WRZESIEŃ 2007 - OD KORFU NA MALTĘ




Sobota, 01 września 2007 NOCNA PRZEPRAWA
Dochodzi czwarta w nocy. Bartek śpi na kanapie w salonie, Daru na kanapie w kokpicie, a ja rozkoszuje się samotnie nocnym fantastycznym wiatrem. Suniemy po łagodnym morzu bez większych fal, wieje 16 węzłów, a to już wystarczy, żeby furczało za łódką. Horyzont czysty, troszkę chmurek nazbierało się na niebie, ale nie wyglądają groźnie. Co prawda wiemy, że na Adriatyku miejscami jest sztorm, i że może nas złapać tu i ówdzie silniejszy podmuch wiatru sztormowego pochodzenia, ale na tym etapie jesteśmy spokojni.
Ups… za wcześnie te słowa. W momencie, gdy je pisałam, wiatr zaczął się wzmagać i dojechał do granicy krytycznej (21-22 węzły), kiedy to należy pomyśleć dość szybko o refowaniu grota. Musiałam więc obudzić Darunia, szybko wykonać manewr refowania (samemu jest to dość trudne do zrobienia) i teraz zagłębiam się w noc spokojniejsza o jakieś 20 m2 żagla. Mam do towarzystwa miły mojemu sercu głos i muzykę Daniela Balavoina i sunę w nicość. Troszkę mnie zmoczył deszczyk, który pojawił się tak samo szybko jak i zanikł. Za 1,5 godziny będzie wschód słońca.. Wokół mnie pustynia wody…
Wiatr ustabilizował się na poziomie 12, w zasadzie mogłabym podnieść ref, ale obawiam się, że za chwilę trzeba by było powtórzyć manewr. Niesamowite obcować z czernią toni bez widoku lądu. Pomyśleć, że jak będziemy płynąć przez Atlantyk będę to miała przez przynajmniej trzy tygodnie!!! Na razie jednak jeszcze mnie to zachwyca i fascynuje i łykam te momenty pełną piersią. Zostało nam do Korfu jakieś 70 mil, jak dobrze pójdzie będziemy tam po południu. Oby wiatr nie ucichł! Ale też żeby nie przybrał za bardzo na sile. Tak jak teraz jest idealnie, a siedzenie przy sterze (podwyższone stanowisko, z którego ma się wrażenie panowania nad wszystkim) jest przyjemniejsze niż  można to sobie wyobrazić. Zresztą szybko piszę, żeby zaraz tam wrócić. Ciekawe do której dotrzymam. Wybiła 5.00.
Beatka nie wytrzymała długo po tych słowach. Jest 6h35 i od godziny to ja walczę z własną słabością. Beatka śpi w kokpicie owinięta kocem z główką na poduszce. Wcześniej ubrała mnie w koszulkę, polar (pierwszy raz noszony od dwóch miesięcy) i wystawiła do wiatru. Pospałem ze dwa razy po 15 minut, ale powiew czy nagłe przyśpieszenie łódki zmusiło mnie do panowania nad sytuacją. Wieje pomiędzy 15 a 20 węzłów, a nasza prędkość, płynąc prawie pod wiatr, wynosi 8B co na gładkim, o dziwo, morzu sprawia wrażenie, że surfujemy. Właśnie słońce podniosło się nad horyzontem wprost przed nami, wyłączyłem światła nawigacyjne i patrzę  zadziwiony na to dające wszystkim życie zjawisko. Już bez polara popijam poranną kawę rozkoszując się wiatrem i umykającą pod łódką wodą. Tak, dla takich chwil warto…!
Coś podobnego! Zachmurzone niebo, kto to widział. Od początku podróży towarzyszy nam błękit, do znudzenia. Patrząc w sypialni w górne okienko codziennie rano nie było wątpliwości, blue sky, jak należy. Dziś jest 1 września, Bartek zaczyna szkołę i wakacje się skończyły. Czyżby? Przed nami Grecja i to wolna od turystów. Uff, wakacje się skończyły. Szkolne!
Wcześniej noc czarna, puste morze, walą na nas światła, które przybliżają się i rosną w przerażającym tempie. Kolory mówią, że miniemy się lewymi burtami. Ze strachu robię jednak unik, mijamy wielki drobnicowiec o jakieś 100 metrów. Tylko 100! Na pustym morzu. Prawo Murphiego działa i tu. Jednak.
I wierz tu ludziom i prognozie pogody. Człowiek wychodzi w morze, miało być 3B i stan morza 3, a jest 7B i morze 6. Sztormik po prostu i nie ma gdzie uciekać. Przed nami Korfu, ale za 8 godzin! Drugi ref na grocie i genua 50%, a fala coraz większa. Jak tu jeść śniadanie?
O śniadaniu mowy nie było. Skręcone kiszki nie chciały nic przyjąć za wyjątkiem suchej bagietki, idealnej na zapobieżenie zwrotom z flaków.
Na miejscu! Uff, 127 mil w 25 godzin. Piękna i zielona zatoczka, ale my czujemy się jak po wyjściu z pralki. Niniejszym dziękujemy:
- meteorologom za przewidzenie 3 w skali Beauforta w miejsce 7
- służbom meteo VHF za poinformowanie nas o tym, że na morzu Jońskim jest sztorm. Wiedzieliśmy bo byliśmy w samym środku.
- Bubu za to, że dzielnie nas przez sztorm przeprawiła na Korfu!
Niedziela, 2 września
Zatoczka, w której stoimy jest więcej niż urokliwa. Szokuje zwłaszcza intensywna zieleń, nie dziwota, Korfu jest najbardziej zieloną wyspą Grecji znana już z tego w czasach antycznych. Największy opad deszczu popłaca.
WIDOK PO PRZYPŁYNIĘCIU TO ODPOCZYNEK DLA CIAŁA I OKA.
Wczoraj wieczorem udaliśmy się do restauracyjki hotelu dla turystów all inclusive, gdzie mieli jednak dania a la carte. Małe intymne miejsce, bez tłumu z tarasem na zatoczkę i Bubu na niej. Jedzenie już pysznie greckie, wprawdzie jeszcze nie ukochany przez Bartka portowy Gyros, ale na przystawkę sałata grecka, faszerowane papryczki, tzatziki, potem mussaka, kotleciki jagnięce, stifados, do tego litr wina, piwo, całość za 50 euro i nie do przejedzenia. Do tego na żywo, za pomocą pary czeskiej, wszystkie stare przeboje Bonny M., JJ.Cale, Madonna, Abba i tym podobne. Jak to w all inclusive. Spadamy do siebie.
Po powrocie padamy na twarz do łóżek, już w restauracji ląd nam się kiwał, więc lepiej na łódce bo stabilniej. Zasnęliśmy kamieniem, nie na długo jednak. Bartek nie wytrzymał wiatru i po próbach spania na trampolinie przeniósł się do kokpitu, ja nieustająco koło GPS bo powiewy miotały nami i dość niebezpiecznie przybliżały do skał. Cóż, cud spania w intymnych zatoczkach na kotwicy trzeba opłacać nerwową nocą. Kotwica trzymała jednak dobrze.
SAMOTNA BUBU WIECZOROWĄ PORĄ
Tak dobrze, że sterczymy tu cały dzień. Pływamy, gramy w Scrabble, pijemy piwo i napawamy się widokami. Pierwszy raz nie mamy absolutnie żadnych terminów. Jest pięknie – zostajemy, aż nam się znudzi.
Zaraz ruszamy pontonem do małego porciku w sąsiedniej zatoczce. Może będzie Internet, jakiś sklep (wino wyszło!) no i zobaczyć co słychać.
Wtorek, 4 września 2007
Do porciku dotarliśmy zlani falami. Krótka rozmowa z miejscowymi (Cud! Wszyscy, nawet stary rybak, mówią wystarczająco po angielsku aby się porozumieć) i dowiadujemy się, że porcik jest wolny, kto pierwszy ten lepszy i każdy może za darmo zająć miejsce. Dodatkowo w porcie jest wypożyczalnia samochodów. Świta nam zostawienie bezpiecznie jachtu i zwiedzenie wyspy. Gnamy aneksem po łódkę i wracamy z nadzieją wepchania się między kutry. Wieje, manewry są trudne i wychodzi wada portowa katamaranu – jesteśmy za szerocy (6m50) i nie dajemy rady się wepchać. Z pomocą wszystkich obecnych rybaków i kapitanów łodzi turystycznych dobijamy do kawałka betonu niebezpiecznie blisko skał z tyłu.  Wszytko jednak trzyma, z przodu kotwica, z boku 3 metry betonowego mola i wisimy tak kantem (lepiej stać Kantem niż Nietsche’m, hehe).
STOIMY KANTEM. CIEKAWE CZY NIECZYNNE ŚWIATŁO ZWALI SIĘ NA NAS?
Po zapłaceniu kaucji za samochód (50 euro) jemy kolację w knajpce i noc mimo mocnych podmuchów i częstych kontroli (głównie odległości od skałek) mija bezpiecznie. Uff, można Bubu zostawić samotnie.
MIŁE MIEJSCE
Rano odbieramy samochód full wypas made In Poland (Fiat Panda) i gnamy w głąb wyspy (38 euro + 100 km free). Okazuje się ono bardzo wygodne.
Wybrzeże północno zachodnie rozczarowuje nas. Nieustająco zielone z gajami oliwnymi wszędzie, lecz jakoś mało zadbane, zbyt turystyczne. Zatrzymujemy się w Kassiopi, kiedyś małym porciku rybackim. Ładne miejsce z cyplem, na którym stała onegdaj willa Tyberiusza. Wreszcie też prawdziwy gyros z jagnięcym mięsem, kapustą, pomidorem, frytkami i jogurtowym sosem, wszystko w kieszonce z pity. Dwa gyrosy plus dwa piwa daje 7 euro. Przecieramy oczy. Czym dalej na wschód jest coraz taniej. Na koniec chyba zaczną nam dopłacać.
Jedziemy dalej wzdłuż wybrzeża coraz bardziej oczarowani wyspą. Jest piękna i urozmaicona mimo hotelowej zabudowy. Pniemy się serpentynami, aby stanąć na chwilę en face przesmyku. Do Albanii jest 2 km, w oddali widać duże miasto Sarande.
Stajemy po drodze na kąpiel w Dassis, kamyczki na plaży, za to w wodzie cudowny drobny piaseczek, prawie glinka. Woda gorąca, pływamy, gramy z Bartkiem w paletki. W oddali widać już stolicę wyspy Kerkirę czyli Corfu Town.
Jesteśmy pod wrażeniem. Śliczne miasto, dobrze utrzymane, wyremontowane dziesięć lat temu na szczyt unijny. Wszędzie widać wpływy architektury francuskiej, brytyjskiej zależnie od tego kto i kiedy panował. Zwiedzamy starą cytadelę na cyplu, po którego dwóch stronach znajdują się porty jachtowe, a w wykopanej fosie oddzielającej warownię od lądu zainstalował się miejscowy jacht klub.
CORFU YACHT CLUB
Stare miasto, żydowska dzielnica, setki sklepików, restauracyjek, wielki zadbany skwer przy którym główna arkadowa ulica wzorowana na paryskiej rue de Rivoli (ten sam architekt). Jest uroczo i tak snujemy się w poszukiwaniu knajpki z gyros dla Bartka.
W drodze powrotnej robimy wielkie zakupy (głownie płyny) w Lidl (bo jest tani). Nocna droga w poprzek jest krótka, to jest wyspa bądź co bądź. Padamy do łóżek wykończeni.
Rano znów na morzu. Uciekamy na południe wyspy korzystając z jednodniowego pogodowego okienka aby schować się na wschodnim wybrzeżu. Jutro ma znowu wiać 25 kn z kierunku WNW.
Dziś pierwszy dzień szkoły. Pamiętacie taki przedmiot: propedeutyka nauki o społeczeństwie? Bartek znudzony totalnie, a Beatka tłumaczy gościowi co to jest władza i po co, że prezydent powinien być mądry i sprawiedliwy, a nie kaczorowaty lub giertychowaty nie mówiąc już o trzecim ze świętej trójcy.
Jak przekazać dziecku założenie, że władza to wynajęci przez społeczeństwo do zarządzania naszym państwem faceci, rodzaj usługodawcy, który ma wykonywać narzucone przez społeczeństwo cele określone wcześniej w programach wyborczych. Brzmi to dość utopijnie, zwłaszcza patrząc na to co się wyprawia. Cyrk panie.       
Właśnie skończyłam pierwszą lekcję z Bartkiem. Szkoła się zaczęła! I teraz zamiast siedzieć na słoneczku w kokpicie i rozkoszować się wiatrem i widokami trzeba będzie siedzieć w kabinie i przerabiać szkolny materiał. No ale cóż, taki rodzicielski obowiązek. Pierwsza lekcja (wbrew temu, co pisze Daru) to Historia i Społeczeństwo. W końcu zależy mi na tym, żeby z syna wyrósł dobry i świadomy obywatel.
Te trzy dni na Korfu były fantastyczne. Pierwszy – dzień przypłynięcia – pozwolił fantastycznie odpocząć po bardzo trudnej przeprawie z Crotone (to znaczy wieczór i noc przeprawy były spokojne, piekło zaczęło się nad ranem – ok. 8.00, a biorąc pod uwagę, że położyłam się spać dopiero przed 6.00, to snu miałam niewiele. Fale wyginały łódkę bardzo na boki i zalewały pokład, wiatr wzmagał się momentami do 28-29 węzłów – i tak cały czas aż do dopłynięcia do celu). Pierwszą noc spędziliśmy w zamieszczonej na zdjęciu powyżej zatoczce przy miasteczku Paleiokastritsa. Nareszcie śpiew innych ptaków niż mew. Odgłosy istnie rodem z Amazonki. Ale za to woda strasznie zimna (22st!!!). Następny dzień upłynął na nic nie robieniu. Laba zmącona była jedynie użądleniem osy w moje udo. Tak, jedynie osy zakłócały nasz spokój. Podczas śniadania zleciało ich się całe stado, Daru wytrwale zabijał jedną po drugiej, ale jednej nie dobił, spadła jeszcze żywa na siedzenie obok mojej nogi i chaps! Wieczorkiem przeparkowaliśmy się do porciku Alipa. Oj te porty w Grecji to zgoła inna rzecz niż we Włoszech pod względem infrastruktury. Raczej rzadko będzie można spodziewać się słupków z prądem i wodą. Samo gołe nabrzeże i tyle (zobaczymy jak to będzie w większych portach). Na szczęście porty są bezpłatne ( w większości) i panuje w nich zasada kto pierwszy ten lepszy. Sami Grecy natomiast – fantastyczni, uprzejmi, wszystko jest „no problem”, no i wszyscy porozumiewają się po angielsku.
Wczoraj cały dzień spędziliśmy w samochodowej podróży po wyspie i zwiedziliśmy prawie całą północną połowę wyspy. Przejechaliśmy przez kilka największych miejscowości wypoczynkowych nadmorskich, takich jak Roda, Acharavi, Kassiopi, Dassis (tam zażyliśmy kąpieli morskiej), Gouvia (największy port na wyspie). Najdłużej zatrzymaliśmy się w stolicy. Kerkira faktycznie urzeka swoimi wypielęgnowanymi uliczkami, tak kolorowymi od sprzedawanych na każdym kroku pamiątkach, że aż oczy bolą. Zwiedziliśmy stare miasto, wdrapaliśmy się do samej latarni morskiej na szczycie starego fortu i widoki nas absolutnie zachwyciły. W jednym z portów stały dwa ogromne okręty rejowe (Daru nawet myślał, że jeden z nich to Dar Młodzieży), w oddali Albania, a wzdłuż wybrzeża Korfu pasmo plaż i małych kurortów. Jednym słowem raj.
Teraz przepływamy (na żaglach) obok skrajnego na południe przylądka Korfu. Kierujemy się do zatoczki Lakka na wyspie Paxoi (Paksi). Słuchamy kompozycji muzycznych Enio Morricone, czytamy różne informacje na temat Grecji i miejsc, które mamy jeszcze do zobaczenia. Co chwilę przychodzą wiadomości Navtex o terytoriach, przez które nie wolno przepływać z powodu różnych operacji wojskowych lub ratowniczych, ale również i o pogodzie. Na razie mamy upał i piękne słoneczko, ale zapowiadają deszcz w najbliższych dniach. Cóż, będziemy wtedy siedzieć z Bartkiem pod pokładem, żeby wkuwać ile się da i mieć wolne jak znowu przyjdzie słoneczko.
czwartek, 6 września 2007
Stoimy już dwie noce w zatoczce na Paxoi. Dwie słabe noce, na zewnątrz sztormowo, wewnątrz zbyt mocne powiewy aby spokojnie spać czy spokojnie zostawić łódkę i pojechać do miasteczka.
Wczoraj Bartek miał Angielski w sensie tego słowa. Najpierw gramatyka i ćwiczenia z Beatką potem Anglików na kilka godzin.
Zaczęło się tak. Poranek był słoneczny i spokojny więc mimo idei przeparkowania w inne miejsce było zbyt pięknie i spokojnie. Gdy już zerwał się wiatr i zaczęliśmy niebezpiecznie zbliżać do sąsiadów (już w nocy było groźnie) decyzja zapadła – parkujemy się wbrew wiatrowi tyłem do skał, przód na kotwicy. Ruszyliśmy i … zaczęła się walka na wietrze. Beatka popłynęła wpław z cumą na brzeg, ja nie mogłem utrzymać łódki w linii i umożliwić Beatce przycumowanie jej do kamienia, na dodatek zawiodła znajomość węzłów. Z pomocą ruszył sąsiad na swoim aneksie i rzucił się z poświęceniem do wody. Jakoś wspólnymi siłami założyliśmy dwie cumy z tyłu i wydawało się, że będzie dobrze. Podziękowaliśmy Anglikowi, Bartek zaczął angielski, a ja czytałem Boy’a zerkając na powolutku zbliżające się skały. Wyskoczyłem z kokpitu jak już było źle, coś nie gra chyba kotwica nie trzyma. Włączam silnik (winda kotwiczna pracuje tylko przy pracującym silniku) i podciągam łańcuch, wydaje się, że działa. Wracam do książki równie szybko jak znów do łańcucha. Cholera! Łańcuch popuszcza. Zaczynam kombinować, silniki włączone dla bezpieczeństwa, ja płynę do kotwicy (koło łódki stoję w wodzie na płetwach, jest 2 m głębokości) i widzę, że kotwica, która wcześniej zasypana była piaskiem i jej pozycja wydawała się ok., leży na boku. Nurkuję, walczę w rozkroku na dnie, wbijam zęby kotwicy jak należy i wracam. W międzyczasie pojawił się Anglik i znów kombinujemy. Kotwica trzyma, ale łańcuch jest już za krótki. Decyzja: wszystko od nowa, rzucamy do wody cumy aby odpłynąć, wyjąć kotwicę i ponownie ją rzucić w innym miejscu, gdy jedna cuma zaplątuje się wokół śruby, silnik gaśnie a my dopychani wiatrem jesteśmy kilka metrów od skał. Gdyby kotwica wtedy popuściła skończyło by się to tragicznie. Drugi silnik na wstecznym, Beatka w wodzie z maską próbuje odkręcić ze śruby linę, wskakuję i ja zostawiając łódkę na pastwę żywiołu. Uff, po chwili wspólnej walki śruba jest wolna, wracam  do łódki, odpalam silnik i wyciągamy kotwicę. Obracamy się na wietrze, mamy zdecydowanie za duży opór boczny do mocy silników i siły wiatru, rzucamy kotwicę, Anglik, już z żoną, która płynie z drugą cumą  pomagają zacumować. Stoimy! Ale, znowu coś nie gra, naciągamy cumy, a one znów są luźne. Płynę do kotwicy, jest mi już zimno, choć woda jest bardzo ciepła, ciągłe wychodzenie z wody na wiatr nie jest przyjemne, patrzę i nie wierzę, kotwica leży bokiem. Płyniemy już dwa miesiące i nigdy tak nie było, a teraz kiedy jest groźnie…. Pech jakiś. Nurkuję, przekładam i wreszcie trzyma. Wszystko się stabilizuje, kiedy jedna z cum spada z kamienia, znów skok do wody i zmiana kamienia. Wybieram taki wielki podwodny, zaciągam na nim linę. Trzyma do teraz.
No i minęła druga nocka na Paxoi. Zachwytu nie ma, bo nawet nie mieliśmy czasu zbytnio rozejrzeć się po okolicy. Mieliśmy w planach jakąś wycieczkę po wyspie, troszkę odpoczynku, ale niestety zbyt wietrzna pogoda nie pozwoliła nam na to. Pierwsza noc była jedną wielką burzą, z daleka widać było pioruny przeszywające całe niebo od góry do dołu (na szczęście nie doszła bezpośrednio nad nas), grzmiało i robiło się jasno jak w dzień, a deszcz zacinał mocno w szyby (przynajmniej dobrze umył pokład). Spanie w związku z powyższym nie było spokojne. Wczoraj nawet lekcja angielskiego z Bartkiem nie mogła zostać przeprowadzona spokojnie od początku do końca, ponieważ staraliśmy się cały dzień znaleźć sposób na to, żeby Bubu posłusznie trzymała się z jednej strony dna, a z drugiej skałek. Bartek więc musiał sam ślęczeć samotnie nad ćwiczeniami. Potem jednak zaznał prawdziwego ćwiczenia języka, gdyż po zakończonej akcji podpłynęliśmy na aperitif do naszych nowych angielskich przyjaciół (z domieszką hiszpańską i cypryjską w życiorysie), którzy pomagali nam w akcji zacumowania łódki. Zwą się Ray i Rue (nota bene pan w sędziwym już wieku – koło 65, może 70 lat, ale nie wahał się skakać do wody i był bardzo żwawy). Najpierw my u nich na ich 16-metrowym motorowym jachcie, potem oni u nas na skromnej (ale pysznej) kolacji – i tak cały wieczór przegadaliśmy po angielsku, a więc i Bartek musiał się skupiać i odpowiadać na zadawane mu pytania. Było bardzo miło, opowieści trochę polityczne, trochę o podróżach, dowcipy. No i dobrze było nareszcie posiedzieć w jako takim spokoju o pozycję stateczku. Pod tym względem i noc była w miarę spokojna. Niemniej jednak budziliśmy się z Darem co jakiś czas i zaczęliśmy snuć przemyślenia na temat naszej dalszej trasy. Troszkę nas stresuje fakt, że już zaczyna się jesień. Jest coraz chłodniej, temperatura powietrza i wody wyraźnie się ochładza, a wieczory stają się wręcz zimne. Wiemy, że nasi przyjaciele (Andrzej Gnyp -szkoda, że bez Elizy, oraz Ula i Andrzej Niemirscy) mają w planach dotarcie do nas dopiero 10 października na Kretę, co oznaczałoby jeszcze ponad miesiąc kręcenia się po Grecji, a potem w tym samym czasie musielibyśmy zrobić skok 400 mil na Maltę, całe Baleary, Hiszpanię, Gibraltar i dotrzeć na Kanary – co wydaje się z góry niemożliwe, szczególnie, że wiatry dominujące będą niesprzyjające (o tym mówią Pilot Charts), więc pewnie trzeba będzie nie raz czekać kilka dni na tzw. okienka pogodowe (odpowiedni moment pogodowy na przepłynięcie dłuższej odległości, żeby nie ponosić ryzyka sztormu czy przeciwnego wiatru). Zaczęliśmy się zastanawiać, czy w ogóle w takim układzie ma sens płynięcie na Kretę (zawsze można kiedyś ją zwiedzić wykupując wakacje last minute). No i mamy dylemat, nie wiemy, czy nasi następni goście już maja wykupione bilety, czy tylko zarezerwowane, ale niestety nie możemy ryzykować zbyt długim ociąganiem się w naszej trasie, ponieważ termin przepłynięcia przez Atlantyk jest ściśle wyznaczony (grudzień - styczeń) i nie możemy się spóźnić. Trzeba to jak najszybciej wyjaśnić i dokonać postanowień. Gdyby tak 2 tygodnie wcześniej…
NASI MILI SĄSIEDZI – RAY PRZYGOTOWUJE DLA BARTKA JAZDĘ NA KOLE
Tu przypominamy wszystkim gościom, nie jesteśmy w stanie z więcej jak dwutygodniowym wyprzedzeniem podać dokładnego terminu miejsca naszego pobytu z wiadomych względów. Powtarzałem to wszystkim i przypominam raz jeszcze. Można rezerwować bilety, ale ich wykup musi następować po naszym sygnale. Lepiej kupić trochę drożej niż stracić bilet w ogóle. 
Wczoraj był pierwszy kryzys (nie miedzy nami, tylko nastroju). Wszystko razem się zebrało - zmęczenie, nerwowa noc, zła pogoda no i chłodek zapowiadający koniec lata.
Dziś znów była nerwowa noc, tym razem z nocnymi Polaków rozmowami (między 4  a 5 rano). Podejmujemy decyzję zmiany założeń. Nie ma sensu pchać się na południowy wschód i z każdym dniem płynąc w kierunku przeciwnym od rozsądnego oddalać się od Gibraltaru. Pokręcimy się tydzień może dwa po jońskich wysepkach, zwiedzimy Olimpię, poczekamy na dobry moment i przeskoczymy na Sycylię. Zasypiamy i budzimy się po 10h30 wreszcie wypoczęci.
Wychodzimy z założenia, że jeśli łódka wytrzymała w swojej pozycji całą noc to i dzień wytrzyma, pozostawiamy więc Bubu na pastwę żywiołu, który zaczął właśnie odpuszczać w postaci błękitnego nieba i lżejszej bryzy, i płyniemy aneksem do miasteczka.
Lakka okazała się przeuroczym porcikiem, tawerny, sklepiki, mało ludzi, trochę jest już po sezonie. Dzień przed naszym przybyciem odbyła się tu iście dantejska scena. Raz w tygodniu w nocy przypływa tu duży prom. Pogoda tego dnia była bardzo wietrzna, nawet miotało tu w zatoczce, w której schowały się wszystkie będące w okolicy jachty. Poparkowali się wszyscy jak się dało, zajęli nawet wejście do portu. Co więcej, część jachtów nie zaświeciła na noc obowiązkowych świateł, no bo cóż tu, w tak małej zatoczce, przy tak małym porcie, może się zdarzyć? Prom lawirując między jachtami w ciemnościach i walcząc z wiatrem dotarł jakoś do głównego basenu i zaczął się obracać. Nie miał jednak miejsca i zagarnął śrubami łańcuchy kotwiczne stojących łódek. Silniki stanęły, kapitan stracił kontrolę i prom wylądował, pchany wiatrem, na wszystkich łódkach stojących w porcie. Łódki włączyły silniki i odpychały go wspólnie aby ich nie zgniótł. Walka trwała do świtu kiedy to pojawili się nurkowie i odplątali śruby z łańcuchów. O dziwo skończyło się wszystko na wielkim strachu i nikt zbytnio nie ucierpiał.   
PAXOS – ZATOKA LAKKA I BUBU PRZY SKAŁACH
Piątek, 7 września DESZCZOWO W LAKKA
Oto kolejny dzień, który przyszło nam rozpocząć w zatoczce Lakka. Leje. Ale byliśmy na to absolutnie psychicznie nastawieni, ponieważ wczoraj pobraliśmy pogodę z Internetu i ustaliliśmy, że w związku z: a) niesprzyjającymi silnymi wiatrami; b) zapowiadanymi deszczem i burzami – postanawiamy pozostać w Lakka aż do niedzieli. Od niedzieli ma powrócić słońce, wiatr ma zelżeć i będzie można znowu praktykować spokojne relaksujące żeglarstwo. Wczoraj bardzo miło spędziliśmy dzień, zwiedziliśmy miasteczko Lakka, posiedzieliśmy na pysznym greckim jedzeniu w tawernie (zakochałam się w dolmadach – ryż specjalnie przyprawiony zawinięty w liście winogron – greckie „mini gołąbki”) i zrobiliśmy sobie przepyszny spacerek po oszlakowanych ścieżkach wśród bujnej zieleni wdrapując się na szczyt pagórków okalających zatoczkę.
SPACEREK I ALBANIA TAK BLISKO
Dotarliśmy nad samo morze i przeszliśmy wzdłuż wybrzeża przeskakując z kamienia na kamień i odpoczywając na kamiennej platformie, o którą rozbijały się fale. No! Ten dzień nam się zdecydowanie podobał. Na wieczór przełożyliśmy kolejną lekcję Bartka, tym razem przyrodę. Daru zrobił kompletny wykład na temat teorii heliocentrycznej Kopernika, zaćmień słońca i księżyca oraz szukania gwiazdy północnej. Potem scrabbelki i pozostałe trzy odcinki Klossa (ostatnie już).
Dzisiaj raczej z łajby się nie ruszymy. Jest 16 stopni, pada, szaruga. Grecja nas nie rozpieszcza pogodowo. Bartek właśnie zasiadł do lekcji matematyki ze swoim nadwornym nauczycielem od matematyki - Daruniem. Zobaczymy jak im pójdzie.
sobota, 8 września
Wczoraj był deszcz i słońce, zimno i ciepło. Ray zaproponował nurkowanie z systemem pływającego kompresora zasilanego akumulatorem i podającego spiralnymi wężami powietrze do akwalungu (drugi stopień tylko). Popływałem sam, a potem Bartek miał chrzciny i po paru chwilach lekcji pływał sam pode mną na smyczy. Później ja założyłem drugą kamizelkę, drugą rurę i razem na 3-4 metrach głębokości spenetrowaliśmy okolicę.  Zabawny system, pozwala być w miarę niezależnym, a rurki łączące nas z kompresorem poprzez mały ciśnieniowy zbiornik wcale się nie plączą jak to się wydaje na początku. Miło jest oglądać podwodny świat będąc na poziomie ryb.
PŁYWAJĄCY KOMPRESOR
Wieczorkiem po grillu obejrzeliśmy „Kroniki portowe”, zdecydowanie dobry film podobnie jak dobra była książka. Rzadkość.
Dziś od rana pogoda nie chce się ustabilizować,  a na zewnątrz zatoczki znów wieje 6-7 B, ale wg zapowiedzi ma słabnąć od jutra i postanowiliśmy wypłynąć.
Teraz Beata i Bartek ubierają pianki. Zaraz będą nurkować w mojej asyście z góry. Ciekawe czy wytrzymam bez pianki (Beata płynie w mojej, Bartek w Beaty) w temperaturze 22 stopni.
Wieczorem idziemy na pożegnalną kolację z Ray i Rue. W końcu spędziliśmy razem  kilka dni burta w burtę.
Para nurków gotowa, idę pilnować.  
OK (w języku nurków - na dole po prawej)
niedziela, 9 września
Odmiana. Lato wróciło, rzucamy cumy i wychodzimy. Odmiana też z wiatrem. Brak. Zdejmujemy podartego genakera, cholera, źle poinformowani zostawiliśmy go na zimę na zewnątrz i słońce go spaliło i mimo naprawy drze się jak stare majtki. Nowy jest zamówiony w Polsce.
Idziemy na silniku, wolno, wakacyjnie, zarzucam wędki, jakoś dziwnie bez przytyków załogi a propos ciągnięcia bez sensu sznurków za łajbą. Kierunek Amvrakikos Kolpos, zamknięta zatoka-morze gdzie Kleopatra z Markiem Antoniuszem stoczyła przegraną bitwę z flotą Oktawiana, znaczy  Oktawian dopadł z zaskoczenia ich flotę. Na miejscu, z którego Oktawian dowodził batalią (nie z morza) powstało miasto Nikopolis ze świątyniami, cyrkiem, pałacem na cześć tego zwycięstwa. Tam płyniemy. Nagle kołowrotek zafurczał, hmm myślę, źle nastawiony, idę i widzę, że coś się dzieje. Pewnie znów plastikowy worek. Złoty? I się rusza? Ryba!
Ściągam powoli z duszą na ramieniu, nie mamy przecież podbieraka, dociągam rybę do łódki i …….nie do wiary, wyciągamy najlepszą rybę jaka może się zdarzyć na morzu Śródziemnym i jedną z najlepszych na świecie. Coryphene Doré (Coryphaena hippurus – proszę sprawdzić w Internecie i podać nam polską nazwę, czy chodzi o doradę królewską?). Piękna złotozielona ryba z długą niebieską płetwą na grzbiecie. Wielkie wydarzenie w naszej szarej codzienności. Ile było radości! Ale będzie uczta ze złotej rybki ok. 1kg, 60 cm. Jeśli rybka jest złota to Bartek ma życzenie: jeszcze jedną!
MAŁE NUMBER ONE
Dzień na żaglach upływał sielankowo. Bartek czyścił pokładowe elementy z nierdzewki, z dobrym efektem. My z Beatką na trampolinie z książkami i zimnym piwem. Można tak godzinami. Woda przesuwa się powoli pod nami chlupocząc, widoki przepiękne, słońce nie pali.
Czytam Szkice literackie Tadeusza Żeleńskiego – Boy’a. Ciekawa lektura, spojrzenie nie szkolne na naszych pisarzy, poetów, teatr. Nie interesowałem się nigdy teorią literatury, teatru, jestem zwykłym czytelnikiem i widzem. Jakieś tam prądy, podziały, różnice pomiędzy romantyzmem, naturyzmem, klasycyzmem czy modernizmem nie są mi znane i nigdy mnie nie interesowały. Dopiero taka lektura, na dodatek najlepszego tłumacza z francuskiego, otwiera pewne horyzonty i potwierdza jakąś ubogość mojego codziennego życia intelektualnego. Wiele ze spraw, o których pisze Boy są mi znane, nigdy jednak nad nimi się nie zastanawiałem - nie było potrzeby. Cieszę się jednak bo okazuje się, że baza zdobyta po łebkach w szkole, daje mi dzisiaj intelektualne możliwości rozumienia i analizy jego tekstów pisanych o codzienności literackiej jego epoki. Lubiłem zawsze takie intelektualne rozważania na temat aktualnych czasów, miałem swoich ulubionych: Gombrowicza, Laksa czy Herlinga Grudzińskiego. Już ich nie ma, ale jest w ich tekstach wiele uniwersalnych prawd, do których należy wracać. Mam teraz na to czas, o tym też marzyłem myśląc o pływaniu po morzach i zwiedzaniu. Mieć czas!         
Hello! I znów podjęliśmy żeglowanie! Pogoda wróciła, znów jest w miarę ciepło, wiaterek idealny. Po raz pierwszy staliśmy aż tyle dni (od wtorku do niedzieli) w jednej zatoczce. Ale w sumie warto było. Mieliśmy czas zwiedzić miasteczko, ponurkować, pobyczyć się. Tak, piątkowa lekcja matematyki została przerwana na czas pierwszego nurkowania Bartka. Nieźle sobie chłopak radził, od razu zrozumiał zasady funkcjonowania kamizelki i akwalungu i popłynął obejrzeć dno z bliska wraz z Daruniem. Ja już nie mogłam, bo mamy tylko dwa kombinezony, a woda nie nadawała się tego dnia do dłuższego pływania w samym kostiumie kąpielowym. Asystowałam tylko przez moment z powierzchni wody. Nadrobiłam następnego dnia. Najpierw z Bartkiem w asyście Dara, a potem z Darem w asyście Bartka. Muszę przyznać, że bardzo mi się podobało i stwierdziłam, że dobrze byłoby mieć taki kompresor własny – nie tylko po to, żeby w ładniejszych miejscach ponurkować „rekreacyjnie”, ale też, żeby móc łatwiej czyścić dolny kadłub łódki, który regularnie pokrywa się morską naroślą: glonami i skorupiakami. Z takim kompresorem ruchy byłyby łatwiejsze i bardziej skoordynowane i z pewnością praca szłaby sprawniej. Miasteczko tez nam się podobało: zadbane domki przy porciku, cała masa tawern i kafejek, malutkie sklepiki spożywcze, ale bardzo dobrze i bogato zaopatrzone, a w wyższych częściach zatoki piękne wille z wypielęgnowanymi basenami i przepysznymi widokami – do wynajęcia dla turystów. Po wąskich uliczkach (jakże czystych!) wałęsają się gęsto bezdomne koty duże i małe, grube i wychudzone, przymilne i dzikie. Podchodzą do stolików knajpianych i wyłudzają smakowite kęsy od konsumujących gości. Niezły sposób na życie. Oczywiście prawo buszu funkcjonuje: silniejsze zgarniają dla siebie wszystko odpędzając mniejsze i słabsze kotki, taki los!
KICI KICI
Dziś pobudka odbyła się przy pięknym bezchmurnym niebie. Wyszliśmy z zatoczki po zdjęciu cum, które trzymały nas przywiązanych do przybrzeżnych głazów (jedną trzeba było odciąć, tak mocno wsunęła się pod kamień) i po wyciągnięciu kotwicy. Nasi angielscy koledzy jeszcze chyba spali, bo nie było ich na pokładzie, więc nawet nie mogliśmy im pomachać na pożegnanie. Od razu wciągnęliśmy żagle. Okazało się, że genaker jest znowu potargany. Jednak promienie słoneczne bardzo szkodzą brzegom tego żagla, na których powinna być ochronka anty-UV. Zdjęliśmy więc genakera i spokojnym ruchem rozpoczęłam szycie. Suniemy na silniku, na wolnych obrotach, aż tu nagle Daru biegnie do wędki i krzyczy: Beata! Beata chodź tu szybko! Nie wierzę własnym oczom! Ja, która absolutnie już zwątpiłam w możliwość złapania ryby na puszczoną za łódką przynętę (w końcu pływamy już dwa miesiące i nic do tej pory nie złowiliśmy, mimo iż wędki cały czas były w wodzie), jestem świadkiem wyciągania przecudnej ryby, nie za dużej (na szczęście – bo nie mamy podbieraka), ale za to takiej, która podobno jest największym rarytasem mórz. Brawo Daruniu! Dzięki tobie uwierzyłam w cuda! (nie pierwszy raz). Teraz rybka już leży sprawiona w lodówce w oczekiwaniu na wieczorne smażenie się na grillu, a głowa i ogon ugotowane w garnku – będzie pyszna zupka.
Płyniemy spokojnie, takie morze to rozkosz! Lekkie kołysanie, każdy zajmuje się miłymi dla duszy rzeczami. Daru właśnie leży na trampolinie z przodu i czyta książkę popijając zimne piwo, Bartek trochę gra, a trochę zajmuje się polerowaniem wszystkich części jachtu wykonanych z nierdzewki, a ja (oprócz pisania) staram się łapać na twarz promienie słońca, bo zaczęłam rozumieć, że będzie go coraz mniej i będzie coraz słabsze. Miejsce, w którym planujemy się dziś zatrzymać wydaje się być szalenie interesujące historycznie. Zobaczymy ruiny miasta zbudowanego przez Oktawiusza – Nikopolis, pokręcimy się po całej zatoce Amvrakikos pełnej starożytnych pozostałości. Pewnie znów zajmie nam to kilka dni. Może w którymś z portów uda nam się nabrać wody do zbiorników (już powoli zapas się kończy) i znaleźć Internet ze skypem, żeby nareszcie móc zadzwonić do naszych mam. Bardzo ważne są te rozmowy!
Potem popłyniemy jeszcze dalej na południe – przez Levkos, Itakę, aż do Zakintos. Z tego miejsca postanowiliśmy zawrócić z powrotem w stronę zachodnią morza Śródziemnego. Obyśmy trafili na dobre i spokojne wiatry.
Jest godzina 19.20. Właśnie przepłynęliśmy przez kanał Preveza. Było śmiesznie, „kłóciliśmy” się o pierwszeństwo z ogromnym statkiem handlowym z Turcji. Wejście do kanału jest oznaczone czerwonymi i zielonymi bojami, a szerokość przejścia wynosi zaledwie 10 metrów. Najpierw czekaliśmy, żeby wyszedł inny handlowy statek, potem obserwowaliśmy „Turka” i stwierdziliśmy, że zdążymy przed nim. Na pełnych silnikach ruszyliśmy w przejście. Niestety większy może więcej, więc „Turek” nie omieszkał zbesztać nas długimi sygnałami dźwiękowymi, żebyśmy zeszli mu z drogi. Cóż, trzeba było się dostosować. Dalsza droga przez kanał przebiegła bez zakłóceń (i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że ściągałam grota elektrycznym winchem, użyłam zbyt dużo nacisku i wygięłam rurkę stelaża daszku nad kokpitem L. Dostałam burę i było mi przykro.), a wkrótce zakręcimy do zatoki nieopodal miasteczka Louros, żeby stamtąd udać się jutro na wycieczki terenowo-historyczne.
Poniedziałek, 10 września 2007
Dopłynęliśmy o zmroku. Miejsce wyglądało jak Jeziorak, zielony gęsty brzeg, na wodzie ani zmarszczki. Tak jakoś jeziornie. Rozpaliłem szybko grilla i na ruszt poszła nasza pierwsza złowiona ryba wraz z ziemniaczkami w folii. W międzyczasie doprawiono zupę rybną i zjedzono ze smakiem, zwłaszcza Bartek, który zachwalał ją pod niebiosa (bo z grzanką) mówiąc, że wujek to robi najlepsze zupy rybne. Ciekawe, że nie tak dawno mówił, że zupy rybnej do ust nie weźmie bo fuj.
Rybka była wyborna, ja swój kawałek zjadłem bez cytryny, soli czy pieprzu, po prostu z grilla – nature. Całość dopełniła butelka naprawdę dobrego białego greckiego wina.
Partyjka szwedzkiego bridge’a zakończyła wieczór o 0h30, mimo że Bartek chciał się jeszcze odgrywać.
Noc nie była jednak spokojna, bryza nocna tłukła takielunkiem, falki o burty. Nie mogę się przyzwyczaić do tego ciągłego hałasu. Czuwam mimo woli.
Dziś dla Bartka pierwsza lekcja języka polskiego. Codzienne jeden przedmiot to jedyne wyjście aby zrobić program. Każdy dzień szkoły jest przerywany wielokrotnie, a to śniadanie, a to coś na łódce, a to pływanie. Łatwiej jest wrócić do lekcji po przerwaniu jej bez zmiany przedmiotu. Na razie działa.
Wtorek, 11 września 2007
Jest jakby niedziela. Budzi nas piejący kogut z okolicznego gospodarstwa. Pijemy kawę, jemy jogurt i czytamy do 11h00. Piękna słoneczna pogoda - sielanka.
Stoimy na kotwicy koło Nikopolis. Wczoraj po lekcjach Bartka udaliśmy się aneksem na ląd. Pierwszy kontakt z kontynentalną Gracją. Zostawiamy aneks na pustej plaży, na horyzoncie ani łódki ani człowieka. Idziemy na nosa w stronę starożytnego miasta podjadając pod drodze jeżyny i zielone pomarańcze. Dochodzimy do pierwszych ruin teatru, do których, mimo tabliczki ostrzegawczej, włazimy. Zostajemy szybko przegonieni przez dłubiących tam archeologów – sypie się na łeb! Teatr w stanie upadu, ale potęgę obiektu jeszcze widać. Następnie drapiemy się na wzgórze skąd widać całą okolicę i słusznie tu usadowił się Oktawian aby zarządzać bitwą. Dziś pozostały tu jedynie szczątki świątyni na cześć zwycięstwa w postaci resztek murów, fryzu i platform.
Schodzimy z powrotem w stronę widocznych daleko budowli. Wstępujemy do baru, gdzie miła starsza pani w rozpadającej się budowli prócz zamówionego piwa raczy nas rodzajem mussaki na zimo. Uśmiechy, parę słów po niemiecku, grecku, dziękuję proszę i znów uśmiechy. Miło. Przyjeżdża stary bywalec, dostaje kawę ze szklanką zimnej wody i karmi koty właścicielki z przywiezionej przez siebie puszki. Uśmiech sam nakłada się na twarz.
ALE POMIDOR I MOZAJKI
Dochodzimy do wielkich bizantyjskich murów obronnych, są imponujące i w niezłym stanie, widać łuki, przejścia, schody. Za i przed nimi pola z wygryzioną przez owce trawą. Pastuszek paląc papierosa w cieniu pewnie nie czuje, że opiera się o takie zabytki. Nikt niczego nie pilnuje, tyle tego mają!  Dochodzimy do fundamentów wczesnochrześcijańskiej bazyliki z zadaszonymi imponującymi mozaikami. Widać jeszcze kolory. Jest też malutkie muzeum, do którego dzieci wchodzą za darmo więc tylko ja płacę za bilet. Zabawne. Gnamy do Odeonu, najlepiej zachowanego obiektu – drugiego teatru,  bo zachód słońca tuż. Jest jednak zamknięty więc oglądamy go z zewnątrz. Takie mini Colosseum. Wracamy obok pola pomidorowego, na którym rolnik przygotowuje sikawki do podlewania. Mister! Pomodores? Comme, odpowiada. Daje nam ze trzy kilo pięknych pomidorów i nie chce zapłaty. Good luck, Mister.
Zrobiliśmy z 10 kilometrów, dochodzimy do bezludnej plaży, jest tam jeszcze aneks? Jest. Wracamy na łódkę, która też jeszcze stoi, do domu.
Greckie chorizo z grilla i partyjka kart dopełniają wieczoru. Brudni idziemy spać, woda tu, choć słona, jest podejrzanie mętna.
Plan na dziś to Vonitsa. Porcik w południowej części zatoki i możliwość uzupełnienia wody. Planowana kolacja w tawernie cieszy Bartka, bo tam zapewne serwują jego ukochany gyros, który i ja z miłą chęcią skonsumuję. Jutro opuszczamy zatokę Ambrakijską, głównie z powodu, braku kryształowej morskiej wody, do której jesteśmy przyzwyczajeni.
Pobyt w zatoce Ambrakijskiej dobiega końca. Zachwyciła, ale również rozczarowała. Zachwyciła pod wieloma aspektami: totalną ciszą w nocy, krajobrazami typowo mazurskimi (czuliśmy się trochę jak na jeziorze), malowniczymi wysepkami, zabytkami starożytnymi, które Daru już opisał (wycieczka była niezwykle udana), bardzo miłymi tubylcami. Rozczarowała natomiast głównie brudną wodą. Jest to w końcu akwen dość szczelnie zamknięty i ewidentnie widać, że woda uległa stagnacji, jest zamącona, zagloniona, na dwóch metrach głębokości nie widać dna, a dla nas, przyzwyczajonych do przejrzystej kryształowej wody jest to wystarczająco zniechęcające, aby nie korzystać z pływania w takich miejscach. Dzisiaj dotarliśmy do Vonitsy. Przeuroczy porcik, wszystko za darmo, jesteśmy przycumowani do kei tyłem i możemy swobodnie wychodzić na brzeg, no i, co najważniejsze, mamy możliwość uzupełnienia wody (po dzisiejszym praniu jest to absolutnie konieczne). Od razu poznaliśmy naszych sąsiadów, Szwajcarów. Ona z wyglądu pasuje bardziej na Antylkę z pochodzenia, on typowy flegmatyczny Szwajcar. Bardzo miło od razu potoczyła się rozmowa, każdy opowiadał o swoich przygodach, przeżyciach i wrażeniach. Zresztą jedną muszę przytoczyć, bo jest urocza: otóż płyną sobie, on ma wachtę, ale przez chwilę nie patrzył na horyzont. Wraca na stanowisko, a tu przed nim wielka pomarańczowa boja, taka jakie mocuje się podczas regat, tylko olbrzymia! Robi więc szybki zwrot, żeby uniknąć zderzenia, ale co się okazuje? To właśnie pojawiło się wielkie oblicze wschodzącego księżyca. Lekko wykrzywiony wyglądał jak boja. Uśmialiśmy się do rozpuku, takie zderzenie faktycznie byłoby bolesne. Oni mieszkają na zbudowanym przez siebie jachcie (oczywiście zwiedziliśmy go, a oni zwiedzili wnętrza naszego katamaranu) i jest to ich jedyny dom! Razem rozważaliśmy możliwości zainstalowania u nas pralki, ponieważ faktycznie coraz trudniej jest znaleźć pralnię, a pranie ręczników czy pościeli ręcznie nie wychodzi najlepiej. Opowiedzieli nam też swoje nieprzyjemne spotkania z młodymi mieszkańcami miasteczka Vonitsa. Otóż podlotki pod namową prowodyra rzucają dla zabawy w jachty kamieniami w nocy. Oni mieli z nimi do czynienia aż przez 5 dni! Codziennie kamienie – niebezpieczne dla łódki, ale i dla człowieka – aż wezwali policję. Wygląda, że młodzież zaprzestała chwilowo nieprzyjemnych ataków, ale trzeba uważać, żeby się nie uaktywniły ponownie. Ryzykujemy i idziemy za chwilę na kolację (jest 20.30), a po drodze zahaczymy o Internet Point i mam nadzieję usłyszeć słodki głosik mamuni, już tak dawno nie słyszany.
Jutro przejście przez kanał Lefkas. Musimy zdążyć do 18.00, ponieważ potem przejście jest zamknięte. Zatrzymamy się na jakiejś wyspie zaraz za przejściem kanału. A po drodze, jak to już weszło nam w krew, następna lekcja Bartka. Jutro przyroda, więc znowu będą, jak sądzę, ciekawe rozmowy obok podstawowego materiału. Oj trudno jest Bartka prawdziwie zainteresować lekcjami. Nie może zrozumieć, że tak, jak my je prowadzimy, mogą być traktowane jak zabawa, jak rozmowa, pod warunkiem, że zapamięta treść i esencję. Próbujemy, może zaskoczy, tak jak wiele spraw już zaskoczyło podczas naszej podróży. Może znajdę też czas, żeby poczytać (między wyspaniem się, żeglowaniem, lekcjami i przybijaniem, nie ma za wiele czasu), a historia dorastania Marguerite Duras jest wciągająca! W międzyczasie muszę też czytać lektury Bartka, żeby móc potem prowadzić z nim konwersację, a lektury zmieniły się sporo od czasów mojej szóstej klasy (a nawet gdyby nie, to i tak należałoby odświeżyć sobie pamięć).
Muszę przyznać, że to nasze życie na łajbie przerasta nawet trochę moje oczekiwania. Jest naprawdę sielankowo, nie ma spięć (przynajmniej poważnych), żyjemy prawdziwą przygodę. Jedyne dwie rzeczy, które troszkę mnie stresują, to fakt, że musimy się spieszyć do Gibraltaru oraz niedokończone sprawy białostockie, które Daru ciągle prowadzi na odległość, a i pewnie niebawem znowu będzie musiał polecieć do Polski. Ale kiedy? Staram się o tym nie myśleć zbyt intensywnie i korzystać z przyjemności maksymalnie. Troszkę doskwiera mi tęsknota, za niektórymi ludzikami zostawionymi w Polsce (kto wie, to się rozpozna), ale mimo wszystko warto! Warto żyć pełnią życia!
Czwartek, 13 września
No i kto by się spodziewał. Popłynęliśmy do Vonitsy (ciągle w zatoce Ambrakijskiej) bo według mapy miała tam być woda do napełnienia zbiorników. Dzięki temu trafiliśmy do uroczego miasteczka i darmowego porciku, faktycznie z wodą. Mądra polityka miasteczka wykorzystującego pomoce unijne jest wszędzie widoczna. Fantastycznie zrobione nabrzeże, plaża z prysznicami, most na wyspę gdzie mieszkańcy uprawiają jogging i jadą wieczorem podziwiać zachód słońca, a nad wszystkim góruje zamek.
VONITSA
Ten ostatni aktualnie w remoncie (1,5 mln euro pomocy) jest fascynujący. Wybraliśmy się tam późnym popołudniem i dotarliśmy do kraty ozdobionej tablicą mówiącą o zakazie wstępu ze względu na prace konserwatorskie.  Brama okazała się zamknięta na przysłowiowy gwóźdź więc mimo utyskiwań Bartka, który wykorzystuje każdą okazję do nie chodzenia (płaskostopie i na stopach i w głowie), weszliśmy do środka. Warownia o której wiemy niewiele okazała się wielka, zajmująca całe wzgórze. Otoczona podwójną linią murów obronnych zawiera wewnątrz ogrody, kościółek wyposażony w swoje relikwie i resztki różnych budynków. Przedsięwzięte i widoczne już prace polegały na wykonaniu kamiennych alejek i oświetlenia, reparacji murów i baszt obronnych. Jeden z budynków, całkowicie odnowiony, służy zapewne jako biuro i zaplecze budowy. Widoki z każdej strony były imponujące.
Korzystając z faktu, że jesteśmy w porcie poszliśmy na dwie kolacje. Ukochaną przez Bartka pitę gyros (3 pity, 5 tzatziki, litr wina, piwo i Fanta = 19 euro) oraz następnego dnia na pieczyste.
Dziś, w dniu wypłynięcia z „jezior mazurskich”, nabraliśmy do pełna wody i umyliśmy dokładnie Bubu od stóp do głów słodką wodą.
Pożegnanie z miłymi sąsiadami, rzucają nasze cumy i odchodzimy. Miłe jest to jak szybko nawiązuje się znajomości. Szwajcarska para budowała łódkę 5 lat. Dwunastometrową z grubego aluminium. Jedna sypialnia ze składzikiem pod łóżkiem, kuchnio-salon, sterówka. Na dwoje wystarczy. Wybierają się też za ocean, za rok. Jedyny ich problem to, że pani boi się przechyłów więc pływają jak nie ma silnego wiatru, a że łódka jest ciężka (10 ton) to się snują. Jest ich jedynym domem, mają więc i pralkę i ogrzewanie i telewizję satelitarną (wystawianą na nabrzeże). Nikt nie wie czy zrealizują swoje plany, najważniejsze jednak, że już realizują swoje marzenia. Wyglądali bardzo zabawnie, ona grubiutka mulatka, on w sandałach i podkolanówkach.
Wyszliśmy na morze, wieje ok. 15 kn. Mieliśmy wejść do kanału pomiędzy wyspą Lefkas a kontynentem, ale w ostatniej chwili decydujemy się opłynąć wyspę (20 mil), nie chcemy czekać na otwieranie mostu (o pełnych godzinach) oraz na gnanie później kanałem na silniku. Płyniemy, fala boczna, Bartek z Beatą robią przyrodę, ja piszę i zerkam na morze koloru turkusowego. Jest 90 m głębokości, a morze ma kolor jakby było 10. Zadziwiające.
KOLORY
Przyłączam się w pełni do podziwu Dara dla koloru wody. Wszechogarniający turkus. Brakowało nam tego właśnie do pełni szczęścia w zatoce Ambrakijskiej. Wypłynęliśmy dziś z Vonitsy wczesnym popołudniem po generalnych porządkach i pysznym śniadanku.  Za każdym razem jestem zdziwiona własną reakcją jak wypływamy z jakiegoś miejsca, w którym spędziliśmy trochę czasu, a do tego poznaliśmy bliżej innych żeglarzy. W momencie podnoszenia kotwicy zawsze kręci mi się łezka w oku i jakaś nieokreślona tęsknota wkrada się w serce, tak jakby kończył się kolejny etap. Widocznie jest to przypadłość ludzi wędrownych.
SZWAJCARZY
Piątek 14 września 2007
Wczorajsze pisanie i podziwianie turkusowego koloru wody, a i partyjka w karty, zostały przerwane przez fale, które wzmogły się nagle i przybrały monstrualnych rozmiarów. Było już późno, słońce chyliło się ku horyzontowi grożąc rychłym zniknięciem, a my skaczemy w górę i w dół ze świadomością, że do celu jeszcze daleko. Byliśmy już blisko wejścia do zatoki Vasilikis, więc płynęliśmy z nadzieją, że niedługo zapanuje spokój. Niestety, okazało się, że zatoce daleko było do spokojnej. Co prawda fale ustały, ale wiatr ześlizgiwując się z pagórków tworzył dysze wietrzne i podmuchy przekraczały 30 węzłów, a to już trochę za dużo jak na pełne ożaglowanie. Postanowiliśmy więc zrefować grota, ale fały do refowania zaplątały się wokół bomu i lazy bag’a, który rozdarł się przez to dość poważnie. Wiatr akurat miotał nami srogo, więc odpuściliśmy refowanie i zwinęliśmy żagle. Noc już całkiem nas przykryła, następne mile przebyliśmy na silniku i zakotwiczyliśmy po ciemku (przydał się noktowizor) przy plaży na końcu zatoki Vasilikis – przy miasteczku Pondi. Plany wyjściowo były inne – mieliśmy przejść przez kanał Lefkas i znaleźć miejsce przy wschodnio-północnej strony wyspy. Chcieliśmy jednak ograniczyć pływanie na silniku i postanowiliśmy okrążyć wyspę Lefkas zachodnim wybrzeżem. Kierunek wiatru okazał się jednak mało sprzyjający, więc i tak silniki były prawie cały czas w ruchu.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – rano odkryliśmy dopiero urok miejsca, do którego trafiliśmy – małe urocze miasteczko, zadbana plaża, mały porcik po przeciwnej stronie, dookoła pokryte karłowatą roślinnością pagórki, spokojne miejsce. Wokół nas od rana kręciła się masa uczniów windsurfingu, a my do późnego ranka leżeliśmy sobie w łóżeczku czytając książki. Daru właśnie kończy kolejną lekcję matematyki z Bartkiem (chyba z oporem szło dzisiaj rozumienie lekcji, sądząc po jednoznacznych okrzykach nauczyciela) i zaraz wybieramy się na spacer, żeby poznać okolicę od lądu. Ale najpierw jeszcze szycie podartego lazy bag’a.
SZYJEMY
Beatka szyje lazy bag, a ja naprawiam genaker.  Błąd zostawienia go przez zimę na zwijaczu karze nas srogo i mimo naprawy skazany jest przez promienie UV na zagładę. Wkrótce. Mimo szycia rozdarł się w tym samym miejscu tak tkanina jest już słaba. Zamówiłem nowy, ale żaglomistrze należą do rasy niesłownych.
Trochę nerwów wczoraj było. Już przed opłynięciem przylądka zaczęło się nerwowo, słońce dotykało horyzontu co znaczyło wchodzenie do portu lub kotwiczenie po ciemku, a tego nie lubimy. Potem nagle monstrualne fale i zamiast oczekiwanej ciszy za górami wiatr nagle tak niespodziewanie przyśpieszył, że strach. Przeżaglowani (zbyt dużo żagla w stosunku do siły wiatru grożący w najlepszym wypadku podarciem szmat nie mówiąc o złamaniu masztu) prujemy szybko, ale szybko  ostrzymy i próbujemy refować grota (główny żagiel). Coś blokuje, wiatr wyje, liny latają, coś się rwie. Nerwy, za chwilę jeszcze parkowanie po ciemku i przy tym wietrze!
Jak zwykle skończyło się na strachu. Dopływamy powoli do końca zatoki, wiatr cichnie powoli, 6, 5, 4 metry głębokości – kotwica w dół! Stoimy. Paradoks – chwilę później rozpalamy grilla i pieczemy piękny kawałek wołowiny, który okazuje się ostatnią podeszwą i to z kalosza. Kończymy partyjkę kart i idziemy spać. W ciszy!
Wczoraj minęły dwa miesiące od wypłynięcia z Ajaccio. Jakieś podsumowania? Odpowiadam na wielokrotnie zadane przez telefon pytanie: Czy nam się tak nie nudzi?
Otóż, w ciągu tych dwóch miesięcy nie miałem ani jednej chwili wątpliwości czy znudzenia. Każde miejsce było inne, często piękniejsze od najpiękniejszego w którym już byliśmy, kontakty ludzkie są wzbogacające, często zabawne. Oczywiście boimy się, boimy się Gibraltaru po tym co widzieliśmy w przesmyku messyńskim, boimy się 800 mil od Gibraltaru do Kanarów, boimy się sztormu bo już wiemy czym to pachnie. Z dnia na dzień jednak umiemy więcej, wiemy na co stać, a na co nie stać nasze Bubu i nas samych. Wiemy też, że bo burzy przychodzi spokój, jak to mawiał pieśniarz. Miło też jest udostępniać taką przygodę innym. Odwiedziły nas 4 osoby, trzy następne przyjeżdżają 10 października. Mamy też czas, na czytanie, na spanie do oporu, na słuchanie muzyki, oglądanie filmów. Wygraliśmy czas, który zajmuje praca, która i owszem jest często pasjonująca, jest jednak często też wyrobnicza. Słowo nuda zawarte w pytaniu nie pasuje też do łódki. Tu zawsze jest coś do roboty, wprawdzie samo żeglowanie w normalnych warunkach pogodowych nie wymaga zbytniej uwagi czy koncentracji, ale drobne naprawy czy realizacja nowych pomysłów (aktualnie przymiarka do pralki) zajmują. Można też godzinami patrzeć na morze i mijany brzeg, który zawsze jest inny choć podobny.
Beatka właśnie wyczytała, że stoimy w środku największego w Europie ośrodka windsurfingu. Nie dziwota, latają wokół nas jak muchy, na razie jednak nie siadają. A wiatr znów daje o sobie znać, tak, że jak który pacnie to jak mucha o szybę samochodu.
Tyle na dziś pisania, zerknę na GPS czy przypadkiem nas ten wiaterek nie ciąga z kotwicą. Niedziela, 16 września W RAJU
Czuję się jak Ewa w raju. Dookoła mnie nie istnieje cywilizacja, jest tylko mój Adam i amorek. Nie nosimy żadnych ubrań (nawet listka figowego, ale tylko z jednej przyczyny – nie rosną tu figowce, a listki kosówki nie nadają się), czujemy się nader swobodnie, nie ma nikogo oprócz nas. Tylko czasami jakiś jacht przepłynie w oddali, lub też prom i jedynie one mącą poczucie totalnej dzikości w tym znalezionym przypadkowo miejscu.
A było to tak: ostatnie dwie noce spędziliśmy kotwicząc przed Pondi na wyspie Lefkas. Przedziwne to miejsce, zatoka, w której wiatr budzi się regularnie ok. 14.00 i zjeżdża z gór z ogromną siłą. Jest to oczywiście wykorzystywane przez windsurfingowców, którzy wchodzą w ślizg i tną wodę szybko jak odrzutowiec i ostro jak brzytwa. W piątkowy wieczór byliśmy na spacerze w porciku zaraz obok – w miasteczku Vasilikis (tak z resztą nazywa się cała zatoka). Bardzo przyjemne miasteczko, port niewielki, ale jego intymność właśnie tworzy całą atmosferę miejsca. Znaleźliśmy bardzo dobrą knajpę („Mythos”) z kompleksem hotelowym, gdzie oprócz lokalnych pyszności był też bezprzewodowy Internet. Następnego dnia wróciliśmy do tej knajpy na lunch wraz z komputerem, żeby jeszcze wykorzystać ten bezpłatny dostęp do sieci. Podzwoniliśmy do najbliższych, wysłaliśmy Andrzejowi pamiętnik i do wyczerpania baterii w komputerze załatwialiśmy nasze sprawy. Była 15.30, najwyższy czas, żeby wrócić na łódkę i płynąć dalej, a w planach mieliśmy Itakę. Powrót aneksem z miasta do jachtu okazał się jednak bardzo trudny. Otóż zerwał się ów wiatr, który tam regularnie dmie już o tej godzinie, ale tym razem był naprawdę silny – około 35 węzłów, więc na wodzie – płytkiej w tym miejscu – wytworzyły się fale, które dla naszego aneksu były już wysokie, szczególnie, że braliśmy je pod włos. Pac, pac, pac, co fala to wielki bryzg wody na nasze twarze, ubrania, rzeczy (a  mieliśmy komputer, w plecaku aparaty, komórki,…) i woda zalewała aneks. W połowie drogi aneks miał już dno pokryte wodą, a im bliżej łódki, tym wiatr i fale się wzmagały, więc bryzgi również były silniejsze i bardziej obfite, a obok nas śmigali deskarze w tą i z powrotem. Dotarliśmy na Bubu całkiem przemoczeni i w strachu, że wszystkie nasze sprzęty zostały zalane. Na szczęście były tylko troszkę mokre, wszystko działało, więc wytarliśmy się prędko i kotwica w górę. No, podnoszenie kotwicy przy wietrze ponad 30 węzłów z przeciwnej strony nie jest łatwe, łódka nie ma sterowności - trudno jest podążać za łańcuchem. Poza tym myślę, że dziwili się, wszyscy ci, którzy nas widzieli, że decydujemy się wyjść przy takim wietrze (nawet deskarze już odpuścili pływanie). Ale my wiedzieliśmy, ponieważ poznaliśmy już trochę specyfikę wysp Jońskich, że po wyjściu z zatoki wiatr na pewno ucichnie (normalnie powinno być odwrotnie). Tak też było, z 35 węzłów wiatr zszedł nagle do 5 węzłów, więc żagle zaczęły wchodzić w łopot. Powolutku jednak siła wiatru rosła – im bliżej następnej wyspy – tym wiatr był silniejszy. Przy 25 węzłach zrefowaliśmy żagle, ale mimo tego Itaka zbliżała się z wielką prędkością. Oczywiście okazało się, że w zatoczce, którą wybraliśmy za cel (Frikes) podmuchy są równie silne, jak w poprzednim miejscu. Szukaliśmy więc dość długo schronienia, które zagwarantowałoby nam dobre trzymanie. Zwiedziliśmy kilka zatoczek, ale wszędzie okazywało się za głęboko (wbrew temu, co wskazywały nasze morskie mapy, które w przypadku Grecji okazują się bardzo mało dokładne i wiarygodne – niejednokrotnie na przykład według GPS’u byliśmy naszą łódką na lądzie). Znaleźliśmy jedną o przyzwoitej głębokości, ale za to wąską na tyle, że samo rzucenie kotwicy nie gwarantowało, że w razie zmiany kierunku wiatru nie wylądujemy na skałach. Trzeba więc było, oprócz kotwicy, przywiązać się cumami do skał. Przy tym dużym wietrze spuściłam więc z Bartkiem aneks, do aneksu wrzuciłam cumy i popłynęłam nim na ląd, żeby zaczepić jedną cumę po jednej stronie zatoczki, a drugą na drugiej (na wystających skałkach), a końcówki dostarczyć z powrotem na jacht. W tym czasie Daru manewrował jachtem, zbliżał się tyłem do lądu i do wiatru. Manewry wyszły świetnie, cumy akurat były wystarczająco długie (50m każda), żeby dosięgnąć tylnych knag, Bartek spuścił kotwicę, która na szczęście od razu bardzo dobrze złapała, więc niebawem staliśmy przytwierdzeni z trzech stron i mimo nieustających, a wręcz wzmagających się podmuchów, nasza Bubu trzymała się nieruchomo  w zatoczce.
RAJ NIE-UTRACONY
I to jest właśnie ta zatoczka, prawdziwy raj, obcowanie z naturą, obserwowanie chodzących po skałkach kóz i szybującego orła. Woda przejrzysta jak kryształ, pod nami kamyczki, jak spoglądamy z pokładu wydaje nam się, ze stoimy w powietrzu. Po obydwóch stronach są skałki, które niebawem będziemy eksplorować z maską i fajką szukając życia podwodnego.
Ciekawe, czy w tym miejscu koło godziny 14.00 znowu pojawi się silny wiatr od strony gór, choć na razie jest całkowita cisza. Pewnie tak. Ale my wiemy, że nasze „zaparkowanie” jest na tyle dobre, że wytrzyma wszystko. Postanawiamy więc zostać tutaj cały dzień rozkoszując się tym dzikim miejscem.
LEWITUJĘ A JEST 5 m GŁĘBOKOŚCI
Jakoś ostatnio jest na sportowo. Tu na morzu jońskim wyspy są duże, góry na nich wysokie i dzieją się istne cuda. Wszędzie pojawiają się dysze, które rozpędzają wiatr do nieprawdopodobnych prędkości. Normalne, jeśli wiatr wieje powiedzmy 20 węzłów i wpada miedzy dwie wysokie wyspy to w wytworzonym lejku będzie dwa razy silniejszy. Na dodatek wielką rolę gra termika, silnie i szybko nagrzewające się zbocza gór i równie szybko schładzające się po znalezieniu się w cieniu lub po zachodzie słońca. Zwykłe bryzy, dzienna i nocna dostają tu opętania. Wczoraj na zwiniętej 50% genui i drugim refie płynęliśmy 8 węzłów.
Idylliczne miejsce, które znaleźliśmy, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Po sportowym czepianiu się skał po bokach (Beatka walczyła z cumami) gdy już usiedliśmy przy piwie dech nam  zaparło. Nawet teraz po minionej dobie, Beatka leży oparta o poduszkę przykryta kocem, patrzy na góry obserwując dzikie kozy i słyszę co jakiś czas westchnienie i słowo: cudo!
W głośnikach sączy się „Wish you were here”, słońce już za górami. Szarzeje, w oddali widać tylko oświetlone zachodem słońca wyspy kłujące żółciejącą bielą skał.
Dzisiejszy dzień był prawdziwym powrotem lata, 32 stopnie w powietrzu i woda, która rano miała 22,5 stopnia szybko podniosła się do 24, kryształowa jak widać na zdjęciu. Dzień nam minął na czytaniu, wielokrotnym pływaniu, graniu w paletki. Teraz ja piszę, Beatka czyta książkę, którą kiedyś kupiłem - Brewiarz Śródziemnomorski, Predraga Matviejevića, o kulturze śródziemnomorskiej w innym niż zwykle świetle.  Zajrzę znów do niej, pewnie teraz inaczej ją odbiorę po poznaniu Korski, Sardynii, Sycylii, południu Włoch i Francji, części zachodniej Grecji. Ja kończę Szkice Boy’a zachwycony stylem i poczuciem humoru, nieraz ubawiłem się do łez, a jest to książka raczej poważna.
Wiatr znów się zerwał, ale bardziej bryzowaty niż ten, który daje nam ostatnio wycisk. No, nie mówię hop jednak.
Właśnie piknął navtex, prognoza z Istambul Radio for Eastern Mediterranean - nie interesuje nas.   
PRODUKT PAŃSTWA BIELICKICH (wszelkie prace tapicerskie kom:+48889199756)
Muszę jeszcze coś opowiedzieć o tym pięknym i tajemniczym miejscu. Wszędzie na tej homerowskiej wyspie słychać śpiew syren, które być może mieszkają tutaj od czasów Ulissesa, i zaklęte od wieków, przywołują przypadkowych żeglarzy poszukując tego, który zdejmie z nich zaklęcie. Co wieczór i co noc głos ich rozbrzmiewa w różnych harmonijnych tonach, a dreszcze przechodzą przez skórę poruszając wyobraźnią. Daru zasypiając mówi: - może zostaniemy jeszcze tutaj trochę?. Martwię się czy aby nie wpadł już w sidła tych kuszących syren i czy nie zostanie przez nie zatrzymany na wieki?
Oprócz tego dzikie miejsca wyspy, takie jak to nasze, mają swoich panów – dzikie kozły i kozice. Patrząc z dumą na człowieka przeżuwają pędy, albo stojąc na wystających kamieniach obserwują okolice tak, jakby sprawdzały, czy porządek w zasięgu ich oka nie został zakłócony.
Poniedziałek, 17 września 2007
Z wielkim żalem opuszczamy nasz raj i Itakę no i fascynujący śpiew syren (wiatr przepychający się przez iglice skalne, modulowany kształtami i zmianą jego siły). Płyniemy na południe, na wyspę  Kefalloni, trochę odzwyczajeni od oleistego morza jakim nas przywitał poranek. Kilka kontrolnych telefonów do pracy, B&B siedzą nad polskim.
Dziś rano skończyłem „Szkice literackie” Boy’a. Radzę wszystkim przeczytać, będą mieli nowe spojrzenie na tamte czasy. Po nich mam wielką ochotę poczytać Tetmajera, Asnyka, Staffa, Wyspiańskiego, Górskiego (cześć Włodziusiu), poezję, której nigdy wcześniej nie czytałem lub jakoś prześlizgiwałem się na polskim gdy taką nam serwowano. Myślę, że za wcześnie to było no i obowiązkowe, czego nie lubimy raczej. Ale tak generalnie pozostało mi uczucie niesmaku i wstydu (wiem, wiem, nie zaczyna się zdania od ale), a to dlatego, że te wszystkie nazwiska Młodej Polski czy wcześniejszych Mickiewicza i Słowackiego, no i późniejszych autorów rozświetlających polską sztukę i język, zostały zaprzepaszczone. Teraz jak się patrzy na polskie niby elity, te które kreują obraz i język naszego narodu poprzez media, to się czuje po prostu wstyd. Że nie umiemy budować, wykorzystywać niebywałych okazji, a tych w historii mieliśmy niewiele, że rządzi nami zakompleksiona i niewykształcona hołota, która nic nie wie nie tylko o świecie, ale i o własnej spuściźnie, którą przyszło im zarządzać i że tylko na taką hołotę nas stać. Szkoda wielka tylko tamtych, co za Polskę oddali nie tylko czas na wygnaniu, ale często i życie. Dziś widać, że nie warto było, ten naród nie jest tego wart.
Wczoraj z wielkim rozczarowaniem rozmawiałem z Bartkiem o muzyce, słuchaliśmy Pink Floydów „The Wall” i trochę tłumaczyliśmy słów, trochę opowiadałem o koncercie w Londynie, o tym jak będąc prawie w jego wieku z kolegami pasjonowaliśmy się ich muzyka, jak tłumaczyliśmy słowa piosenek. Przypomniałem mu też, jak to dzień wcześniej słuchał amerykańskiego rapu i zapytałem się czy mu się podoba, powiedział że bardzo, zapytałem więc czy coś rozumie, a on odpowiedział, że nic. No i porównałem z naszym słuchaniem Pink Floydów. Konkluzja: w ramach angielskiego będą tłumaczyć musical „Jesus Christ super star”. Przynajmniej tyle. Cholera, starzeję się chyba - stary ramol.
Wtorek, 18 września
Jesteśmy w Poros. Mały porcik w przebudowie, do którego wpływają wielkie promy i to wpływają całą noc! Po ciszy poprzedniego miejsca mieliśmy syreny samochodów i tirów wjeżdżających do i zjeżdżających z promów.
Wczoraj gdy parkowaliśmy przy lądzie stali już Niemcy z sąsiedniej łódki aby odebrać nasze cumy, my chwilę później to my odbieraliśmy cumy od Węgrów, którzy wchodzili obok nas. Miły zwyczaj.
Miejsce ma jedną wielką zaletę, do supermarketu jest kilka kroków, uzupełnimy więc „ciężkie” zakupy, tj. wodę mineralną, piwo i wino. Zdecydowanie wróciliśmy do butelkowego wina zmęczeni kartonowym włoskim kwasem.
Wieczorem, po restauracji i wyśmienitym jedzeniu, obejrzeliśmy dwa odcinki „Mission impossible”, amerykańskiego serialu z lat sześćdziesiątych nieznanego w Polsce. Bardzo sprytnie pokazuje on bliżej nieokreślone kraje gdzie o wpływy walczą mocarstwa zimnej wojny, a nasi dobrzy bohaterowie zapobiegają katastrofom.
POROS
Kolejny porcik, kolejne miasteczko z hotelami i tawernami- Poros na wyspie Kefallonia. Wczoraj po kolacji w jednej z portowych tawern spotkaliśmy pewną Polkę, która wakacyjnie zajmuje się pomaganiem w kuchni. Zarabia 1000 Euro, mówi, że jest nieźle i jest zadowolona, ale podczas trzymiesięcznego pobytu w Grecji nie nauczyła się podstawowej komunikacji w języku tubylców!. No cóż, właśnie dlatego pomaga w kuchni, a nie konsumuje jako gość – turysta. Ale uczciwa jest, podobnie jak i inni pracownicy owej tawerny – Bartek zostawił wczoraj po kolacji swój aparat fotograficzny na stoliku. Zorientował się dopiero dziś rano i szybkim krokiem poszedł do knajpy w nadziei odnalezienia swojego sprzętu. Aparat czekał na niego na szczęście, bo jego utrata z pewnością bardzo by Bartka bolała. Kolejne doświadczenie mówiące, że trzeba dbać o własne rzeczy.
Porcik betonowy, mało miejsca na jachty, w ogóle mało miejsca, ale ogromne promy i tak potrafią w nim manewrować. Prom za promem. Całą noc wpływały, wypływały i wpływały następne robiąc ciągle wiele szumu, ponieważ ich silniki nigdy nie są wyłączane podczas postoju. Ja mam twardy sen, ale Daru ciągle się budził. Płyniemy dalej, czeka nas zwiedzanie Olimpii, a potem ostatnia wyspa grecka na naszej drodze -  Zakintos, no i przeprawa z powrotem na Sycylię.
Środa, 19 września 2007
Szlakiem promów dotarliśmy wczoraj do portu Killini na Peloponezie (zaraz przy wejściu do kanału Korynckiego). Profesjonalnie weszliśmy do portu, który został na szczęście rozbudowany od czasów ostatniego wydania naszych map, prawie do samych główek szliśmy na żaglach. Przy nabrzeżu nie było nikogo, żeby odebrać nasze cumy, Bartek wyskoczył więc heroicznie i sam się tym bardzo dobrze zajął (uczy się chłopak!). Nieopodal nas stała zaparkowana łódka z francuską banderą, nie omieszkaliśmy więc nawiązać znajomości z jej właścicielami, Francuzami, którzy wszystko sprzedali (następni!) i pływają sobie tak od roku. Wiek około 45-50 lat, żyją z odsetek z lokat pieniędzy uzyskanych ze sprzedanych nieruchomości, bardzo sympatyczni, więc rozmowa przeciągnęła się niespodziewanie aż do 22.00. Niesamowite jak znajomości wybuchają gwałtownie gdy ma się podobne przeżycia i marzenia. Wypłynęli z portu dziś rano około 9.30, a my zaraz potem wyruszyliśmy w poszukiwaniu samochodu do wynajęcia, żeby z tego miejsca pojechać do Olimpii. Znaleźliśmy z trudem, pechowo, gdyż w każdym wcześniejszym miejscu roiło się od wypożyczalni samochodów. Poza tym zmyliła nas nieprzychylność tubylców (o której uprzedzili nas już nasi nowi francuscy przyjaciele), którzy w wielu miejscach informowali nas, że takiej wypożyczalni w mieście nie ma w ogóle. Oczywiście, pewni swojego szczęścia, szukaliśmy niestrudzeni, aż znaleźliśmy. O 11.00 Fiat Panda był już w naszych rekach i wyruszyliśmy w stronę starożytnego świata.
Dojeżdżając już do celu, zaraz za miastem Pirgos, ukazała nam się masakra poczyniona przez pożary, które opanowały te okolice w sierpniu (na pewno wszyscy o tym słyszeli). Spalone całe wzgórza, zwęglone drzewa i niektóre domy, aż strach pomyśleć, co przeżyli mieszkańcy tych stron. Wszędzie jednak widać było szybkie porządki, sprzątanie zgliszcz, domy, które musowo zostały przynajmniej polizane przez ogień już ponownie błyszczały bielą.
PIERWSZY STADION OLIMPIJSKI Z BIEŻNIĄ 200 m
Olimpię oczywiście uratowano, a przynajmniej teren wykopalisk starożytnych zabytków (w samym miasteczku „nowym” też ujawniały się oznaki pożaru). Zwiedziliśmy najpierw muzeum starożytne – bardzo logicznie ułożone epokami – od 2 tysięcy lat przed n.e. do I wieku przed n.e.. Muzeum to zawiera przede wszystkim najważniejsze znaleziska z poszukiwań archeologicznych XX wieku na terenie starożytnej Olimpii (o dziwo Niemcy najbardziej się przyczynili do tych odkryć!): rzeźby ze świątyni Zeusa i Hery, mozaiki z łaźni rzymskich i greckich, Chełmy i wszelkie przedmioty składane bogom w ofierze, kawałki tympanonów i płaskorzeźb. Bartek, zafascynowany i jeszcze nie zmęczony upałem, cykał zdjęcia każdemu interesującemu eksponatowi. Potem poszliśmy „w teren”, zobaczyliśmy szczątki Palestry, gdzie zawodnicy trenowali swoje siły przed wystąpieniem w igrzyskach, dom Fidiasza, gdzie wykonał jedno ze starożytnych cudów świata: posąg Zeusa wysoki na 15 metrów z kości słoniowej, hebanu i złota, który docelowo znalazł się w świątyni tego największego z bogów starożytnej Grecji, potem miejsce to stało się chrześcijańską świątynią, a posąg został częściowo spalony, a częściowo zgrabiony i wywieziony do Konstantynopola. Dalej miejsce przysiąg zawodników, którzy przyrzekali przestrzegać reguł gry i prawa (tych, którzy próbowali te zasady złamać karano srogimi grzywnami,  a z uzyskach funduszy tworzono kolejne postacie Zeusa w drodze na stadion), stadion o długości 200 metrów, na którym odgrywały się główne zawody, świątynie Zeusa i Hery (oczywiście świątynia Hery proporcjonalnie mniejsza – jak to dla kobiety - a trzeba zaznaczyć, ze kobiety w czasach starożytnych były zupełnie niezauważane i jako jedyne nie miały prawa oglądać igrzysk olimpijskich).  Kawałki odkrytych kolumn i budowli robią naprawdę niezłe wrażenie, aż dziw, że mieli wtedy sposoby na  wyrób tak ogromnych elementów, przemieszczanie ich, a co najbardziej zadziwiające, na wznoszenie ich na wysokość kilkunastu metrów.
OLIMPIA
Następnie przyszedł czas na muzeum starożytnych gier olimpijskich: rzeźby atletów, dyski, tabliczki z tłumaczeniami całej historii poszczególnych dziedzin wprowadzanych stopniowo do rozgrywek. Generalnie świetna lekcja historii dla Bartka, który akurat na historii przerabia dzieje starożytnej Grecji (chociaż teoretycznie tego dnia miał być angielski).
W drodze powrotnej zwiedziliśmy jeszcze przepyszne fortyfikacje w miasteczku Kastro (castro – czyli zamek) z XII wieku, średniowieczna francuska twierdza wybudowana przez Geffroy Villehadouin , z której rozprzestrzeniał się piękny widok na morze okalające cały ten cypel (i widzieliśmy promy, które jeden za drugim opuszczają port w Killini w stronę Poros na wyspie  Kefalonia lub wyspy Zakhintos).
FRANCUSKI ŚREDNIOWIECZNY KASTRO - GÓRNY ZAMEK 
RUIN W GRECJI POD DOSTATKIEM
Jest 23.00. Daru z Bartkiem odpuścili instalowanie anteny satelitarnej, żeby odebrać mecz FC Barcelona – Olympique Lyon po godzinnych próbach okazało się, że nadaje to po prostu telewizja grecka. Więc siedzą i oglądają (mimo tego, że tata Bartka informuje go na bieżąco sms’ami o wynikach tego meczu). Może się dołączę, a może pójdę zgłębić moją nową lekturę o losach wybitnego sinologa Kiena z „Auto Da Fe” Canettiego.   
Mieliśmy szczęście, że igrzyska starożytne pozostawiały trochę nieboszczyków za sobą (trochę inaczej niż w Monachium bo walcząc). Dzięki temu wydobyto z rodzaju grobu nieznanego żołnierza (raczej sportowca) składane tam fragmenty ich zbroi. Trzeba wiedzieć, że chłopcy gnali na wyścigu w uzbrojeniu tj. hełmach z tarczą i ochronkami na piszczele z brązu i musieli czasami wyzionąć ducha. Walki wręcz, trzy wersje zapasów, też często pozostawiały za sobą nieboszczyków, nawet wśród zwycięzców. Chwała za to bogu, bo dzięki temu muzeum jest ciekawe i zadziwiająco bogate w starożytne eksponaty. Dowiedzieliśmy się też, że idee przyświecające igrzyskom, zawieszenie broni, honorowe nagrody w postaci gałązki palmowej po zwycięstwie w konkurencji  i wieńca laurowego na zamknięciu igrzysk szybko przekształciły się w to co ludzkie, pełen profesjonalizm sportowców, nagrody pieniężne, oszustwa i przywileje dla możnych. Neron wygrał dwie konkurencje:  wyścig rydwanów mimo, że dwa razy się przewrócił i nie dojechał do mety, oraz grę na lirze, konkurencję którą sam wprowadził aby wygrać mimo drewnianego ucha.
Nadmienić należy, że Grecy traktują muzea i swoje obiekty inaczej niż wszędzie gdzie dotychczas byłem. Dzieci mają wstęp darmowy, można filmować i fotografować (bez flasza).
Co się zaś tyczy kobiet to rzeczywiście były one wykluczone z igrzysk, więcej, po tym jak przebrana za trenera Rodozjanka (z Rodos) okazała zbyt wiele radości ze zwycięstwa swojego syna i wyskoczył jej cycek z ubrania, wszyscy trenerzy musieli paradować na golasa.
Pożary dotarły do zabytkowego centrum i spaliły wzgórze ponad stadionem. Sprawiedliwości stała się zadość, wzgórze to, zarośnięte dzisiaj, dawniej służyło za trybunę widokową dla plebsu i było totalnie gołe. Widzieliśmy też jak przy muzeum, pracownicy ratują przypalone lub przysuszone drzewa obficie je polewając.
SPALONE WZÓRZE KRONOSA
Wycieczka do Olimpii była bardzo udana, a miejsce fascynujące. Był to też najbardziej na wschód wysunięty punkt naszej podróży. Od dnia dzisiejszego nasz kierunek jest jeden – zachód. Byle do Gibraltaru!
Piątek, 21 września 2007
Stoimy w zatoczce na samym południu wyspy Zakinthos. Wczoraj dzień zaczął się marnie. Po umyciu łódki i dopełnieniu wody, zbieraliśmy się do wyjścia z portu gdy prawy cieknący silnik coś nie chciał zapalić, a po zapaleniu szybko zgasł. Po otwarciu klapy przegrody silnikowej okazało się że silnik stoi w wodzie, a jej poziom nieszczęśliwie jest powyżej wlotów kabli wszelakich tak więc zapewne i łódka wewnątrz jest podtopiona. Po otwarciu podłogi w korytarzyku potwierdziły się przypuszczenia bo kil był wypełniony prawie całkowicie wodą. Pompy poszły w ruch, otworzono zawór odpływu z komory silnikowej i woda dość szybko zniknęła zewsząd wypompowana na zewnątrz. Gąbka dopełniła zadania i zaczęło się przeglądanie aby zrozumieć co się stało i gdzie cieknie. Z duszą na ramieniu, oczywiście. W pierwszym rzędzie wyssałem pompką 2 litry cieknącego oleju z kuwety inteligentnie znajdującej się pod silnikiem, którą oczywiście do białego wyczyściłem aby zlokalizować skąd kapie. I kapie i to dużo z pękniętej uszczelki pomiędzy silnikiem a pokrywką przekładni alternatora, pompy oleju i wodnej. Aby ją wymienić trzeba ją najpierw mieć, a potem ….. przesunąć silnik i rozmontować. Kurde! Ale wody śladu. Wychodzimy więc i płyniemy na silnikach, potem jednym, aby nie przyspieszać wycieku, po gładkim morzu. Dostajemy poprzez navtex ostrzeżenie o nadciągającym silnym wietrze, aż nie do wiary, pewnie zdążymy, mamy tylko 20 mil. Po chwili zaczyna wiać, 10, 15, 20. Podnosimy żagle i gnamy. Za chwilę 25, redukujemy żagle i przy coraz większej fali przesuwamy się szybko. Nie ma zagrożeń, a w silniku o dziwo sucho??? Wchodzimy do zatoki, a tu wieje jeszcze bardziej tyle, że już w mordę. Na dwóch silnikach, powoli i mozolnie dochodzimy do jej końca gdzie też wieje, znajdujemy jednak miejsce za górką i w spokoju grillujemy całego kurczaka grając w karty. Po kolacji i dokończeniu partyjki idziemy spać.
Pobudka o 9 po kiepskiej nocy i mojej i Beatki. Do kłopotów z silnikiem i wodą dołączyły komary.
W nocy wiatr zmienił kierunek z zachodniego na sprzyjający nam północny. Nie można jednak określić tego z całą pewnością, stoimy w zatoce, przy górach więc może kręcić. Może wypłyniemy, przed nami 270 mil do Sycylii. Wody w silniku niewiele, raczej wypłynęła z mokrej izolacji dźwiękowej. Zagadka nie została rozwiązana, co raczej nie cieszy.
Pierwsza sprawa, znaleźć Internet i sprawdzić prognozę pogody.
Prognozę znaleziono dzięki uprzejmości recepcji pobliskiego hotelu. Jest zbyt silny wiatr i zapewne duża fala. Po analizie danych przekładamy start na jutro o świcie jeśli wiatr zmieni kierunek na wschodni zgodnie z prognozą.
Niedziela 23 wrzesień 2007
Suniemy miło i w miarę spokojnie po falach morza Jońskiego już od ponad 30 godzin. Omijamy z daleka wszelkie chmury i deszcze. Na razie przeprawa ta, najdłuższa dotychczas w naszej karierze żeglarzy, przebiega nader sprawnie i bezpiecznie (odpukać!).
W czwartek opuściliśmy Killini (które osobiście mianuję najmniej ciekawym z miejsc, które odwiedziliśmy w Grecji) i dopłynęliśmy wczesnym wieczorem do zatoczki i miasteczka Keri na wyspie Zakinthos. Po drodze mieliśmy bliskie spotkanie z dużym handlowym statkiem z rosyjską banderą, który znalazł się z nami na kolizji. To znaczy tak naprawdę zdążyłby przejść bez problemu przed nami, ale mimo wszystko zostaliśmy świadkami rosyjskiej kurtuazji morskiej: ów ogromny statek (oceniam na ok. 150 m długości) ustąpił nam pierwszeństwa, jako, że płynęliśmy na żaglach, zboczył ze swojego kursu, poczekał, aż swobodnie przepłyniemy i dopiero powrócił na kurs. Miło!
Oczywiście, jak to w zatoczkach greckich wysp, w zatoczce Keri również wiatr wiał tym silniej im bliżej byliśmy lądu, ale udało się w końcu znaleźć…
Rany! Złapała się właśnie następna Coryphene Doree! I to jaka duża! No, od początku przeprawy na Sycylię były już trzy porządne brania (Daru twierdzi, że były to barakudy bo widział jak walczyły), ale za mało ostre kotwiczki nie zahaczyły do końca ofiar, którym udało się wyrwać. Natomiast o następnej Coryphene Doree (dorada królewska) nawet nie śmiałam marzyć! A na dodatek ta jest jeszcze większa! Oj szykuje się znów dzisiaj pyszna kolacyjka i zupka rybna jak rzadko.
Wróćmy do Zakinthos i zatoczki Keri – znaleźliśmy w końcu miejsce, gdzie wiało najmniej i tam pozostaliśmy na noc, która wbrew temu, że nie sprawdziliśmy w wodzie ułożenia kotwicy, przebiegła spokojnie. Nie wiedzieliśmy jeszcze czy wyruszymy w stronę Sycylii już następnego dnia, czy dopiero pojutrze – miała nam to potwierdzić prognoza pogody do pobrania z Internetu. Szkopuł w tym, ze w całym miasteczku nie było Internet Point i gdyby nie uprzejmość recepcjonistki z pobliskiego hotelu, która udostępniła mi swój komputer, bylibyśmy w nieciekawej sytuacji bez wieści o tym, co się święci na środku morza. Skorzystałam więc z pożyczonego komputera szybko i sprawnie (sorki Andrzejku za lakoniczność mojego maila, ale z wszystkim musiałam wyrobić się w ekspresowym tempie), wysłałam i odebrałam maile, pobrałam pogodę i wezwałam Dara przez VHF, żeby podpłynął po nas (byłam z Bartkiem) aneksem. Już z powrotem na łajbie przejrzeliśmy pobrane przeze mnie informacje i podjęliśmy decyzję przeczekania z wypłynięciem do dnia następnego, czyli termin wyznaczyliśmy na sobotę 22 września – na 6.00 rano. Uznaliśmy, że tak będzie bezpieczniej, jako że wcześniej na morzu Jońskim były sztormy i mimo, że wiatr już zelżał, baliśmy się pozostałej jeszcze posztormowej wysokiej fali.
Nie żałujemy. Co prawda wiatr jest faktycznie może ciut za słaby (średnio 11-13 węzłów), ale przy odpowiednim dobraniu i ułożeniu żagli udaje nam się uzyskiwać całkiem zadawalające prędkości. W nocy zastosowaliśmy z Darem nowy sposób wachtowania: nastawiliśmy sygnał, który budził nas co 15 minut i tym sposobem oboje mogliśmy się wyspać, budząc się często i szybko zapadając z powrotem w sen po sprawdzeniu na przemian jak się mają sprawy na morzu. Sprawdził się ten system, jesteśmy wypoczęci, gotowi do następnej nocki na wodzie, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że tak można będzie działać tylko w spokojne noce, kiedy wiatr będzie ustabilizowany, a fale nie za wysokie. Trenujemy przed Atlantykiem.
Morze…. Toż to potęga. Potrafi przybrać tyle kształtów ile mieści nasza wyobraźnia. Bywa okrągłe, płaskie, szpiczaste, miękkie jak puch i twarde jak skała. Przybiera niezliczoną ilość kolorów od najjaśniejszego błękitu po mroczny ołów, przechodząc przez ciemną zieleń toni. Czasami wydaje się, że woda morska jest leciutka – wtedy właśnie kiedy ma ten przejrzysty kolor turkusu, a czasami, że jest najcięższym tworem na świecie – wtedy kiedy przybiera kolor ołowiu i wydaje się być oleista. Na środku morza już nie ma miejsc turkusowych, wtedy też najbardziej odczuwa się ogrom i potęgę wody, która je wypełnia. Nie wyobrażam sobie, żeby nie odczuwać szacunku i uwielbienia przed tonią. Wolę, żeby była moim sprzymierzeńcem.
Przepłynęliśmy już od wczorajszego ranka 149 mil morskich, do Syrakuz pozostało nam jeszcze 121 mil. Jak dobrze pójdzie zdążymy do jutra przed zmrokiem. Po drodze minęło nas już 10 statków handlowych, jachtu nie widzieliśmy żadnego – kto by się tak wygłupiał jak my! W międzyczasie było trochę podsypiania, dużo czytania, umiarkowanie gier towarzyskich, a jutro jeszcze szkoła Bartka.
Poniedziałek 24 września 2007
03.30. Dookoła pusty horyzont, morze bez ani jednej zmarszczki – gładkie jak tafla lodu, bezchmurnie i spadające gwiazdy odbijające się w morzu. Właśnie zastąpiłam Darunia na wachcie. Dziś troszkę inaczej – ja przespałam pierwszą część nocy, Daru miał sporo spraw do zrobienia na komputerze, więc korzystał ze spokoju i sprzyjającej aury. Teraz już śpi głębokim snem, a ja czuwam nad nim i całym naszym domkiem, o świcie znów się zamienimy. Zostało 65 mil morskich do celu, szkoda tylko, że od kilku godzin musimy iść na silniku – wiatry ucichły zupełnie.
Podsumowanie naszych trzech tygodni pobytu w zachodniej Grecji jest bardzo pozytywne. Grecy są mili, usłużni i mówią wszędzie po angielsku. Mimo tak rozwiniętej turystyki i często nadmiaru gości rozumieją sens swojej pracy i dbają o nią traktując turystów jako swoje bogactwo, a nie jak zło konieczne. Mają piękny kraj bogaty w morze i góry, a na dodatek w zabytki, które urozmaicają odpoczynek na plażach. Te ostatnie nigdy nie były nabite jak widzieliśmy to we Włoszech, ok, przybyliśmy tu pierwszego września, już po sezonie, ale rozproszenie tysięcy plażyczek na wyspach na pewno w tym pomaga. Jest w Grecji ewidentnie tanio, porównywalnie z Polską, co więcej porty i często woda w nich są za darmo. Wypożyczalnie samochodów czy motorowerów są wszędzie i bardzo w przystępnych cenach. Oczywiście inaczej zwiedza się od morza, ma się swój dom, który się przemieszcza, można kotwiczyć w uroczych zatoczkach z dala od zgiełku nadmorskich bulwarów i samochodów, a do miasteczek zawsze można dopłynąć aneksem. Pogoda jest murowana, w ciągu dwóch tygodni dwa razy padał deszcz i to chwilę. Szkoda wielka, że nasz pobyt tu trwał tak krótko, cóż, o miesiąc za późno wypłynęliśmy z Korsyki, ale nie było wyboru. Szkoła Bartka. Wszystkim nam odpowiadało wszystko i kuchnia i grecy i natura.
Minęły dwie doby na morzu. Morze Jońskie, które może być przez nas nazwane świńskim, będzie kojarzyło się nam z Grecją, pięknymi wyspami, lazurową wodą i latem. Dało nam ono jednak wycisk swoimi zmiennymi silnymi wiatrami i jego niespodziewanymi zawirowaniami. Na pożegnanie jest nam jednak przychylne i rejs przebiega nad wyraz przyjemnie, wiatr choć czasami za słaby, spokojnie pcha nas do Syrakuz, a fale są okrąglutkie i nie bolą. Przyjemnie patrzeć i słuchać jak dzioby tną wodę. Na dodatek o zmroku pożegnalnie przypłynął do nas samotny delfin i poskakał przy burtach łódki. Zawsze jest to wielkie przeżycie i niech takim pozostanie.
Wędki ciągniemy z pozytywnym rezultatem, to jest doradą królewską w lodówce i pyszną zupą rybną w brzuszkach. Wcześniej były brania, widziałem dwie barrakudy jak wiły się w powietrzu zahaczone na przynęcie, udało im się wywinąć od patelni ponieważ producent sztucznej rybki nie przewidział, że woda morska to zakała i zeżre kotwiczki w ciągu dwóch miesięcy. Do wymiany na nierdzewki, jak kupię.
Czas nam minął głównie na czytaniu, ja dopadłem „Dobrego wojaka Szwejka” i już kończę drugi tom. Książka niezwykła, jak ją kiedyś czytałem to przeczytałem w jakiejś gazecie, że polskie tłumaczenie jest denne i nie oddaje sensu zamierzenia Haska. Dziś, po przeczytaniu jego komentarza po ukazaniu się pierwszego tomu w Czechach, w którym naśmiewa się z powstania nowego określenia w potocznym języku: „idiota jak Szwejk”, które jest dowodem na to, że Czesi nie zrozumieli o co chodzi, mylę, że jak się jednak szuka sedna to się znajdzie. Przezabawna doprowadzająca do łez od śmiechu książka, jednocześnie głęboka w przemyślenia i pisana z dystansem do aktualnych wtedy wydarzeń co czyni ją uniwersalną.
Płyniemy już 55 godzin, jest po śniadaniu, wszyscy są wypoczęci i uśmiechnięci. Bartek z Beatką robią polski.
Nasza metoda spania w nocy w salonie sprawdza się, dziś było trochę inaczej niż wczoraj, ja pozwoliłem spać Beacie do trzeciej, nagrywałem polską muzykę i słuchałem potem Breakoutów. W pewnym momencie przestraszyłem się reflektora, który zaświecił prosto we mnie do środka salonu, wybiegłem zobaczyć co jest grane, a to księżyc odbił się w oleistym morzu jakoś tak śmiesznie, że wyglądało na lampę z zupełnie innego kierunku.
Metoda nocnej wachty i budzenia się co jakiś czas jest wyśmienita. Aktualne budzenie się co 15 minut będzie zastąpione 20 minutami jak kupimy minutnik. Jest to bezpieczny czas aby zareagować przed kolizją, a pozwala spać bez ciągłego czuwania, jeśli podzielić ilość obowiązkowych przebudzeń na dwie osoby daje to 3 pobudki na dwie godziny na głowę. Przyzwoicie. Zwłaszcza, że człowiek przyzwyczaja się szybko, śpiąc słyszy każdy dźwięk żagli, uderzenie bomu, czy nawet czuje przyśpieszenie łódki, za to trzeźwieje równie szybko jak potem po szybkiej kontroli horyzontu i żagli, zasypia spokojny, że wszystko jest w porządku.
Tej nocy widzieliśmy tylko dwa statki, duży pasażerski i jeden bardzo duży handlowy. Za to rano, trochę już wyluzowani, bardzo późno zauważyliśmy jacht płynący wprost na nas, pomachaliśmy sobie z bliska. Był to jedyny jacht na całej trasie.
Wieje 15 węzłów z południa, suniemy 6-7, właśnie zrzuciliśmy, nieźle już podarty, genaker, rozwinęliśmy genuę, będzie spokój i można będzie dalej czytać.
Teraz mam omamy, widzę zarys lądu! Trzeba to oblać, piwko? O 5 rano?
Pisałem o pożegnaniu przez delfina, a tu masz, powitanie! Kilka mil od Syrakuz około 20 delfinów zaczęło taniec wokół Bubu. Zabawa na sto dwa, skaczą o metr przed dziobem, dwójkami, trójkami, samotnie, wysoko nad wodę, zerkając na nasze rozradowane twarze. Spektakl trwał około kwadransa. One naprawdę się z nami bawią. Cudowne!!!
TU TYLKO JEDEN
Wtorek, 25 września 2007
Wybór Syrakuz jako miejsca powrotu na Sycylię dokonany został na podstawie opowieści napotkanych żeglarzy. I słusznie. Stoimy przy nabrzeżu (darmowym!) na starówce i wczorajszy wieczorny spacer dał już przedsmak tego co nas tu czeka. Zadziwiające miejsce, wąziutkie uliczki, bogato zdobione fasady domów, wszędzie pełno zakamarków i niespodzianek architektonicznych. Po powrocie ze spaceru zjedliśmy kolację, naszą doradę królewską z ryżem. O dziwo zdecydowanie lepsze jest przygotowanie jej na patelni niż z grilla. Było to danie iście królewskie, wymienialiśmy się kawałkami bo smak ryby był zmienny w zależności od części jej ciała. Nie smakuje jak ryba, a w konsystencji przypomina kurczaka i w zależności od miejsca raz jest soczysta i miękka jak udko raz jędrna i suchsza jak pierś. Zadziwiające i pyszne.
Dziś od rana pogoda jak pod Ubu, psem znaczy. Leje równo, niebo szare, po raz pierwszy od dwóch miesięcy mamy regularny deszcz. Pijemy kawę, zjemy śniadanie i udamy się do muzeum archeologicznego, jednego z najlepszych we Włoszech. Potem się zobaczy. Wczoraj wieczorem widzieliśmy neon Carrefoura po drugiej stronie zatoki, trzeba będzie też i tam się udać uzupełnić zapasy.
Dowiedzieliśmy się też, że najbliższy serwis Yanmara, naszych silników, jest w Catanii, czyli w przeciwnym kierunku niż nasz. Odpuszczamy, po zwiedzeniu Syrakuz schodzimy na Maltę. Stamtąd ja udam się do Polski, a po powrocie ruszymy dalej na zachód wraz z nową załogą.
A propos wpisów. Mamy naprawdę trudności aby ze wszystkimi mieć kontakt, choćby internetowy, a poprzez wpis do naszego blogu, choć kilka słów - co słychać, wiemy, że żyjecie i jesteście z nami, czujemy kontakt. Bardzo nasz cieszy, każdy z nich. Pisać! Rozkaz kapitana.   
A jeszcze a propos nowej załogi. Panie Niemirski! Bardzo się prosi Pana o przywiezienie w prezencie Kapitanowi oraz jego szanownej małżonce nagrane odcinki serialu (ile się da!, na dvd, vcd), w których Pan ostatnio występuje. Z góry dziękujemy.
Środa, 26 września
Mimo, że wczoraj był muzealny dzień, zmokliśmy jak kaczki. Muzeum archeologiczne z częściowo zamkniętymi działami imponuje ilością i nudzi. Wazy, wazy, wazy. Oczywiście były i interesujące rzeczy zwłaszcza te mówiące o historii i rozwoju tej szybko opanowanej przez Greków wyspy. Cała ta okolica, południowo wschodnia Sycylia, rozwijała się bardzo szybko, bo i blisko było do Grecji i ukształtowanie terenu sprzyjało rolnictwu.
Po muzeum były katakumby i pierwszy chrześcijański kościół, a raczej jego resztki. Ciekawe. Do części archeologicznej, teatru greckiego i rzymskiego nie dotarliśmy z powodu ulewy i skończyło się knajpiano. Reszta zwiedzania dziś, miało być słońce i jest.
Za to dotarliśmy przemoczeni do Carrefoura. Kawał drogi na piechotę i … nie wpuścili nas do niego! Usterka systemu kas nie do naprawienia dzisiaj. Hehe, trzeba było widzieć gęby ludzików z pełnymi wózkami po dwugodzinnych zakupach! Nasze też zapewne wyglądały śmiesznie, my mokrzy, wściekli, a do domu daleko. Jak to jednak bywa, nie ma tego złego…. Trafiliśmy do jakiegoś dyskontu obok i kupiliśmy wszystko co potrzeba za 200 euro, a nie 300, które zapłacilibyśmy w eleganckim nowym Carrefourze. Taxi na telefon i szybko znaleźliśmy się na łódce.
Zmęczeni i przemoczeni rezygnujemy z kolacji w restauracji i grając w karty zajadamy sery popijając wino. 
Rozmowa z sąsiadującymi z nami anglikami zaniepokoiła nas znacznie. Pogoda wykręca się bokiem i okienko pogodowe, z bardzo silnym i niezbyt sprzyjającym dla nas wiatrem tylko w środę, potem bryndza bo na być wiatr południowo-zachodni. Cholerka.
Dziś w drodze do zabytków antycznych pierwsze kroki kierujemy do kafejki internetowej po pogodę. Podobno obok jest też pralnia, co wywołuje uśmiech u Beaty, ponieważ chwilowo ideę pralki odłożyliśmy na później, ciężka, duży pobór wody (50 litrów na jedno pranie to jedna dziesiąta naszych zapasów), a i z miejscem na nią nie za tęgo. Pomyślimy jutro jak mawiała Scarlett.
Sobota, 29 września 2007
No i proszę, ze środy zrobiła się sobota i właśnie wypłynęliśmy z Syrakuz. Było tak bogato w wydarzenia, że brakowało czasu na pisanie. Pralnię znaleźliśmy i popraliśmy wszystko, tak że łódka wyglądała jak balkony we włoskich domach obwieszone suszącym się praniem. Do zabytków w środę nie doszliśmy ponieważ spędziliśmy trzy godziny w kafejce internetowej na rozmowach przez skypa. Wieczorem na dobrej pizzy i przy rozmowach filozoficznych nadużyliśmy alkoholu w postaci wina, tak, że mamy luki w pamięci, dobrze jednak, że Bartek nie pije i jakoś doprowadził nas do łódki.
WŁOSKI BALKON
CZWARTEK DZIEŃ STRACHÓW
W czwartek nad ranem, a było jeszcze ciemno, nagle obudził nas hałas łódki uderzającej o nabrzeże, wyskoczyliśmy z łóżka, a tu masz - puściła kotwica i opieraliśmy się tyłem o betonowe nabrzeże, a wiatr wiał 20 węzłów. Tragedia!
Stając tyłem do nabrzeża, łódkę parkuje się w następujący sposób: ok. 50 m od nabrzeża wyrzuca się kotwicę i powoli cofa do lądu wypuszczając łańcuch. Jak się jest już blisko, to wyrzuca się tylne dwie cumy i, albo ktoś na nabrzeżu, albo ktoś wyskakujący z łódki, cumuje je do pachołków lub innych haków, silniki wtedy pracują do przodu i naciąga się cumy aby nie walić tyłem w beton. Następnie wybiera się łańcuch kotwicy aż do jego naciągnięcia. Jeśli jest wiatr boczny dodaje się też cumy-odciągi od dziobu szeroko na boki aby dziób nie pracował w prawo czy lewo i nie ciągnął łańcucha zbyt w bok z wiatrem. Dodatkowo, w wypadku katamaranu, można krzyżowo dodać dwie cumy z tyłu aby ustabilizować ruchy boczne rufy przy betonie. I właśnie tak byliśmy zaparkowani.
Dzień wcześniej jednak, inny katamaran położył swój łańcuch na naszym i później odpłynął, a ponieważ była bezwietrzna pogoda wydawało się, że nie ruszyli naszej kotwicy, a łańcuch był ciągle naciągnięty. Okazało się jednak, że ją wyrwali i dlatego jacht cofnął się z hukiem do samego nabrzeża.
Zerwany z łóżka zapaliłem silnik aby działała winda kotwiczna i próbowałem ściągnąć trochę łańcucha kotwicy, aby odciągnąć łódkę od brzegu. Ściągałem i ściągałem, aż… wyjąłem kotwicę. No to koniec! Opieraliśmy się całym ciężarem o nabrzeże pchani wiatrem. Włączyłem drugi silnik, rzuciliśmy cumy i podjęliśmy próbę ponownego zaparkowania. Obok nas też wszędzie była panika, bo fala zaczęła walić o nabrzeże i miotać łódkami, na dodatek deszcz zaczął zacinać.
Udało się nam odejść od nabrzeża, Beata została na brzegu aby zacumować nas ponownie.  Było ciągle ciemno, krążyliśmy z trudem na fali i wietrze wiejącym już 25 węzłów. Rzuciliśmy w końcu kotwicę, na wstecznym biegu poszliśmy do brzegu i rzuciliśmy cumę nawietrzną. Beatka zawiązała ją wokół dużego pachołka, wydawało się przez moment, że będzie dobrze, ale nie, zbyt silny wiatr boczny spychał nas w bardzo szybko. Beatka walczyła do ostatku sił próbując utrzymać cumę, ale ja widząc, że nie damy rady gdyż jest to zbyt to niebezpieczny manewr i było już prawie pewne, że wylądujemy na sąsiedzie, krzyknąłem, że odchodzimy. Beatka puściła naprężoną do granic cumę, która odwijając się z pachołka uderzyła ją i wywróciła. My, nie wiedzieliśmy co się stało, odeszliśmy ratując naszą i sąsiada łódkę, a wyciągając naszą kotwicę, tym razem my, wyciągnęliśmy łańcuch sąsiada. Francuz walcząc jakoś utrzymał swoją pozycję.
Krążymy aby zobaczyć co z Beatką. Uff, po chwili wstała! Uciekliśmy więc do portu jachtowego.
Podeszliśmy po chwili bokiem do kei, wiatr  był tam słabszy, porcik w tym momencie był od niego osłonięty. Świtało, obsługa złapała cumy i zaparkowaliśmy patrząc jak inne łódki uciekają od opuszczonego przez nas betonowego nabrzeża. Beata pojawiła się po chwili z naszym trapem i napuchniętą kostką. Uff! Śruby silników nie były naruszone, zadrapań na łódce brak, Beatka w miarę cała – cud,  idziemy spać!
Ale to dopiero był początek!
Wstaliśmy wyspani i zadowoleni, ale nie na długo! Wiatr zmienił kierunek i fala zaczęła miotać Bubu i walić nią o keję. Przyszli pracownicy z kapitanatu portu jachtowego i nakazali nam odwrócić się i zaparkować tyłem, bo stojąc bokiem mamy zbyt wielki opór i zaczynaliśmy przesuwać cały ich majdan (pływające keje).
Generalnie w porcie system cumowania jest inny: nie wyrzuca się kotwicy, tylko przyciąga cumy wychodzące z betonowych bloków zatopionych z 40m od kei, których końcówki przymocowane są przy nabrzeżu – tak, żeby dostęp do nich był łatwy. Po wyciągnięciu takiej cumy z wody przywiązuje się ją do dziobu i takie odciągnięcie dziobowe + dwie cumy trzymające rufę z tyłu przy kei powodują, że łódki stoją jak należy.
Niestety pogoda nie była już dla nas sprzyjająca i nie pozwoliła na taki manewr - nie chciałem znów przy tak dużej fali i przy wietrze ponad 20 węzłów walczyć i narażać jachtu na uszkodzenia. Odmówiłem, więc kapitanat doradził nam całkowite odejście od ich kei i przeparkowanie się na razie do betonowego nabrzeża za mariną, na zamkniętą stację paliw (wszystkie inne miejsca są oczywiście zajęte). Odpływamy z trudem, rozwalając im deską odbojową. My bez szwanku.
Bartek został i czekał na nas na nabrzeżu przy stacji, żeby odebrać cumy, my okrążyliśmy port i na wietrze, ale już spokojniejszej wodzie zaczęliśmy podejście do nabrzeża gdy nagle jeden silnik zgasł! Próbowałem odpalić - działał, ale po wrzuceniu biegu znów gasł, ponowna próba, to samo. Panika!!!.
Katamaran, bardzo sterowny na dwóch silnikach (może np. obrócić się o 360 stopni w miejscu), na jednym silniku staje się niekontrolowalny.
Wszędzie było pełno kutrów i jachtów, a wiatr niósł nas na stracenie. Na wysokich obrotach jednego silnika uciekliśmy jakoś z portu, w którym został zdezorientowany Bartek. Co tu robić?
Postanowiliśmy odpłynąć trochę i zakotwiczyć, żeby zobaczyć co się stało.  Pod wiatr jednak na jednym silniku nie mogłem nabrać prędkości i sterować łódką, zaczęło znosić nas na mieliznę. Było już 1m80 głębokości gdy trochę zacząłem wyoblać i odchodzić w żądanym kierunku. Uff. Które to już uff tego dnia?
Powoli płynęliśmy w miejsce gdzie wszyscy uciekinierzy z nabrzeża stali od rana na kotwicach. Z brzegu odpłynął kuter Guardii Costiera i zaczął gnać na nas? Podpłynęli, obejrzeli francuską banderę i odpłynęli. Uff. To już by była przesada.
Rzucamy kotwicę. W tym miejscu wiało trochę słabiej, a dno dobrze trzymało kotwicę, więc szybko udało nam się stabilnie stanąć. A Bartek, dalej w porcie i nie wie o co chodzi.
Zanurkowałem z płetwami, maską i fajką, żeby obejrzeć śrubę silnika i stwierdziłem, że to tylko lina zakleszczyła się wokół niej. Nóż, trochę szamotania i już było po kłopocie. Silniki w ruch – wszystko działa. Znowu uff.
Podnieśliśmy kotwicę w momencie gdy pojawił się Bartek w aneksie angielskiego jachtu motorowego z Polakiem, Mariuszem, na pokładzie.
Odebraliśmy Bartka i popłynęliśmy z powrotem do nabrzeża przy stacji, gdzie już czekał ten sam Mariusz żeby odebrać od nas cumy. Szybko i bezpiecznie zacumowaliśmy. Uff - wystarczy na dziś!
SYRACUZY
Mariusz i Edyta, od trzech lat wynajmują swoje usługi bogatym Szwajcarom zajmując się ich 25 metrowym jachtem motorowym i przyjmując właścicieli w wyznaczonym miejscu Europy. Właśnie wracają z Chorwacji i płynął na południe Sycylii w celu remontu kapitalnego jachtu.
Umówiliśmy się na drinka wieczorem.
Po południu zajęliśmy się łódkowym gazem. Problem jest poważny, w każdym kraju używana jest tylko standartowa butla taka jak na stacjach w Polsce, wszystkie inne są po prostu inne. My mamy miejsce na dwie o wymiarach wymyślonych przez projektanta i choć łódka francuska nie znaleźliśmy takich we Francji (dziwnie 10 cali na 20 cali). Znaleźliśmy jednak na Sardynii butle w miarę wpasowujące się w nasze miejsce i kupiliśmy dwie. Jedna z nich właśnie się skończyła więc będąc jeszcze we Włoszech postanowiliśmy ją wymienić na pełną. Płonne to były nadzieje, nikt takiego wymiaru w Syrakuzach nie posiadał, ale skierowano nas do firmy która napełnia butle, tyle, że daleko od centrum.
Decyzja zapadła, wynajęliśmy skuter i pognaliśmy z butlami (jedna duża i dwie stare małe) do firmy. Wyglądaliśmy jak prawdziwi Włosi na skuterach, Beatka z butlą na plecach, jedna w siedzeniu, druga miedzy moimi nogami. Oczywiście przyjechaliśmy za wcześnie, o 15h45 się jeszcze nie pracuje. Skorzystałem więc z okazji zostawiając Beatę warować przy butlach i pojechałem po Bartka i zawiozłem go do ruin greckiego teatru gdzie pijąc swoje ulubione ice tea miał na nas czekać. Wróciłem do Beatki, która już trochę zdenerwowana pokazała mi zegarek 16h20 i ciągle zamknięte. Postanowiliśmy poczekać do w pół, ale po chwili pojawili się pracownicy i zakomunikowali, że i owszem napełniają, ale na jutro rano (ulubione słowo Włochów: Domani!). No i pech, chcieliśmy następnego dnia wypłynąć, no i nie pożyczać drugi raz skutera – byłyby to najdroższe butle świata. Było jednak dobrze, obiecali przywieźć nam butle w piątek rano do portu. Brawo!
Nie ma tego złego, wyzwoleni od ciężarów pojechaliśmy do ruin i z Bartkiem zwiedziliśmy wielce interesujący teatr grecki. Częściowo wykuty w skale dobrze zachowany, szkoda tylko, że dobudowana górna część i scena zostały rozebrane w późniejszym okresie w celu budowy miejskich umocnień. No nie mieli szacunku nasi poprzednicy do zabytków.
OLBRZYMI TEATR GRECKI
Imponujące były kamieniołomy, na dnie których znajduje się park oraz wykuta w kształcie wnętrza ucha grota o wybitnych walorach akustycznych. Przyłączyliśmy się do angielskojęzycznej wycieczki, a jej włoski przewodnik odśpiewał dwie arie na cześć właśnie zmarłego Pavarottiego. Przeżycie.
UCHO I MAŁY TEATR RZYMSKI
Na końcu zawitaliśmy do rzymskiego teatru, eliptycznego, zachowanego jednak dużo gorzej a potem do miejskiego akwarium aby pośmiać się z zadziwiających tropikalnych ryb.
Wieczór spędziliśmy na jachcie Mariusza i Edyty, końca dnia nie pamiętam. Żartuję!
W piątek o dziwo prawie na czas dotarły do nas nasze butle i … postanowiliśmy zostać do soboty. Dokończyliśmy więc zwiedzanie miasta, a zwłaszcza zadziwiającej katedry wbudowanej w grecką dorycką świątynię Ateny.
AŻ DZIW, ŻE WEWNĄTRTZ JEST DORYCKA ŚWIĄTYNIA ATENY
Tego dnia zaznajomiliśmy się z załogą francuskiego katamaranu płynącego też na Maltę. Jean Francois i Izabelle wraz z dwójką dzieci już od trzech lat pływają po morzu śródziemnym, rozmowy o tym i owym, a Bartek wreszcie pograł w piłkę i zmuszony był do rozmowy po angielsku.
Wieczorem na pożegnanie z Sycylią poszliśmy z Mariuszem i Edytą na spaghetti. Następnego ranka wypłynęliśmy do Portopalo.
Niedziela, 30 września 2007
Droga do Portopalo upłynęła na czytaniu i pisaniu, nic się nie działo, wiatr był słaby i dosnuliśmy się jakoś po południu do najbardziej wysuniętego na południe cypla Sycylii gdzie po kolacji udaliśmy się do łóżek przed porannym wczesnym wyjściem na Maltę.
PODARTY GENAKER I JUŻ MALTA
W tym momencie jesteśmy 7 mil od La Valetta. Płyniemy od 6 rano, jest 15. O dziwo droga niespodziewanie przebiegła szybko, wiatr stabilny z dobrego kierunku i fala z tyłu pozwoliły skrócić czas z planowanych 12 godzin do dziewięciu. Ruch po drodze był znaczny, mijaliśmy głównie wielkie tankowce. Przy La Valetta VHF gada cały czas i my też musimy się zgłosić do kontroli portu i prosić o zgodę na wejście. Może wpuszczą.
Wpuścili. Jesteśmy na Malcie!
LA VALETTA
Opłynęliśmy wszystkie mariny oglądając od wody miasto, które jest zachwycające. Wszystkie mariny pełne i nikogo w biurach. Jest niedziela, co się czuje. Udaje nam się wprawdzie porozumieć z jedną z nich przez VHF, ale odpowiedź jest prosta: nie ma miejsca dla katamaranu (wada: zajmujemy dwa miejsca na raz). Wracamy do pierwszej zatoki i cumujemy na wolnej boi, których jest tu pełno. Jest tu kilka łódek, nikt nic nie wie o co w tym chodzi, ale wszyscy są zahaczeni i stoją za darmo. My też.
Kolacja jest wyborna, kilogram gambas kupionych na imponującym targu rybnym w Syrakuzach, a przyrządzonych na oliwie z czosnkiem i pietruszką znika w naszych żołądkach, nawet Bartka. Mniam.
Wieczorem jeszcze dwa odcinki Quantum Leap, serialu nieznanego w Polsce i spokojnie śpimy do rana. Jest pięknie!
30.09.2007 - Trzeba sobie szczerze powiedzieć, że zrobiliśmy kawał Europy.


Komentarze