WRZESIEŃ 2007 - OD KORFU NA MALTĘ
Sobota, 01 września 2007
NOCNA PRZEPRAWA
Dochodzi czwarta w nocy. Bartek śpi na kanapie w salonie, Daru
na kanapie w kokpicie, a ja rozkoszuje się samotnie nocnym fantastycznym
wiatrem. Suniemy po łagodnym morzu bez większych fal, wieje 16 węzłów, a to już
wystarczy, żeby furczało za łódką. Horyzont czysty, troszkę chmurek nazbierało
się na niebie, ale nie wyglądają groźnie. Co prawda wiemy, że na Adriatyku
miejscami jest sztorm, i że może nas złapać tu i ówdzie silniejszy podmuch
wiatru sztormowego pochodzenia, ale na tym etapie jesteśmy spokojni.
Ups… za wcześnie te słowa. W momencie, gdy je pisałam, wiatr
zaczął się wzmagać i dojechał do granicy krytycznej (21-22 węzły), kiedy to
należy pomyśleć dość szybko o refowaniu grota. Musiałam więc obudzić Darunia,
szybko wykonać manewr refowania (samemu jest to dość trudne do zrobienia) i
teraz zagłębiam się w noc spokojniejsza o jakieś 20 m2 żagla. Mam do
towarzystwa miły mojemu sercu głos i muzykę Daniela Balavoina i sunę w nicość.
Troszkę mnie zmoczył deszczyk, który pojawił się tak samo szybko jak i zanikł.
Za 1,5 godziny będzie wschód słońca.. Wokół mnie pustynia wody…
Wiatr ustabilizował się na poziomie 12, w zasadzie mogłabym
podnieść ref, ale obawiam się, że za chwilę trzeba by było powtórzyć manewr.
Niesamowite obcować z czernią toni bez widoku lądu. Pomyśleć, że jak będziemy
płynąć przez Atlantyk będę to miała przez przynajmniej trzy tygodnie!!! Na
razie jednak jeszcze mnie to zachwyca i fascynuje i łykam te momenty pełną
piersią. Zostało nam do Korfu jakieś 70 mil , jak dobrze pójdzie będziemy tam po
południu. Oby wiatr nie ucichł! Ale też żeby nie przybrał za bardzo na sile.
Tak jak teraz jest idealnie, a siedzenie przy sterze (podwyższone stanowisko, z
którego ma się wrażenie panowania nad wszystkim) jest przyjemniejsze niż można to sobie wyobrazić. Zresztą szybko
piszę, żeby zaraz tam wrócić. Ciekawe do której dotrzymam. Wybiła 5.00.
Beatka
nie wytrzymała długo po tych słowach. Jest 6h35 i od godziny to ja walczę z
własną słabością. Beatka śpi w kokpicie owinięta kocem z główką na poduszce.
Wcześniej ubrała mnie w koszulkę, polar (pierwszy raz noszony od dwóch
miesięcy) i wystawiła do wiatru. Pospałem ze dwa razy po 15 minut, ale powiew
czy nagłe przyśpieszenie łódki zmusiło mnie do panowania nad sytuacją. Wieje
pomiędzy 15 a
20 węzłów, a nasza prędkość, płynąc prawie pod wiatr, wynosi 8B co na gładkim,
o dziwo, morzu sprawia wrażenie, że surfujemy. Właśnie słońce podniosło się nad
horyzontem wprost przed nami, wyłączyłem światła nawigacyjne i patrzę zadziwiony na to dające wszystkim życie zjawisko.
Już bez polara popijam poranną kawę rozkoszując się wiatrem i umykającą pod
łódką wodą. Tak, dla takich chwil warto…!
Coś
podobnego! Zachmurzone niebo, kto to widział. Od początku podróży towarzyszy
nam błękit, do znudzenia. Patrząc w sypialni w górne okienko codziennie rano
nie było wątpliwości, blue sky, jak należy. Dziś jest 1 września, Bartek
zaczyna szkołę i wakacje się skończyły. Czyżby? Przed nami Grecja i to wolna od
turystów. Uff, wakacje się skończyły. Szkolne!
Wcześniej
noc czarna, puste morze, walą na nas światła, które przybliżają się i rosną w
przerażającym tempie. Kolory mówią, że miniemy się lewymi burtami. Ze strachu
robię jednak unik, mijamy wielki drobnicowiec o jakieś 100 metrów . Tylko 100! Na
pustym morzu. Prawo Murphiego działa i tu. Jednak.
I
wierz tu ludziom i prognozie pogody. Człowiek wychodzi w morze, miało być 3B i
stan morza 3, a
jest 7B i morze 6. Sztormik po prostu i nie ma gdzie uciekać. Przed nami Korfu,
ale za 8 godzin! Drugi ref na grocie i genua 50%, a fala coraz większa. Jak tu
jeść śniadanie?
O
śniadaniu mowy nie było. Skręcone kiszki nie chciały nic przyjąć za wyjątkiem
suchej bagietki, idealnej na zapobieżenie zwrotom z flaków.
Na
miejscu! Uff, 127 mil
w 25 godzin. Piękna i zielona zatoczka, ale my czujemy się jak po wyjściu z
pralki. Niniejszym dziękujemy:
-
meteorologom za przewidzenie 3 w skali Beauforta w miejsce 7
-
służbom meteo VHF za poinformowanie nas o tym, że na morzu Jońskim jest sztorm.
Wiedzieliśmy bo byliśmy w samym środku.
-
Bubu za to, że dzielnie nas przez sztorm przeprawiła na Korfu!
Niedziela, 2 września
Zatoczka,
w której stoimy jest więcej niż urokliwa. Szokuje zwłaszcza intensywna zieleń,
nie dziwota, Korfu jest najbardziej zieloną wyspą Grecji znana już z tego w
czasach antycznych. Największy opad deszczu popłaca.
WIDOK
PO PRZYPŁYNIĘCIU TO ODPOCZYNEK DLA CIAŁA I OKA.
Wczoraj
wieczorem udaliśmy się do restauracyjki hotelu dla turystów all inclusive, gdzie
mieli jednak dania a la carte. Małe intymne miejsce, bez tłumu z tarasem na
zatoczkę i Bubu na niej. Jedzenie już pysznie greckie, wprawdzie jeszcze nie
ukochany przez Bartka portowy Gyros, ale na przystawkę sałata grecka,
faszerowane papryczki, tzatziki, potem mussaka, kotleciki jagnięce, stifados,
do tego litr wina, piwo, całość za 50 euro i nie do przejedzenia. Do tego na
żywo, za pomocą pary czeskiej, wszystkie stare przeboje Bonny M., JJ.Cale,
Madonna, Abba i tym podobne. Jak to w all inclusive. Spadamy do siebie.
Po
powrocie padamy na twarz do łóżek, już w restauracji ląd nam się kiwał, więc
lepiej na łódce bo stabilniej. Zasnęliśmy kamieniem, nie na długo jednak.
Bartek nie wytrzymał wiatru i po próbach spania na trampolinie przeniósł się do
kokpitu, ja nieustająco koło GPS bo powiewy miotały nami i dość niebezpiecznie
przybliżały do skał. Cóż, cud spania w intymnych zatoczkach na kotwicy trzeba
opłacać nerwową nocą. Kotwica trzymała jednak dobrze.
SAMOTNA
BUBU WIECZOROWĄ PORĄ
Tak
dobrze, że sterczymy tu cały dzień. Pływamy, gramy w Scrabble, pijemy piwo i
napawamy się widokami. Pierwszy raz nie mamy absolutnie żadnych terminów. Jest
pięknie – zostajemy, aż nam się znudzi.
Zaraz
ruszamy pontonem do małego porciku w sąsiedniej zatoczce. Może będzie Internet,
jakiś sklep (wino wyszło!) no i zobaczyć co słychać.
Wtorek, 4 września 2007
Do
porciku dotarliśmy zlani falami. Krótka rozmowa z miejscowymi (Cud! Wszyscy,
nawet stary rybak, mówią wystarczająco po angielsku aby się porozumieć) i
dowiadujemy się, że porcik jest wolny, kto pierwszy ten lepszy i każdy może za
darmo zająć miejsce. Dodatkowo w porcie jest wypożyczalnia samochodów. Świta
nam zostawienie bezpiecznie jachtu i zwiedzenie wyspy. Gnamy aneksem po łódkę i
wracamy z nadzieją wepchania się między kutry. Wieje, manewry są trudne i
wychodzi wada portowa katamaranu – jesteśmy za szerocy (6m50) i nie dajemy rady
się wepchać. Z pomocą wszystkich obecnych rybaków i kapitanów łodzi
turystycznych dobijamy do kawałka betonu niebezpiecznie blisko skał z tyłu. Wszytko jednak trzyma, z przodu kotwica, z boku
3 metry
betonowego mola i wisimy tak kantem (lepiej stać Kantem niż Nietsche’m, hehe).
STOIMY
KANTEM. CIEKAWE CZY NIECZYNNE ŚWIATŁO ZWALI SIĘ NA NAS?
Po
zapłaceniu kaucji za samochód (50 euro) jemy kolację w knajpce i noc mimo
mocnych podmuchów i częstych kontroli (głównie odległości od skałek) mija
bezpiecznie. Uff, można Bubu zostawić samotnie.
MIŁE MIEJSCE
Rano
odbieramy samochód full wypas made In Poland (Fiat Panda) i gnamy w głąb wyspy
(38 euro + 100 km
free). Okazuje się ono bardzo wygodne.
Wybrzeże
północno zachodnie rozczarowuje nas. Nieustająco zielone z gajami oliwnymi
wszędzie, lecz jakoś mało zadbane, zbyt turystyczne. Zatrzymujemy się w
Kassiopi, kiedyś małym porciku rybackim. Ładne miejsce z cyplem, na którym
stała onegdaj willa Tyberiusza. Wreszcie też prawdziwy gyros z jagnięcym
mięsem, kapustą, pomidorem, frytkami i jogurtowym sosem, wszystko w kieszonce z
pity. Dwa gyrosy plus dwa piwa daje 7 euro. Przecieramy oczy. Czym dalej na
wschód jest coraz taniej. Na koniec chyba zaczną nam dopłacać.
Jedziemy
dalej wzdłuż wybrzeża coraz bardziej oczarowani wyspą. Jest piękna i
urozmaicona mimo hotelowej zabudowy. Pniemy się serpentynami, aby stanąć na
chwilę en face przesmyku. Do Albanii jest 2 km , w oddali widać duże miasto Sarande.
Stajemy
po drodze na kąpiel w Dassis, kamyczki na plaży, za to w wodzie cudowny drobny
piaseczek, prawie glinka. Woda gorąca, pływamy, gramy z Bartkiem w paletki. W
oddali widać już stolicę wyspy Kerkirę czyli Corfu Town.
Jesteśmy
pod wrażeniem. Śliczne miasto, dobrze utrzymane, wyremontowane dziesięć lat
temu na szczyt unijny. Wszędzie widać wpływy architektury francuskiej,
brytyjskiej zależnie od tego kto i kiedy panował. Zwiedzamy starą cytadelę na
cyplu, po którego dwóch stronach znajdują się porty jachtowe, a w wykopanej
fosie oddzielającej warownię od lądu zainstalował się miejscowy jacht klub.
CORFU
YACHT CLUB
Stare
miasto, żydowska dzielnica, setki sklepików, restauracyjek, wielki zadbany
skwer przy którym główna arkadowa ulica wzorowana na paryskiej rue de Rivoli
(ten sam architekt). Jest uroczo i tak snujemy się w poszukiwaniu knajpki z
gyros dla Bartka.
W
drodze powrotnej robimy wielkie zakupy (głownie płyny) w Lidl (bo jest tani).
Nocna droga w poprzek jest krótka, to jest wyspa bądź co bądź. Padamy do łóżek
wykończeni.
Rano
znów na morzu. Uciekamy na południe wyspy korzystając z jednodniowego
pogodowego okienka aby schować się na wschodnim wybrzeżu. Jutro ma znowu wiać
25 kn z kierunku WNW.
Dziś
pierwszy dzień szkoły. Pamiętacie taki przedmiot: propedeutyka nauki o
społeczeństwie? Bartek znudzony totalnie, a Beatka tłumaczy gościowi co to jest
władza i po co, że prezydent powinien być mądry i sprawiedliwy, a nie
kaczorowaty lub giertychowaty nie mówiąc już o trzecim ze świętej trójcy.
Jak
przekazać dziecku założenie, że władza to wynajęci przez społeczeństwo do
zarządzania naszym państwem faceci, rodzaj usługodawcy, który ma wykonywać
narzucone przez społeczeństwo cele określone wcześniej w programach wyborczych.
Brzmi to dość utopijnie, zwłaszcza patrząc na to co się wyprawia. Cyrk
panie.
Właśnie skończyłam pierwszą lekcję z Bartkiem. Szkoła się zaczęła!
I teraz zamiast siedzieć na słoneczku w kokpicie i rozkoszować się wiatrem i
widokami trzeba będzie siedzieć w kabinie i przerabiać szkolny materiał. No ale
cóż, taki rodzicielski obowiązek. Pierwsza lekcja (wbrew temu, co pisze Daru)
to Historia i Społeczeństwo. W końcu zależy mi na tym, żeby z syna wyrósł dobry
i świadomy obywatel.
Te trzy dni na Korfu były fantastyczne. Pierwszy – dzień przypłynięcia
– pozwolił fantastycznie odpocząć po bardzo trudnej przeprawie z Crotone (to
znaczy wieczór i noc przeprawy były spokojne, piekło zaczęło się nad ranem –
ok. 8.00, a biorąc pod uwagę, że położyłam się spać dopiero przed 6.00, to snu
miałam niewiele. Fale wyginały łódkę bardzo na boki i zalewały pokład, wiatr
wzmagał się momentami do 28-29 węzłów – i tak cały czas aż do dopłynięcia do
celu). Pierwszą noc spędziliśmy w zamieszczonej na zdjęciu powyżej zatoczce
przy miasteczku Paleiokastritsa. Nareszcie śpiew innych ptaków niż mew. Odgłosy
istnie rodem z Amazonki. Ale za to woda strasznie zimna (22st!!!). Następny
dzień upłynął na nic nie robieniu. Laba zmącona była jedynie użądleniem osy w
moje udo. Tak, jedynie osy zakłócały nasz spokój. Podczas śniadania zleciało
ich się całe stado, Daru wytrwale zabijał jedną po drugiej, ale jednej nie
dobił, spadła jeszcze żywa na siedzenie obok mojej nogi i chaps! Wieczorkiem
przeparkowaliśmy się do porciku Alipa. Oj te porty w Grecji to zgoła inna rzecz
niż we Włoszech pod względem infrastruktury. Raczej rzadko będzie można
spodziewać się słupków z prądem i wodą. Samo gołe nabrzeże i tyle (zobaczymy
jak to będzie w większych portach). Na szczęście porty są bezpłatne ( w
większości) i panuje w nich zasada kto pierwszy ten lepszy. Sami Grecy
natomiast – fantastyczni, uprzejmi, wszystko jest „no problem”, no i wszyscy
porozumiewają się po angielsku.
Wczoraj cały dzień spędziliśmy w samochodowej podróży po wyspie i
zwiedziliśmy prawie całą północną połowę wyspy. Przejechaliśmy przez kilka
największych miejscowości wypoczynkowych nadmorskich, takich jak Roda,
Acharavi, Kassiopi, Dassis (tam zażyliśmy kąpieli morskiej), Gouvia (największy
port na wyspie). Najdłużej zatrzymaliśmy się w stolicy. Kerkira faktycznie
urzeka swoimi wypielęgnowanymi uliczkami, tak kolorowymi od sprzedawanych na
każdym kroku pamiątkach, że aż oczy bolą. Zwiedziliśmy stare miasto,
wdrapaliśmy się do samej latarni morskiej na szczycie starego fortu i widoki
nas absolutnie zachwyciły. W jednym z portów stały dwa ogromne okręty rejowe
(Daru nawet myślał, że jeden z nich to Dar Młodzieży), w oddali Albania, a
wzdłuż wybrzeża Korfu pasmo plaż i małych kurortów. Jednym słowem raj.
Teraz przepływamy (na żaglach) obok skrajnego na południe przylądka
Korfu. Kierujemy się do zatoczki Lakka na wyspie Paxoi (Paksi). Słuchamy
kompozycji muzycznych Enio Morricone, czytamy różne informacje na temat Grecji
i miejsc, które mamy jeszcze do zobaczenia. Co chwilę przychodzą wiadomości
Navtex o terytoriach, przez które nie wolno przepływać z powodu różnych
operacji wojskowych lub ratowniczych, ale również i o pogodzie. Na razie mamy
upał i piękne słoneczko, ale zapowiadają deszcz w najbliższych dniach. Cóż,
będziemy wtedy siedzieć z Bartkiem pod pokładem, żeby wkuwać ile się da i mieć
wolne jak znowu przyjdzie słoneczko.
czwartek, 6 września 2007
Stoimy
już dwie noce w zatoczce na Paxoi. Dwie słabe noce, na zewnątrz sztormowo,
wewnątrz zbyt mocne powiewy aby spokojnie spać czy spokojnie zostawić łódkę i
pojechać do miasteczka.
Wczoraj
Bartek miał Angielski w sensie tego słowa. Najpierw gramatyka i ćwiczenia z
Beatką potem Anglików na kilka godzin.
Zaczęło
się tak. Poranek był słoneczny i spokojny więc mimo idei przeparkowania w inne
miejsce było zbyt pięknie i spokojnie. Gdy już zerwał się wiatr i zaczęliśmy niebezpiecznie
zbliżać do sąsiadów (już w nocy było groźnie) decyzja zapadła – parkujemy się
wbrew wiatrowi tyłem do skał, przód na kotwicy. Ruszyliśmy i … zaczęła się
walka na wietrze. Beatka popłynęła wpław z cumą na brzeg, ja nie mogłem
utrzymać łódki w linii i umożliwić Beatce przycumowanie jej do kamienia, na
dodatek zawiodła znajomość węzłów. Z pomocą ruszył sąsiad na swoim aneksie i
rzucił się z poświęceniem do wody. Jakoś wspólnymi siłami założyliśmy dwie cumy
z tyłu i wydawało się, że będzie dobrze. Podziękowaliśmy Anglikowi, Bartek
zaczął angielski, a ja czytałem Boy’a zerkając na powolutku zbliżające się
skały. Wyskoczyłem z kokpitu jak już było źle, coś nie gra chyba kotwica nie
trzyma. Włączam silnik (winda kotwiczna pracuje tylko przy pracującym silniku)
i podciągam łańcuch, wydaje się, że działa. Wracam do książki równie szybko jak
znów do łańcucha. Cholera! Łańcuch popuszcza. Zaczynam kombinować, silniki
włączone dla bezpieczeństwa, ja płynę do kotwicy (koło łódki stoję w wodzie na
płetwach, jest 2 m
głębokości) i widzę, że kotwica, która wcześniej zasypana była piaskiem i jej
pozycja wydawała się ok., leży na boku. Nurkuję, walczę w rozkroku na dnie,
wbijam zęby kotwicy jak należy i wracam. W międzyczasie pojawił się Anglik i
znów kombinujemy. Kotwica trzyma, ale łańcuch jest już za krótki. Decyzja:
wszystko od nowa, rzucamy do wody cumy aby odpłynąć, wyjąć kotwicę i ponownie
ją rzucić w innym miejscu, gdy jedna cuma zaplątuje się wokół śruby, silnik
gaśnie a my dopychani wiatrem jesteśmy kilka metrów od skał. Gdyby kotwica
wtedy popuściła skończyło by się to tragicznie. Drugi silnik na wstecznym,
Beatka w wodzie z maską próbuje odkręcić ze śruby linę, wskakuję i ja
zostawiając łódkę na pastwę żywiołu. Uff, po chwili wspólnej walki śruba jest
wolna, wracam do łódki, odpalam silnik i
wyciągamy kotwicę. Obracamy się na wietrze, mamy zdecydowanie za duży opór
boczny do mocy silników i siły wiatru, rzucamy kotwicę, Anglik, już z żoną,
która płynie z drugą cumą pomagają
zacumować. Stoimy! Ale, znowu coś nie gra, naciągamy cumy, a one znów są luźne.
Płynę do kotwicy, jest mi już zimno, choć woda jest bardzo ciepła, ciągłe
wychodzenie z wody na wiatr nie jest przyjemne, patrzę i nie wierzę, kotwica
leży bokiem. Płyniemy już dwa miesiące i nigdy tak nie było, a teraz kiedy jest
groźnie…. Pech jakiś. Nurkuję, przekładam i wreszcie trzyma. Wszystko się
stabilizuje, kiedy jedna z cum spada z kamienia, znów skok do wody i zmiana
kamienia. Wybieram taki wielki podwodny, zaciągam na nim linę. Trzyma do teraz.
No i minęła druga nocka na Paxoi. Zachwytu nie ma, bo nawet nie
mieliśmy czasu zbytnio rozejrzeć się po okolicy. Mieliśmy w planach jakąś
wycieczkę po wyspie, troszkę odpoczynku, ale niestety zbyt wietrzna pogoda nie
pozwoliła nam na to. Pierwsza noc była jedną wielką burzą, z daleka widać było
pioruny przeszywające całe niebo od góry do dołu (na szczęście nie doszła
bezpośrednio nad nas), grzmiało i robiło się jasno jak w dzień, a deszcz
zacinał mocno w szyby (przynajmniej dobrze umył pokład). Spanie w związku z
powyższym nie było spokojne. Wczoraj nawet lekcja angielskiego z Bartkiem nie
mogła zostać przeprowadzona spokojnie od początku do końca, ponieważ staraliśmy
się cały dzień znaleźć sposób na to, żeby Bubu posłusznie trzymała się z jednej
strony dna, a z drugiej skałek. Bartek więc musiał sam ślęczeć samotnie nad
ćwiczeniami. Potem jednak zaznał prawdziwego ćwiczenia języka, gdyż po
zakończonej akcji podpłynęliśmy na aperitif do naszych nowych angielskich
przyjaciół (z domieszką hiszpańską i cypryjską w życiorysie), którzy pomagali
nam w akcji zacumowania łódki. Zwą się Ray i Rue (nota bene pan w sędziwym już
wieku – koło 65, może 70 lat, ale nie wahał się skakać do wody i był bardzo
żwawy). Najpierw my u nich na ich 16-metrowym motorowym jachcie, potem oni u
nas na skromnej (ale pysznej) kolacji – i tak cały wieczór przegadaliśmy po
angielsku, a więc i Bartek musiał się skupiać i odpowiadać na zadawane mu
pytania. Było bardzo miło, opowieści trochę polityczne, trochę o podróżach,
dowcipy. No i dobrze było nareszcie posiedzieć w jako takim spokoju o pozycję
stateczku. Pod tym względem i noc była w miarę spokojna. Niemniej jednak
budziliśmy się z Darem co jakiś czas i zaczęliśmy snuć przemyślenia na temat
naszej dalszej trasy. Troszkę nas stresuje fakt, że już zaczyna się jesień.
Jest coraz chłodniej, temperatura powietrza i wody wyraźnie się ochładza, a
wieczory stają się wręcz zimne. Wiemy, że nasi przyjaciele (Andrzej Gnyp
-szkoda, że bez Elizy, oraz Ula i Andrzej Niemirscy) mają w planach dotarcie do
nas dopiero 10 października na Kretę, co oznaczałoby jeszcze ponad miesiąc
kręcenia się po Grecji, a potem w tym samym czasie musielibyśmy zrobić skok 400 mil na Maltę, całe
Baleary, Hiszpanię, Gibraltar i dotrzeć na Kanary – co wydaje się z góry
niemożliwe, szczególnie, że wiatry dominujące będą niesprzyjające (o tym mówią
Pilot Charts), więc pewnie trzeba będzie nie raz czekać kilka dni na tzw.
okienka pogodowe (odpowiedni moment pogodowy na przepłynięcie dłuższej odległości,
żeby nie ponosić ryzyka sztormu czy przeciwnego wiatru). Zaczęliśmy się
zastanawiać, czy w ogóle w takim układzie ma sens płynięcie na Kretę (zawsze
można kiedyś ją zwiedzić wykupując wakacje last minute). No i mamy dylemat, nie
wiemy, czy nasi następni goście już maja wykupione bilety, czy tylko
zarezerwowane, ale niestety nie możemy ryzykować zbyt długim ociąganiem się w
naszej trasie, ponieważ termin przepłynięcia przez Atlantyk jest ściśle
wyznaczony (grudzień - styczeń) i nie możemy się spóźnić. Trzeba to jak
najszybciej wyjaśnić i dokonać postanowień. Gdyby tak 2 tygodnie wcześniej…
NASI MILI SĄSIEDZI – RAY PRZYGOTOWUJE DLA BARTKA JAZDĘ NA KOLE
Tu
przypominamy wszystkim gościom, nie jesteśmy w stanie z więcej jak
dwutygodniowym wyprzedzeniem podać dokładnego terminu miejsca naszego pobytu z
wiadomych względów. Powtarzałem to wszystkim i przypominam raz jeszcze. Można
rezerwować bilety, ale ich wykup musi następować po naszym sygnale. Lepiej
kupić trochę drożej niż stracić bilet w ogóle.
Wczoraj
był pierwszy kryzys (nie miedzy nami, tylko nastroju). Wszystko razem się
zebrało - zmęczenie, nerwowa noc, zła pogoda no i chłodek zapowiadający koniec
lata.
Dziś
znów była nerwowa noc, tym razem z nocnymi Polaków rozmowami (między 4 a 5 rano). Podejmujemy decyzję zmiany
założeń. Nie ma sensu pchać się na południowy wschód i z każdym dniem płynąc w
kierunku przeciwnym od rozsądnego oddalać się od Gibraltaru. Pokręcimy się
tydzień może dwa po jońskich wysepkach, zwiedzimy Olimpię, poczekamy na dobry
moment i przeskoczymy na Sycylię. Zasypiamy i budzimy się po 10h30 wreszcie wypoczęci.
Wychodzimy
z założenia, że jeśli łódka wytrzymała w swojej pozycji całą noc to i dzień
wytrzyma, pozostawiamy więc Bubu na pastwę żywiołu, który zaczął właśnie
odpuszczać w postaci błękitnego nieba i lżejszej bryzy, i płyniemy aneksem do
miasteczka.
Lakka
okazała się przeuroczym porcikiem, tawerny, sklepiki, mało ludzi, trochę jest
już po sezonie. Dzień przed naszym przybyciem odbyła się tu iście dantejska
scena. Raz w tygodniu w nocy przypływa tu duży prom. Pogoda tego dnia była
bardzo wietrzna, nawet miotało tu w zatoczce, w której schowały się wszystkie
będące w okolicy jachty. Poparkowali się wszyscy jak się dało, zajęli nawet
wejście do portu. Co więcej, część jachtów nie zaświeciła na noc obowiązkowych
świateł, no bo cóż tu, w tak małej zatoczce, przy tak małym porcie, może się
zdarzyć? Prom lawirując między jachtami w ciemnościach i walcząc z wiatrem
dotarł jakoś do głównego basenu i zaczął się obracać. Nie miał jednak miejsca i
zagarnął śrubami łańcuchy kotwiczne stojących łódek. Silniki stanęły, kapitan
stracił kontrolę i prom wylądował, pchany wiatrem, na wszystkich łódkach
stojących w porcie. Łódki włączyły silniki i odpychały go wspólnie aby ich nie
zgniótł. Walka trwała do świtu kiedy to pojawili się nurkowie i odplątali śruby
z łańcuchów. O dziwo skończyło się wszystko na wielkim strachu i nikt zbytnio
nie ucierpiał.
PAXOS
– ZATOKA LAKKA I BUBU PRZY SKAŁACH
Piątek, 7 września
DESZCZOWO W LAKKA
Oto kolejny dzień, który przyszło nam rozpocząć w zatoczce Lakka.
Leje. Ale byliśmy na to absolutnie psychicznie nastawieni, ponieważ wczoraj
pobraliśmy pogodę z Internetu i ustaliliśmy, że w związku z: a)
niesprzyjającymi silnymi wiatrami; b) zapowiadanymi deszczem i burzami –
postanawiamy pozostać w Lakka aż do niedzieli. Od niedzieli ma powrócić słońce,
wiatr ma zelżeć i będzie można znowu praktykować spokojne relaksujące
żeglarstwo. Wczoraj bardzo miło spędziliśmy dzień, zwiedziliśmy miasteczko
Lakka, posiedzieliśmy na pysznym greckim jedzeniu w tawernie (zakochałam się w dolmadach
– ryż specjalnie przyprawiony zawinięty w liście winogron – greckie „mini gołąbki”)
i zrobiliśmy sobie przepyszny spacerek po oszlakowanych ścieżkach wśród bujnej
zieleni wdrapując się na szczyt pagórków okalających zatoczkę.
SPACEREK I ALBANIA TAK BLISKO
Dotarliśmy nad samo morze i przeszliśmy wzdłuż wybrzeża
przeskakując z kamienia na kamień i odpoczywając na kamiennej platformie, o
którą rozbijały się fale. No! Ten dzień nam się zdecydowanie podobał. Na
wieczór przełożyliśmy kolejną lekcję Bartka, tym razem przyrodę. Daru zrobił
kompletny wykład na temat teorii heliocentrycznej Kopernika, zaćmień słońca i
księżyca oraz szukania gwiazdy północnej. Potem scrabbelki i pozostałe trzy
odcinki Klossa (ostatnie już).
Dzisiaj raczej z łajby się nie ruszymy. Jest 16 stopni, pada,
szaruga. Grecja nas nie rozpieszcza pogodowo. Bartek właśnie zasiadł do lekcji
matematyki ze swoim nadwornym nauczycielem od matematyki - Daruniem. Zobaczymy
jak im pójdzie.
sobota, 8 września
Wczoraj
był deszcz i słońce, zimno i ciepło. Ray zaproponował nurkowanie z systemem
pływającego kompresora zasilanego akumulatorem i podającego spiralnymi wężami
powietrze do akwalungu (drugi stopień tylko). Popływałem sam, a potem Bartek
miał chrzciny i po paru chwilach lekcji pływał sam pode mną na smyczy. Później
ja założyłem drugą kamizelkę, drugą rurę i razem na 3-4 metrach głębokości
spenetrowaliśmy okolicę. Zabawny system,
pozwala być w miarę niezależnym, a rurki łączące nas z kompresorem poprzez mały
ciśnieniowy zbiornik wcale się nie plączą jak to się wydaje na początku. Miło
jest oglądać podwodny świat będąc na poziomie ryb.
PŁYWAJĄCY
KOMPRESOR
Wieczorkiem
po grillu obejrzeliśmy „Kroniki portowe”, zdecydowanie dobry film podobnie jak
dobra była książka. Rzadkość.
Dziś
od rana pogoda nie chce się ustabilizować,
a na zewnątrz zatoczki znów wieje 6-7 B, ale wg zapowiedzi ma słabnąć od
jutra i postanowiliśmy wypłynąć.
Teraz
Beata i Bartek ubierają pianki. Zaraz będą nurkować w mojej asyście z góry. Ciekawe
czy wytrzymam bez pianki (Beata płynie w mojej, Bartek w Beaty) w temperaturze
22 stopni.
Wieczorem
idziemy na pożegnalną kolację z Ray i Rue. W końcu spędziliśmy razem kilka dni burta w burtę.
Para
nurków gotowa, idę pilnować.
OK
(w języku nurków - na dole po prawej)
niedziela, 9 września
Odmiana.
Lato wróciło, rzucamy cumy i wychodzimy. Odmiana też z wiatrem. Brak.
Zdejmujemy podartego genakera, cholera, źle poinformowani zostawiliśmy go na
zimę na zewnątrz i słońce go spaliło i mimo naprawy drze się jak stare majtki.
Nowy jest zamówiony w Polsce.
Idziemy
na silniku, wolno, wakacyjnie, zarzucam wędki, jakoś dziwnie bez przytyków
załogi a propos ciągnięcia bez sensu sznurków za łajbą. Kierunek Amvrakikos Kolpos,
zamknięta zatoka-morze gdzie Kleopatra z Markiem Antoniuszem stoczyła przegraną
bitwę z flotą Oktawiana, znaczy Oktawian
dopadł z zaskoczenia ich flotę. Na miejscu, z którego Oktawian dowodził batalią
(nie z morza) powstało miasto Nikopolis ze świątyniami, cyrkiem, pałacem na
cześć tego zwycięstwa. Tam płyniemy. Nagle kołowrotek zafurczał, hmm myślę, źle
nastawiony, idę i widzę, że coś się dzieje. Pewnie znów plastikowy worek.
Złoty? I się rusza? Ryba!
Ściągam
powoli z duszą na ramieniu, nie mamy przecież podbieraka, dociągam rybę do
łódki i …….nie do wiary, wyciągamy najlepszą rybę jaka może się zdarzyć na
morzu Śródziemnym i jedną z najlepszych na świecie. Coryphene Doré (Coryphaena
hippurus – proszę sprawdzić w Internecie i podać nam polską nazwę, czy chodzi o
doradę królewską?). Piękna złotozielona ryba z długą niebieską płetwą na
grzbiecie. Wielkie wydarzenie w naszej szarej codzienności. Ile było radości! Ale
będzie uczta ze złotej rybki ok. 1kg, 60 cm . Jeśli rybka jest złota to Bartek ma
życzenie: jeszcze jedną!
MAŁE NUMBER
ONE
Dzień
na żaglach upływał sielankowo. Bartek czyścił pokładowe elementy z nierdzewki,
z dobrym efektem. My z Beatką na trampolinie z książkami i zimnym piwem. Można
tak godzinami. Woda przesuwa się powoli pod nami chlupocząc, widoki przepiękne,
słońce nie pali.
Czytam
Szkice literackie Tadeusza Żeleńskiego – Boy’a. Ciekawa lektura, spojrzenie nie
szkolne na naszych pisarzy, poetów, teatr. Nie interesowałem się nigdy teorią
literatury, teatru, jestem zwykłym czytelnikiem i widzem. Jakieś tam prądy,
podziały, różnice pomiędzy romantyzmem, naturyzmem, klasycyzmem czy modernizmem
nie są mi znane i nigdy mnie nie interesowały. Dopiero taka lektura, na dodatek
najlepszego tłumacza z francuskiego, otwiera pewne horyzonty i potwierdza jakąś
ubogość mojego codziennego życia intelektualnego. Wiele ze spraw, o których
pisze Boy są mi znane, nigdy jednak nad nimi się nie zastanawiałem - nie było
potrzeby. Cieszę się jednak bo okazuje się, że baza zdobyta po łebkach w
szkole, daje mi dzisiaj intelektualne możliwości rozumienia i analizy jego
tekstów pisanych o codzienności literackiej jego epoki. Lubiłem zawsze takie
intelektualne rozważania na temat aktualnych czasów, miałem swoich ulubionych:
Gombrowicza, Laksa czy Herlinga Grudzińskiego. Już ich nie ma, ale jest w ich
tekstach wiele uniwersalnych prawd, do których należy wracać. Mam teraz na to
czas, o tym też marzyłem myśląc o pływaniu po morzach i zwiedzaniu. Mieć
czas!
Hello! I znów podjęliśmy żeglowanie! Pogoda wróciła, znów jest w
miarę ciepło, wiaterek idealny. Po raz pierwszy staliśmy aż tyle dni (od wtorku
do niedzieli) w jednej zatoczce. Ale w sumie warto było. Mieliśmy czas zwiedzić
miasteczko, ponurkować, pobyczyć się. Tak, piątkowa lekcja matematyki została
przerwana na czas pierwszego nurkowania Bartka. Nieźle sobie chłopak radził, od
razu zrozumiał zasady funkcjonowania kamizelki i akwalungu i popłynął obejrzeć
dno z bliska wraz z Daruniem. Ja już nie mogłam, bo mamy tylko dwa kombinezony,
a woda nie nadawała się tego dnia do dłuższego pływania w samym kostiumie
kąpielowym. Asystowałam tylko przez moment z powierzchni wody. Nadrobiłam
następnego dnia. Najpierw z Bartkiem w asyście Dara, a potem z Darem w asyście
Bartka. Muszę przyznać, że bardzo mi się podobało i stwierdziłam, że dobrze
byłoby mieć taki kompresor własny – nie tylko po to, żeby w ładniejszych
miejscach ponurkować „rekreacyjnie”, ale też, żeby móc łatwiej czyścić dolny
kadłub łódki, który regularnie pokrywa się morską naroślą: glonami i
skorupiakami. Z takim kompresorem ruchy byłyby łatwiejsze i bardziej
skoordynowane i z pewnością praca szłaby sprawniej. Miasteczko tez nam się
podobało: zadbane domki przy porciku, cała masa tawern i kafejek, malutkie
sklepiki spożywcze, ale bardzo dobrze i bogato zaopatrzone, a w wyższych
częściach zatoki piękne wille z wypielęgnowanymi basenami i przepysznymi
widokami – do wynajęcia dla turystów. Po wąskich uliczkach (jakże czystych!)
wałęsają się gęsto bezdomne koty duże i małe, grube i wychudzone, przymilne i
dzikie. Podchodzą do stolików knajpianych i wyłudzają smakowite kęsy od konsumujących
gości. Niezły sposób na życie. Oczywiście prawo buszu funkcjonuje: silniejsze
zgarniają dla siebie wszystko odpędzając mniejsze i słabsze kotki, taki los!
KICI KICI
Dziś pobudka odbyła się przy pięknym bezchmurnym niebie. Wyszliśmy
z zatoczki po zdjęciu cum, które trzymały nas przywiązanych do przybrzeżnych
głazów (jedną trzeba było odciąć, tak mocno wsunęła się pod kamień) i po
wyciągnięciu kotwicy. Nasi angielscy koledzy jeszcze chyba spali, bo nie było
ich na pokładzie, więc nawet nie mogliśmy im pomachać na pożegnanie. Od razu
wciągnęliśmy żagle. Okazało się, że genaker jest znowu potargany. Jednak
promienie słoneczne bardzo szkodzą brzegom tego żagla, na których powinna być
ochronka anty-UV. Zdjęliśmy więc genakera i spokojnym ruchem rozpoczęłam
szycie. Suniemy na silniku, na wolnych obrotach, aż tu nagle Daru biegnie do
wędki i krzyczy: Beata! Beata chodź tu szybko! Nie wierzę własnym oczom! Ja,
która absolutnie już zwątpiłam w możliwość złapania ryby na puszczoną za łódką
przynętę (w końcu pływamy już dwa miesiące i nic do tej pory nie złowiliśmy,
mimo iż wędki cały czas były w wodzie), jestem świadkiem wyciągania przecudnej
ryby, nie za dużej (na szczęście – bo nie mamy podbieraka), ale za to takiej,
która podobno jest największym rarytasem mórz. Brawo Daruniu! Dzięki tobie
uwierzyłam w cuda! (nie pierwszy raz). Teraz rybka już leży sprawiona w lodówce
w oczekiwaniu na wieczorne smażenie się na grillu, a głowa i ogon ugotowane w
garnku – będzie pyszna zupka.
Płyniemy spokojnie, takie morze to rozkosz! Lekkie kołysanie, każdy
zajmuje się miłymi dla duszy rzeczami. Daru właśnie leży na trampolinie z
przodu i czyta książkę popijając zimne piwo, Bartek trochę gra, a trochę
zajmuje się polerowaniem wszystkich części jachtu wykonanych z nierdzewki, a ja
(oprócz pisania) staram się łapać na twarz promienie słońca, bo zaczęłam
rozumieć, że będzie go coraz mniej i będzie coraz słabsze. Miejsce, w którym
planujemy się dziś zatrzymać wydaje się być szalenie interesujące historycznie.
Zobaczymy ruiny miasta zbudowanego przez Oktawiusza – Nikopolis, pokręcimy się
po całej zatoce Amvrakikos pełnej starożytnych pozostałości. Pewnie znów zajmie
nam to kilka dni. Może w którymś z portów uda nam się nabrać wody do zbiorników
(już powoli zapas się kończy) i znaleźć Internet ze skypem, żeby nareszcie móc
zadzwonić do naszych mam. Bardzo ważne są te rozmowy!
Potem popłyniemy jeszcze dalej na południe – przez Levkos, Itakę,
aż do Zakintos. Z tego miejsca postanowiliśmy zawrócić z powrotem w stronę
zachodnią morza Śródziemnego. Obyśmy trafili na dobre i spokojne wiatry.
Jest godzina 19.20. Właśnie przepłynęliśmy przez kanał Preveza.
Było śmiesznie, „kłóciliśmy” się o pierwszeństwo z ogromnym statkiem handlowym
z Turcji. Wejście do kanału jest oznaczone czerwonymi i zielonymi bojami, a
szerokość przejścia wynosi zaledwie 10 metrów . Najpierw czekaliśmy, żeby wyszedł
inny handlowy statek, potem obserwowaliśmy „Turka” i stwierdziliśmy, że zdążymy
przed nim. Na pełnych silnikach ruszyliśmy w przejście. Niestety większy może
więcej, więc „Turek” nie omieszkał zbesztać nas długimi sygnałami dźwiękowymi,
żebyśmy zeszli mu z drogi. Cóż, trzeba było się dostosować. Dalsza droga przez
kanał przebiegła bez zakłóceń (i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że
ściągałam grota elektrycznym winchem, użyłam zbyt dużo nacisku i wygięłam rurkę
stelaża daszku nad kokpitem L. Dostałam burę i było mi przykro.), a
wkrótce zakręcimy do zatoki nieopodal miasteczka Louros, żeby stamtąd udać się
jutro na wycieczki terenowo-historyczne.
Poniedziałek, 10 września 2007
Dopłynęliśmy
o zmroku. Miejsce wyglądało jak Jeziorak, zielony gęsty brzeg, na wodzie ani
zmarszczki. Tak jakoś jeziornie. Rozpaliłem szybko grilla i na ruszt poszła
nasza pierwsza złowiona ryba wraz z ziemniaczkami w folii. W międzyczasie
doprawiono zupę rybną i zjedzono ze smakiem, zwłaszcza Bartek, który zachwalał
ją pod niebiosa (bo z grzanką) mówiąc, że wujek to robi najlepsze zupy rybne.
Ciekawe, że nie tak dawno mówił, że zupy rybnej do ust nie weźmie bo fuj.
Rybka
była wyborna, ja swój kawałek zjadłem bez cytryny, soli czy pieprzu, po prostu
z grilla – nature. Całość dopełniła butelka naprawdę dobrego białego greckiego
wina.
Partyjka
szwedzkiego bridge’a zakończyła wieczór o 0h30, mimo że Bartek chciał się
jeszcze odgrywać.
Noc
nie była jednak spokojna, bryza nocna tłukła takielunkiem, falki o burty. Nie
mogę się przyzwyczaić do tego ciągłego hałasu. Czuwam mimo woli.
Dziś
dla Bartka pierwsza lekcja języka polskiego. Codzienne jeden przedmiot to
jedyne wyjście aby zrobić program. Każdy dzień szkoły jest przerywany
wielokrotnie, a to śniadanie, a to coś na łódce, a to pływanie. Łatwiej jest
wrócić do lekcji po przerwaniu jej bez zmiany przedmiotu. Na razie działa.
Wtorek, 11 września 2007
Jest
jakby niedziela. Budzi nas piejący kogut z okolicznego gospodarstwa. Pijemy
kawę, jemy jogurt i czytamy do 11h00. Piękna słoneczna pogoda - sielanka.
Stoimy
na kotwicy koło Nikopolis. Wczoraj po lekcjach Bartka udaliśmy się aneksem na
ląd. Pierwszy kontakt z kontynentalną Gracją. Zostawiamy aneks na pustej plaży,
na horyzoncie ani łódki ani człowieka. Idziemy na nosa w stronę starożytnego
miasta podjadając pod drodze jeżyny i zielone pomarańcze. Dochodzimy do
pierwszych ruin teatru, do których, mimo tabliczki ostrzegawczej, włazimy.
Zostajemy szybko przegonieni przez dłubiących tam archeologów – sypie się na
łeb! Teatr w stanie upadu, ale potęgę obiektu jeszcze widać. Następnie drapiemy
się na wzgórze skąd widać całą okolicę i słusznie tu usadowił się Oktawian aby
zarządzać bitwą. Dziś pozostały tu jedynie szczątki świątyni na cześć
zwycięstwa w postaci resztek murów, fryzu i platform.
Schodzimy
z powrotem w stronę widocznych daleko budowli. Wstępujemy do baru, gdzie miła
starsza pani w rozpadającej się budowli prócz zamówionego piwa raczy nas
rodzajem mussaki na zimo. Uśmiechy, parę słów po niemiecku, grecku, dziękuję
proszę i znów uśmiechy. Miło. Przyjeżdża stary bywalec, dostaje kawę ze
szklanką zimnej wody i karmi koty właścicielki z przywiezionej przez siebie
puszki. Uśmiech sam nakłada się na twarz.
ALE
POMIDOR I MOZAJKI
Dochodzimy
do wielkich bizantyjskich murów obronnych, są imponujące i w niezłym stanie,
widać łuki, przejścia, schody. Za i przed nimi pola z wygryzioną przez owce
trawą. Pastuszek paląc papierosa w cieniu pewnie nie czuje, że opiera się o
takie zabytki. Nikt niczego nie pilnuje, tyle tego mają! Dochodzimy do fundamentów
wczesnochrześcijańskiej bazyliki z zadaszonymi imponującymi mozaikami. Widać
jeszcze kolory. Jest też malutkie muzeum, do którego dzieci wchodzą za darmo
więc tylko ja płacę za bilet. Zabawne. Gnamy do Odeonu, najlepiej zachowanego
obiektu – drugiego teatru, bo zachód
słońca tuż. Jest jednak zamknięty więc oglądamy go z zewnątrz. Takie mini
Colosseum. Wracamy obok pola pomidorowego, na którym rolnik przygotowuje
sikawki do podlewania. Mister! Pomodores? Comme, odpowiada. Daje nam ze trzy
kilo pięknych pomidorów i nie chce zapłaty. Good luck, Mister.
Zrobiliśmy
z 10 kilometrów ,
dochodzimy do bezludnej plaży, jest tam jeszcze aneks? Jest. Wracamy na łódkę,
która też jeszcze stoi, do domu.
Greckie
chorizo z grilla i partyjka kart dopełniają wieczoru. Brudni idziemy spać, woda
tu, choć słona, jest podejrzanie mętna.
Plan
na dziś to Vonitsa. Porcik w południowej części zatoki i możliwość uzupełnienia
wody. Planowana kolacja w tawernie cieszy Bartka, bo tam zapewne serwują jego
ukochany gyros, który i ja z miłą chęcią skonsumuję. Jutro opuszczamy zatokę
Ambrakijską, głównie z powodu, braku kryształowej morskiej wody, do której
jesteśmy przyzwyczajeni.
Pobyt w zatoce Ambrakijskiej dobiega końca. Zachwyciła, ale również
rozczarowała. Zachwyciła pod wieloma aspektami: totalną ciszą w nocy,
krajobrazami typowo mazurskimi (czuliśmy się trochę jak na jeziorze),
malowniczymi wysepkami, zabytkami starożytnymi, które Daru już opisał
(wycieczka była niezwykle udana), bardzo miłymi tubylcami. Rozczarowała
natomiast głównie brudną wodą. Jest to w końcu akwen dość szczelnie zamknięty i
ewidentnie widać, że woda uległa stagnacji, jest zamącona, zagloniona, na dwóch
metrach głębokości nie widać dna, a dla nas, przyzwyczajonych do przejrzystej
kryształowej wody jest to wystarczająco zniechęcające, aby nie korzystać z
pływania w takich miejscach. Dzisiaj dotarliśmy do Vonitsy. Przeuroczy porcik,
wszystko za darmo, jesteśmy przycumowani do kei tyłem i możemy swobodnie
wychodzić na brzeg, no i, co najważniejsze, mamy możliwość uzupełnienia wody
(po dzisiejszym praniu jest to absolutnie konieczne). Od razu poznaliśmy
naszych sąsiadów, Szwajcarów. Ona z wyglądu pasuje bardziej na Antylkę z
pochodzenia, on typowy flegmatyczny Szwajcar. Bardzo miło od razu potoczyła się
rozmowa, każdy opowiadał o swoich przygodach, przeżyciach i wrażeniach. Zresztą
jedną muszę przytoczyć, bo jest urocza: otóż płyną sobie, on ma wachtę, ale
przez chwilę nie patrzył na horyzont. Wraca na stanowisko, a tu przed nim
wielka pomarańczowa boja, taka jakie mocuje się podczas regat, tylko olbrzymia!
Robi więc szybki zwrot, żeby uniknąć zderzenia, ale co się okazuje? To właśnie
pojawiło się wielkie oblicze wschodzącego księżyca. Lekko wykrzywiony wyglądał
jak boja. Uśmialiśmy się do rozpuku, takie zderzenie faktycznie byłoby bolesne.
Oni mieszkają na zbudowanym przez siebie jachcie (oczywiście zwiedziliśmy go, a
oni zwiedzili wnętrza naszego katamaranu) i jest to ich jedyny dom! Razem
rozważaliśmy możliwości zainstalowania u nas pralki, ponieważ faktycznie coraz
trudniej jest znaleźć pralnię, a pranie ręczników czy pościeli ręcznie nie
wychodzi najlepiej. Opowiedzieli nam też swoje nieprzyjemne spotkania z młodymi
mieszkańcami miasteczka Vonitsa. Otóż podlotki pod namową prowodyra rzucają dla
zabawy w jachty kamieniami w nocy. Oni mieli z nimi do czynienia aż przez 5
dni! Codziennie kamienie – niebezpieczne dla łódki, ale i dla człowieka – aż
wezwali policję. Wygląda, że młodzież zaprzestała chwilowo nieprzyjemnych
ataków, ale trzeba uważać, żeby się nie uaktywniły ponownie. Ryzykujemy i
idziemy za chwilę na kolację (jest 20.30), a po drodze zahaczymy o Internet Point
i mam nadzieję usłyszeć słodki głosik mamuni, już tak dawno nie słyszany.
Jutro przejście przez kanał Lefkas. Musimy zdążyć do 18.00,
ponieważ potem przejście jest zamknięte. Zatrzymamy się na jakiejś wyspie zaraz
za przejściem kanału. A po drodze, jak to już weszło nam w krew, następna
lekcja Bartka. Jutro przyroda, więc znowu będą, jak sądzę, ciekawe rozmowy obok
podstawowego materiału. Oj trudno jest Bartka prawdziwie zainteresować
lekcjami. Nie może zrozumieć, że tak, jak my je prowadzimy, mogą być traktowane
jak zabawa, jak rozmowa, pod warunkiem, że zapamięta treść i esencję.
Próbujemy, może zaskoczy, tak jak wiele spraw już zaskoczyło podczas naszej
podróży. Może znajdę też czas, żeby poczytać (między wyspaniem się,
żeglowaniem, lekcjami i przybijaniem, nie ma za wiele czasu), a historia
dorastania Marguerite Duras jest wciągająca! W międzyczasie muszę też czytać
lektury Bartka, żeby móc potem prowadzić z nim konwersację, a lektury zmieniły
się sporo od czasów mojej szóstej klasy (a nawet gdyby nie, to i tak należałoby
odświeżyć sobie pamięć).
Muszę przyznać, że to nasze życie na łajbie przerasta nawet trochę
moje oczekiwania. Jest naprawdę sielankowo, nie ma spięć (przynajmniej
poważnych), żyjemy prawdziwą przygodę. Jedyne dwie rzeczy, które troszkę mnie
stresują, to fakt, że musimy się spieszyć do Gibraltaru oraz niedokończone
sprawy białostockie, które Daru ciągle prowadzi na odległość, a i pewnie
niebawem znowu będzie musiał polecieć do Polski. Ale kiedy? Staram się o tym
nie myśleć zbyt intensywnie i korzystać z przyjemności maksymalnie. Troszkę
doskwiera mi tęsknota, za niektórymi ludzikami zostawionymi w Polsce (kto wie,
to się rozpozna), ale mimo wszystko warto! Warto żyć pełnią życia!
Czwartek, 13 września
No
i kto by się spodziewał. Popłynęliśmy do Vonitsy (ciągle w zatoce Ambrakijskiej)
bo według mapy miała tam być woda do napełnienia zbiorników. Dzięki temu
trafiliśmy do uroczego miasteczka i darmowego porciku, faktycznie z wodą. Mądra
polityka miasteczka wykorzystującego pomoce unijne jest wszędzie widoczna.
Fantastycznie zrobione nabrzeże, plaża z prysznicami, most na wyspę gdzie
mieszkańcy uprawiają jogging i jadą wieczorem podziwiać zachód słońca, a nad
wszystkim góruje zamek.
VONITSA
Ten
ostatni aktualnie w remoncie (1,5 mln euro pomocy) jest fascynujący. Wybraliśmy
się tam późnym popołudniem i dotarliśmy do kraty ozdobionej tablicą mówiącą o
zakazie wstępu ze względu na prace konserwatorskie. Brama okazała się zamknięta na przysłowiowy
gwóźdź więc mimo utyskiwań Bartka, który wykorzystuje każdą okazję do nie
chodzenia (płaskostopie i na stopach i w głowie), weszliśmy do środka. Warownia
o której wiemy niewiele okazała się wielka, zajmująca całe wzgórze. Otoczona
podwójną linią murów obronnych zawiera wewnątrz ogrody, kościółek wyposażony w
swoje relikwie i resztki różnych budynków. Przedsięwzięte i widoczne już prace
polegały na wykonaniu kamiennych alejek i oświetlenia, reparacji murów i baszt
obronnych. Jeden z budynków, całkowicie odnowiony, służy zapewne jako biuro i
zaplecze budowy. Widoki z każdej strony były imponujące.
Korzystając
z faktu, że jesteśmy w porcie poszliśmy na dwie kolacje. Ukochaną przez Bartka
pitę gyros (3 pity, 5 tzatziki, litr wina, piwo i Fanta = 19 euro) oraz
następnego dnia na pieczyste.
Dziś,
w dniu wypłynięcia z „jezior mazurskich”, nabraliśmy do pełna wody i umyliśmy
dokładnie Bubu od stóp do głów słodką wodą.
Pożegnanie
z miłymi sąsiadami, rzucają nasze cumy i odchodzimy. Miłe jest to jak szybko
nawiązuje się znajomości. Szwajcarska para budowała łódkę 5 lat.
Dwunastometrową z grubego aluminium. Jedna sypialnia ze składzikiem pod
łóżkiem, kuchnio-salon, sterówka. Na dwoje wystarczy. Wybierają się też za
ocean, za rok. Jedyny ich problem to, że pani boi się przechyłów więc pływają
jak nie ma silnego wiatru, a że łódka jest ciężka (10 ton) to się snują. Jest
ich jedynym domem, mają więc i pralkę i ogrzewanie i telewizję satelitarną
(wystawianą na nabrzeże). Nikt nie wie czy zrealizują swoje plany,
najważniejsze jednak, że już realizują swoje marzenia. Wyglądali bardzo
zabawnie, ona grubiutka mulatka, on w sandałach i podkolanówkach.
Wyszliśmy
na morze, wieje ok. 15 kn. Mieliśmy wejść do kanału pomiędzy wyspą Lefkas a
kontynentem, ale w ostatniej chwili decydujemy się opłynąć wyspę (20 mil ), nie chcemy czekać
na otwieranie mostu (o pełnych godzinach) oraz na gnanie później kanałem na
silniku. Płyniemy, fala boczna, Bartek z Beatą robią przyrodę, ja piszę i
zerkam na morze koloru turkusowego. Jest 90 m głębokości, a morze ma kolor jakby było
10. Zadziwiające.
KOLORY
Przyłączam się w pełni do podziwu Dara dla koloru wody.
Wszechogarniający turkus. Brakowało nam tego właśnie do pełni szczęścia w
zatoce Ambrakijskiej. Wypłynęliśmy dziś z Vonitsy wczesnym popołudniem po
generalnych porządkach i pysznym śniadanku.
Za każdym razem jestem zdziwiona własną reakcją jak wypływamy z jakiegoś
miejsca, w którym spędziliśmy trochę czasu, a do tego poznaliśmy bliżej innych
żeglarzy. W momencie podnoszenia kotwicy zawsze kręci mi się łezka w oku i
jakaś nieokreślona tęsknota wkrada się w serce, tak jakby kończył się kolejny
etap. Widocznie jest to przypadłość ludzi wędrownych.
SZWAJCARZY
Piątek 14 września 2007
Wczorajsze pisanie i podziwianie turkusowego koloru wody, a i
partyjka w karty, zostały przerwane przez fale, które wzmogły się nagle i
przybrały monstrualnych rozmiarów. Było już późno, słońce chyliło się ku
horyzontowi grożąc rychłym zniknięciem, a my skaczemy w górę i w dół ze
świadomością, że do celu jeszcze daleko. Byliśmy już blisko wejścia do zatoki
Vasilikis, więc płynęliśmy z nadzieją, że niedługo zapanuje spokój. Niestety,
okazało się, że zatoce daleko było do spokojnej. Co prawda fale ustały, ale
wiatr ześlizgiwując się z pagórków tworzył dysze wietrzne i podmuchy
przekraczały 30 węzłów, a to już trochę za dużo jak na pełne ożaglowanie.
Postanowiliśmy więc zrefować grota, ale fały do refowania zaplątały się wokół
bomu i lazy bag’a, który rozdarł się przez to dość poważnie. Wiatr akurat
miotał nami srogo, więc odpuściliśmy refowanie i zwinęliśmy żagle. Noc już
całkiem nas przykryła, następne mile przebyliśmy na silniku i zakotwiczyliśmy
po ciemku (przydał się noktowizor) przy plaży na końcu zatoki Vasilikis – przy
miasteczku Pondi. Plany wyjściowo były inne – mieliśmy przejść przez kanał Lefkas
i znaleźć miejsce przy wschodnio-północnej strony wyspy. Chcieliśmy jednak
ograniczyć pływanie na silniku i postanowiliśmy okrążyć wyspę Lefkas zachodnim
wybrzeżem. Kierunek wiatru okazał się jednak mało sprzyjający, więc i tak
silniki były prawie cały czas w ruchu.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – rano odkryliśmy
dopiero urok miejsca, do którego trafiliśmy – małe urocze miasteczko, zadbana
plaża, mały porcik po przeciwnej stronie, dookoła pokryte karłowatą
roślinnością pagórki, spokojne miejsce. Wokół nas od rana kręciła się masa
uczniów windsurfingu, a my do późnego ranka leżeliśmy sobie w łóżeczku czytając
książki. Daru właśnie kończy kolejną lekcję matematyki z Bartkiem (chyba z
oporem szło dzisiaj rozumienie lekcji, sądząc po jednoznacznych okrzykach
nauczyciela) i zaraz wybieramy się na spacer, żeby poznać okolicę od lądu. Ale
najpierw jeszcze szycie podartego lazy bag’a.
SZYJEMY
Beatka
szyje lazy bag, a ja naprawiam genaker.
Błąd zostawienia go przez zimę na zwijaczu karze nas srogo i mimo
naprawy skazany jest przez promienie UV na zagładę. Wkrótce. Mimo szycia rozdarł
się w tym samym miejscu tak tkanina jest już słaba. Zamówiłem nowy, ale
żaglomistrze należą do rasy niesłownych.
Trochę
nerwów wczoraj było. Już przed opłynięciem przylądka zaczęło się nerwowo,
słońce dotykało horyzontu co znaczyło wchodzenie do portu lub kotwiczenie po
ciemku, a tego nie lubimy. Potem nagle monstrualne fale i zamiast oczekiwanej
ciszy za górami wiatr nagle tak niespodziewanie przyśpieszył, że strach.
Przeżaglowani (zbyt dużo żagla w stosunku do siły wiatru grożący w najlepszym
wypadku podarciem szmat nie mówiąc o złamaniu masztu) prujemy szybko, ale
szybko ostrzymy i próbujemy refować
grota (główny żagiel). Coś blokuje, wiatr wyje, liny latają, coś się rwie.
Nerwy, za chwilę jeszcze parkowanie po ciemku i przy tym wietrze!
Jak
zwykle skończyło się na strachu. Dopływamy powoli do końca zatoki, wiatr
cichnie powoli, 6, 5, 4
metry głębokości – kotwica w dół! Stoimy. Paradoks – chwilę
później rozpalamy grilla i pieczemy piękny kawałek wołowiny, który okazuje się
ostatnią podeszwą i to z kalosza. Kończymy partyjkę kart i idziemy spać. W
ciszy!
Wczoraj
minęły dwa miesiące od wypłynięcia z Ajaccio. Jakieś podsumowania? Odpowiadam
na wielokrotnie zadane przez telefon pytanie: Czy nam się tak nie nudzi?
Otóż,
w ciągu tych dwóch miesięcy nie miałem ani jednej chwili wątpliwości czy
znudzenia. Każde miejsce było inne, często piękniejsze od najpiękniejszego w
którym już byliśmy, kontakty ludzkie są wzbogacające, często zabawne.
Oczywiście boimy się, boimy się Gibraltaru po tym co widzieliśmy w przesmyku
messyńskim, boimy się 800
mil od Gibraltaru do Kanarów, boimy się sztormu bo już
wiemy czym to pachnie. Z dnia na dzień jednak umiemy więcej, wiemy na co stać,
a na co nie stać nasze Bubu i nas samych. Wiemy też, że bo burzy przychodzi
spokój, jak to mawiał pieśniarz. Miło też jest udostępniać taką przygodę innym.
Odwiedziły nas 4 osoby, trzy następne przyjeżdżają 10 października. Mamy też
czas, na czytanie, na spanie do oporu, na słuchanie muzyki, oglądanie filmów.
Wygraliśmy czas, który zajmuje praca, która i owszem jest często pasjonująca,
jest jednak często też wyrobnicza. Słowo nuda zawarte w pytaniu nie pasuje też
do łódki. Tu zawsze jest coś do roboty, wprawdzie samo żeglowanie w normalnych
warunkach pogodowych nie wymaga zbytniej uwagi czy koncentracji, ale drobne
naprawy czy realizacja nowych pomysłów (aktualnie przymiarka do pralki)
zajmują. Można też godzinami patrzeć na morze i mijany brzeg, który zawsze jest
inny choć podobny.
Beatka
właśnie wyczytała, że stoimy w środku największego w Europie ośrodka
windsurfingu. Nie dziwota, latają wokół nas jak muchy, na razie jednak nie
siadają. A wiatr znów daje o sobie znać, tak, że jak który pacnie to jak mucha
o szybę samochodu.
Tyle
na dziś pisania, zerknę na GPS czy przypadkiem nas ten wiaterek nie ciąga z
kotwicą. Niedziela, 16 września W
RAJU
Czuję się jak Ewa w raju. Dookoła mnie nie istnieje cywilizacja,
jest tylko mój Adam i amorek. Nie nosimy żadnych ubrań (nawet listka figowego,
ale tylko z jednej przyczyny – nie rosną tu figowce, a listki kosówki nie
nadają się), czujemy się nader swobodnie, nie ma nikogo oprócz nas. Tylko
czasami jakiś jacht przepłynie w oddali, lub też prom i jedynie one mącą
poczucie totalnej dzikości w tym znalezionym przypadkowo miejscu.
A było to tak: ostatnie dwie noce spędziliśmy kotwicząc przed Pondi
na wyspie Lefkas. Przedziwne to miejsce, zatoka, w której wiatr budzi się
regularnie ok. 14.00 i zjeżdża z gór z ogromną siłą. Jest to oczywiście
wykorzystywane przez windsurfingowców, którzy wchodzą w ślizg i tną wodę szybko
jak odrzutowiec i ostro jak brzytwa. W piątkowy wieczór byliśmy na spacerze w
porciku zaraz obok – w miasteczku Vasilikis (tak z resztą nazywa się cała
zatoka). Bardzo przyjemne miasteczko, port niewielki, ale jego intymność
właśnie tworzy całą atmosferę miejsca. Znaleźliśmy bardzo dobrą knajpę
(„Mythos”) z kompleksem hotelowym, gdzie oprócz lokalnych pyszności był też
bezprzewodowy Internet. Następnego dnia wróciliśmy do tej knajpy na lunch wraz
z komputerem, żeby jeszcze wykorzystać ten bezpłatny dostęp do sieci.
Podzwoniliśmy do najbliższych, wysłaliśmy Andrzejowi pamiętnik i do wyczerpania
baterii w komputerze załatwialiśmy nasze sprawy. Była 15.30, najwyższy czas,
żeby wrócić na łódkę i płynąć dalej, a w planach mieliśmy Itakę. Powrót aneksem
z miasta do jachtu okazał się jednak bardzo trudny. Otóż zerwał się ów wiatr,
który tam regularnie dmie już o tej godzinie, ale tym razem był naprawdę silny
– około 35 węzłów, więc na wodzie – płytkiej w tym miejscu – wytworzyły się
fale, które dla naszego aneksu były już wysokie, szczególnie, że braliśmy je
pod włos. Pac, pac, pac, co fala to wielki bryzg wody na nasze twarze, ubrania,
rzeczy (a mieliśmy komputer, w plecaku
aparaty, komórki,…) i woda zalewała aneks. W połowie drogi aneks miał już dno
pokryte wodą, a im bliżej łódki, tym wiatr i fale się wzmagały, więc bryzgi
również były silniejsze i bardziej obfite, a obok nas śmigali deskarze w tą i z
powrotem. Dotarliśmy na Bubu całkiem przemoczeni i w strachu, że wszystkie
nasze sprzęty zostały zalane. Na szczęście były tylko troszkę mokre, wszystko
działało, więc wytarliśmy się prędko i kotwica w górę. No, podnoszenie kotwicy
przy wietrze ponad 30 węzłów z przeciwnej strony nie jest łatwe, łódka nie ma
sterowności - trudno jest podążać za łańcuchem. Poza tym myślę, że dziwili się,
wszyscy ci, którzy nas widzieli, że decydujemy się wyjść przy takim wietrze
(nawet deskarze już odpuścili pływanie). Ale my wiedzieliśmy, ponieważ
poznaliśmy już trochę specyfikę wysp Jońskich, że po wyjściu z zatoki wiatr na
pewno ucichnie (normalnie powinno być odwrotnie). Tak też było, z 35 węzłów
wiatr zszedł nagle do 5 węzłów, więc żagle zaczęły wchodzić w łopot. Powolutku
jednak siła wiatru rosła – im bliżej następnej wyspy – tym wiatr był silniejszy.
Przy 25 węzłach zrefowaliśmy żagle, ale mimo tego Itaka zbliżała się z wielką
prędkością. Oczywiście okazało się, że w zatoczce, którą wybraliśmy za cel
(Frikes) podmuchy są równie silne, jak w poprzednim miejscu. Szukaliśmy więc dość
długo schronienia, które zagwarantowałoby nam dobre trzymanie. Zwiedziliśmy
kilka zatoczek, ale wszędzie okazywało się za głęboko (wbrew temu, co
wskazywały nasze morskie mapy, które w przypadku Grecji okazują się bardzo mało
dokładne i wiarygodne – niejednokrotnie na przykład według GPS’u byliśmy naszą
łódką na lądzie). Znaleźliśmy jedną o przyzwoitej głębokości, ale za to wąską
na tyle, że samo rzucenie kotwicy nie gwarantowało, że w razie zmiany kierunku
wiatru nie wylądujemy na skałach. Trzeba więc było, oprócz kotwicy, przywiązać
się cumami do skał. Przy tym dużym wietrze spuściłam więc z Bartkiem aneks, do
aneksu wrzuciłam cumy i popłynęłam nim na ląd, żeby zaczepić jedną cumę po
jednej stronie zatoczki, a drugą na drugiej (na wystających skałkach), a
końcówki dostarczyć z powrotem na jacht. W tym czasie Daru manewrował jachtem,
zbliżał się tyłem do lądu i do wiatru. Manewry wyszły świetnie, cumy akurat
były wystarczająco długie (50m każda), żeby dosięgnąć tylnych knag, Bartek
spuścił kotwicę, która na szczęście od razu bardzo dobrze złapała, więc
niebawem staliśmy przytwierdzeni z trzech stron i mimo nieustających, a wręcz
wzmagających się podmuchów, nasza Bubu trzymała się nieruchomo w zatoczce.
RAJ NIE-UTRACONY
I to jest właśnie ta zatoczka, prawdziwy raj, obcowanie z naturą,
obserwowanie chodzących po skałkach kóz i szybującego orła. Woda przejrzysta
jak kryształ, pod nami kamyczki, jak spoglądamy z pokładu wydaje nam się, ze
stoimy w powietrzu. Po obydwóch stronach są skałki, które niebawem będziemy
eksplorować z maską i fajką szukając życia podwodnego.
Ciekawe, czy w tym miejscu koło godziny 14.00 znowu pojawi się
silny wiatr od strony gór, choć na razie jest całkowita cisza. Pewnie tak. Ale
my wiemy, że nasze „zaparkowanie” jest na tyle dobre, że wytrzyma wszystko.
Postanawiamy więc zostać tutaj cały dzień rozkoszując się tym dzikim miejscem.
LEWITUJĘ
A JEST 5 m
GŁĘBOKOŚCI
Jakoś
ostatnio jest na sportowo. Tu na morzu jońskim wyspy są duże, góry na nich
wysokie i dzieją się istne cuda. Wszędzie pojawiają się dysze, które rozpędzają
wiatr do nieprawdopodobnych prędkości. Normalne, jeśli wiatr wieje powiedzmy 20
węzłów i wpada miedzy dwie wysokie wyspy to w wytworzonym lejku będzie dwa razy
silniejszy. Na dodatek wielką rolę gra termika, silnie i szybko nagrzewające
się zbocza gór i równie szybko schładzające się po znalezieniu się w cieniu lub
po zachodzie słońca. Zwykłe bryzy, dzienna i nocna dostają tu opętania. Wczoraj
na zwiniętej 50% genui i drugim refie płynęliśmy 8 węzłów.
Idylliczne
miejsce, które znaleźliśmy, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Po
sportowym czepianiu się skał po bokach (Beatka walczyła z cumami) gdy już
usiedliśmy przy piwie dech nam zaparło.
Nawet teraz po minionej dobie, Beatka leży oparta o poduszkę przykryta kocem,
patrzy na góry obserwując dzikie kozy i słyszę co jakiś czas westchnienie i
słowo: cudo!
W
głośnikach sączy się „Wish you were here”, słońce już za górami. Szarzeje, w
oddali widać tylko oświetlone zachodem słońca wyspy kłujące żółciejącą bielą
skał.
Dzisiejszy
dzień był prawdziwym powrotem lata, 32 stopnie w powietrzu i woda, która rano
miała 22,5 stopnia szybko podniosła się do 24, kryształowa jak widać na zdjęciu.
Dzień nam minął na czytaniu, wielokrotnym pływaniu, graniu w paletki. Teraz ja
piszę, Beatka czyta książkę, którą kiedyś kupiłem - Brewiarz Śródziemnomorski, Predraga
Matviejevića, o kulturze śródziemnomorskiej w innym niż zwykle świetle. Zajrzę znów do niej, pewnie teraz inaczej ją
odbiorę po poznaniu Korski, Sardynii, Sycylii, południu Włoch i Francji, części
zachodniej Grecji. Ja kończę Szkice Boy’a zachwycony stylem i poczuciem humoru,
nieraz ubawiłem się do łez, a jest to książka raczej poważna.
Wiatr
znów się zerwał, ale bardziej bryzowaty niż ten, który daje nam ostatnio
wycisk. No, nie mówię hop jednak.
Właśnie
piknął navtex, prognoza z Istambul Radio for Eastern Mediterranean - nie
interesuje nas.
PRODUKT
PAŃSTWA BIELICKICH (wszelkie prace tapicerskie kom:+48889199756)
Muszę jeszcze coś opowiedzieć o tym pięknym i tajemniczym miejscu.
Wszędzie na tej homerowskiej wyspie słychać śpiew syren, które być może
mieszkają tutaj od czasów Ulissesa, i zaklęte od wieków, przywołują
przypadkowych żeglarzy poszukując tego, który zdejmie z nich zaklęcie. Co
wieczór i co noc głos ich rozbrzmiewa w różnych harmonijnych tonach, a dreszcze
przechodzą przez skórę poruszając wyobraźnią. Daru zasypiając mówi: - może
zostaniemy jeszcze tutaj trochę?. Martwię się czy aby nie wpadł już w sidła
tych kuszących syren i czy nie zostanie przez nie zatrzymany na wieki?
Oprócz tego dzikie miejsca wyspy, takie jak to nasze, mają swoich
panów – dzikie kozły i kozice. Patrząc z dumą na człowieka przeżuwają pędy,
albo stojąc na wystających kamieniach obserwują okolice tak, jakby sprawdzały,
czy porządek w zasięgu ich oka nie został zakłócony.
Poniedziałek, 17 września 2007
Z
wielkim żalem opuszczamy nasz raj i Itakę no i fascynujący śpiew syren (wiatr
przepychający się przez iglice skalne, modulowany kształtami i zmianą jego
siły). Płyniemy na południe, na wyspę
Kefalloni, trochę odzwyczajeni od oleistego morza jakim nas przywitał
poranek. Kilka kontrolnych telefonów do pracy, B&B siedzą nad polskim.
Dziś
rano skończyłem „Szkice literackie” Boy’a. Radzę wszystkim przeczytać, będą
mieli nowe spojrzenie na tamte czasy. Po nich mam wielką ochotę poczytać
Tetmajera, Asnyka, Staffa, Wyspiańskiego, Górskiego (cześć Włodziusiu), poezję,
której nigdy wcześniej nie czytałem lub jakoś prześlizgiwałem się na polskim
gdy taką nam serwowano. Myślę, że za wcześnie to było no i obowiązkowe, czego
nie lubimy raczej. Ale tak generalnie pozostało mi uczucie niesmaku i wstydu
(wiem, wiem, nie zaczyna się zdania od ale), a to dlatego, że te wszystkie
nazwiska Młodej Polski czy wcześniejszych Mickiewicza i Słowackiego, no i
późniejszych autorów rozświetlających polską sztukę i język, zostały zaprzepaszczone.
Teraz jak się patrzy na polskie niby elity, te które kreują obraz i język
naszego narodu poprzez media, to się czuje po prostu wstyd. Że nie umiemy
budować, wykorzystywać niebywałych okazji, a tych w historii mieliśmy niewiele,
że rządzi nami zakompleksiona i niewykształcona hołota, która nic nie wie nie
tylko o świecie, ale i o własnej spuściźnie, którą przyszło im zarządzać i że
tylko na taką hołotę nas stać. Szkoda wielka tylko tamtych, co za Polskę oddali
nie tylko czas na wygnaniu, ale często i życie. Dziś widać, że nie warto było,
ten naród nie jest tego wart.
Wczoraj
z wielkim rozczarowaniem rozmawiałem z Bartkiem o muzyce, słuchaliśmy Pink
Floydów „The Wall” i trochę tłumaczyliśmy słów, trochę opowiadałem o koncercie
w Londynie, o tym jak będąc prawie w jego wieku z kolegami pasjonowaliśmy się
ich muzyka, jak tłumaczyliśmy słowa piosenek. Przypomniałem mu też, jak to
dzień wcześniej słuchał amerykańskiego rapu i zapytałem się czy mu się podoba,
powiedział że bardzo, zapytałem więc czy coś rozumie, a on odpowiedział, że
nic. No i porównałem z naszym słuchaniem Pink Floydów. Konkluzja: w ramach
angielskiego będą tłumaczyć musical „Jesus Christ super star”. Przynajmniej tyle.
Cholera, starzeję się chyba - stary ramol.
Wtorek, 18 września
Jesteśmy
w Poros. Mały porcik w przebudowie, do którego wpływają wielkie promy i to
wpływają całą noc! Po ciszy poprzedniego miejsca mieliśmy syreny samochodów i
tirów wjeżdżających do i zjeżdżających z promów.
Wczoraj
gdy parkowaliśmy przy lądzie stali już Niemcy z sąsiedniej łódki aby odebrać
nasze cumy, my chwilę później to my odbieraliśmy cumy od Węgrów, którzy
wchodzili obok nas. Miły zwyczaj.
Miejsce
ma jedną wielką zaletę, do supermarketu jest kilka kroków, uzupełnimy więc „ciężkie”
zakupy, tj. wodę mineralną, piwo i wino. Zdecydowanie wróciliśmy do butelkowego
wina zmęczeni kartonowym włoskim kwasem.
Wieczorem,
po restauracji i wyśmienitym jedzeniu, obejrzeliśmy dwa odcinki „Mission
impossible”, amerykańskiego serialu z lat sześćdziesiątych nieznanego w Polsce.
Bardzo sprytnie pokazuje on bliżej nieokreślone kraje gdzie o wpływy walczą
mocarstwa zimnej wojny, a nasi dobrzy bohaterowie zapobiegają katastrofom.
POROS
Kolejny porcik, kolejne miasteczko z hotelami i tawernami- Poros na
wyspie Kefallonia. Wczoraj po kolacji w jednej z portowych tawern spotkaliśmy
pewną Polkę, która wakacyjnie zajmuje się pomaganiem w kuchni. Zarabia 1000
Euro, mówi, że jest nieźle i jest zadowolona, ale podczas trzymiesięcznego
pobytu w Grecji nie nauczyła się podstawowej komunikacji w języku tubylców!. No
cóż, właśnie dlatego pomaga w kuchni, a nie konsumuje jako gość – turysta. Ale
uczciwa jest, podobnie jak i inni pracownicy owej tawerny – Bartek zostawił
wczoraj po kolacji swój aparat fotograficzny na stoliku. Zorientował się
dopiero dziś rano i szybkim krokiem poszedł do knajpy w nadziei odnalezienia
swojego sprzętu. Aparat czekał na niego na szczęście, bo jego utrata z
pewnością bardzo by Bartka bolała. Kolejne doświadczenie mówiące, że trzeba
dbać o własne rzeczy.
Porcik betonowy, mało miejsca na jachty, w ogóle mało miejsca, ale
ogromne promy i tak potrafią w nim manewrować. Prom za promem. Całą noc
wpływały, wypływały i wpływały następne robiąc ciągle wiele szumu, ponieważ ich
silniki nigdy nie są wyłączane podczas postoju. Ja mam twardy sen, ale Daru
ciągle się budził. Płyniemy dalej, czeka nas zwiedzanie Olimpii, a potem
ostatnia wyspa grecka na naszej drodze -
Zakintos, no i przeprawa z powrotem na Sycylię.
Środa, 19 września 2007
Szlakiem promów dotarliśmy wczoraj do portu Killini na Peloponezie
(zaraz przy wejściu do kanału Korynckiego). Profesjonalnie weszliśmy do portu,
który został na szczęście rozbudowany od czasów ostatniego wydania naszych map,
prawie do samych główek szliśmy na żaglach. Przy nabrzeżu nie było nikogo, żeby
odebrać nasze cumy, Bartek wyskoczył więc heroicznie i sam się tym bardzo
dobrze zajął (uczy się chłopak!). Nieopodal nas stała zaparkowana łódka z
francuską banderą, nie omieszkaliśmy więc nawiązać znajomości z jej
właścicielami, Francuzami, którzy wszystko sprzedali (następni!) i pływają
sobie tak od roku. Wiek około 45-50 lat, żyją z odsetek z lokat pieniędzy
uzyskanych ze sprzedanych nieruchomości, bardzo sympatyczni, więc rozmowa przeciągnęła
się niespodziewanie aż do 22.00. Niesamowite jak znajomości wybuchają
gwałtownie gdy ma się podobne przeżycia i marzenia. Wypłynęli z portu dziś rano
około 9.30, a my zaraz potem wyruszyliśmy w poszukiwaniu samochodu do
wynajęcia, żeby z tego miejsca pojechać do Olimpii. Znaleźliśmy z trudem,
pechowo, gdyż w każdym wcześniejszym miejscu roiło się od wypożyczalni
samochodów. Poza tym zmyliła nas nieprzychylność tubylców (o której uprzedzili
nas już nasi nowi francuscy przyjaciele), którzy w wielu miejscach informowali
nas, że takiej wypożyczalni w mieście nie ma w ogóle. Oczywiście, pewni swojego
szczęścia, szukaliśmy niestrudzeni, aż znaleźliśmy. O 11.00 Fiat Panda był już
w naszych rekach i wyruszyliśmy w stronę starożytnego świata.
Dojeżdżając już do celu, zaraz za miastem Pirgos, ukazała nam się
masakra poczyniona przez pożary, które opanowały te okolice w sierpniu (na
pewno wszyscy o tym słyszeli). Spalone całe wzgórza, zwęglone drzewa i niektóre
domy, aż strach pomyśleć, co przeżyli mieszkańcy tych stron. Wszędzie jednak
widać było szybkie porządki, sprzątanie zgliszcz, domy, które musowo zostały
przynajmniej polizane przez ogień już ponownie błyszczały bielą.
PIERWSZY
STADION OLIMPIJSKI Z BIEŻNIĄ 200
m
Olimpię oczywiście uratowano, a przynajmniej teren wykopalisk
starożytnych zabytków (w samym miasteczku „nowym” też ujawniały się oznaki
pożaru). Zwiedziliśmy najpierw muzeum starożytne – bardzo logicznie ułożone
epokami – od 2 tysięcy lat przed n.e. do I wieku przed n.e.. Muzeum to zawiera przede
wszystkim najważniejsze znaleziska z poszukiwań archeologicznych XX wieku na
terenie starożytnej Olimpii (o dziwo Niemcy najbardziej się przyczynili do tych
odkryć!): rzeźby ze świątyni Zeusa i Hery, mozaiki z łaźni rzymskich i
greckich, Chełmy i wszelkie przedmioty składane bogom w ofierze, kawałki tympanonów
i płaskorzeźb. Bartek, zafascynowany i jeszcze nie zmęczony upałem, cykał
zdjęcia każdemu interesującemu eksponatowi. Potem poszliśmy „w teren”,
zobaczyliśmy szczątki Palestry, gdzie zawodnicy trenowali swoje siły przed
wystąpieniem w igrzyskach, dom Fidiasza, gdzie wykonał jedno ze starożytnych
cudów świata: posąg Zeusa wysoki na 15 metrów z kości słoniowej, hebanu i złota,
który docelowo znalazł się w świątyni tego największego z bogów starożytnej
Grecji, potem miejsce to stało się chrześcijańską świątynią, a posąg został częściowo
spalony, a częściowo zgrabiony i wywieziony do Konstantynopola. Dalej miejsce
przysiąg zawodników, którzy przyrzekali przestrzegać reguł gry i prawa (tych,
którzy próbowali te zasady złamać karano srogimi grzywnami, a z uzyskach funduszy tworzono kolejne
postacie Zeusa w drodze na stadion), stadion o długości 200 metrów , na którym
odgrywały się główne zawody, świątynie Zeusa i Hery (oczywiście świątynia Hery
proporcjonalnie mniejsza – jak to dla kobiety - a trzeba zaznaczyć, ze kobiety
w czasach starożytnych były zupełnie niezauważane i jako jedyne nie miały prawa
oglądać igrzysk olimpijskich). Kawałki
odkrytych kolumn i budowli robią naprawdę niezłe wrażenie, aż dziw, że mieli
wtedy sposoby na wyrób tak ogromnych
elementów, przemieszczanie ich, a co najbardziej zadziwiające, na wznoszenie
ich na wysokość kilkunastu metrów.
OLIMPIA
Następnie przyszedł czas na muzeum starożytnych gier olimpijskich:
rzeźby atletów, dyski, tabliczki z tłumaczeniami całej historii poszczególnych
dziedzin wprowadzanych stopniowo do rozgrywek. Generalnie świetna lekcja
historii dla Bartka, który akurat na historii przerabia dzieje starożytnej
Grecji (chociaż teoretycznie tego dnia miał być angielski).
W drodze powrotnej zwiedziliśmy jeszcze przepyszne fortyfikacje w
miasteczku Kastro (castro – czyli zamek) z XII wieku, średniowieczna francuska
twierdza wybudowana przez Geffroy Villehadouin , z której rozprzestrzeniał się
piękny widok na morze okalające cały ten cypel (i widzieliśmy promy, które
jeden za drugim opuszczają port w Killini w stronę Poros na wyspie Kefalonia lub wyspy Zakhintos).
FRANCUSKI
ŚREDNIOWIECZNY KASTRO - GÓRNY ZAMEK
RUIN
W GRECJI POD DOSTATKIEM
Jest 23.00. Daru z Bartkiem odpuścili instalowanie anteny
satelitarnej, żeby odebrać mecz FC Barcelona – Olympique Lyon po godzinnych
próbach okazało się, że nadaje to po prostu telewizja grecka. Więc siedzą i
oglądają (mimo tego, że tata Bartka informuje go na bieżąco sms’ami o wynikach
tego meczu). Może się dołączę, a może pójdę zgłębić moją nową lekturę o losach
wybitnego sinologa Kiena z „Auto Da Fe” Canettiego.
Mieliśmy
szczęście, że igrzyska starożytne pozostawiały trochę nieboszczyków za sobą
(trochę inaczej niż w Monachium bo walcząc). Dzięki temu wydobyto z rodzaju
grobu nieznanego żołnierza (raczej sportowca) składane tam fragmenty ich zbroi.
Trzeba wiedzieć, że chłopcy gnali na wyścigu w uzbrojeniu tj. hełmach z tarczą
i ochronkami na piszczele z brązu i musieli czasami wyzionąć ducha. Walki wręcz,
trzy wersje zapasów, też często pozostawiały za sobą nieboszczyków, nawet wśród
zwycięzców. Chwała za to bogu, bo dzięki temu muzeum jest ciekawe i
zadziwiająco bogate w starożytne eksponaty. Dowiedzieliśmy się też, że idee przyświecające
igrzyskom, zawieszenie broni, honorowe nagrody w postaci gałązki palmowej po
zwycięstwie w konkurencji i wieńca
laurowego na zamknięciu igrzysk szybko przekształciły się w to co ludzkie,
pełen profesjonalizm sportowców, nagrody pieniężne, oszustwa i przywileje dla
możnych. Neron wygrał dwie konkurencje:
wyścig rydwanów mimo, że dwa razy się przewrócił i nie dojechał do mety,
oraz grę na lirze, konkurencję którą sam wprowadził aby wygrać mimo drewnianego
ucha.
Nadmienić
należy, że Grecy traktują muzea i swoje obiekty inaczej niż wszędzie gdzie dotychczas
byłem. Dzieci mają wstęp darmowy, można filmować i fotografować (bez flasza).
Co
się zaś tyczy kobiet to rzeczywiście były one wykluczone z igrzysk, więcej, po
tym jak przebrana za trenera Rodozjanka (z Rodos) okazała zbyt wiele radości ze
zwycięstwa swojego syna i wyskoczył jej cycek z ubrania, wszyscy trenerzy
musieli paradować na golasa.
Pożary
dotarły do zabytkowego centrum i spaliły wzgórze ponad stadionem.
Sprawiedliwości stała się zadość, wzgórze to, zarośnięte dzisiaj, dawniej
służyło za trybunę widokową dla plebsu i było totalnie gołe. Widzieliśmy też
jak przy muzeum, pracownicy ratują przypalone lub przysuszone drzewa obficie je
polewając.
SPALONE
WZÓRZE KRONOSA
Wycieczka
do Olimpii była bardzo udana, a miejsce fascynujące. Był to też najbardziej na
wschód wysunięty punkt naszej podróży. Od dnia dzisiejszego nasz kierunek jest
jeden – zachód. Byle do Gibraltaru!
Piątek, 21 września 2007
Stoimy
w zatoczce na samym południu wyspy Zakinthos. Wczoraj dzień zaczął się marnie.
Po umyciu łódki i dopełnieniu wody, zbieraliśmy się do wyjścia z portu gdy
prawy cieknący silnik coś nie chciał zapalić, a po zapaleniu szybko zgasł. Po
otwarciu klapy przegrody silnikowej okazało się że silnik stoi w wodzie, a jej
poziom nieszczęśliwie jest powyżej wlotów kabli wszelakich tak więc zapewne i
łódka wewnątrz jest podtopiona. Po otwarciu podłogi w korytarzyku potwierdziły
się przypuszczenia bo kil był wypełniony prawie całkowicie wodą. Pompy poszły w
ruch, otworzono zawór odpływu z komory silnikowej i woda dość szybko zniknęła
zewsząd wypompowana na zewnątrz. Gąbka dopełniła zadania i zaczęło się
przeglądanie aby zrozumieć co się stało i gdzie cieknie. Z duszą na ramieniu,
oczywiście. W pierwszym rzędzie wyssałem pompką 2 litry cieknącego oleju z
kuwety inteligentnie znajdującej się pod silnikiem, którą oczywiście do białego
wyczyściłem aby zlokalizować skąd kapie. I kapie i to dużo z pękniętej
uszczelki pomiędzy silnikiem a pokrywką przekładni alternatora, pompy oleju i
wodnej. Aby ją wymienić trzeba ją najpierw mieć, a potem ….. przesunąć silnik i
rozmontować. Kurde! Ale wody śladu. Wychodzimy więc i płyniemy na silnikach,
potem jednym, aby nie przyspieszać wycieku, po gładkim morzu. Dostajemy poprzez
navtex ostrzeżenie o nadciągającym silnym wietrze, aż nie do wiary, pewnie
zdążymy, mamy tylko 20 mil .
Po chwili zaczyna wiać, 10, 15, 20. Podnosimy żagle i gnamy. Za chwilę 25,
redukujemy żagle i przy coraz większej fali przesuwamy się szybko. Nie ma
zagrożeń, a w silniku o dziwo sucho??? Wchodzimy do zatoki, a tu wieje jeszcze
bardziej tyle, że już w mordę. Na dwóch silnikach, powoli i mozolnie dochodzimy
do jej końca gdzie też wieje, znajdujemy jednak miejsce za górką i w spokoju
grillujemy całego kurczaka grając w karty. Po kolacji i dokończeniu partyjki
idziemy spać.
Pobudka
o 9 po kiepskiej nocy i mojej i Beatki. Do kłopotów z silnikiem i wodą
dołączyły komary.
W
nocy wiatr zmienił kierunek z zachodniego na sprzyjający nam północny. Nie
można jednak określić tego z całą pewnością, stoimy w zatoce, przy górach więc
może kręcić. Może wypłyniemy, przed nami 270 mil do Sycylii. Wody w
silniku niewiele, raczej wypłynęła z mokrej izolacji dźwiękowej. Zagadka nie
została rozwiązana, co raczej nie cieszy.
Pierwsza
sprawa, znaleźć Internet i sprawdzić prognozę pogody.
Prognozę
znaleziono dzięki uprzejmości recepcji pobliskiego hotelu. Jest zbyt silny
wiatr i zapewne duża fala. Po analizie danych przekładamy start na jutro o
świcie jeśli wiatr zmieni kierunek na wschodni zgodnie z prognozą.
Niedziela 23 wrzesień 2007
Suniemy miło i w miarę spokojnie po falach morza Jońskiego już od
ponad 30 godzin. Omijamy z daleka wszelkie chmury i deszcze. Na razie przeprawa
ta, najdłuższa dotychczas w naszej karierze żeglarzy, przebiega nader sprawnie
i bezpiecznie (odpukać!).
W czwartek opuściliśmy Killini (które osobiście mianuję najmniej
ciekawym z miejsc, które odwiedziliśmy w Grecji) i dopłynęliśmy wczesnym
wieczorem do zatoczki i miasteczka Keri na wyspie Zakinthos. Po drodze mieliśmy
bliskie spotkanie z dużym handlowym statkiem z rosyjską banderą, który znalazł
się z nami na kolizji. To znaczy tak naprawdę zdążyłby przejść bez problemu
przed nami, ale mimo wszystko zostaliśmy świadkami rosyjskiej kurtuazji
morskiej: ów ogromny statek (oceniam na ok. 150 m długości) ustąpił nam
pierwszeństwa, jako, że płynęliśmy na żaglach, zboczył ze swojego kursu,
poczekał, aż swobodnie przepłyniemy i dopiero powrócił na kurs. Miło!
Oczywiście, jak to w zatoczkach greckich wysp, w zatoczce Keri
również wiatr wiał tym silniej im bliżej byliśmy lądu, ale udało się w końcu
znaleźć…
Rany! Złapała się właśnie następna Coryphene Doree! I to jaka duża!
No, od początku przeprawy na Sycylię były już trzy porządne brania (Daru
twierdzi, że były to barakudy bo widział jak walczyły), ale za mało ostre
kotwiczki nie zahaczyły do końca ofiar, którym udało się wyrwać. Natomiast o
następnej Coryphene Doree (dorada królewska) nawet nie śmiałam marzyć! A na
dodatek ta jest jeszcze większa! Oj szykuje się znów dzisiaj pyszna kolacyjka i
zupka rybna jak rzadko.
Wróćmy do Zakinthos i zatoczki Keri – znaleźliśmy w końcu miejsce,
gdzie wiało najmniej i tam pozostaliśmy na noc, która wbrew temu, że nie
sprawdziliśmy w wodzie ułożenia kotwicy, przebiegła spokojnie. Nie wiedzieliśmy
jeszcze czy wyruszymy w stronę Sycylii już następnego dnia, czy dopiero
pojutrze – miała nam to potwierdzić prognoza pogody do pobrania z Internetu.
Szkopuł w tym, ze w całym miasteczku nie było Internet Point i gdyby nie
uprzejmość recepcjonistki z pobliskiego hotelu, która udostępniła mi swój
komputer, bylibyśmy w nieciekawej sytuacji bez wieści o tym, co się święci na
środku morza. Skorzystałam więc z pożyczonego komputera szybko i sprawnie
(sorki Andrzejku za lakoniczność mojego maila, ale z wszystkim musiałam wyrobić
się w ekspresowym tempie), wysłałam i odebrałam maile, pobrałam pogodę i
wezwałam Dara przez VHF, żeby podpłynął po nas (byłam z Bartkiem) aneksem. Już
z powrotem na łajbie przejrzeliśmy pobrane przeze mnie informacje i podjęliśmy
decyzję przeczekania z wypłynięciem do dnia następnego, czyli termin
wyznaczyliśmy na sobotę 22 września – na 6.00 rano. Uznaliśmy, że tak będzie
bezpieczniej, jako że wcześniej na morzu Jońskim były sztormy i mimo, że wiatr
już zelżał, baliśmy się pozostałej jeszcze posztormowej wysokiej fali.
Nie żałujemy. Co prawda wiatr jest faktycznie może ciut za słaby
(średnio 11-13 węzłów), ale przy odpowiednim dobraniu i ułożeniu żagli udaje
nam się uzyskiwać całkiem zadawalające prędkości. W nocy zastosowaliśmy z Darem
nowy sposób wachtowania: nastawiliśmy sygnał, który budził nas co 15 minut i
tym sposobem oboje mogliśmy się wyspać, budząc się często i szybko zapadając z
powrotem w sen po sprawdzeniu na przemian jak się mają sprawy na morzu.
Sprawdził się ten system, jesteśmy wypoczęci, gotowi do następnej nocki na
wodzie, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że tak można będzie działać tylko w
spokojne noce, kiedy wiatr będzie ustabilizowany, a fale nie za wysokie.
Trenujemy przed Atlantykiem.
Morze…. Toż to potęga. Potrafi przybrać tyle kształtów ile mieści
nasza wyobraźnia. Bywa okrągłe, płaskie, szpiczaste, miękkie jak puch i twarde
jak skała. Przybiera niezliczoną ilość kolorów od najjaśniejszego błękitu po
mroczny ołów, przechodząc przez ciemną zieleń toni. Czasami wydaje się, że woda
morska jest leciutka – wtedy właśnie kiedy ma ten przejrzysty kolor turkusu, a
czasami, że jest najcięższym tworem na świecie – wtedy kiedy przybiera kolor
ołowiu i wydaje się być oleista. Na środku morza już nie ma miejsc turkusowych,
wtedy też najbardziej odczuwa się ogrom i potęgę wody, która je wypełnia. Nie
wyobrażam sobie, żeby nie odczuwać szacunku i uwielbienia przed tonią. Wolę,
żeby była moim sprzymierzeńcem.
Przepłynęliśmy już od wczorajszego ranka 149 mil morskich, do Syrakuz
pozostało nam jeszcze 121
mil . Jak dobrze pójdzie zdążymy do jutra przed zmrokiem.
Po drodze minęło nas już 10 statków handlowych, jachtu nie widzieliśmy żadnego
– kto by się tak wygłupiał jak my! W międzyczasie było trochę podsypiania, dużo
czytania, umiarkowanie gier towarzyskich, a jutro jeszcze szkoła Bartka.
Poniedziałek 24 września
2007
03.30. Dookoła pusty horyzont, morze bez ani jednej zmarszczki –
gładkie jak tafla lodu, bezchmurnie i spadające gwiazdy odbijające się w morzu.
Właśnie zastąpiłam Darunia na wachcie. Dziś troszkę inaczej – ja przespałam pierwszą
część nocy, Daru miał sporo spraw do zrobienia na komputerze, więc korzystał ze
spokoju i sprzyjającej aury. Teraz już śpi głębokim snem, a ja czuwam nad nim i
całym naszym domkiem, o świcie znów się zamienimy. Zostało 65 mil morskich do celu,
szkoda tylko, że od kilku godzin musimy iść na silniku – wiatry ucichły
zupełnie.
Podsumowanie
naszych trzech tygodni pobytu w zachodniej Grecji jest bardzo pozytywne. Grecy
są mili, usłużni i mówią wszędzie po angielsku. Mimo tak rozwiniętej turystyki
i często nadmiaru gości rozumieją sens swojej pracy i dbają o nią traktując
turystów jako swoje bogactwo, a nie jak zło konieczne. Mają piękny kraj bogaty
w morze i góry, a na dodatek w zabytki, które urozmaicają odpoczynek na
plażach. Te ostatnie nigdy nie były nabite jak widzieliśmy to we Włoszech, ok,
przybyliśmy tu pierwszego września, już po sezonie, ale rozproszenie tysięcy
plażyczek na wyspach na pewno w tym pomaga. Jest w Grecji ewidentnie tanio,
porównywalnie z Polską, co więcej porty i często woda w nich są za darmo. Wypożyczalnie
samochodów czy motorowerów są wszędzie i bardzo w przystępnych cenach. Oczywiście
inaczej zwiedza się od morza, ma się swój dom, który się przemieszcza, można
kotwiczyć w uroczych zatoczkach z dala od zgiełku nadmorskich bulwarów i
samochodów, a do miasteczek zawsze można dopłynąć aneksem. Pogoda jest
murowana, w ciągu dwóch tygodni dwa razy padał deszcz i to chwilę. Szkoda
wielka, że nasz pobyt tu trwał tak krótko, cóż, o miesiąc za późno wypłynęliśmy
z Korsyki, ale nie było wyboru. Szkoła Bartka. Wszystkim nam odpowiadało
wszystko i kuchnia i grecy i natura.
Minęły
dwie doby na morzu. Morze Jońskie, które może być przez nas nazwane świńskim,
będzie kojarzyło się nam z Grecją, pięknymi wyspami, lazurową wodą i latem.
Dało nam ono jednak wycisk swoimi zmiennymi silnymi wiatrami i jego
niespodziewanymi zawirowaniami. Na pożegnanie jest nam jednak przychylne i rejs
przebiega nad wyraz przyjemnie, wiatr choć czasami za słaby, spokojnie pcha nas
do Syrakuz, a fale są okrąglutkie i nie bolą. Przyjemnie patrzeć i słuchać jak
dzioby tną wodę. Na dodatek o zmroku pożegnalnie przypłynął do nas samotny
delfin i poskakał przy burtach łódki. Zawsze jest to wielkie przeżycie i niech
takim pozostanie.
Wędki
ciągniemy z pozytywnym rezultatem, to jest doradą królewską w lodówce i pyszną
zupą rybną w brzuszkach. Wcześniej były brania, widziałem dwie barrakudy jak
wiły się w powietrzu zahaczone na przynęcie, udało im się wywinąć od patelni ponieważ
producent sztucznej rybki nie przewidział, że woda morska to zakała i zeżre
kotwiczki w ciągu dwóch miesięcy. Do wymiany na nierdzewki, jak kupię.
Czas
nam minął głównie na czytaniu, ja dopadłem „Dobrego wojaka Szwejka” i już
kończę drugi tom. Książka niezwykła, jak ją kiedyś czytałem to przeczytałem w
jakiejś gazecie, że polskie tłumaczenie jest denne i nie oddaje sensu
zamierzenia Haska. Dziś, po przeczytaniu jego komentarza po ukazaniu się
pierwszego tomu w Czechach, w którym naśmiewa się z powstania nowego określenia
w potocznym języku: „idiota jak Szwejk”, które jest dowodem na to, że Czesi nie
zrozumieli o co chodzi, mylę, że jak się jednak szuka sedna to się znajdzie.
Przezabawna doprowadzająca do łez od śmiechu książka, jednocześnie głęboka w
przemyślenia i pisana z dystansem do aktualnych wtedy wydarzeń co czyni ją
uniwersalną.
Płyniemy
już 55 godzin, jest po śniadaniu, wszyscy są wypoczęci i uśmiechnięci. Bartek z
Beatką robią polski.
Nasza
metoda spania w nocy w salonie sprawdza się, dziś było trochę inaczej niż
wczoraj, ja pozwoliłem spać Beacie do trzeciej, nagrywałem polską muzykę i
słuchałem potem Breakoutów. W pewnym momencie przestraszyłem się reflektora,
który zaświecił prosto we mnie do środka salonu, wybiegłem zobaczyć co jest
grane, a to księżyc odbił się w oleistym morzu jakoś tak śmiesznie, że
wyglądało na lampę z zupełnie innego kierunku.
Metoda
nocnej wachty i budzenia się co jakiś czas jest wyśmienita. Aktualne budzenie
się co 15 minut będzie zastąpione 20 minutami jak kupimy minutnik. Jest to
bezpieczny czas aby zareagować przed kolizją, a pozwala spać bez ciągłego
czuwania, jeśli podzielić ilość obowiązkowych przebudzeń na dwie osoby daje to
3 pobudki na dwie godziny na głowę. Przyzwoicie. Zwłaszcza, że człowiek
przyzwyczaja się szybko, śpiąc słyszy każdy dźwięk żagli, uderzenie bomu, czy
nawet czuje przyśpieszenie łódki, za to trzeźwieje równie szybko jak potem po szybkiej
kontroli horyzontu i żagli, zasypia spokojny, że wszystko jest w porządku.
Tej
nocy widzieliśmy tylko dwa statki, duży pasażerski i jeden bardzo duży
handlowy. Za to rano, trochę już wyluzowani, bardzo późno zauważyliśmy jacht
płynący wprost na nas, pomachaliśmy sobie z bliska. Był to jedyny jacht na
całej trasie.
Wieje
15 węzłów z południa, suniemy 6-7, właśnie zrzuciliśmy, nieźle już podarty,
genaker, rozwinęliśmy genuę, będzie spokój i można będzie dalej czytać.
Teraz
mam omamy, widzę zarys lądu! Trzeba to oblać, piwko? O 5 rano?
Pisałem
o pożegnaniu przez delfina, a tu masz, powitanie! Kilka mil od Syrakuz około 20
delfinów zaczęło taniec wokół Bubu. Zabawa na sto dwa, skaczą o metr przed
dziobem, dwójkami, trójkami, samotnie, wysoko nad wodę, zerkając na nasze
rozradowane twarze. Spektakl trwał około kwadransa. One naprawdę się z nami
bawią. Cudowne!!!
TU
TYLKO JEDEN
Wtorek, 25 września 2007
Wybór
Syrakuz jako miejsca powrotu na Sycylię dokonany został na podstawie opowieści
napotkanych żeglarzy. I słusznie. Stoimy przy nabrzeżu (darmowym!) na starówce
i wczorajszy wieczorny spacer dał już przedsmak tego co nas tu czeka.
Zadziwiające miejsce, wąziutkie uliczki, bogato zdobione fasady domów, wszędzie
pełno zakamarków i niespodzianek architektonicznych. Po powrocie ze spaceru
zjedliśmy kolację, naszą doradę królewską z ryżem. O dziwo zdecydowanie lepsze
jest przygotowanie jej na patelni niż z grilla. Było to danie iście królewskie,
wymienialiśmy się kawałkami bo smak ryby był zmienny w zależności od części jej
ciała. Nie smakuje jak ryba, a w konsystencji przypomina kurczaka i w
zależności od miejsca raz jest soczysta i miękka jak udko raz jędrna i suchsza
jak pierś. Zadziwiające i pyszne.
Dziś
od rana pogoda jak pod Ubu, psem znaczy. Leje równo, niebo szare, po raz
pierwszy od dwóch miesięcy mamy regularny deszcz. Pijemy kawę, zjemy śniadanie
i udamy się do muzeum archeologicznego, jednego z najlepszych we Włoszech.
Potem się zobaczy. Wczoraj wieczorem widzieliśmy neon Carrefoura po drugiej
stronie zatoki, trzeba będzie też i tam się udać uzupełnić zapasy.
Dowiedzieliśmy
się też, że najbliższy serwis Yanmara, naszych silników, jest w Catanii, czyli
w przeciwnym kierunku niż nasz. Odpuszczamy, po zwiedzeniu Syrakuz schodzimy na
Maltę. Stamtąd ja udam się do Polski, a po powrocie ruszymy dalej na zachód wraz
z nową załogą.
A
propos wpisów. Mamy naprawdę trudności aby ze wszystkimi mieć kontakt, choćby
internetowy, a poprzez wpis do naszego blogu, choć kilka słów - co słychać,
wiemy, że żyjecie i jesteście z nami, czujemy kontakt. Bardzo nasz cieszy,
każdy z nich. Pisać! Rozkaz kapitana.
A jeszcze a propos nowej załogi. Panie Niemirski! Bardzo się prosi
Pana o przywiezienie w prezencie Kapitanowi oraz jego szanownej małżonce
nagrane odcinki serialu (ile się da!, na dvd, vcd), w których Pan ostatnio
występuje. Z góry dziękujemy.
Środa, 26 września
Mimo,
że wczoraj był muzealny dzień, zmokliśmy jak kaczki. Muzeum archeologiczne z
częściowo zamkniętymi działami imponuje ilością i nudzi. Wazy, wazy, wazy. Oczywiście
były i interesujące rzeczy zwłaszcza te mówiące o historii i rozwoju tej szybko
opanowanej przez Greków wyspy. Cała ta okolica, południowo wschodnia Sycylia,
rozwijała się bardzo szybko, bo i blisko było do Grecji i ukształtowanie terenu
sprzyjało rolnictwu.
Po
muzeum były katakumby i pierwszy chrześcijański kościół, a raczej jego resztki.
Ciekawe. Do części archeologicznej, teatru greckiego i rzymskiego nie
dotarliśmy z powodu ulewy i skończyło się knajpiano. Reszta zwiedzania dziś, miało
być słońce i jest.
Za
to dotarliśmy przemoczeni do Carrefoura. Kawał drogi na piechotę i … nie
wpuścili nas do niego! Usterka systemu kas nie do naprawienia dzisiaj. Hehe,
trzeba było widzieć gęby ludzików z pełnymi wózkami po dwugodzinnych zakupach!
Nasze też zapewne wyglądały śmiesznie, my mokrzy, wściekli, a do domu daleko. Jak
to jednak bywa, nie ma tego złego…. Trafiliśmy do jakiegoś dyskontu obok i
kupiliśmy wszystko co potrzeba za 200 euro, a nie 300, które zapłacilibyśmy w
eleganckim nowym Carrefourze. Taxi na telefon i szybko znaleźliśmy się na
łódce.
Zmęczeni
i przemoczeni rezygnujemy z kolacji w restauracji i grając w karty zajadamy
sery popijając wino.
Rozmowa
z sąsiadującymi z nami anglikami zaniepokoiła nas znacznie. Pogoda wykręca się
bokiem i okienko pogodowe, z bardzo silnym i niezbyt sprzyjającym dla nas
wiatrem tylko w środę, potem bryndza bo na być wiatr południowo-zachodni.
Cholerka.
Dziś
w drodze do zabytków antycznych pierwsze kroki kierujemy do kafejki
internetowej po pogodę. Podobno obok jest też pralnia, co wywołuje uśmiech u
Beaty, ponieważ chwilowo ideę pralki odłożyliśmy na później, ciężka, duży pobór
wody (50 litrów
na jedno pranie to jedna dziesiąta naszych zapasów), a i z miejscem na nią nie
za tęgo. Pomyślimy jutro jak mawiała Scarlett.
Sobota, 29 września 2007
No
i proszę, ze środy zrobiła się sobota i właśnie wypłynęliśmy z Syrakuz. Było tak
bogato w wydarzenia, że brakowało czasu na pisanie. Pralnię znaleźliśmy i
popraliśmy wszystko, tak że łódka wyglądała jak balkony we włoskich domach
obwieszone suszącym się praniem. Do zabytków w środę nie doszliśmy ponieważ
spędziliśmy trzy godziny w kafejce internetowej na rozmowach przez skypa.
Wieczorem na dobrej pizzy i przy rozmowach filozoficznych nadużyliśmy alkoholu
w postaci wina, tak, że mamy luki w pamięci, dobrze jednak, że Bartek nie pije
i jakoś doprowadził nas do łódki.
WŁOSKI
BALKON
CZWARTEK
DZIEŃ STRACHÓW
W
czwartek nad ranem, a było jeszcze ciemno, nagle obudził nas hałas łódki uderzającej
o nabrzeże, wyskoczyliśmy z łóżka, a tu masz - puściła kotwica i opieraliśmy
się tyłem o betonowe nabrzeże, a wiatr wiał 20 węzłów. Tragedia!
Stając
tyłem do nabrzeża, łódkę parkuje się w następujący sposób: ok. 50 m od nabrzeża wyrzuca się
kotwicę i powoli cofa do lądu wypuszczając łańcuch. Jak się jest już blisko, to
wyrzuca się tylne dwie cumy i, albo ktoś na nabrzeżu, albo ktoś wyskakujący z
łódki, cumuje je do pachołków lub innych haków, silniki wtedy pracują do przodu
i naciąga się cumy aby nie walić tyłem w beton. Następnie wybiera się łańcuch
kotwicy aż do jego naciągnięcia. Jeśli jest wiatr boczny dodaje się też cumy-odciągi
od dziobu szeroko na boki aby dziób nie pracował w prawo czy lewo i nie ciągnął
łańcucha zbyt w bok z wiatrem. Dodatkowo, w wypadku katamaranu, można krzyżowo
dodać dwie cumy z tyłu aby ustabilizować ruchy boczne rufy przy betonie. I
właśnie tak byliśmy zaparkowani.
Dzień
wcześniej jednak, inny katamaran położył swój łańcuch na naszym i później
odpłynął, a ponieważ była bezwietrzna pogoda wydawało się, że nie ruszyli
naszej kotwicy, a łańcuch był ciągle naciągnięty. Okazało się jednak, że ją wyrwali
i dlatego jacht cofnął się z hukiem do samego nabrzeża.
Zerwany
z łóżka zapaliłem silnik aby działała winda kotwiczna i próbowałem ściągnąć trochę
łańcucha kotwicy, aby odciągnąć łódkę od brzegu. Ściągałem i ściągałem, aż…
wyjąłem kotwicę. No to koniec! Opieraliśmy się całym ciężarem o nabrzeże pchani
wiatrem. Włączyłem drugi silnik, rzuciliśmy cumy i podjęliśmy próbę ponownego
zaparkowania. Obok nas też wszędzie była panika, bo fala zaczęła walić o
nabrzeże i miotać łódkami, na dodatek deszcz zaczął zacinać.
Udało
się nam odejść od nabrzeża, Beata została na brzegu aby zacumować nas ponownie.
Było ciągle ciemno, krążyliśmy z trudem
na fali i wietrze wiejącym już 25 węzłów. Rzuciliśmy w końcu kotwicę, na
wstecznym biegu poszliśmy do brzegu i rzuciliśmy cumę nawietrzną. Beatka zawiązała
ją wokół dużego pachołka, wydawało się przez moment, że będzie dobrze, ale nie,
zbyt silny wiatr boczny spychał nas w bardzo szybko. Beatka walczyła do ostatku
sił próbując utrzymać cumę, ale ja widząc, że nie damy rady gdyż jest to zbyt
to niebezpieczny manewr i było już prawie pewne, że wylądujemy na sąsiedzie, krzyknąłem,
że odchodzimy. Beatka puściła naprężoną do granic cumę, która odwijając się z
pachołka uderzyła ją i wywróciła. My, nie wiedzieliśmy co się stało, odeszliśmy
ratując naszą i sąsiada łódkę, a wyciągając naszą kotwicę, tym razem my,
wyciągnęliśmy łańcuch sąsiada. Francuz walcząc jakoś utrzymał swoją pozycję.
Krążymy
aby zobaczyć co z Beatką. Uff, po chwili wstała! Uciekliśmy więc do portu
jachtowego.
Podeszliśmy
po chwili bokiem do kei, wiatr był tam
słabszy, porcik w tym momencie był od niego osłonięty. Świtało, obsługa złapała
cumy i zaparkowaliśmy patrząc jak inne łódki uciekają od opuszczonego przez nas
betonowego nabrzeża. Beata pojawiła się po chwili z naszym trapem i napuchniętą
kostką. Uff! Śruby silników nie były naruszone, zadrapań na łódce brak, Beatka
w miarę cała – cud, idziemy spać!
Ale
to dopiero był początek!
Wstaliśmy
wyspani i zadowoleni, ale nie na długo! Wiatr zmienił kierunek i fala zaczęła
miotać Bubu i walić nią o keję. Przyszli pracownicy z kapitanatu portu
jachtowego i nakazali nam odwrócić się i zaparkować tyłem, bo stojąc bokiem mamy
zbyt wielki opór i zaczynaliśmy przesuwać cały ich majdan (pływające keje).
Generalnie
w porcie system cumowania jest inny: nie wyrzuca się kotwicy, tylko przyciąga
cumy wychodzące z betonowych bloków zatopionych z 40m od kei, których końcówki
przymocowane są przy nabrzeżu – tak, żeby dostęp do nich był łatwy. Po
wyciągnięciu takiej cumy z wody przywiązuje się ją do dziobu i takie
odciągnięcie dziobowe + dwie cumy trzymające rufę z tyłu przy kei powodują, że
łódki stoją jak należy.
Niestety
pogoda nie była już dla nas sprzyjająca i nie pozwoliła na taki manewr - nie
chciałem znów przy tak dużej fali i przy wietrze ponad 20 węzłów walczyć i
narażać jachtu na uszkodzenia. Odmówiłem, więc kapitanat doradził nam całkowite
odejście od ich kei i przeparkowanie się na razie do betonowego nabrzeża za
mariną, na zamkniętą stację paliw (wszystkie inne miejsca są oczywiście zajęte).
Odpływamy z trudem, rozwalając im deską odbojową. My bez szwanku.
Bartek
został i czekał na nas na nabrzeżu przy stacji, żeby odebrać cumy, my okrążyliśmy
port i na wietrze, ale już spokojniejszej wodzie zaczęliśmy podejście do
nabrzeża gdy nagle jeden silnik zgasł! Próbowałem odpalić - działał, ale po
wrzuceniu biegu znów gasł, ponowna próba, to samo. Panika!!!.
Katamaran,
bardzo sterowny na dwóch silnikach (może np. obrócić się o 360 stopni w miejscu),
na jednym silniku staje się niekontrolowalny.
Wszędzie
było pełno kutrów i jachtów, a wiatr niósł nas na stracenie. Na wysokich
obrotach jednego silnika uciekliśmy jakoś z portu, w którym został
zdezorientowany Bartek. Co tu robić?
Postanowiliśmy
odpłynąć trochę i zakotwiczyć, żeby zobaczyć co się stało. Pod wiatr jednak na jednym silniku nie mogłem
nabrać prędkości i sterować łódką, zaczęło znosić nas na mieliznę. Było już 1m80
głębokości gdy trochę zacząłem wyoblać i odchodzić w żądanym kierunku. Uff.
Które to już uff tego dnia?
Powoli
płynęliśmy w miejsce gdzie wszyscy uciekinierzy z nabrzeża stali od rana na
kotwicach. Z brzegu odpłynął kuter Guardii Costiera i zaczął gnać na nas?
Podpłynęli, obejrzeli francuską banderę i odpłynęli. Uff. To już by była
przesada.
Rzucamy
kotwicę. W tym miejscu wiało trochę słabiej, a dno dobrze trzymało kotwicę,
więc szybko udało nam się stabilnie stanąć. A Bartek, dalej w porcie i nie wie
o co chodzi.
Zanurkowałem
z płetwami, maską i fajką, żeby obejrzeć śrubę silnika i stwierdziłem, że to
tylko lina zakleszczyła się wokół niej. Nóż, trochę szamotania i już było po
kłopocie. Silniki w ruch – wszystko działa. Znowu uff.
Podnieśliśmy
kotwicę w momencie gdy pojawił się Bartek w aneksie angielskiego jachtu
motorowego z Polakiem, Mariuszem, na pokładzie.
Odebraliśmy
Bartka i popłynęliśmy z powrotem do nabrzeża przy stacji, gdzie już czekał ten
sam Mariusz żeby odebrać od nas cumy. Szybko i bezpiecznie zacumowaliśmy. Uff -
wystarczy na dziś!
SYRACUZY
Mariusz
i Edyta, od trzech lat wynajmują swoje usługi bogatym Szwajcarom zajmując się
ich 25 metrowym jachtem motorowym i przyjmując właścicieli w wyznaczonym
miejscu Europy. Właśnie wracają z Chorwacji i płynął na południe Sycylii w celu
remontu kapitalnego jachtu.
Umówiliśmy
się na drinka wieczorem.
Po
południu zajęliśmy się łódkowym gazem. Problem jest poważny, w każdym kraju
używana jest tylko standartowa butla taka jak na stacjach w Polsce, wszystkie
inne są po prostu inne. My mamy miejsce na dwie o wymiarach wymyślonych przez
projektanta i choć łódka francuska nie znaleźliśmy takich we Francji (dziwnie 10 cali na 20 cali ). Znaleźliśmy
jednak na Sardynii butle w miarę wpasowujące się w nasze miejsce i kupiliśmy
dwie. Jedna z nich właśnie się skończyła więc będąc jeszcze we Włoszech
postanowiliśmy ją wymienić na pełną. Płonne to były nadzieje, nikt takiego
wymiaru w Syrakuzach nie posiadał, ale skierowano nas do firmy która napełnia
butle, tyle, że daleko od centrum.
Decyzja
zapadła, wynajęliśmy skuter i pognaliśmy z butlami (jedna duża i dwie stare
małe) do firmy. Wyglądaliśmy jak prawdziwi Włosi na skuterach, Beatka z butlą
na plecach, jedna w siedzeniu, druga miedzy moimi nogami. Oczywiście
przyjechaliśmy za wcześnie, o 15h45 się jeszcze nie pracuje. Skorzystałem więc
z okazji zostawiając Beatę warować przy butlach i pojechałem po Bartka i
zawiozłem go do ruin greckiego teatru gdzie pijąc swoje ulubione ice tea miał
na nas czekać. Wróciłem do Beatki, która już trochę zdenerwowana pokazała mi
zegarek 16h20 i ciągle zamknięte. Postanowiliśmy poczekać do w pół, ale po
chwili pojawili się pracownicy i zakomunikowali, że i owszem napełniają, ale na
jutro rano (ulubione słowo Włochów: Domani!). No i pech, chcieliśmy następnego
dnia wypłynąć, no i nie pożyczać drugi raz skutera – byłyby to najdroższe butle
świata. Było jednak dobrze, obiecali przywieźć nam butle w piątek rano do
portu. Brawo!
Nie
ma tego złego, wyzwoleni od ciężarów pojechaliśmy do ruin i z Bartkiem
zwiedziliśmy wielce interesujący teatr grecki. Częściowo wykuty w skale dobrze
zachowany, szkoda tylko, że dobudowana górna część i scena zostały rozebrane w
późniejszym okresie w celu budowy miejskich umocnień. No nie mieli szacunku
nasi poprzednicy do zabytków.
OLBRZYMI
TEATR GRECKI
Imponujące
były kamieniołomy, na dnie których znajduje się park oraz wykuta w kształcie
wnętrza ucha grota o wybitnych walorach akustycznych. Przyłączyliśmy się do
angielskojęzycznej wycieczki, a jej włoski przewodnik odśpiewał dwie arie na
cześć właśnie zmarłego Pavarottiego. Przeżycie.
UCHO
I MAŁY TEATR RZYMSKI
Na
końcu zawitaliśmy do rzymskiego teatru, eliptycznego, zachowanego jednak dużo
gorzej a potem do miejskiego akwarium aby pośmiać się z zadziwiających
tropikalnych ryb.
Wieczór
spędziliśmy na jachcie Mariusza i Edyty, końca dnia nie pamiętam. Żartuję!
W
piątek o dziwo prawie na czas dotarły do nas nasze butle i … postanowiliśmy
zostać do soboty. Dokończyliśmy więc zwiedzanie miasta, a zwłaszcza
zadziwiającej katedry wbudowanej w grecką dorycką świątynię Ateny.
AŻ
DZIW, ŻE WEWNĄTRTZ JEST DORYCKA ŚWIĄTYNIA ATENY
Tego
dnia zaznajomiliśmy się z załogą francuskiego katamaranu płynącego też na
Maltę. Jean Francois i Izabelle wraz z dwójką dzieci już od trzech lat pływają
po morzu śródziemnym, rozmowy o tym i owym, a Bartek wreszcie pograł w piłkę i
zmuszony był do rozmowy po angielsku.
Wieczorem
na pożegnanie z Sycylią poszliśmy z Mariuszem i Edytą na spaghetti. Następnego
ranka wypłynęliśmy do Portopalo.
Niedziela, 30 września 2007
Droga
do Portopalo upłynęła na czytaniu i pisaniu, nic się nie działo, wiatr był
słaby i dosnuliśmy się jakoś po południu do najbardziej wysuniętego na południe
cypla Sycylii gdzie po kolacji udaliśmy się do łóżek przed porannym wczesnym
wyjściem na Maltę.
PODARTY
GENAKER I JUŻ MALTA
W
tym momencie jesteśmy 7 mil
od La Valetta. Płyniemy
od 6 rano, jest 15. O dziwo droga niespodziewanie przebiegła szybko, wiatr
stabilny z dobrego kierunku i fala z tyłu pozwoliły skrócić czas z planowanych
12 godzin do dziewięciu. Ruch po drodze był znaczny, mijaliśmy głównie wielkie
tankowce. Przy La Valetta VHF
gada cały czas i my też musimy się zgłosić do kontroli portu i prosić o zgodę
na wejście. Może wpuszczą.
Wpuścili.
Jesteśmy na Malcie!
LA
VALETTA
Opłynęliśmy
wszystkie mariny oglądając od wody miasto, które jest zachwycające. Wszystkie
mariny pełne i nikogo w biurach. Jest niedziela, co się czuje. Udaje nam się
wprawdzie porozumieć z jedną z nich przez VHF, ale odpowiedź jest prosta: nie
ma miejsca dla katamaranu (wada: zajmujemy dwa miejsca na raz). Wracamy do
pierwszej zatoki i cumujemy na wolnej boi, których jest tu pełno. Jest tu kilka
łódek, nikt nic nie wie o co w tym chodzi, ale wszyscy są zahaczeni i stoją za
darmo. My też.
Kolacja
jest wyborna, kilogram gambas kupionych na imponującym targu rybnym w Syrakuzach,
a przyrządzonych na oliwie z czosnkiem i pietruszką znika w naszych żołądkach,
nawet Bartka. Mniam.
Wieczorem
jeszcze dwa odcinki Quantum Leap, serialu nieznanego w Polsce i spokojnie śpimy
do rana. Jest pięknie!
30.09.2007
- Trzeba sobie szczerze powiedzieć, że zrobiliśmy kawał Europy.
Komentarze
Prześlij komentarz