalej.
NASZE
PRZEJŚCIE GIBRALTARU
Minęły
dwie noce. Atlantyk po Morzu Śródziemnym tak jak w opowieściach okazuje się
luksusem. Fala długa, okrąglutka i przyjemna. Wiatr nam padł i teraz płyniemy
na silniku. Nie spaliśmy ostatniej nocy i to nie z powodu pogody, która była
cudowna, prawie pełnia księżyca, łagodna fala. O pierwszej w nocy, leżałem już
w łóżku w salonie i pierwsze majaki zaczęły mi chodzić po głowie gdy usłyszałem
wędkę i Beatę: coś wzięło! Zastukałem do Jarka wybiegając i zacząłem kręcić,
była ryba i to duża. Beatka zdjęła podbierak gdy nagle druga wędka zaczęła
furkotać. Beatka zaczęła ją zwijać, myśleliśmy, że to moja ryba zahaczyła drugą
wędkę. Po relatywnie krótkiej walce Beatka wyjęła podbierakiem złotą rybę o
wadze ok. 6 kg .
Walcząc z podbierakiem wołaliśmy Jarka, który zaspany pojawił się w kokpicie.
Zaczął pomagać Beacie wydobywać rybę z
podbieraka zahaczoną kotwiczkami o siatkę, gdy ja poszedłem po cichu do drugiej
wędki wiedząc, że tam też coś ciągnie i nie jest to zaczep. Podbierak
krzyknąłem, Jarek wyskoczył na tył i zaczął wyciągać drugą, jeszcze większą bo
ok. 8 kg
Coryphene. Na początek urodzin dwie złote „rybki”, to jest coś.
Mijaliśmy
właśnie Casablankę i choć był środek nocy postanowiliśmy jednak wyfiletować
ryby, przygotować zupę i zrobić zalewy, winno-cytrynową i cytrynowo-mleczno-kokosową.
Reszta na tatara i pieczyste trafiła do lodówki, około 10 kg czystego mięsa bez
ości. Umyto też łódkę. Tak pracując i popijając piwo i whisky zeszło nam do szóstej
rano. Wszędzie pachniało jak na kutrze rybackim.
W
międzyczasie wiatr się skończył i oczywiście silniki nie chciały odpalić
(zakała jakaś), ale w końcu ruszyły i wolnym rytmem posuwając się we właściwym
kierunku udaliśmy się spać. O ósmej Bartek zmienił Jarka, dzięki czemu dorośli
przespali dzień do południa i odpoczęli po nocnych, miłych tym razem, emocjach.
Trzeba przyznać, że Bartek wywiązuje się ze swojej rannej wachty bez zarzutu,
jest dokładny, czujny i skupiony. Na dodatek w międzyczasie może pisać swój
pamiętnik w ciszy i spokoju. Brawo!
ODSYPIAMY
NOCNĄ WACHTĘ W SALONIE
Teraz
jest szesnasta, płyniemy (ciągle na silniku, jednym w celu oszczędzania paliwa)
po oleistym, okrągłym oceanie. Fale mają ze trzy metry wysokości i sto metrów
długości. Jest pięknie, bezchmurne niebo, słońce chylące się ku zachodowi, a my
po partyjce chińczyka, przygotowujemy zupę rybną do zjedzenia jako przekąska.
Mniam. Do celu zostało 313
mil .
Dziś
są moje urodziny. Rano do łóżka dostałem kawę i babkę ze świeczką, wieczorem
wypijemy szampana i zjemy rybnego tatara. Jesteśmy na oceanie, wokół pustka.
Jestem szczęśliwy.
STO
LAT!
Środa, 28 listopada 2007
Noc
upłynęła spokojnie, miło się płynie przy księżycu i bezchmurnym niebie. Jeden
moment zakłócił nam sen, wędka, którą Jarek z uporem maniaka chce ciągnąć za
łódką mimo, że ryb mamy aż za dużo. Ja jestem przeciwny zabijaniu zwierząt w
celach sportowych, ale dla Jarka łowienie to nałóg.
Dzięki
temu 32 mile
od brzegu o 2 w nocy zahaczyliśmy o sieć rybacką, chyba kłusowników, którzy
siedzieli nieopodal w nie oświetlonej łajbie. Zrobiła się niejasna sytuacja,
oświetliliśmy ich halogenem, oni zapalili światła i zaczęli płynąć w naszą
stronę, wygląda na to, że po drodze opięli naszą sztuczną rybkę zaczepioną o
sieć. Podpłynęli bliżej, Beatka przygotowała karabin i naboje, tak tylko aby
zwiększyć nasze poczucie bezpieczeństwa. Krótka wymiana zdań po francusku i
zrozumieliśmy, że trzeba ominąć długą rozpiętą sieć wschodnią stroną. Wycofaliśmy
się powoli na wstecznym z nadzieją, że niczego nie wkręcimy w śruby. Udało się
i po chwili ruszyliśmy w dalszą drogę swoim kursem. Taka nocna rozrywka, aby
nie było zbyt nijako.
Jest
godz.14.00 UTC i płyniemy powoli na silniku, wieje w mordę słaby wiatr, Jarek
gra na gitarze, reszta podśpiewuje, do Kanarów zostało nam 200 mil . Przy tej prędkości
dwie doby.
Wczoraj
zupa rybna z grzankami była palce lizać do tego stopnia, że po dwóch porcjach
na głowę dopiero przed północą zjedliśmy smażoną rybkę przy akompaniamencie
urodzinowego szampana. Dziś spór o
kolację czyli o spaghetti rybne i kotleciki z ryby nie został jeszcze
rozwiązany, zobaczy się później.
Przepłynęły
delfiny wykazując brak zainteresowania Bubu i nami na jej pokładzie co nie było
naturalne, powód tego pojawił się po chwili 2 metry nad wodą w postaci
podłużnej półtorametrowej srebrnej ryby umykającej prześladowcom. Skok był
imponujący. Drugiego nie było.
Rozwiązał
się problem kolacji, kotleciki rybne z puree i zieloną sałatą z sosem vinegrette
plus wino, nieustająco hiszpańskie. Na przystawkę trochę carpaccio z sosem
sojowym i cebulką. I małe apero, gin z tonikiem. Jak widać, trzeba jakoś tę
żeglarską biedę klepać.
Zaszło
słońce, po wyjściu z kabiny ma się wrażenie włożenia głowy do kałamarza z
czarnym atramentem. Dowód na to, że nic nie płynie w okolicy. Jesteśmy na
wysokości Mogadoru, 60 mil
od marokańskiego brzegu, jest więc nadzieja, że noc będzie spokojna bez rybaków
i ich sieci. Szkoda, że nasz wierny towarzysz, księżyc, jest coraz mniejszy i
że wschodzi coraz później, dziś o 21h49.
Końcówka 28 listopada
Czwarta noc na Atlantyku rozpoczęta. Na szczęście od niedawna znowu
idziemy na żaglach. Od kilkunastu godzin wiatr prawie nie istniał, więc silniki
musiały nadrabiać dystans do przemierzenia. Teraz wieje słabo, ale z dobrego
kierunku, idziemy więc na genakerze i grocie z prędkością 5 węzłów. Dobrze, bo
paliwa zostało już niewiele, a na pewno nie wystarczyłoby do samego celu.
Zostało 160 mil
do przemierzenia. Czas upływa nader miło. Śpimy, śpiewamy, szykujemy posiłki,
czytamy, robimy lekcje. Nawet nie wiadomo jak dni się kończą, a jak zaczynają.
Towarzystwo Jarka jest bardzo miłe, noce mijają nawet bez poczucia zmęczenia.
Wczorajszej nocy nadrobiłam urodzinową noc rybną Dara, kiedy to do
6.00 rano zajmowaliśmy się filetowaniem i przygotowywaniem złowionych
prezentów. A wszystko dzięki temu, że Daru dał mi szansę pozostać w łóżeczku
sam wstając co piętnaście minut obejrzeć horyzont. Oczywiście pomijam tutaj
zdarzenia nocne, takie jak wjechanie w sieci rybackie, zahaczając wędką o jedną
z nich, co kosztowało nas wiele nerwów i strachu, że „rybacy”, których
spotkaliśmy są kłusownikami, którzy zaraz nas zabiją.
Wszyscy codziennie fotografują wschód i zachód słońca. Aż można
sobie zadać pytanie: czy jest to aż tak fascynujące? Owszem jest. I choć pewnie
nie zawsze będzie się pamiętało daty, kiedy dany wschód lub zachód miał
miejsce, to i tak urok każdego z tych wydarzeń każdemu z pewnością pozostanie
długo w pamięci. Kolory, układ, ciepło, ułożenie w chmurach, rozświetlenie za
każdym razem wstrzymują dech w piersiach. Kto nie wierzy, niech sam zobaczy.
JUŻ ZASZŁO NA ATLANTYKU
Płynąć będziemy jeszcze może dobę, może dwie, kto to wie? W takich
warunkach i z takim zapasem czasowym nie jest to jakoś bardzo istotne. Po
drodze pewnie jeszcze nie jedne delfinki, nie jedne latające ryby, samotne
żółwie przemieszczające się nie wiadomo skąd do, nie wiadomo, dokąd. Pływanie
jest rewelacyjne. Coraz bardziej wyobrażam sobie naszą drogę przez Atlantyk w stronę
Karaibów. Jeśli tylko tak by miało wyglądać. Mimo tego, że bom uderza co
chwilę, a genaker wchodzi w łopot, hałasując przy tym niemiłosiernie, wolę
pływanie na żaglach niż na silnikach. No bo w końcu o to chodzi, nasza Bubu to
żaglówka, a nie motorówka.
30.11.2007
Komentarze
Prześlij komentarz