PAŹDZIERNIK 2007 - MALTA, SYCYLIA, SARDYNIA, MINORKA





Poniedziałek, 1 października 2007 
Silnik, silnik i silnik. To jest nasze główne zmartwienie. Dzwonimy rano do firmy, umówionej wcześniej przez internet w celu spotkania z mechanikiem. Zapraszają nas do mariny i jak już na nas przystało stoimy kantem w niedozwolonym miejscu, ale w porozumieniu z kapitanatem możemy tu zostać do jutra.
Szybki przegląd silników i wiadomo, uszczelka do wymiany z szansą na niewyjmowanie silnika oraz wtryski do przeglądu. Załatwiają nam miejsce w innej marinie od jutra, gdzie wezmą się do roboty. Miło.
Odprawa celno-paszportowa odbywa się bez komplikacji, nawet psa już można przywieść bez większych problemów mając odpowiednie certyfikaty. Znajdują też w ich przepastnych księgach Bubu z 1957 roku. Brawo!
W międzyczasie Beatka cały dzień tłucze z Bartkiem polski, a jak opornie to idzie to kiedyś opowie.
Jest 15h30, wszystko załatwione, trzeba jechać do La Valetta rozejrzeć się. Najwyższa pora. Aha, jest 31 stopni, woda 25,5, to tak dla informacji.
Oj takiej przerwy w pisaniu jeszcze nie miałam! Przez cały pobyt w Syrakuzach tyle się działo, że nie było czasu na koncentrację przed monitorem, potem nadszedł dziwny okres jakiejś niechęci do pisania, znużenia tym zajęciem, na szczęście przejściowy. Teraz już jest troszkę za późno, gdyż Daru większość zdarzeń już opisał.
Syrakuzy zostawiły we mnie bardzo miłe wspomnienie. Miasto bardzo interesujące, estetyczne, ciekawe architektonicznie, pełne zabytków sprzed naszej ery. Mają też fantastyczne akwarium przy fontannie Aretuzy, pełne tropikalnych ryb, które w niektórych przypadkach trudno było zakwalifikować do ryb – takie dziwne stwory! Były też żółwie, piranie i murena (brr!).
BUZI?
Każdy dzień był wypełniony po brzegi: zwiedzanie, walka z mocą natury, przeparkowywanie się, załatwianie gazu, spacery, wizyty znajomych i u znajomych, internet, lekcje, odpoczywanie, kolacje w restauracjach. Do tej pory, oprócz miłych wspomnień mam też pamiątkę w postaci zawiniętej kostki, w którą uderzyła mnie z impetem naprężona cuma tego feralnego poranka tak skrzętnie opisanego powyżej. Nic poważnego na szczęście.
Oczywiście zdobyliśmy nowe znajomości. Mariusz jak tylko zobaczył polską flagę przyszedł z nami porozmawiać, potem pomagał w cumowaniu, w dowozie Bartka swoim aneksem gdy mieliśmy problemy z silnikiem i zaprosił nas na kolację na jacht motorowy pod angielską banderą, na którym pracuje przez całe lato wraz ze swoją towarzyszką życia, Edytą. Było miło, wymienialiśmy wszystkie nasze doświadczenia żeglarskie popijając różne procentowe napoje i zagryzając smakowite przekąski. Mają fajny sposób na życie, ciągle w podróży, wszystkie koszty życia zapewnione przez pracodawcę, po sezonie powrót do „bazy” w Antibes i dalej podróże, tym razem lądowe i na własną rękę. Skarżyli się tylko, że nic nie mogą sobie na dłuższą metę zaplanować w układzie, kiedy pracodawca może w każdym momencie zażyczyć sobie popłynięcia to tu lub tam. Generalnie bardzo mili ludzie i mile spędzony wieczór. Następni znajomi to Izabelle i Jean-Francois wraz z dwoma synkami 7 i 10 lat. Francuzi, którzy żyją sobie na katamaranie już od trzech lat. Właśnie stoją z nami też teraz, w La Valetta na Malcie – my kantem, a oni doczepieni burtą do nas, ale o tym potem. Ważne, że Bartek nareszcie znalazł kolegę, który też uczy się angielskiego, więc oboje mają trening językowy i partnera do piłki nożnej. Francuzów tych poznałam tego ranka, co to wiatr nas przegonił, a ja zostałam na nabrzeżu czekając na odebranie cum (co nie wyszło). Oprócz mnie na nabrzeżu została jeszcze nasza kładka (ciężka, drewniana). Jak Daru postanowił zaniechać prób dobicia do nabrzeża, musiałam sobie poradzić z ową kładką, bo przecież szkoda by było ją tak po prostu zostawić i, jako, że tego ranka wszyscy byli na nogach z wiadomych przyczyn, podeszłam do katamaranu Venezia o nazwie Atlantis i zapytałam, czy mogę tę kładkę zostawić przed ich łajbą, a sama chciałam w jakiś sposób dostać się na nasz statek. Oczywiście zgodzili się i tak nawiązała się znajomość. Jak się okazało, że Daruniowi udało się zaparkować w marinie obok, oczywiście wróciłam po kładkę i doniosłam ją już ostatkiem sił do nas. Rano poszłam porozmawiać z „nowymi” francuzami, im kotwica wytrzymała, więc zostali na swoim miejscu. Następnego dnia poszliśmy do nich z Darem na kawę, potem oni przyszli do nas. Okazało się, że mają podobne plany na najbliższą podróż: Portopalo, a potem la Valetta. Umówiliśmy się, że jak dotrzemy pierwsi do portu to postaramy się znaleźć i dla nich miejsce. Bardzo mi to wszystko było na rękę – nie dość, że Bartek ma kolegów, to i ja nie pogardzę znajomymi w obcym miejscu, gdzie zostaję sama z Bartkiem na tydzień (oni też przewidywali spędzić około tygodnia na Malcie).
Z Syrakuz wypłynęliśmy dzień później niż planowaliśmy posłuchawszy rady Mariusza, a dzień wcześniej niż Francuzi z Atlantis. I słusznie. Obydwa dni rejsu – z Syrakuz do Portopalo i z Portopalo na Maltę, były przepyszne. Wiatr był nie za słaby, nie za silny, z właściwego kierunku, fale nie za duże, no tak to się pływa (i oszczędza silniki). Na horyzoncie tu i ówdzie wielokrotnie zbierały się chmury i wydawało nam się, że musowo wkroczymy wcześniej czy później w strefę deszczu, ale jak do tej pory – nigdy się to nie zdarzyło, chmury rozstępują się przed nami gwarantując ciągle słoneczko i czyste niebo. Wczorajsza przeprawa na Maltę była tak doskonała, ze aż niemożliwe. Gdyby pływanie zawsze tak wyglądało, myślę, że nie miałabym najmniejszej wątpliwości, że tak chcę spędzić resztę życia. Odpoczywając w kokpicie i odsypiając wczesne wstanie (o 6.00 wypłynęliśmy), w półsennych rozmyślaniach delektowałam się wolnością. Otóż mogę sobie poleżeć i podumać bez obawy, że wisi nade mną jakiś bat zmuszający mnie do tej, czy owej czynności. Owszem, jest wiele do zrobienia, wiele „pseudo-obowiązków”, ale nie ma konkretnej pory na ich wykonanie. Piękne uczucie swobody, które żyjąc w normalnych warunkach raczej nie jest możliwe do uzyskania.
Przy dopływaniu do La Valetta podziwiałam pierwsze kroki Darunia w rozmawianiu przez VHF. Trzeba było się zaanonsować w głównym porcie (Valetta port control), podać banderę, wielkość jachtu, ilość osób na pokładzie i narodowość. Wpuścili nas, ale jako, że była niedziela, władze poszczególnych portów były nieobecne, a w innych portach nie było miejsc. Znaleźliśmy na szczęście miejsce, gdzie można się było doczepić do dużych boi. Stabilnie zacumowaliśmy łajbę z dwóch płóz i przespaliśmy spokojnie noc z nadzieją, że następnego dnia „skombinuje się” dla nas miejsce przy kei.
Wtorek 2 październik 2007
Silnik jest właśnie naprawiany. Dzięki temu, że czekała nas ta naprawa dostaliśmy miejsce w porcie. Najpierw przy nabrzeżu w miejscu niedozwolonym, gdyż blokowaliśmy wyjście dwóm motorowym jachtom. Pozwolono nam tam zostać na 24 godziny. Po południu dopłynęła do Malty nasza francuska rodzina i przykleiła się do nas burtą. Chłopcy są przeszczęśliwi! Ciągle razem – gadają jak najęci, grają, są ciągle razem – raz u nas na pokładzie, raz u nich. Wczoraj zjedliśmy razem kolację w oczekiwaniu następnego dnia, z poczuciem niepewności miejsca, w które nas łaskawie władze portowe przeniosą.
ISABELLE I JEAN FRANCOIS, A W TLE ATLANTIS
Około 10.30 pojawili się panowie od naprawy silnika i poinformowali, że miejsce czeka po drugiej stronie portu, że będziemy mieć dostęp do wody i do prądu, i że jest zgoda na to, żeby Atlantis stanął obok nas tak jak stał tej nocy. Szybko odpłynęliśmy, zlokalizowaliśmy owe miejsce i bardzo sprawnie przycumowaliśmy się do nabrzeża, a zaraz potem Francuzi do nas. Miejsce jest naprawdę dogodne, faktycznie mamy dostęp do mediów, stoimy bokiem, więc wyjście na ląd jest bardzo łatwe, a do tego wszystkiego….. mamy dostęp do darmowego Internetu prosto z naszego pokładu! Już zdążyłam pogadać z niektórymi drogimi mi osóbkami i bardzo miło się czuję z faktem, że będę mogła to robić kiedy chcę przez następny tydzień samotnego pobytu w La Valetta (to znaczy nie tak samotnego, bo oprócz Bartka mam moich nowych francuskich przyjaciół – aniołowie stróże dzień i noc będą nade mną czuwać).
BARTKA MAM Z GŁOWY
Miasta jeszcze nie zdążyliśmy poznać nawet w najmniejszej jego części, nie było po prostu na to czasu. Miejsce, które mamy w porcie jest dość znacznie oddalone od centrum, ale za to blisko jest przystanek autobusowy. Zresztą musimy się dziś wieczorem wybrać tam i sprawdzić możliwości jutrzejszego dotarcia Darunia na lotnisko. A wieczorem szykuje się kolacja w mieście. Francuzi zapraszają w podzięce za skombinowanie im miejsca. Oprócz miejsca, Daru skombinował im również podłączenie do bieżącej wody portowej. Śmieszne, pływają od 3 lat i nie wiedzieli do tej pory, że można się tak podłączyć. Jest za co dziękować.
Piątek 5 października 2007
Kolacja u chińczyka była smaczna, aczkolwiek czuło się w powietrzu, że nie należy za dużo zamawiać, bo to kosztuje. Ludzie dbają o pieniądze i jest to jak najbardziej zrozumiałe gdy ma się konkretny budżet do przestrzegania.
Następnego dnia, czyli w środę rano, pobudka była pod znakiem pożegnania. Wstaliśmy około 7.30, ponieważ o ósmej miał przyjechać po Dara mechanik i zawieść go na lotnisko (cóż za uczynność – pewnie znajdzie odbicie na końcowej fakturze). 8.15 nikogo, 8.30 dalej pusto, 8.45 zaczynamy szukać numeru na postój taksówek, jeszcze bez paniki, gdyż samolot miał być o 11.00, więc godzina pozostaje na dojazd, a do lotniska jest zaledwie 15 km. O 9.05 panowie mechanicy pojawiają się, zabierają mi mężczyznę, a mnie zostawiają osowiałą w porcie. Pa pa Daru! Powodzenia w Polsce i oby był to twój ostatni wyskok zawodowy.
Pierwsze co trzeba umyć to pokład. Tak brudny nigdy jeszcze nie był. Nie dość, że nie myty od Syrakuz, to jeszcze w miejscu, gdzie staliśmy przy kei „niedozwolonej” na Malcie razem z naszymi Francuzami, rano dobił do nas trzeci jacht na kilka chwil, ale jego pasażerowie zdążyli parę razy przejść przez nasz pokład i nabrudzić jak świnie. Potem przyszli mechanicy, którzy butów też nie zdejmują – przecież nie wchodzą do meczetu. Generalnie - obora. No więc woda w ruch i szorowanie. Przód doprowadziłam do czystości zostawiając kokpit w stanie względnym, ponieważ mechanicy mieli kontynuować tego dnia swoją pracę. Następnie przeprowadziłam z Bartkiem lekcję angielskiego, jakby sprawniej niż zazwyczaj (czyżby rozmowy z kolegą pomagały?). Zamierzałam wczesnym popołudniem udać się wraz z Francuzami na przechadzkę po mieście, ale jednak długa praca mechaników oraz drobne prace na jachcie zatrzymały mnie na nim do wieczora. To co mnie czekało po skończonej naprawie silnika, oprócz wysokiej faktury, przerosły moje oczekiwania. Smar wszędzie. Całe schodki i tylne płozy w smarze, cały kokpit w odciskach butów ze smaru i odciski palców ze smaru. Widziałam wszędzie smar i tłusty czarny olej. Parę godzin zajęło mi wraz z Bartkiem doprowadzenie tych miejsc do względnej bieli, zużywając przy tym litry „javel’u” i płynu do naczyń, który okazał się nieodzowny w przypadku tłustego brudu. I tak do zmierzchu. Potem pyszna kolacja (uznana przez Bartka za najlepszą jaką jadł na łódce – makaron po trapańsku) i Quo Vadis, gdyż traktuje o problematyce przerabianej właśnie przez Bartka na lekcjach historii.
Następnego ranka obudziłam się z myślą, ze na sprzątanie będzie jeszcze czas, że już odczuwam presję zobaczenia tego, co kryje w sobie La Valletta, czyli starówka stolicy Malty.
LA VALLETTA OD STRONY PORTU
Po przerobieniu z Bartkiem sposobu wyznaczania długości i szerokości geograficznej (patrzcie, jak materiał szkolny zgrywa się z praktyką), wybraliśmy się z francuską rodziną do centrum w celach turystycznych. Pierwszy zabytek, jaki zobaczyłam przerósł moje najśmielsze oczekiwania, a wcale na to nie wyglądał: fasada bardzo skromna, bez żadnych rzeźb ani złoceń, a w środku skarb Ali Baby: Katedra Świętego Jana – kaplica Rycerzy Maltańskich. Najpiękniejsza świątynia jaką do tej pory widziałam, główna nawa z ośmioma bocznymi kapliczkami przypisanymi do poszczególnych narodów, z których wywodzili się rycerze, przy każdej z nich krzyże maltańskie symbolizujące osiem języków, jakimi się posługiwano (najważniejsze: francuski i włoski). Niesamowite sarkofagi z popiersiami i różnorakimi alegoriami, łuki zdobione płaskorzeźbami reprezentującymi herby, broń oraz… tropikalne rośliny, sklepienie przedstawiające żywot Św. Jana-Chrzciciela, przepięknie namalowane w sześciu epizodach przez  Matti’ego Preti. Trzeba zaznaczyć, że zakon przyjął też w swoje progi na krótki okres początku 17 wieku znanego wszystkim Caravaggiego i nadal można tam podziwiać dwa z największych jego arcydzieł: dekapitacja Jana-Chrzciciela i Portet Św. Jeremiego (główny tłumacz Biblii). Podłoga jest cała wypełniona marmurowymi kryptami poświęconymi najważniejszym z rycerzy (369 krypt). Cudo! Jak wróci Daru z gośćmi z pewnością ich tam zabiorę! Szczególnie, że nie zdążyłam zobaczyć całego muzeum, jako że nadeszła godzina zamknięcia.
Z ZEWNĄTRZ NIEPOZORNA
W ŚRODKU CUDA
Wieczorem Izabelle i Jean-Francois mieli spotkanie z reprezentantką firmy Plastimo, która oprócz aneksów produkuje i zatwierdza również tratwy ratunkowe znajdujące się na jachtach. Miałam uczestniczyć w tym spotkaniu.
Tratwa ratunkowa jest umieszczona w strategicznym miejscu na jachcie tak, żeby jej wyjęcie nie było skomplikowane i możliwe do wykonania we względnie szybkim czasie jeśli jacht tonie. Jest przewidziana na tyle osób na ile dany jacht ma homologację. W przypadku Atlantis, jak i naszym, jest to tratwa na 10 osób. Tratwa jest zapakowana w plastikową skrzynię, szczelnie zaklejoną, a po wyrwaniu określonej linki wybucha i samoistnie się pompuje – ma bowiem w sobie umieszczoną butlę ze specjalnym gazem. Po napompowaniu tworzy się z tego swoisty pływający obiekt, rodzaj namiotu, a w środku powinny się znajdować racje żywnościowe i pitne, latarka, apteczka, baterie, przynęty na haczyku, race i różne inne przedmioty zależnie od wybranej opcji. Jeżeli jacht tonie, lub w jakiś inny sposób nie ma się możliwości pozostania na, lub pod pokładem, tratwa taka powinna zapewnić nieszczęśliwym żeglarzom możliwość przetrwania przez określony w wybranej opcji czas: 24, 48, lub więcej godzin. Tratwy takie mają określoną żywotność, generalnie po 15 latach od daty produkcji należy je wymienić na nowe.
Naszym przyjaciołom przypadła możliwość sprawdzenia działania takiej tratwy gdy ta, którą nabyli wraz z jachtem straciła swoją ważność. Okazało się, że się nie otworzyła. A powinna była jeszcze zadziałać. Mając świadomość, że tratwy zawodzą, a z reguły moment otwierania ich jest momentem decyzyjnym, nie mogli spać spokojnie, mimo, że mieli już na pokładzie „nową” tratwę (nową piszę w cudzysłowie, gdyż została nabyta z drugiej ręki w Grecji). Ich atutem był film nagrany podczas próby otwarcia starej tratwy, który precyzyjnie pokazywał jaki problem może się pojawić. Otóż butla napełniająca tratwę nie była do niej przytwierdzona! Ktoś, przy ostatnim przeglądzie, zostawił butlę gazową bez podłączenia jej do komór napełniania. Jako, że była to tratwa firmy Plastimo, najbardziej uznanej firmy, która produkuje tego rodzaju narzędzia bezpieczeństwa, nasi Francuzi nie wahali się, żeby próbować uzyskać wyjaśnienia na ten temat, oczekując wysoce wynagradzającego zachowania owej firmy. Owszem, reprezentantka firmy specjalnie dla nich przyleciała na Maltę, owszem, uzyskali przegląd ich „nowej” tratwy za darmo (nota bene okazało się, że ta tratwa nie ma homologacji francuskiej, jako, że była przygotowana pod banderę grecką, pod jaką kupili swój katamaran), ale żadnych wynagrodzeń nie uzyskali. Moją korzyścią było uczestniczenie wraz z nimi w przeglądzie „nowej” tratwy. Miałam sposobność zobaczenia dokładnie na czym to polega, jak wygląda tratwa po rozłożeniu i co można w niej spotkać.
OBY NIEPOTRZEBNE
Wzięłam namiary od pana, który dokonywał przeglądu, gdyż nasza tratwa (która ma homologację francuską) powinna zostać przebadana za 4 miesiące (ostatni przegląd miał miejsce w marcu 2005). Ale przed nami Atlantyk, tzn. miejsce, gdzie w razie nieszczęścia, powinniśmy mieć pewność, że nasza tratwa ratunkowa zadziała i spełni swój obowiązek. Moim zdaniem, powinniśmy dokonać przeglądu przed tą przeprawą, a Malta jest idealnym miejscem. Nie tylko sterczę tutaj wiele dni czekając na Dara & company, więc mam na to czas, ale oprócz tego ceny przeglądu są dwa razy mniejsze niż we Francji. Muszę tylko przekonać do tego kapitana, który będąc w Polsce, jest trudny do osiągnięcia.
Przegląd tratwy Francuzów miał miejsce tego ranka, a raczej tego ranka i wczesnego popołudnia, gdyż dopiero o 14.30 wróciłam do naszego jachtu, na którym został Bartek skrzętnie robiąc samodzielnie lekcję matematyki (Daru, jak wrócisz, to sprawdzisz!). Szybko spożyliśmy nasz pierwszy tego dnia posiłek i pognaliśmy do centrum La Valletty, żeby zdążyć jeszcze zwiedzić siedzibę Wielkich Mistrzów (otwartą tylko w piątki). Nie zdążyliśmy.
Ale… autobusy na Malcie to sama radość. Są tanie jak barszcz, to raz, a dwa, kierowcy są przekochani. Jeśli tylko nie zdążyłeś wysiąść na chcianym przystanku i tak zatrzymają się tam, gdzie ich o to poprosisz (a trzeba zaznaczyć, że nie zamykają nigdy przednich – i jedynych – drzwi). Podobnie, jeśli stoisz w jakimkolwiek miejscu, a autobus zatrzymał się – bo są światła czerwone, lub chwilowy korek –możesz wsiąść. Ludzie robią co chcą i gdzie chcą, a jest przy tym bardzo serdecznie. Gdyby jeszcze jeździli „normalnie” a nie po brytyjsku. Trzeba też zaznaczyć, że po mieście porusza się cała masa autobusów liczących sobie około 50 lat. Stare, żółte „parówki” jeszcze sprawnie obsługują pasażerów i wcale nie pozostają w tyle za innymi pojazdami.
No więc Pałac Mistrzów nas ominął. Jedynym pocieszeniem jest zeznanie naszych Francuzów, że do Katedry Św. Jana i tak nie ma porównania. Siadamy w kafejce. Szybkie pytanie: może muzeum archeologiczne, w którym akurat trwa wystawa Caravaggi’ego. Ja i Bartek podejmujemy wyzwanie sami. W chwilę potem, Francuzi dołączają, jako że stwierdzili, że lepiej zwiedzać niż siedzieć. Wystawa warta obejrzenia, bez cienia wątpliwości. Cienie (i światło) mamy też u Caravaggi’ego. Niezwykłe te jego obrazy, niezwykła gra ze światłem, niezwykłe poczucie naturalizmu i zgrozy, nawet jeśli obraz przedstawia modlitwę. Tyle ściętych głów, krwi, a obok tego pobożności, której naraz trudno zobaczyć w innych dziełach. Trudne czasy były. Samo muzeum archeologiczne lepiej zamienić na dobrą kawę lub piwo. Po wyjściu zatrzymaliśmy się przy Old Mind Street, gdzie w oddali widać było piękną kopułę Pałacu Arcybiskupów, bazylikę, której wnętrze zwiedziliśmy poprzedniego dnia. Jej piękno widać tylko z oddali, jak jest się tuż obok, potęgę można zobaczyć tylko od  środka.
IMPREZY I TŁUMEK
Potem przeszliśmy do muzeum Sztuki Pięknej, czyli następców sztuki malarskiej Caravaggi’ego. Co stulecie, to gorszy pędzel mieli panowie uczniowie. Jedyne, co zasługiwało na uwagę, to obrazy portu La Valletty sprzed dwóch wieków, gdzie obrośnięte dziś wieżowcami i zabudowane terytorium było tylko polem, nawet chyba nie uprawnym.
Po krótkiej przerwie uzupełniającej płyny i potrzebę ruchu naszych młodocianych (gra w piłkę nożną przed bramą katedry Św. Jana) zwiedziliśmy przepiękny ogród na najwyższym wzgórzu stolicy z widokiem na Porto Grande. Żałuję, że było za ciemno, żeby uwiecznić ten widok na zdjęciu.
Ulice w La Vallletta są ułożone w sposób niezwykle kwadratowy. Przecinają się wszystkie pod kątem prostym, większość z nich ma kształt sinusoidy: idzie najpierw w górę potem w dół (co widać trochę na powyższym zdjęciu). Generalnie budowle wydają się być brytyjskie, aczkolwiek, zdziwiłam się widząc na obrazach Caravaggi’ego (uwaga 17 wiek) już podobne akcenty architektoniczne. A może to nie szło w tym kierunku? Nie zwiedziłam co prawda „bardziej nowoczesnych” dzielnic, więc może zdanie swoje skoryguję.
Na zakończenie, i to całkiem niespodziewanie, trafiliśmy na wystawę World Press Photo. Nasze dzieci widziały dzieci – zmasakrowane. W Iraku, w Libanie, w Sri Lance, przez wojny, przez  żywioły. Sama nędza ludzka jest na tych zdjęciach uwieczniona. Namioty dla bezdomnych w Paryżu,  wnętrzności ludzkie, płacz, ogień, rozpacz, zatrzymane spojrzenia pełne przerażenia i trwogi. Ból i nicość. Odechciało nam się jeść.
Malta kwitnie kulturą. Sprzedaje, lub daje ją na każdym rogu ulicy. Obfitość wystaw uderza na każdym kroku. Oj, lepsze to miejsce niż Trapani, z tym że Bubu nie będzie aż tak wyczyszczona. Bo tu nie ma czasu na sprzątanie jachtu. Tu trzeba chłonąć to, co mają do pokazania. A jutro szykuje się cała noc pokazów ze średniowiecznych czasów, teatry, sceny tu i ówdzie przygotowane, atrakcje, o jakich nie marzy się w najbardziej turystycznych zakątkach. Szkoda, Daruniu, że akurat teraz tyrasz w Polsce.
Postanowiliśmy z Francuzami zjeść dzisiaj kolację na jachcie. Naszym. Spaghetti. Każdy dał, co miał najlepszego, wyszło nieźle, aczkolwiek nie najlepiej. Po kolacji, chłopcy grali w grę komputerową, a ja pokazałam naszym przyjaciołom kilka odcinków „Kamelott”, czyli najbardziej zabawnej serii francuskiej, jaką dotychczas widziałam. Tym bardziej, że Jean-Francois, bardzo śmieszny człowieczek (na ulicy udaje małpę, jest bardzo otwarty i „świeży”) nie zna tego, a przecież Król Artur z tego serialu ma identyczną mimikę jak on. I trochę jak Eric Salvat, mój były szef. Teraz zauważam, że to jest typowo francuskie, i tym bardziej głęboko odbieram satyrę Francuzów na Francuzów. Bez obrazy, chodzi o mimikę twarzy i reakcje bezpośrednie. Francuzów da się poznać po ruchu nosem.
Internet okazał się zawodzący. Na początku myślałam, że będzie cały czas, ale działa tylko w godzinach otwarcia biura mariny, a i też nie zawsze. Myślałam, że jak będę wracać z miasta pełna wrażeń, będę mogła zadzwonić do Mamy, do Pani Marylki, do Dara, do Eluni, do Iwonki, do Elizy, do Gosi, do Oli…., pogadać z Adasiem Fiukiem. A tu po powrocie, po godzinie 18.00 już nie ma Internetu, więc trudno, może w weekend uda się pogadać, a jeśli nie, pozostaną sms’y.
Środa 17 października
Na Gozo sterczymy już trzy dni. Pełni nadziei wystartowaliśmy z La Valletty w sobotę 13 października, czyli w trzy-miesięcznicę naszego wypłynięcia z Ajaccio. Wcześniej, czyli we wtorek odpłynęli nasi francuscy przyjaciele w stronę Gozo, a potem Tunezji. I znowu łezka się w oku zakręciła, szczególnie, że w momencie, kiedy właśnie ich odcumowałam i bezpowrotnie oddalili się od portu na Malcie, dowiedziałam się, że Daru wróci dwa dni później niż było to przewidziane. Sprawa warta świeczki, jasne i oczywiście rozumiem to doskonale, aczkolwiek dodatkowe dwa dni bez niego wydawały się wiecznością.
La Vallettę zdążyłam już poznać bardzo dobrze, codziennie tam bywałam oprócz ostatnich dwóch dni przed przyjazdem gości, które poświęciłam na sprzątanie jachtu. W sobotę 6 października wybraliśmy się na święto doroczne organizowane przez miasto w centrum starówki. Nastawiłam się na super-przeżycie, bo – tak jak pisałam – jest tutaj historyczna głębia, która  mnie urzekła bardziej niż gdziekolwiek indziej. Niestety, wyobrażenie spotkało się głównie z dzikim tłumem, przeciskaniem się, zapachem potu i walką o utrzymanie się w grupie. Owszem, było kilka ciekawych zahaczeń, jak  koncerty orkiestry dętej, lub targ średniowieczny, ale generalnie dość szybo zapragnęłam schować się przed masą ludzi i hałasem. Bez rewelacji.
Niebawem po odpłynięciu Francuzów przyjechała na łajbę nowa nasza ekipa w składzie Państwa Niemirskich i Andrzeja Gnypa. Przyjechali z nadzieją wielkiej żeglugi. Pierwszy wieczór spędziliśmy w knajpkach w centrum i na opijaniu ich przyjazdu (o la la!). W czwartek rano pojechałam w towarzystwie A. Gnypa i A. Niemirskiego do warsztatu naszego specjalisty od tratw. Okazało się, że nasza jest świetnej jakości, że wystarczy wymienić suche jadło i przyrządy, żeby znowu na okres trzech lat była idealnie sprawna. Wot pocieszenie. Resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu (ja oczywiście po raz drugi przeprowadziłam eksplorację Kaplicy Kawalerów Maltańskich, czyli Katedrę Św. Jana i po raz drugi byłam zachwycona).
W piątek, w momencie kiedy instalowaliśmy genakera, którego nasi goście po odnowie przywieźli z powrotem na łódkę, zajechała taksówka. Wysiadła moja miłość po tak długiej rozłące, obcięta na „foresta gumpa”. Myślałam, że zemdleję z radości, po prostu rozsadziło mnie wewnętrznie. Szczególnie, że dowiedziałam się, że wszystko załatwione, podpisane, i że więcej do Polski nie będzie musiał wracać. Uff. Telefon oddał, a to symptom tego, że już na serio się wycofuje. Wszystko dobre, co się dobrze kończy! Brawo, warto było zostać te dwa dni więcej i wywalczyć spokój. Wieczór spędziliśmy znów konsumując lokalne dania w naszej „kantynie” (restauracja ukryta w starej filharmonii, dobra i wyjątkowo tania).
W sobotę był dzień wyroczni. Płyniemy, czy też nie – próba silników. O dziwo, przy Darze, silniki zachowały się wzorowo,  załatwiliśmy więc wszystkie sprawy w mieście, takie jak zakupy, pranie i wymeldowanie się i w okolicach godziny 14.00 (po śniadaniu) wypłynęliśmy w morze na krótko, bo celem naszym była wysepka Comino, leżąca zaraz koło Malty. Ta przeprawa, jakkolwiek krótka, była przepysznym początkiem dla naszej nowej załogi. Comino – wyspa mała – przeszliśmy ją wzdłuż i wszerz w godzinę, szybko nas znudziła, więc dnia następnego postanowiliśmy popłynąć dalej.
NA COMINO PRZYWIĄZUJEMY BUBU DO SKAŁ 
Ale nie dopłynęliśmy daleko. Tak, od niedzieli sterczymy na Gozo, czyli ostatniej wyspie od zachodniej strony Malty. Próbowaliśmy już dwa razy wyruszyć dalej, niestety bez skutku. Prognoza co dzień mówi, że wokół nas szaleje sztorm, wieje ósemka, ale my i tak musimy sami spróbować, czy aby naprawdę. Więc wyszliśmy wczoraj, czyli we wtorek, po pół godzinie wróciliśmy przestraszeni. No cóż, mamy więc czas na zwiedzanie wyspy. Już poprzedniego dnia poznaliśmy najbliższe, przepiękne wybrzeże, pełne skamieniałych tysiącletnich pamiątek, więc przyszedł czas na eksplorację najbliższego większego miasta – Victorii. Wszystkie domy wykonane z piaskowca, żółte i zadbane, naprawdę przepiękne kamienice, podobnie kościoły, katedry i bazyliki, których na Malcie naprawdę nie brak. Zrobiliśmy zakupy, posililiśmy się lokalnymi daniami, sprawdziliśmy pogodę w Internecie (nie najlepszą) i złapaliśmy taksówkę z powrotem do Dwjery (tak mniej więcej nazywa się miejsce, w którym stoimy), ponieważ autobusów już o godzinie 16.00 nie było. Byliśmy pewni, że następnego dnia o świcie wyruszamy dalej na zachód – na Pantellerię.
FORTECA NA GOZO
O 7.00 wyszliśmy, po wyjściu zza naszych skał złapaliśmy Kanał 68 na VHF, gdzie włoska stacja nadaje regularnie prognozę pogody i oczywiście usłyszeliśmy, że dalej szaleje ósemka i tak jeszcze przez dłuższy czas. Daru niestrudzenie parł na przód, się więcej o najbliższej przyszłości. Cały czas to samo, ósemka i bardzo wzburzone morze. Perspektywa takiego płynięcia, które byłoby raczej walką o przeżycie przerażała mnie znacznie. W momencie, który stawał się już krytyczny, otworzył się sam kawałek genakera, który ewidentnie wcześniej nie był dobrze zwinięty. Zaczęło łomotać strasznie głośno, w każdej chwili żagiel mógł się potargać, albo jeszcze gorzej, mógł się rozwinąć cały i nas skazać na wylądowanie w falach. Najszybciej jak mogliśmy założyliśmy linie przeżycia, czyli szelki umocowane do pokładu, które zapobiegają wypadnięciu z łódki i wraz z dwoma Andrzejami zdjęliśmy całkiem na wpół rozwiniętego genakera i schowaliśmy go w bakiście. Daru chyba też już przestraszył się wiejącej 40-stki i zawrócił. Cóż, Gozo nam pisane na dłużej. O godzinie 8.30 byliśmy już z powrotem w naszej zatoczce, która wydaje się nam dawać całkiem przyzwoite schronienie przed wichurą. Odespaliśmy trochę, potem znowu karty i karty i karty.
NA GOZU Z NUDÓW FOTOGRAFUJEMY KOŁATKI
Co robić! W końcu Gozo już zostało zwiedzone, poza tym ciągle pada. Troszkę mi smutno z powodu naszych gości, którzy spodziewali się z pewnością większej rozmaitości krajobrazów i zwiedzanych krajów, ale bezpieczeństwo jest jednak najważniejsze. Powolutku tworzymy inne plany, na najbliższą wyspę jest „tylko” 65 mil, może to byłoby dobrym rozwiązaniem pośrednim. I tak wiemy, że przynajmniej jeszcze jeden dzień zostaniemy na Gozo, ale może potem, zamiast się katować przez dobę, zrobimy dwa przeskoki jednodniowe i będzie to bardziej do przeżycia.
GOZO FOR EVER
Jutro znowu rano wyjdziemy poza naszą zatoczkę i posłuchamy, może też spróbujemy coś złowić – i zobaczymy. Nie wydaje mi się, żeby tak morze zelżało, ale przynajmniej upewnimy się, czy wiatr aby na pewno maleje i jaki przybiera kierunek. Mamy nadzieję, że Gozo nie będzie nas gościć przez następny tydzień. Już wszyscy jesteśmy żądni nowych miejsc. I ładnej pogody. Wiara czyni cuda. Na razie przy dobrym humorze przytrzymuje nas Monty Phyton.
NO I PO GOZO
Czwartek, 18 października
No i doczekali się wszyscy. Sterczeliśmy w uroczej zatoczce na Gozo trzy dni i zmęczenie przymusem zaczęło dawać się we znaki. Dziś rano jak zwykle, ale dużo później, wychodzimy na morze aby odsłuchać prognozy pogody i zobaczyć co w trawie piszczy. Morze jest mocno wzburzone, ale wiatr pomiędzy 25 a 30 węzłów stabilny. Fala jest niemiła, wysoka, krótka. Słuchamy meteo, do którego nie mieliśmy dostępu zasłonięci wysokimi klifami. Prognoza jest jasna -- słabnący wiatr i zmieniający kierunek na północny, później północno-zachodni, czyli nam nie sprzyjający. Muszę podjąć decyzję. Morale załogi spada, wiatr zmienia kierunek na zły, fala okropnie niemiła co budzi strach i panikę Beatki. Decyzja jest trudna i odpowiedzialna, normalni ludzie przy tym stanie morza nie wychodzą z portu. Wieje 7 B i stan morza 5 do 6. Żegnaj Gozo, idziemy!
Po godzinie wszyscy są zmęczeni. Nikt z gości nie płynął takim morzem jachtem, a Beatka nie wierzy, że katamaran nie wywraca się z byle powodu. Andrzej Niemirski po tabletce zasypia, Ula zmęczona trzema godzinami na stojąco, jak w miejskim autobusie, zasypia w kajucie, Andrzej Gnyp waruje przy sterze co zasadniczo i pozytywnie wpływa na jego stan brzucha i morale. Pod nosem szepcze, że mogło by być lepiej. I on pada w końcu w swoim łóżku. Jego miejsce przejmuje wyspany i wypoczęty Wampir. Śpiący nie wiedzą, że wiatr zelżał do 15-20 węzłów, a fale zmieniły kierunek na nam sympatyczny (z tyłu) i my, już uśmiechnięci, kombinujemy jakieś rozrywki.
ZAŁOGA NR 4 WRESZCIE PŁYNIE
Moja idea jest prosta, wiatr jest jeszcze mocno wschodnio-północny i pozwala nam podejść pod Sycylię. Jak zmieni kierunek na północny, zgodnie z zapowiedziami, to my odbijemy na zachód, ale będąc już blisko brzegu wyspy. I bezpiecznie i w żądanym kierunku. Zobaczymy. Jest 17 godzina, przed nami noc na morzu, na razie jestem zadowolony z podjętych decyzji, jak zwykle życie zweryfikuje.
I zweryfikowało. Wiatr zmienił wprawdzie kierunek, ale od razu na północno-zachodni czyli prosto w gębę, tak wiec spędziliśmy spokojną noc w hałasie silników. Rano próba pójścia na zachód spaliła na panewce, kierunek wiatru i przyszłe przewidywania nakazały nam popłynąć do Mazara, na południowo-zachodni cypel Sycylii. Tu pewnie postoimy w oczekiwaniu na jakieś zmiany meteo. Jak długo? Się okaże.
Niedziela 21 października 2007
Przejście z Gozo na południowo-zachodnią Sycylię rozpoczęło się z zaskoczenia (ponieważ byliśmy raczej nastawieni tylko na sprawdzenie pogody i powrót do naszej gozowskiej zatoczki, ale kapitan podjął odważną decyzję kontynuowania podróży) w warunkach bardziej niż trudnych. Wiatr wiał z prędkością 30 węzłów, fale dochodziły do kilku metrów, dość znacznie bujało nami na pokładzie naszego małego Bubu. Ale ekipa była zadowolona, bo nareszcie otworzyły się drzwi do innych miejsc niż Malta. Najwyraźniej byłam najbardziej zestresowana, jakoś nieufnie patrzyłam na fale, które goniły jedna za drugą, a poza tym czułam brzemię odpowiedzialności za bezpieczeństwo naszych gości. Wyobrażałam sobie, że podróż w takich warunkach, trwająca 24 godziny (130 mil morskich), wykończy nas wszystkich i przewróci nasze żołądki na lewą stronę. Na szczęście Posejdon był dla nas łaskawy i po kilku godzinach zmniejszył wiatr i wypłaszczył morze. Przez jakiś okres było wręcz cudownie – około 15 węzłów od tyłu, lekka fala też od tyłu. Mogłam odetchnąć i się wyluzować – nocka zapowiadała się spokojnie. Okazało się, że aż za spokojnie, ponieważ koło 23.00 wiatr całkiem się schował, więc trzeba było odpalić silniki. Pierwszą wachtę miał Andrzej Gnyp, potem, w okolicach 3.00 zastąpił go Andrzej Niemirski. Noc była ciemna, księżyc bardzo wcześnie zaszedł, ale na szczęście, oprócz mijających nas z daleka tankowców, nie działo się nic nadzwyczajnego. Mogłam więc spać w miarę spokojnie, choć silniki burczały cały czas koło głowy, a czujność nakazywała raz na jakiś czas wychylać się z kabiny. Daru też często wstawał, wzywany przez Wampira z różnych powodów. Najważniejszym z nich było poważne branie na lewej wędce, które niestety nie zakończyło się złowieniem bardzo pożądanej już ryby.
I tak nastał ranek. Byliśmy już w odległości około 15 mil od brzegów Sycylii, ale płynęliśmy w zaparte dalej na zachód z nadzieją dotarcia aż do Sardynii (dodatkowe 200 mil). Niestety prognoza pogody w najświeższym wydaniu wybiła nam to z głowy – wiatr miał się zmienić na północno-zachodni i tak się utrzymać przez następne 24 godziny – mielibyśmy więc przez całą podróż wiatr prosto od dziobu, pewnie nie dalibyśmy rady dopłynąć. Szybka decyzja i już kurs został przybrany do Mazary, miasteczka i portu rybackiego (największego na Sycylii), położonego na południowo-zachodnim cyplu Sycylii. Wpłynęliśmy do portu, bardzo sprawnie dobiliśmy do kei przy pomocy pracownika kapitanatu, zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy rozważać plany na wieczór, a trzeba zaznaczyć, że był to właśnie dzień urodzin Andrzeja Niemirskiego. Całe szczęście, że byliśmy w porcie, bo impreza na środku morza mogłaby być mało udana. Andrzejek zaprosił nas na pizzę do fajnej lokalnej knajpki, ewidentnie gęsto uczęszczanej przez tubylców, co jest znakiem dobrego jedzenia. Było bardzo miło, Andrzej z rozczuleniem zareagował na prezent, czyli flagę maltańską z podpisami załogi.
STO LAT U PICASSA
Potem poszliśmy na drinka, a wieczór zakończyliśmy popijając szampana na łajbie. Mieliśmy nadzieję, że następnego dnia, czyli w sobotę zrobimy zakupy i odpłyniemy. Niestety pogoda była bardziej niż niesprzyjająca, prawdziwe sztormowe piekło. Siedzimy więc do dzisiaj w Mazarze i zajmujemy się najlepiej jak potrafimy.
W MAZARZE CZASAMI NIE PO DESZCZU ŁAŻĘ
Wtorek, 23 października 2007
No i jesteśmy już w standardowym składzie, w trójkę. Właśnie wróciliśmy z Palermo skąd polecieli do Rzymu nasi goście, wcześniej niż to było planowane.
Jak to bywa, pogoda pokrzyżowała nam plany. Przymusowo zawitaliśmy do Mazary i przytrzymało nas tu doszczętnie. Piekło zaczęło się już w sobotę i trwało do dziś rano. Wiatr 40 węzłów, czarne chmury i ulewy w poziomie, temperatura spadła do 12 stopni.  Mimo tego było miło.
W piątek zwiedziliśmy Mazarę i obeszliśmy urodziny Andrzeja Niemirskiego w restauracji, której właściciel podobny był do Picassa jak dwie krople wina, które nam serwował. Andrzej dał popis pantomimy przy aplauzie innych gości, zwłaszcza dzieci. W prezencie dostał naszą flagę Malty z podpisem załogi. Sto lat Andrzejku!
W sobotę udaliśmy się na zakupy w proporcjach 1 do 3, z czego 3 to „różne” napoje oraz do internetu w celu pobrania pogody. Już wtedy okazało się, że z powodu nadchodzącego piekła nasze marzenia o szybkim przejściu na Sardynię nie zrealizują się i trzeba będzie przyjąć plan B.
Plan B to przymusowe zwiedzanie Sycylii, ale to w końcu zasada naszej podróży. Zwiedzać. Wyruszyliśmy więc na poszukiwanie otwartej wypożyczalni samochodów, co w sobotnie popołudnie w kraju śródziemnomorskim okazało się głupawym pomysłem. Stało się jasne, że do poniedziałku nic nie znajdziemy.
Tak więc czas nam upływał na bujaniu się na łódce miotanej w porcie falami i graniu w karty przy rumie i whisky.
Noc na szczęście upłynęła dobrze mimo miotania na falach i ich waleniu o burtę, a to głównie dzięki zamroczeniu.  
W niedzielę sztorm nie pozwolił nam nawet na wysunięcie nosa z łódki, tak więc zalety katamaranu, czyli powierzchnia życiowa, pozwoliły na zajęcia w podgrupach i grupach. Wieczorem zakutani w sztormiaki wróciliśmy do Picassa na inne dania z zaznaczeniem, że Andrzej Gnyp zjadł podeszwę, a inni bardzo dobre dania morskie. Wracając wstąpiliśmy do znanej nam już knajpki „Zelig” na mojito. Nie skończyło się na jednym, będąc jedynymi gośćmi zmusiliśmy barmana do znalezienia polskiego programu na telebimie, nie udało się to wprawdzie, ale włoskie TVN24 dużo pokazywało migawek z wyborów w Polsce, a zakrapianej radości nie było końca gdy Kaczka zakwakała: „nie daliśmy rade…”. Nareszcie się Polsko obudziłaś. Platformo! – dasz dupy i zbiorowe samobójstwo murowane! (dopisek po 11 latach: jakiś jasnowidz jestem?)
Stało się też jasne, że nasza wspólna podróż zakończy się na Sycylii. Nie było możliwości wypłynięcia przed czwartkiem, tak więc absurdem by było pchać się gdzieś, skąd loty są skomplikowane czy niemożliwe. Co więcej Ula i Andrzej Niemirscy nie byli w Rzymie, okazja sama się pojawiła. Decyzje zapadły, lecą we wtorek wieczorem do Rzymu z Palermo.
W poniedziałek więc pognaliśmy do wypożyczalni i ukrywając Bartka (6 osób – to za dużo) wynajęliśmy Fiata Bravo, jedyne auto na składzie. Wycieczka do Selinunte, wielkiej kiedyś kolonii greckiej, ku uciesze naszych gości, którzy nie byli jeszcze w Grecji, pozwoliła wyobrazić sobie wszystkim jak kwitnąca i wpływowa była kiedyś Hellada. Imponujące świątynie i ruiny miasta zadziwiły nas techniką budowania i wielkością.
SELINUNTE
Z Selinunte pojechaliśmy do znanego nam Erice, koło Trapani, średniowiecznego miasta na szczycie wielkiej góry, o którym już pisaliśmy w lipcu i które i nas i naszych gości zachwyciło.
PRZYNAJMNIEJ COŚ GOŚCIE NA SYSYLII ZOBACZYLI
Po kolacji w Erice powrót na Bubu na zieloną noc i nocne Polaków rozmowy odbył się bez większych wrażeń co jest zadziwiające widząc sposób jeżdżenia Włochów.
Dziś po wizycie w kafejce internetowej, obfitym śniadaniu przygotowanym przez Ulę pojechaliśmy odwieźć ekipę 3 do Palermo i przy okazji zobaczyć najdziwniejszy zabytek – katakumby. 8.000 ubranych kościotrupów. Bez komentarza. Ach, jest jeden: Palermo, ładna nazwa, poza tym syf i jeden wielki korek..
Pożegnanie na lotnisku było wylewne i łza kręciła się w oku. Cóż, nawet do Uli można się przyzwyczaić, kurza twarz.
Siedzimy sami (w ciszy!), pada deszcz. Już wiemy, że wypływamy pojutrze. Taka dola.
Środa, 24 października 2007 
Mówiłem Andrzejowi Gnypowi ze śmiechem, że ściąga złą pogodę. Dziś od rana jest bezchmurne niebo i 20 stopni, więc coś w tym jest! Mamy nadzieję, że i oni w Rzymie, gdzie trzeba dużo chodzić, mają słońce i cieplutko. 
Przed oddaniem samochodu postanowiliśmy podjechać do Marsali do fabryki odsalarek. Może kupimy bo jest to urządzenie niezbędne przy dużych przelotach i podróżach po wyspach oraz można zmniejszyć wagę łódki o 300 kg wody w zbiornikach. Kłopot w tym, że najmniejsza i najtańsza kosztuje 5.000 euro.  Wariactwo jakieś, są przecież hobby mniej kosztowne, np. oglądanie seriali.
Już szósty dzień mija spędzony w Mazarze. W międzyczasie pozwiedzaliśmy troszkę z naszymi gośćmi, trasę Daru już opisał. Sycylię poznaliśmy już z każdej strony, prawie wzdłuż i wszerz. Mieliśmy nawet okazję powrócić do niektórych miejsc już wcześniej poznanych, np.: Erice. Poprzednio zlani potem w upale, teraz zakudłani w kurtki, poprzednio w tłumie turystów, teraz w pustych uliczkach, poprzednio wzrok padał na knajpkę na każdym kroku, teraz musieliśmy się nieźle naszukać, żeby znaleźć jakąś restaurację otwartą po sezonie. Ale ogólne wrażenie równie miłe jak poprzednio, zdecydowanie jest to jedno z najładniejszych i najbardziej magicznych miejsc na Sycylii, w którym czas jakby się zatrzymał. Natomiast Palermo, odwiedzone przeze mnie również po raz drugi, pogorszyło jeszcze bardziej mniemanie, jakie sobie wyrobiłam o tym mieście. Okropieństwo. Jedynie niespotykaność takiego „zabytku” jak Katakumby warta była powrotu. Już poprzednio chciałam je zwiedzić, ale nie starczyło czasu. Fakt, ludzie wrażliwi powinni sobie oszczędzić tego widoku. Bezpośredni kontakt ze szczątkami ludzi, którzy przecież żyli i funkcjonowali, a teraz leżą lub są zawieszeni na kołkach w ubraniach, a ich puste oczodoły patrzą głębiej niż oczy niektórych żywych, może wywrzeć uczucie obrzydzenia, duszności, a może nawet strachu.
BRR!!!
Zaraz po wizycie Katakumb odwieźliśmy załogę nr 3 na lotnisko, ponieważ po południu mieli lot do Rzymu, gdzie postanowili spędzić ostatnie dni urlopu. No tak, miało być pięknie, ciepło, mieliśmy dopłynąć razem aż do Hiszpanii, ale aura zatrzymała nas na Sycylii, więc lepiej było już skorzystać i zwiedzić też Rzym zamiast siedzieć w nieskończoność w Mazarze.
Tak więc od wczoraj jesteśmy znowu sami. Korzystając z ostatnich momentów wynajętego samochodu załatwiamy odsalarkę. Byliśmy w Marsali w celu porozumienia bezpośrednio z producentem. Teraz właśnie przyjechał do nas technolog z fabryki, żeby ocenić, który model będzie dla nas najbardziej odpowiedni i, w którym miejscu należy umieścić maszynę. Będzie to następna i chyba ostatnia z większych inwestycji przed Wielkim Przepłynięciem Atlantyku. Oby!
Plany na dalsze pływanie są optymistyczne. Wierzymy, że jutro uda nam się opuścić brzegi Sycylii i nareszcie skierować się na zachód w stronę Balearów, zahaczając lub też nie o Sardynię. Do potwierdzenia.
Sobota, 27 października 2007
Jest 16h30, właśnie zmaltretowani dopływamy do Sardynii. 200 mil w 31 godzin, niby rekord, ale jakim kosztem. Zostaliśmy w końcu dzień dłużej w Mazarze i zgodnie z umową Marcello, pracownik Selmar, dostarczył nam w czwartek wieczorem odsalacz wraz z całym osprzętem za jedyne 5.200 euro.  Wybraliśmy model większy z ceną  wyjściową 8 tys. Trochę włosko-polskich kombinacji i wszyscy byli zadowoleni z transakcji. Instalację, ze dwa dni roboty, pozostawiam sobie na Hiszpanię, lub Kanary (też Hiszpania). Z tej okazji poszliśmy wydać jeszcze trochę pieniędzy do znanego nam Picasso, z którym czule się pożegnaliśmy.
Wypłynęliśmy więc w piątek i zaczęło się jak zwykle, miło i w miarę spokojnie, rano zrobiliśmy zakupy, pożegnaliśmy kapitana i obsługę portu, miłą i serdeczną, pomachaliśmy na adieu i wyszliśmy w morze. Wreszcie!
Do wieczora mimo fali graliśmy w karty, potem ja zrobiłem zupę grzybową, którą spałaszowaliśmy i o 22.00 zmontowaliśmy w salonie łoże na nocne wachty. Z powodu dużej fali i nierównemu wiatrowi postanowiliśmy zmieniać się co godzinę i jednak pilnować jachtu w ruchu ciągłym bez podsypiania.
Noc, a głównie fala umęczyła nas wystarczająco aby przyjąć godnie poranny szok. Z zapowiadanych 4 B wiatru i 4 stanu morza zrobiło się o 5h00 rano 8 B i stan morza 6. Piekło. Drugi ref na grocie, 20% genui i walka o przetrwanie. Spada telewizor, przenośna lodówka jeździ po kokpicie, flaki wywrócone i tego rodzaju atrakcje i akrobacje. Beatka po tabletce się trzyma, Bartek smutny z bólem brzucha, a ja po dłuższym pobycie pod pokładem w celu załatwienia spraw oddolnych wyskoczyłem szybko na pokład i załatwiłem również sprawy odgórne przewieszony przez reling, czyli po polsku żyglinkę. Dzielna Beatka pozwala mi spać w ciągiem 2 godziny dzięki czemu dochodzę do siebie, a zupełnie już po śniadaniu w postaci kanapek, które jak akrobaci w cyrku wkładamy w siebie w różnych dziwnych pozach.
Najważniejsze jednak jest to, że jest dzień i jasno, można się ustosunkować do sytuacji i się do niej ustosunkowujemy do godz. 16h00 kiedy to wszystko cichnie i już zasłonięci Sardynią podpływamy do brzegu na silnikach.
Realizujemy w ten sposób plan B. Pierwotnie postanowiliśmy płynąć z Sycylii bezpośrednio na Baleary wyoblając jednak trasę ku Sardynii, ot tak w razie czego. Dzięki temu dzisiejszy wieczór spędzimy w jakiejś zatoczce pałaszując steki wołowe i oglądając jakiś film, a jutro rano, po spokojnej nocy pognamy dalej. Plan B gut! Plan A be.
Zostały 3 mile, oj jak dobrze. 
Niedziela, 28 października 2007
Wczoraj upatrzyliśmy sobie na mapie chronioną od wiatru zatoczkę, zrzuciliśmy z Bartkiem żagle, potem kotwicę i jak już staliśmy spokojnie obudziła się Beatka, która przysnęła w salonie. Urocze miejsce i kryształowa woda nie zmusiły nas do kąpieli w morzu z powodu odrażającej temperatury (20 st.), ale staliśmy długo na pokładzie wdychając zapach ziół i ziemi przychodzący z wiatrem od lądu. Po 30 godzinach na morzu bez zapachów zwraca się uwagę na takie rzeczy.  
Na kolację cannelloni z mielonym mięsem i do tego ostatni stek z winem i sałatą. Kąpiel pod prysznicem w gorącej wodzie w celu zmycia soli, której we włosach i na twarzy mieliśmy w nadmiarze doprowadziła mnie do stanu gotowości bojowej, ale tylko na chwilę i po kilku rozdaniach Szweda, współgracze ze zrozumieniem odesłali mnie do łóżka.
Noc była bardzo spokojna, jachtem nie kręciło, stał jak wmurowany, a to z powodu zaniku bryzy dziennej i nocnej. Ziemia już tak się nie nagrzewa, a woda ma podobną do niej temperaturę.  
Zadziwiające jest morze. Po wczorajszym piekle dziś wypłynęliśmy na silnikach po oleistej i płaskiej wodzie. Minęło już siedem godzin, a my ciągle na silnikach pod słaby zachodni wiaterek. A miało być 4 z północy. I jak tu wierzyć prognozom. Ciągle jest inaczej niż sobie życzymy.
Przed nami Minorka i Majorka. Znów opcja bezpieczna wzięła górę, idziemy lekko na północ, choć powinniśmy bardziej na południe. Te dwie wyspy są jednak najbliżej, 220 mil do Minorki i 250 do Majorki, dodatkowo na  Balearach południowych zapowiadano 7B i mocne burze.
Na pożegnanie Sardynii pojawiły się delfiny, ale daleko i nie chciały się z nami bawić. Wczoraj jak wszyscy spali, w czasie sztormu też pojawił się jeden delfin, wyskoczył nad wodę zaglądając czy ktoś jest na pokładzie i widząc moją uradowaną buzię zaczął skakać na tych wysokich falach przed łódką i z boku po mojej stronie. Chwilę wcześniej zobaczyłem jakiś dziwny kształt na wodzie, który okazał się żółwiem walczącym na powierzchni z morzem, wydawało się że pomachał mi łapą, ale gębę miał umęczoną jak ja. Dla takich chwil warto zrezygnować z wielu rzeczy. Zjawiskowe to.
Pomost w Mazarze zaczął się oddalać, a moje odczucia były ambiwalentne. Z jednej strony znowu łza w oku po kolejnym etapie podróży (a machający nam z pomostu kapitan i pracownicy mariny jeszcze bardziej spotęgowali tę nostalgię), a z drugiej radość, że nastąpi nowe, że przesuniemy się znowu następne 200 mil na zachód, czyli zrobimy duży krok do przodu. Co prawda, to ostatnie odczucie było troszkę skażone moimi obawami (jak zwykle), że po drodze coś niedobrego nas złapie, gdyż z prognozy wynikało, że czekają nas na trasie burze, ale byłam bardzo optymistycznie nastawiona. Szczególnie, że pierwsza część podróży – do 5 rano, była naprawdę bardzo przyjemna. Co prawda fale były dość sporawe, ale były to fale posztormowe, czyli długie i obłe, więc prawie niezauważalne dla naszej Bubu, szczególnie, że szły od tyłu. Było na tyle spokojnie, że Darowi udało się nawet ugotować przepyszną zupkę z prawdziwków (taka pycha, że rany!), choć ze  zjedzeniem jej było już więcej kłopotów, bo bujało.
Ustaliliśmy, że wachty nocne będą trwały godzinę, czyli godzinę śpi Daru, a ja stoję na warcie, następną godzinę na odwrót i tak do rana. Tylko Bartkowi, jak zwykle przypadło spędzić całą noc spokojnie w swojej kajucie. Wachty przeciągnęły się do półtorej godziny i noc mijała w miarę szybko i spokojnie. Księżyc bardzo jasno rozświetlał czerń nocy, a chmury, jakimś cudem znów były wszędzie, tylko nie nad nami. Spokój został zmącony podczas mojej wachty około 5 rano. Było jeszcze ciemno, a fale nagle wzrosły z niewiadomej przyczyny i nadchodziły w nieregularny sposób, nie można było ustalić ani skąd ani jaka fala za chwilę uniesie statek. Jest to o wiele bardziej męczące niż fale, które się widzi, i których się można spodziewać. Wytrzymałam do 6.30, ale musiałam wziąć tabletkę na chorobę morską, żeby móc zasnąć zostawiając Darunia na wachcie. Po przebudzeniu okazało się, że piekło się dopiero zaczyna. Na VHF nowa prognoza cały czas powtarzała ostrzeżenia o nadejściu 7B na kanale Sycylijskim, czyli właśnie tam, gdzie byliśmy. Miały być burze, nie było, miała wiać góra 5, a wiało 7. I znowu dowiedzieliśmy się o tym jak już byliśmy w samym środku zawieruchy, czyli jak już nie było żadnej możliwości ucieczki – podobnie jak w drodze na Korfu.
Takich fal jeszcze nie mieliśmy. Ja myślałam, że te, które były na początku naszej przeprawy z Gozo na Sycylię są już za duże na komfortowe przemierzanie morza, a tu kolejna niespodzianka. Daru po raz pierwszy został poważnie dotknięty przez chorobę morską, biedulka już nie miał co wydalać, a dalej miał odruchy zwrotne. Wymęczyło go to znacznie, więc jak tylko troszkę mu przeszło usnął jak dziecko. Zostałam sama i patrząc na ruchy łódki na falach czterometrowych i większych przypominałam sobie rozmowę, jaką mieliśmy pewnego wieczoru jeszcze w obecności Andrzeja Gnypa i Wampirów, o tym jak trudno jest spowodować wywrotkę łódki. Faktycznie, Bubu dzielnie znosiła miotanie – jak wańka-wstańka, tańczyła, układała się fantastycznie. Coś się we mnie przełamało, zaczęłam jej ufać, przestałam się bać. Wręcz z zaciekawieniem zaczęłam przyglądać się reakcjom naszego katamaranu. Troszkę zaczęłam się bać w momencie, kiedy wiatr zaczął dochodzić do 33 węzłów, bo jest to już na granicy 7B i 8B, więc obawiałam się, że mamy za dużo żagla jak na taki wiatr. Obudziłam Dara, zrefowaliśmy wszystko do maksimum i sterczeliśmy oboje przy sterze czujnie panując nad sytuacją. Cóż było robić, zostało nam 65 mil do lądu, trzeba iść. I tak przez 8 godzin. A fale wciąż się wzmagały. Pomyślałam sobie wtedy, że nie ma co się bać, Tatuś na pewno z „nieba” czuwa nade mną i pilnuje, żeby wszystko dobrze się skończyło. Pod koniec tej przeprawy, jak już byliśmy w miarę blisko lądu, padnięta zasnęłam twardo i nawet nie słyszałam, kiedy dotarliśmy do zatoczki. Obudziłam się jak łódka już była zakotwiczona w bardzo malowniczym miejscu, gdzie krajobraz był jak najbardziej charakterystyczny dla Sardynii: karłowata, ale bujna roślinność, małe skałki wychodzące daleko w wodę, niska, wkomponowana w otoczenie zabudowa. I totalna cisza. Miło było pomyśleć, że będzie można się spokojnie wyspać przed kolejnym etapem podróży.
Dziś od 8.30 (a jest 16.00) suniemy na silniku, ponieważ wiatru nie ma prawie wcale. Co za odmiana! I znowu, tak jak pisał Daru, prognozy mają się nijak do rzeczywistości. Do celu (Majorka) zostało nam 215 mil, czyli 2 dni i dwie noce płynięcia. Ciekawe jakie warunki spotkają nas dalej po drodze. Po ostatniej przeprawie odczuwam gotowość bojową do wszystkiego. Co za zmiana! Dziękuję Andrzejku G. za odprawienie nade mną czarów psychologicznych.
Właśnie minął nas o 100 metrów olbrzymi turecki tankowiec. Zawsze to jakaś atrakcja. My robiliśmy zdjęcia jemu, a ktoś z załogi tankowca robił zdjęcia nam. I nawet pomachaliśmy sobie nawzajem.
Poniedziałek 29 października 2007
Godzina 00.00 wybiła. Siedzę na wachcie po całym dniu wspólnego rozkosznego płynięcia. Co prawda wiele godzin spędziliśmy płynąc na silnikach, ale potem (prawie zaraz po minięciu się z tureckim tankowcem) wiatr zmienił trochę kierunek na korzystniejszy i siła żagli pozwoliła już na godne przesuwanie się 5-6 węzłów. Morze cukierek. Fala prawie żadna (co dziesiąta sięga może 0,5 metra), wiatr utrzymuje się w granicach 9-15 węzłów, możemy iść na pełnych żaglach bez żadnych obaw. Oj, gdyby tak miało być zawsze! Do tego jest bezchmurnie, a księżyc ¾ dalej sprawia, że noc jest całkiem jasna.
Poza tym wydarzyła się dziś rzecz niesłychana! Przykro nam, że z ostatnimi gośćmi, którzy pewnie liczyli na niezapomniane wrażenia, tak mało się udało. Nie dość, że teraz płyniemy sobie pysznie (wpływ Wampira pozostał) i szybko przemieszczamy się w wymarzonym kierunku, to na dodatek dziś (a tak naprawdę już wczoraj) o zmroku złowiliśmy…8-kilogramowego tuńczyka! Walka trwała długo. Najpierw usłyszeliśmy bardzo mocne branie. Natychmiast podbiegliśmy do wędki, Bartek złapał za kamerę, żeby uwiecznić wydarzenie. Przez 10 minut Daru męczył bestię (jeszcze nie wiedzieliśmy jaką), aż w końcu udało mu się przyprowadzić ją do lewej rufy, gdzie ja już czekałam z podbierakiem. Pod wodą srebrzyła się jeszcze walcząca o życie duża ryba. Jest! Złapałam w podbierak! I patrzy na mnie smutne, duże, okrągłe i sympatyczne oko tuńczyka. Nie do wiary. A najśmieszniejsze jest to, że tego dnia rano Daru zatarł ręce i powiedział rzucając wędki: „no, na dzisiaj zamawiamy tuńczyka na kolację”. Pierwszy tuńczyk pozostanie mi w pamięci, podobnie jak i smak carpaccio i smażonych dzwonków, których część już dzisiaj skonsumowaliśmy, zostawiając resztę na jutro (a cześć w zupie rybnej).
Daru z Bartkiem śpią, a ja czuwam jeszcze, ale pewnie niebawem położę się też, bo w taką spokojną noc można spać, pod warunkiem wstawania co piętnaście minut w celu zmonitorowania horyzontu. Morze gładkie, wieje 10 węzłów aktualnie. Luz blues, a i tak posuwamy się 5 węzłów, czyli tak jak na silnikach. Nieźle. Do celu 170 mil. Ostatni papierosek i kimonko.
Spokojne kimonko zaburzone zostało dwiema nieprzyjemnymi sprawami. Pierwsza to odbiór francuskiej stacji ratowniczej mówiącej o jachcie „Jaya”, 10m30, białym kadłubie i 5 osobach na pokładzie, który wypłynął z Korsyki w czwartek w południe do  Tulonu i zaginął, prosi się o zwrócenie uwagi i wszelkie informacje…. Przykre i mrożące krew w żyłach. Druga wiadomość dotyczyła nas, nocny sygnał alarmowy z Palma de Majorka, przewidywany sztorm 8B pomiędzy nami, a Majorką. Nie ma gdzie uciekać, na południu gorzej bo to samo i jeszcze burze, na północ podobnie. Cóż, idziemy z wiatrem w piekło, a na dodatek dotrzemy tam nocą. Już pachnie siarką, wieje 25 węzłów i jest spora fala. Piszę, więc da się jeszcze jakoś wytrzymać.
Wczorajszy tuńczyk był wydarzeniem. Choćby dlatego, że wszyscy przez cały dzień naigrywali się ze mnie i mojej kolacji z tuńczyka, wyciągnięto nawet chilli con carne w puszce, które niespodziewanie powróciło do schowka. Po braniu od razu było wiadomo, że to tuńczyk. Doświadczenie z Bora-Bora na to wskazywało, dorady i barakudy walczą na powierzchni, a tuńczyki uciekają w głębinę co było naszym przypadkiem. Walka była długa i wyczerpująca, zluzowaliśmy żagle aby zwolnić, a kołowrotek nie zbierał żyłki pod ciężarem i oporem walczącej ryby. Trzeba było ją umęczyć i pompować zwijając żyłkę po kilka centymetrów. Udało się, wielka piękna ryba ok. 8 kg.
Zrobiono: steki – 6 sztuk (ok. 400 g sztuka), carpaccio – 2 talerze, kostki w białym winie i soku z cytryny do lodówki – jeden pojemnik, zupę rybną z kawałkami mięsa – wielki garnek. Wędek chwilowo nie używamy.         
NASZ PIERWSZY TUŃCZYK
No i wyzwałam los na pojedynek, bo zbliżając się coraz bardziej do Balearów dostawaliśmy coraz silniejszy wiatr i fale. Tragicznie nie jest, ale komfortowo też nie, szczególnie, że nad nami ołowiane niebo (kilka razy już popadało), a Menorca radio anonsuje sztorm przy wyspach. Postanowiliśmy więc zmienić plan, żeby nie wpaść w sidła naprawdę złej pogody podczas nocy. Zamiast na Majorkę kierujemy się najpierw na Minorkę, do której zostało nam tylko 40 mil (a do Majorki 85 mil). Jeśli się uda, dotrzemy tam o 22.00 i widząc kierunek wiatru i fali uda nam się schować w jednej z zatoczek na południu wyspy i w ciszy i spokoju, przeczekać do rana i dopiero po upewnieniu się, że jest ok. polecieć dalej na południe.
Daru pisał o zaginionym jachcie „Jaya”. Właśnie radiostacja z Balearów też zaczęła wzywać ten jacht z nadzieją, że może dryf przyplątał go aż po wybrzeża hiszpańskie. Ale z drugiej strony cisza, „Jaya” milczy. Myśl, że cała załoga utonęła wraz z jachtem ściska serce. A jest to możliwe, ostatnio na morzu Liguryjskim też szalał sztorm, pewnie ten sam, który dzisiaj doszedł na Baleary. Czuję coraz większy respekt do żywiołu morza. A u nas robi się coraz bardziej gorąco. Już nie jestem w stanie pisać, idę pilnować wiatru, żeby w odpowiedniej chwili zareagować z refowaniem żagli. Trzymajcie kciuki.
Środa, 31 października
Dwa dni od ostatniego wpisu mówią za siebie. Po pierwsze cofam co pisałem na temat piekła na morzu przed zawinięciem na Sardynię, to był luzik.
W poniedziałek pod wieczór zaczęło robić się źle. Fala powiększyła się szybko, a wiatr wzmagał i wzmagał, Na początek 25 węzłów, potem szybko 30. Zrefowaliśmy żagle do maksimum spodziewając się najgorszego, nam nieznanego i to nocą. Zapadł zmrok i zaczął padać deszcz wymieszany ze słonym pyłem zrywanym z fal, 33, 37 potem 40 węzłów, to już regularne 8 B, zaczęliśmy się poważnie bać. Przy przechyle spada nam na pokład halogen i pęka żarówka. A będzie potrzebny. Fale, choć niewidoczne, jakoś nie powiększyły się znacznie i Bubu radziła sobie oblewając nas tylko czasami rozbryzgiem większych z nich. Ubrani już od dawna w kombinezony sztormowe postanowiliśmy założyć kapoki, co okazało się nie lada wyczynem. Niezbyt wygodne stroje do gimnastyki, bujający pokład i przede wszystkim brak wprawy sprawiły, że Beata założyła kamizelkę na odwrót, a ja zapomniałem o pasie wokół krocza. W pewnym momencie, już przy sterach poczułem jak Beata wkłada mi do kieszeni nóż nurkowy - w razie czego pozwoli odciąć się na tratwie.
UWAGA NADCHODZI
Nie było nam jednak do śmiechu, byliśmy naprawdę przerażeni bo wiatr wiał już 43 węzły (80 km na godzinę) czyli 9 B. Jak ktoś nie wie o czym mowię to niech spróbuje przy 80 km/h wystawić głowę z samochodu. Powinniśmy już nie mieć grota i płynąć tylko na 20% genui i to raczej uciekać z wiatrem, a nie uporczywie płynąć mając go z boku. Ale jak zrzucić grota przy takim wietrze? O stanięciu pod fale nie było mowy, a chodzenie do masztu i skakanie po kabinie w celu zamknięcia go w Lazy bag na bomie graniczyło z samobójstwem. Była przecież czarna noc i nadbiegające fale widzieliśmy tylko wtedy jak już się załamywały i bieliły pianą oświetloną naszymi światłami nawigacyjnymi. Zluzowaliśmy grota na tyle aby układał się na wietrze nie pracując zbytnio. Nasz upór kierunku był już widoczny - łuna nad Minorką. Do boi położonej o 8 mil od najbliższego przylądka było „tylko” 15 mil czyli 3 godziny. Byle do boi, potem będzie dobrze. Czas mijał wolno, a wiatr momentami dochodził do 48 węzłów czyli 10 Beauforta, ale kiedy potem „luzował” do 33 węzłów to oddychaliśmy na  chwilę z ulgą. Najwyższa zanotowana na przyrządach prędość to 55 węzłów czyli 102 km/h.
Potem było jeszcze 10 mil, 5 i już się z gąską witał, gdy morze zmieniło kształt, prawdopodobnie w związku ze zmianą głębokości. Fale stały się dłuższe i ze zdziwieniem zauważyliśmy, że zaczynają co chwilę zasłaniać widoczną na cyplu latarnię. Przed nami przesuwały się w poprzek wielkie 10-cio metrowe wodne bloki. Minęliśmy boję i zostało ostatnie 8 mil, to prawie już, za chwilę zasłoni nas wyspa. I od fal i od wiatru. Wspinaliśmy się bokiem na te wielki bloki i opadaliśmy, a wiatr wrócił do swojego standardu 40 węzłów i wtedy przestał działać zewnętrzny GPS, stracił kontakt z satelitami. Trzymaliśmy kurs na latarnię, trwało to wieki. Gdy wreszcie minęliśmy cypel szczęście rozlało się sercach.
Nie na długo jednak, to był sądny dzień. Do żadnego z portów nie mogliśmy płynąć, bo były położone od nawietrznej, zresztą, jak się później okazało, oba zamknięto ze względu na warunki atmosferyczne. Wiatr za wyspą ucichł do 20 węzłów, fala była żadna. Odetchnęliśmy z ulgą. I wtedy silniki odmówiły współpracy. Ani jeden, ani drugi nie chciały odpalić, snuliśmy się powoli wzdłuż wyspy, zajrzałem do jednego i drugiego, wszystko grało, wody nie było. Wydawało się, że mamy za mało napięcia w akumulatorach. Beatka, to zerkając na wewnętrzny GPS to na brzeg ledwo widoczny pilnowała kursu. Sprawdzałem po kolei, co się dzieje. Byłem bliski załamania, co tu robić? Pływać do świtu na zawietrznej tam i z powrotem wzdłuż wyspy? A potem? Sprawdziłem napięcie w akumulatorach, było porządku, no pech jakiś.  Dlaczego oba naraz! Jeszcze jedna próba, następna. Cisza, to duże ryzyko wyładować akumulatory całkowicie. No i jeszcze jedna i cud! Odpalił jeden silnik, a po chwili drugi. Radość. Zrzuciliśmy żagle i podpłynęliśmy do lądu do upatrzonej na mapie zatoczki. Beatka prowadziła mnie z dołu, bo GPS przy sterze ciągle był ślepy. Już widzieliśmy światła hoteli, drogę, wchodzimy do niej, zanurzenie 5m i wtem wielki chrobot. Uderzyliśmy o podwodną skałę. Nie umiem opisać tego  co się we mnie wtedy działo, odruchowo tylko dałem silniki na luz. Stoimy. Jak wryci – dobre określenie. Popatrzyliśmy z Beatką na siebie wymęczeni i ogłupiali gdy nagle poczuliśmy, że wiatr spycha nas na morze, 2m głębokości, po chwili 5. Sprawdziłem silniki, do przodu – idą, do tyłu - idą, uff, śruby całe, stery też działy. Z duszą na ramieniu Beatka szybko pobiegła do lewego kadłuba, którym ewidentnie uderzyliśmy. Z latarką w ręce otworzyła podłogę aby zobaczyć czy nie nabieramy do zęzy wody. Było sucho. Dla pewności sprawdziliśmy też drugą stronę. Też sucho. Ojej!
Wycofaliśmy się z trefnego miejsca i popłynęliśmy wzdłuż brzegu w poszukiwaniu innego. Dwa wydawały się możliwe, jedno o 5 mil drugie o 10. Godzina płynięcia upłynęła spokojnie, a na dodatek GPS zaczął działać. Raz spróbowaliśmy wprawdzie wejść do małej i cichej zatoczki, ale wydarzenie sprzed chwili nakazało nam wycofać się w porę. Dopłynęliśmy w końcu do dużej zatoki z określonymi na mapie dokładniej głębokościami i hotelami w tle. Była duża i szeroka przez co dawała słabe schronienie, wiatr wiał 35 węzłów, ale za to fala była malutka. Zadecydowaliśmy się spróbować znowu. Szliśmy na oślep powoli w stronę lądu, bo noktowizor nie dział, ktoś się nim bawił (Andrzej z Andrzejem) i bateria była wyczerpana. I znów w ciemnościach 5m głębokości, 4, 3m50 - stop, rzuciliśmy kotwicę i 40 metrów łańcucha. Pchani wiatrem haczymy mocno, dałem silniki cała wstecz aby jeszcze zwiększyć siłę naciągu, kacza łapa naciąga się jak struna i jacht odbija w kierunku kotwicy. Stoimy. Czyżby koniec?
Obudził się Bartek. Od założenia kapoka 6 godzin wcześniej spał w najlepsze. To dobrze, że nie będzie miał czego wspominać.
Godzinę siedzieliśmy w oczekiwaniu aż popuści kotwica. O jedzeniu nie było mowy piliśmy więc piwo i paliliśmy papierosy patrząc na GPS i alarm kotwiczny. Bubu, kochana Bubu, stała jak wbetonowana. Poszliśmy spać w salonie i z duszą na ramieniu w oczekiwaniu na dalsze nocne przygody.
Rano okazało się, że nie my jedni sterczymy schowani za Minorką, nieopodal od nas na kotwicy sterczał wielki statek handlowy, a jeszcze dalej pasażerski. Śmiesznie było słuchać przez radio jak Majorka Port Control  opieprza kapitana handlowego, że nie zgłosił im swojego zamiaru i im zniknął na morzu w czasie sztormu.
MINORKA - DRUGIE GOZO
Od tej pory minęło 36 godzin. Kotwica trzyma dobrze choć wiatr wczoraj osiągnął 47 węzłów, a może i więcej bo nie stoimy cały czas przy prędkościomierzu. Wczoraj był dzień łóżkowy. Rano po śniadaniu i kąpieli w celu zmycia soli z ciała udaliśmy się do własnego łóżka na sjestę, po której pojawił się Bartek ze szklankami ginu z tonikiem i kropelką cytryny. A potem drugą i trzecią. Wieczorem była zupa rybna i film z serii Quantum Leap. Noc mimo szalejącego wiatru, bujaniu i deszczowi minęła spokojnie. Włączył się wprawdzie alarm kotwiczny, ale nikt go nie słyszał - według komputera byliśmy 2 razy na lądzie i to w różnych przeciwległych miejscach. Taki dziw techniki.
Dziś wieje podobnie jak wczoraj, ale przewidywania wreszcie się zmieniają i wygląda na to, że pojutrze będzie można ruszyć w drogę. Jedyne co martwi to to, że wszędzie indziej w Hiszpanii jest piękna pogoda.
Już emocje opadły, żeby móc opisać nasze dojście do Minorki. Co prawda, niewiele zostało do opisania, Daru już precyzyjnie zrelacjonował wydarzenia. Mogę jedynie spróbować oddać własne odczucia.
Już regułą się stało, że w momentach gorszych warunków zostajemy razem z Darem przy sterze. Tak naprawdę steruje autopilot, ale jesteśmy w pogotowiu, żeby zareagować w razie czego. Tym razem po raz pierwszy ubraliśmy się w kompletny zestaw ubrań sztormowych, włącznie z kaloszami, wszak niebo groziło w każdym momencie srogą ulewą.
Nadchodził zmierzch, widoczność była coraz gorsza, nie było widać nadchodzących fal, które bynajmniej nie były regularne. Im bliżej Minorki, tym wiatr się wzmagał. Gradacja była taka: na początku wiało ok. 27 węzłów, a w porywach do 30. Czasami opadał do 22 węzłów, następnie wiał od 30 do 35 węzłów, a czasami spadał do 28 – wtedy czuliśmy chwilową ulgę. Jakieś 10 mil od boi naprowadzającej wiatr wiał już między 35 a 48 węzłów, czasami „siadał” do 33, więc nasza poprzeczka ulgi stopniowo się podwyższała. Przypomniałam sobie poród i skurcze, które przychodząc na początku rzadziej i słabiej, z czasem robiły się coraz mocniejsze i częstsze. Miałam tylko nadzieję, że tym razem kulminacji podobnej do bólu porodowego nie będzie. Na wszelki wypadek, po raz pierwszy również, wyjęłam kapoki dla każdego i nakazałam ich założenie. Tak asekuracyjnie. Byłam zadziwiona swoim spokojem. Ufałam Bubu, wierzyłam w nasze szczęście i w to, że problemy poważne zdarzają się tylko innym (patrz „Jaya”). To, że przedsięwzięłam środki bezpieczeństwa każąc założyć każdemu kapoki i przygotowując dolne okienka ewakuacyjne do użycia, były wynikiem bardziej zimnej krwi niż paniki. Bartek w kabinie obserwował piekło przez okno, potem usnął wykończony, mimo, że starałam się go od tego powstrzymać. My z Darem na zewnątrz patrzyliśmy w czerń i liczyliśmy mile, jakie nam zostały do wyspy, która nas zasłoni od fal i wiatru. Co chwilę dostawaliśmy słoną dawkę mocnego uderzenia fali prosto w twarz. Trzymaliśmy się kurczowo (mam odciski do dziś), żeby przechyły i fale nie zrzuciły nas z pokładu. Trwało to wieczność. Jeszcze tylko 15, 14, 13,… mil. Powoli to mijało. Ale im bliżej wyspy, tym nadzieja, że jednak damy radę, wrastała. Pomiędzy falami jakieś światło powiększało się. Ląd? O kurde, nie, prom, który płynie na kolizję z nami. No wiecie co! Jeszcze to! Przecież nie będziemy w stanie przy wietrze 45 węzłów manewrować, żeby ominąć prom. Ten szedł powoli z powodu fal, ale na szczęście i tak zdążył przejść przed naszym dziobem w odpowiedniej odległości. Nad nami lądowały samoloty, jeden po drugim (aż dziw, że po sezonie jeszcze taki ruch lotniczy tu panuje). Minęliśmy boję. Jakoś psychicznie nam to pomogło, już tylko 10 mil do lądu, który da nam schronienie. Fale coraz większe, bo coraz płyciej, ale cel jest tak blisko, że już nic nie może się zdarzyć, przynajmniej ja tak czułam. Musimy wytrzymać jeszcze tylko 2 godziny. Latarnia była coraz bliżej, jeszcze pojedyncze fale wznosiły nas na wyżyny, ale już coraz rzadziej. W końcu, około 23.00 zakrył nas ląd. Fala zniknęła całkowicie, wiatr utrzymywał się w granicach 25 węzłów. No i pojawił się następny problem – martwa cisza silników. Do tej pory nie wiemy, co się stało i dlaczego przez pierwsze 15 minut silniki milczały bezlitośnie, a potem nagle przemówiły słodkim, regularnym warkotem, ale przyznać trzeba, że nasze uczucia nie należały wtedy do najbardziej optymistycznych.
Szybko wybraliśmy zatoczkę i już prawie szykowaliśmy się do spuszczania kotwicy, jak dźwięk uderzenia o dno wprawił nas w osłupienie. Kurde blade! Co jeszcze na nas dzisiaj czyha? Już mieliśmy prawie wszystko tego dnia, wystarczy! Zmęczenie ogarniało nas coraz bardziej, musieliśmy podjąć szybką decyzję, co robimy – czy szukamy następnej zatoczki ryzykując ponowne wkroczenie w ciemnicy na nieznane terytorium ufając GPS’owi, czy opływamy całą wyspę i idziemy do portu Ciutadella, znajdującego się po zachodniej stronie Minorki. Na szczęście wybraliśmy opcję nr 1. Udało się bowiem dobrze trafić i perfekcyjnie zahaczyć kotwicę, port natomiast zamknięto następnego ranka dla ruchu statków z powodu bardzo złych warunków pogodowych. Tak więc o 1.00 staliśmy już w zatoczce (w której i tak wiatr utrzymywał się w okolicach 30 węzłów) i mogliśmy zrzucić z siebie ciężkie kombinezony i kapoki. Mimo tego, że od śniadania nie mieliśmy niczego w ustach, nie byliśmy w ogóle głodni, żołądki były odwrócone na lewą stronę. Pyszny tuńczyk musiał więc poczekać w lodówce na lepsze czasy.
31.10.2007

Komentarze