SIERPIEŃ 2007 - OD SARDYNII DO KORFU



Czwartek 2 sierpnia 2007
Właśnie odpływamy z pierwszego porciku na wyspie po stronie Sycylii. Zarówno wyspa jak i ów porcik z miasteczkiem portowym noszą nazwę Marettimo. Było przepysznie. Nasza podróż z Sardynii na Sycylię trwała 33 godziny, czyli całkiem nieźle jak na 140 mil. Nocka przeszła spokojnie, moja wachta (od 22.00 do 02.30) odbyła się bez żadnych zakłóceń, siedziałyśmy razem z Iwonką popijając wino z wodą (w małych ilościach) czy herbatkę i choć fale mocno bujały nie czułyśmy większego zagrożenia. Księżyc w pełni przyświecał nam drogę, nic nie pojawiało się na horyzoncie, więc spokój opanował nasze dusze. Ale i zmęczenie po burzliwym początku przeprawy. Potem stery przejął Daru, a my poszłyśmy spać – ale, tak jak pisał Daru, nie można było tego nazwać spokojnym snem. Powróciłam na stanowisko przed 8.00. Około 10.00 powoli zaczęła dołączać reszta. Życie zaczęło znowu wrzeć na pokładzie mimo generalnego niewyspania. Największe wrzenie pojawiło się kiedy Bartek wypatrzył delfiny. Ale była radość!!! Ogonki i płetwy pojawiły się w ilości ok. 10 sztuk i przepłynęły bardzo blisko naszej łódki. Niestety od razu popłynęły dalej, nie zatrzymując się na zabawę z nami mimo naszych nawoływań, gwizdów i klaskania. Szkoda! Ale podejrzewamy, że przyczyną tego były dwie wędki i żyłki, które ciągnęliśmy za łódką, a delfiny jako inteligentne zwierzątka mogły to widzieć i nie chciały ryzykować J. No ale się pojawiły, to jest najważniejsze.
Ląd zobaczyliśmy koło południa. Zamigotały nam w oddali jakieś wzgórza. A były to wzgórza właśnie wysepki Marettimo, czyli naszego celu tego dnia. Postanowiliśmy zbliżyć się do porciku i zobaczyć, czy będzie tam możliwość przycumowania i uzupełnienia zapasów (woda i winoJ). Daru sceptycznie podchodził do gościnności portu, zresztą ja też po niemiłych doświadczeniach z Sardynii. Podpłynęliśmy nieufnie, zaraz podpłynął do nas stateczek z młodym człowieczkiem, który najwyraźniej był pilotem. Okazało się, że przy kei nie da się stanąć, bo miejsca są zarezerwowane, ale można stanąć przy bojach. No problema!!! Pytamy o wodę, też no problema, po odejściu mini promu, który kursuje z sąsiedniej wyspy możemy dobić do betonowego nabrzeża i dopełnić zbiorniki. Prom ledwo odszedł, a na nabrzeżu już czeka pan w niebieskiej koszulce, żeby nas przycumować i podać wąż z cennym płynem. Wszyscy uśmiechnięci, serdeczni, ależ odmiana po Sardynii!!.
MARETTIMO
Postanawiamy zostać na noc w tym przyjaznym miejscu, a i uroczym, bo miasteczko portowe przyciągało małymi kwadratowymi domkami niegdyś białymi, z niebieskimi okiennicami (jak na greckich wysepkach), wąskimi uliczkami, gdzie na krzesłach siedzą tubylcy i odpoczywają po dziennym upale. Nie dość, że znajduje się dla nas miejsce (a żeby tak było ów pan w niebieskiej koszulce i chłopaczek ze stateczku przestawili ze trzy inne małe łódki), to jeszcze zostaliśmy poprowadzeni i przyczepieni do bojek z przodu i z tyłu. Wszystko za nas zrobili! Bardzo nam się to spodobało. Czujemy od razu jakby większą dozę sympatii do tej części Włoch. Wybraliśmy się do miasteczka, żeby obejrzeć z bliska portowe życie i żeby zjeść jakieś pyszności w lokalnej restauracji. Oczywiście nie byliśmy zawiedzeni, pyszne przystawki, ryby i pizze, no i winko.
ULICZKI MARETTIMO
KOLOROWE MARETTIMO
Mamy trochę luzu, jesteśmy w porcie, mocno zaczepieni do bojek, więc będzie można przespać całą noc spokojnym, niezakłóconym snem, więc możne też troszkę dłużej poimprezować. Fantastyczną atmosferę psuje fakt, że nasz aneks prawie odpłynął z miejsca, gdzie go zostawiliśmy (był przypływ!) i Daru w przypływie nerwów rzekł niesprawiedliwe zdania, które spowodowały spięcie w zgranej załodze. I zaczęło się. Daru zadarł z Iwonką, była ostra wymiana zdań, Iwonka nawet już chciała wyjeżdżać. A tak naprawdę głównym tematem kłótni była woda, której, w mniemaniu Dara, Iwonka za dużo zużywała do mycia ciała i włosów. Fakt faktem, jest to jeden z najbardziej cennych elementów na łódce i nigdy do końca nie wiadomo kiedy będzie można uzupełnić. Więc przestroga dla wszystkich tych, którzy nas zamierzają odwiedzić! Uwaga na wodę!!. Po kąpieli płuczemy się w morzu, a wodą słodką spłukujemy tylko twarz, włosy i ewentualnie intymne części ciała. Jeśli nie, jest się narażonym na gniew i zgryźliwość kapitana J. Poza tym, kto zna Dara troszkę lepiej, wie jak się z nim funkcjonuje (prawda Elizko?) i z odpowiednim podejściem wszystko się świetnie układa. Ta kłótnia też zakończyła się pozytywnie, była swojego rodzaju oczyszczeniem. Wszystko wróciło do normy (nawet lepszej niż przed kłótnią). Widocznie czasami spięcia są potrzebne, jak burze w upalne lato.
Dzisiaj pospaliśmy dłużej. Odpoczęliśmy po przeprawie z Sardynii. Ponownie odwiedziliśmy miasteczko, tym razem w celach zakupowych. Znaleźliśmy prawie wszystko, włącznie z pysznym tuńczykiem i kalmarami na grilla, no i winkiem w dużej ilości. Z fantastycznym odczuciem zadowolenia pożegnaliśmy porcik zerkając jeszcze raz na malownicze białe miasteczko i popłynęliśmy dalej w stronę Marsali. Tak, to miejsce zapamiętamy i jeśli kiedyś zrobimy przewodnik po portach i porcikach, to ten znajdzie się z pewnością na białej liście (czarna też oczywiście będzie!).
ZAPAMIĘTAMY
Suniemy pięknie po gładkim morzu, żagle wypełnione (genaker wygląda jak doskonale skrojona piękna spódnica), na „liczniku” prawie 5 węzłów. Pięknie, słonecznie i wszyscy maja dzisiaj cudowne nastawienie do świata (i do siebie nawzajem). Nockę zamierzamy spędzić na wyspie Favignana (3 mile od Sycylii). Zresztą niedługo dopływamy, zostało nam zaledwie 5 mil. Idę przesadzić bazylię, która się niedawno wykluła z ziarenek.
Piątek, 3 sierpnia
Szok mentalny pomiędzy Sardynią, a Sycylią jest kolosalny. Zobaczymy jak będzie dalej. Załączamy zdjęcia z Marettimo, cud miejsce, gdzie mieszkańcy na domach umieszczają tabliczki z widoczkami i nazwiskami, a każda w swoim innym niepowtarzalnym stylu.
TABLICZKI
Napięć nie komentuję, każda przyjeżdżająca do nas osoba musi zdać sobie sprawę, że prócz tego, że jestem tyranem, jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo wszystkich i tu żartów nie ma. Każdy drobiazg, wypadniecie za burtę, puszczająca w nocy kotwica, czy silnik, który nie zaskakuje od razu, są to dla nas zagrożenia, też życia. Tu nic nie jest i nie będzie jak w domu. Woda i prąd są na wagę złota i dbamy o nie nieustająco, są przecież elementami naszego przeżycia. Poza tym nie jesteśmy jachtem czarterowym, za który się płaci i każdy swój wkład pracy włożyć.  
Prawie każda noc na kotwicy jest dla mnie koszmarem. Dziś obudziłem się o 2h30 (poszliśmy spać o 0h30) ponieważ poczułem, że łańcuch kotwiczny popuścił. Wystawiam łeb na zewnątrz, mgła jak cholera, widać na 25 m, wiatr zmienił kierunek o 180º i nasz jacht stojący bezpiecznie na długiej kotwicy, odwrócony zaczął naturalnie przesuwać się do tyłu pchany wiatrem na jacht, który, jak okazało się przy rannym pływaniu, stał na podwójnej kotwicy więc nie zakręcał za wietrze się równo z nami jak powinien. Wyglądało na to, że wylądujemy na nim, zerwiemy ten cały jego majdan i pognamy na skały.  Do rana co 5-10 minut wystawiałem łeb i sprawdzałem czy już jest tragicznie i trzeba robić alarm, włączać silniki, przesuwać się, oczywiście po generalnej pobudce.
Tego nikt nie widzi, że dbam o bezpieczny i spokojny sen wszystkich kosztem siebie. Na szczęście Beatka, gdy ja się obracam nasłuchując pół nocy, tez się czasami budzi i robi kontrolny „peryskop” z kabiny.
Grześ dziś szczytował na końcu masztu naprawiając zepsutą lampę postojową. Brawo! Wszystko się powidło jak i wczorajsze wiercenie na sellingu w celu założenia linek na flagi. Każdy jacht musi posiadać banderę przynależnego kraju na rufie, na prawo od masztu kurtuazyjną banderę kraju w którym pływa (aktualnie wisi włoska), a na lewo od masztu poza krajami unii flagę żółtą (tzw. wolnego przejazdu) i ew. kraju załogi (w naszym wypadku polską).
SZCZYTOWANIE GRZESIA W MARSALA
Po południu Marsala. Znów miłe przyjęcie, Kapitanie! wszystko zrobimy, prosimy tylko tyłem podpłynąć na jajko do kei. Się robi, wciskam się na styk pomiędzy dwa jachty i już stoimy zacumowani bezpiecznie za 75 euro za dobę, ale prąd i woda do woli. Idziemy w miasto z …. praniem w poszukiwaniu lavanderia (pralnia). Mamy adres. Oczywiście zamknięte, Włosi są wszędzie tak wyluzowani, cóż biedne południe, a w piątek kto by pracował po południu. „Zwiedzamy” część miasta i z pourywanymi rękami wracamy zostawić wory na jachcie. Drugie wyjście jest bardziej udane, poza ohydną strefą portową Marsala okazuje się miłym miastem z interesującą i ładną starówka. Na łódkę wracamy na kolację cud, jak codzienne. Wczoraj gambas w białym winie i świeżutki tuńczyk z grilla, dziś kalmary z grilla i też tuńczyk. Świeży jest bardzo smakowity, taka ryba nie ryba, bez ości, w konsystencji prędzej cielęcinka o smaku strusia czyli coś na kształt świdra. Jutro spaghetti z vongole (takie małe muszelki o bardzo intensywnym smaku). Wina nie brakuje. 
Niedziela, 5 sierpnia – TRAPANI
Wisimy kantem przyklejeni do przystani. Jak zwykle już tutaj miłe przyjęcie, cumujemy z pomocą francuskojęzycznego Palermianina, który jak się okazuje jest tylko klientem i tak tylko w wolnych chwilach, z nudów zapewne, pomaga Toniemu, właścicielowi, w prowadzeniu interesu. Na powitanie dostajemy flaszeczkę czerwonego wina, zupełnie dobrego, zwłaszcza do steku z grilla.
Po kolacji udajemy się na nocny spacer po mieście, urokliwym jak się okazuje. Tu fragment koncerciku jazzowego, tam piwko. Dziwna architektura, mieszanka kultur i stylów, w której widać wpływy nie tylko każdej epoki, ale również arabskie, hiszpańskie czy sabauckie.
Środa 8 sierpnia 2007 – TRAPANI c.d.
Minęła właśnie czwarta noc spędzona w porcie w Trapani. Nadmienić trzeba, że nie jest to port „ogólny” tylko prywatna mała przystań, która ma jednego właściciela. A ów właściciel mimo, że ma pracowników, biega sam cały dzień po pomoście i zajmuje się klientami, a to cumy poprawi, a to kogoś przyjmie i zacumuje, a to pomoże odpłynąć – kręci się nieustająco.
Od ostatniej mojej notatki minęło sporo czasu, ale jakoś nie było go na tyle dużo, żeby wystarczyło na pisanie. Po odwiedzeniu dwóch z trzech wysp Egad (Marettimo i Favignana – ta ostatnia nie zostawiła na mnie pozytywnego wrażenia, być może dlatego, że czułam się jak na parkingu przed centrum handlowym, a poza tym w wodzie można było się nadziać na meduzy) dotarliśmy do portu w Marsala, Naszym celem w tym mieście było zakupienie odsalacza wody (tam jest fabryka, więc chcieliśmy kupić bezpośrednio od producenta). Niestety nie załatwiliśmy tej sprawy, mimo że dowiedzieliśmy się gdzie ta fabryka się znajduje – w piątek po południu już niczego nie da się załatwić. Marsala była też miejscem rozważanym jako baza na pobyt mój i Bartka w porcie podczas pobytu Dara w Polsce. Niestety miejsce nie spodobało nam się za bardzo, okolice portu były zaniedbane i brudne, miejscami jak po wojnie. Cóż z tego, że urocza była starówka, czyli 4 uliczki na krzyż, jeśli zapewne nie miałabym okazji za często tam bywać. Poza tym odległość z Marsali do lotniska w Palermo była jednak za duża. Podjęliśmy więc wspólnie decyzję, ku niezadowoleniu kapitana portu, że płyniemy dalej, do Trapani, a być może jeszcze bliżej Palermo jeśli starczy czasu. Do Trapani dopłynęliśmy w sobotę wczesnym wieczorem. Nie daliśmy rady dopłynąć do Terrassini, czy też do Castellamare, gdzie bylibyśmy prawie tuż przy lotnisku, ponieważ wiatr był wybitnie niesprzyjający – 15 do 20 węzłów dokładnie „w mordę”. Silniki ledwo doprowadzały do prędkości 4 węzłów.
Troszkę zdezorientowani w porcie Trapani, kierujemy się tam, gdzie widzimy najwięcej masztów, czyli lekko na lewo od główek portu. Z daleka zauważamy, że macha do nas pan w czerwonych spodenkach i pokazuje miejsce wzdłuż kei (trochę za krótkiej jak na nasz jacht). Oprócz pana w czerwonych spodenkach kłębi się tłum pozostałych pomagierów, w tym młodych chłopaków w koszulkach z napisem „STAFF”. Wszyscy kombinują jak tu nas zacumować, żeby łajba nie tańczyła przy tej za krótkiej kei do przodu i do tyłu, a przede wszystkim, żeby nie uderzyć w stojący nieopodal jacht. Po paru kombinacjach udaje się i stoimy już mocno i stabilnie. Pan w czerwonych spodenkach, o cudo! mówiący po francusku, zachwala nam port, do którego trafiliśmy, że jest tani, że zapewniona jest całodobowa ochrona, itd. Jednym słowem zachęca nas do pozostania właśnie tutaj na dłużej. Trudno wyczuć, czy robi to z czystym zamiarem, czy ma w tym jakiś interes. Tak czy siak, mamy plany pozwiedzać troszkę Sycylię „od środka”, więc postanawiamy zostać, wypożyczyć samochód i spędzić ostatnie dwa dni pobytu Iwonki i Grzesia przesuwając się po lądzie, a nie po wodzie. Niestety zapominamy, że jest sobota wieczór, co oznacza, że następnego dnia jest niedziela, kiedy to wszystko zamiera i jest nieczynne. Wieczór spędzamy bardzo miło na długim spacerze po mieście. Faktycznie miasto nas urzeka: piękne budynki, których walory są jeszcze bardziej wyeksponowane odpowiednim nocnym oświetleniem, ciekawa architektura, wiele zabytkowych kościółków, które obrastały wokół od lat innymi domami i są dziś wkomponowane w całość zabudowy w sposób bardzo dyskretny i uroczy. O godzinie 23.00 – 24.00 miasto tętni życiem. Ludzie tłumnie oblegają ulice, siedzą w grupach na ławkach lub przy przyniesionych przez siebie krzesłach i stolikach, grają w karty, głośno rozmawiają, knajpy o tej godzinie są jeszcze mocno zapełnione, wąskie uliczki totalnie zakorkowane, a spacerowicze przeciskają się pomiędzy samochodami i motorynkami. Co za przesunięcie w czasie. W naszym klimacie, czytaj w Polsce, o tej godzinie ulice są wymarłe, wszyscy zamykają się w swoich domach, a tutaj życie zaczyna się po zmroku, czyli jak już upał ustąpi. Z pewnością kontynuowalibyśmy naszą przechadzkę jeszcze dłużej, być może zostalibyśmy też zobaczyć występ towarzyszący zorganizowanej nieopodal portu „Cous-Cous Party”, ale zmęczenie oraz obraz planów następnego dnia biorą górę i postanawiamy skierować nasze kroki ku łóżeczkom jachtowym.
W niedzielę rano dzielimy się na grupy: Iwonka z Grzesiem idą szukać wypożyczalni samochodów, ja z Darem najpierw czatujemy na Toniego, czyli właściciela porciku, w którym stoimy, żeby ustalić cenę za postój 10-dniowy i ewentualnie znaleźć na ten okres lepsze miejsce dla naszego Bubu. Toni, jak już pisałam wcześniej, ciągle biega, coś załatwia, a nam mówi „ten minutes” (tyle tylko potrafi powiedzieć po angielsku) i nasza konfrontacja ciągle przesuwa się w czasie, który bardzo szybko mija, a przecież miał być zagospodarowany inaczej. W międzyczasie pojawia się masywny pan w okularach i ku mojej radości proponuje usługę wyprania naszych brudów. Radość troszkę słabnie jak dowiadujemy się ile taka usługa miałaby kosztować. Każda rzecz wyceniona osobno – od 1 do 4 Euro, a rzeczy jest cała masa, w tym pościel, którą niełatwo wyprać ręcznie tak, żeby była dobrze odświeżona i wypłukana. Decydujemy się więc na oddanie panu naszych rzeczy nie chcąc myśleć z góry ile to będzie w sumie kosztowało. Mam jednak wtedy wrażenie, że ktoś chce nas w tym uroczym miejscu troszeczkę wyprowadzić w pole, delikatnie mówiąc. Toni pojawił się wreszcie w zasięgu ręki, więc negocjuję z nim cenę. Twardo upiera się przy 75 euro za noc, ja przy 60, w końcu udaje mi się wynegocjować 70 euro. No trudno, tak to jest jak się ma katamaran – podwójna szerokość – podwójna cena. Iwonka z Grzesiem nie wracają, zostawiam więc Dara na jachcie, a sama udaję się do miasta też w poszukiwaniu wypożyczalni. Jedna z nich ma przedstawicielstwo w hotelu nieopodal portu. I jest to jedyne otwarte miejsce, jakie można było znaleźć. Niestety samochodów w tym dniu już do dyspozycji nie ma, najwcześniej następnego dnia. Zostawiam numer telefonu z prośbą, żeby mnie poinformowano jak już będzie pewne, że jest wolny samochód na poniedziałek i idę szukać dalej. Ale cóż – niedziela, wszystkie inne wypożyczalnie (Avis, Sixt, Easy Car) – zamknięte na cztery spusty. Wracam więc na jacht, Iwonka z Grzesiem też już wrócili i też oczywiście bez rezultatu. Postanawiamy więc udać się na piechotę na wycieczkę przez całe miasto Trapani, dojść do kolejki linowej i wjechać na szczyt wzgórza panującego nad miastem, na którym spoczywa historyczne miasteczko Erice.
TRAPANI
Będąc już na górze przechadzamy się uliczkami datującymi z połowy ubiegłego tysiąclecia i podziwiamy zabytki z XII-XV wieku. Oczywiście historia miasteczka jest bardzo bogata, jak w przypadku wielu innych miasteczek na tej wyspie (też w większości położonych na szczycie gór) – datująca od V wieku p.n.e (niektóre fragmenty murów miejskich z tego okresu zachowały się do dzisiaj) i zahaczająca o Greków, Kartagińczyków i Rzymian. Podziwiamy kościoły w stylu gotyckim, fortyfikacje, wieże. Powrót tą samą długą drogą przez całe miasto wyczerpuje nasze siły, ale myśl o pizzy w wypatrzonej wcześniej knajpce trzyma nas przy życiu. Jednak wyszło nam na dobre pozostanie w Trapani i uznajemy, że warto było zwiedzić tą starożytną kolebkę trapańczyków. I tak zostaje nam poniedziałek na przejechanie Sycylii wzdłuż.
ERICE
Poniedziałkowa pobudka była skuteczna. Wszyscy na nogach o 8.30 i przed 9.00 wyruszamy w nadziei wypożyczenia samochodu. Najpierw zahaczamy o ów hotel, w którym byłam dnia poprzedniego. Samochód będzie, ale dopiero za jakąś godzinkę. Jako, że spieszy nam się postanawiamy iść do pozostałych wypożyczalni. Okazuje się, że nigdzie nie ma wolnego samochodu L. Już mamy czarną wizję obejścia się smakiem wycieczki, ale postanawiamy jeszcze raz pojawić się w hotelu i poczekać na samochód, który tam będą mieli do dyspozycji. Jest! Fajne wygodne Volvo (czarne, ale z klimatyzacją). Za jedyne 120 euro!. No ale wyboru nie ma. Wyruszamy więc koło godziny 10.00 w podróż. Plany są wielkie: Palermo, Etna i wąwozy Alacantara. W sumie prawie 800 km w jeden dzień!. Oprócz korka w Palermo, droga do Etny przebiegła szybko i bez zakłóceń. Dotarliśmy do miejsca kolejki linowej, kupiliśmy bilety ( zresztą cholernie drogie –  50 euro od osoby prawie na sam szczyt) i wyjechaliśmy – najpierw kolejką, a w drugim etapie – specjalnym autobusem terenowym. Krajobraz księżycowy. Popiół i popiół. I kratery. Najwyższe trzy (3346 m) – ciągle dymiące i ciągle czynne obejrzeliśmy z poziomu 2900 m. Kilka innych, tzw. lateralnych (wybuch ma miejsce tylko raz, tworzy krater, który już potem jest nieaktywny) – widzieliśmy z bliska. Imponujące te buchające dymem „dziury”. I zapach siarki. Dość piekielnie. Podobno, kiedy ma miejsce wybuch, odpryski wylatują 500 m w górę, a popiół unosi się nawet do 4 km, a potem przesuwa się z wiatrem i osadza, czyli powoduje tzw. deszcz popielny. Jeden z kraterów, który oglądaliśmy z bliska wybuchł w 2001 roku, a lawa zalała część wyciągu, cały parking i bazę turystyczną. Do tej pory widać dokładnie jak szła. Czarne grudy zaschniętej lawy zalegają zbocze na kilku kilometrach, widać jaki to żywioł. Generalnie świadomość z jaką to niebezpieczną plującą ogniem damą Etną, najwyższą wulkanicą w Europie, mamy do czynienia, czuliśmy pewnego rodzaju podniecenie i respekt przed tą siłą, której nic nie jest w stanie powstrzymać, i która pożera wszystko, co spotka na swojej drodze. Zwiedzanie tego miejsca „pożarło” natomiast sporo czasu, bo ok. 3 godzin, tak więc zrobiło się już dość późno, a przecież czekał na nas jeszcze wąwóz, przez który brodzi się w lodowatej wodzie podziwiając ogromne pęknięcie w starej lawie, które otworzyło owo przejście. Niestety pomyliliśmy drogę i wąwóz obejrzeliśmy tylko z góry, bo spóźniliśmy się pół godziny, żeby zdążyć osobiście zanurzyć nasze nogi w rwącym potoczku. Podróż powrotna zaczęła się od dróg przez góry, pełnych zakrętów 180 stopniowych.
ETNA
Wymieszało nam się w żołądkach, zmęczyło kierowcę, a do autostrady dotarliśmy już po zmroku, zjadłszy wcześniej kolacyjkę w znalezionej przypadkiem w miasteczku Falcone miłej pizzerii. A była to nasza – z Iwonką i Grzesiem - kolacyjka pożegnalna. Ok. 22.00 wyruszyliśmy w dalszą podróż. Po autostradzie jazda szła już bardziej gładko, bo bez zakrętów, no i z pełnymi brzuszkami, ale zmęczenie bardzo szybko ogarnęło kierowcę – czyli Darunia, który te 220 km przejechał powstrzymując się na siłę przed zaśnięciem. Starałam się (i oczywiście pozostała część ekipy też) ze wszystkich sił pomóc mu w tym zajmując rozmową, masowaniem ramion, podawaniem red bulla do picia, proponując postoje i gimnastykę. Dojechaliśmy totalnie padnięci o godzinie 2.00. A Daru podobnie jak i nasi goście musieli się jeszcze spakować. Biorąc pod uwagę konieczność pobudki o godzinie 4.30 (o 7.15 miał być lot, a mieliśmy godzinę drogi do lotniska), można powiedzieć, że spania tej nocy było bardzo niewiele. Aczkolwiek byliśmy zadowoleni z wycieczki, tego, co zobaczyliśmy oraz tego, że wyszły nasze plany.
MAFIOZI Z PALERMO
Na pożegnanie na lotnisku zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia samowyzwalaczem. Uściskałam Iwonkę, uściskałam Grzesia – bardzo miło spędziliśmy czas w ich towarzystwie mimo kilku niesnasek. Przytuliłam się mocno do Dara, wszak dawno (a może nigdy!) nie rozstawaliśmy się aż na cały tydzień. Powrót samochodem z lotniska do Trapani był trudny, gdyż zmęczenie bardzo źle wpływało na koncentrację. Ale dotarłam, auto oddałam (i tak musiałam przeczekać w aucie do 8.00 – do otwarcia recepcji hotelu) i wróciłam na jacht w celu uzupełnienia odpoczynku. Nie spałam długo.
Tak, wczorajszy dzień nie był dniem straconym. Od 10.30 rozpoczęłam prace pokładowe z dużą pomocą Bartka. Umyliśmy pokład i kokpit – z małymi problemami, bo pompa nawalała i co jakiś czas nie było wody. Umyłam wszystkie okna i drzwi, wyczyściłam cały środek – już po części dla następnych gości (tak to jest jak się prowadzi mini-hotel), zrobiłam duże pranie, lekko przeorganizowałam układ wszystkich rzeczy, które mamy w środku – tak, żeby było bardziej funkcjonalnie. Generalne porządki. Pod wieczór pan w czerwonych spodenkach, czyli Mauricio – ów francuskojęzyczny Palermianin, który pomagał nam na początku w cumowaniu, i który okazał się bardzo życzliwym jegomościem, zaprosił mnie i Bartka na kolację. Wahałam się, czy się zgodzić (czy to tak przystoi J), ale stwierdziłam, że ryzyko niewielkie, a miło będzie pogadać z „tubylcem” i bliżej go poznać. Zgodziłam się i wybór był słuszny. Jakież było nasze zdziwienie z Bartkiem jak zaprosił nas do swojego samochodu! Otóż nie był to zwyczajny samochód, tylko 45-letni zabytek, kabriolet (jak marka nie wiem, bo się nie znam, ale dopytam), który o dziwo dalej świetnie jeździ bezawaryjnie. Wszyscy po drodze zatrzymywali się i wydawali okrzyki „que bella!” i bynajmniej nie chodziło o mnieJ. Była to swoistego rodzaju atrakcja – szczególnie dla Bartka. Pojechaliśmy do miasteczka Bonagia di Tonnare, słynąca niegdyś z połowu dużej ilości tuńczyka, a owa restauracja znajdowała się właśnie na ówczesnym dziedzińcu sprawiania tej dużej i smacznej ryby, na którym dzisiaj znajduje się (oprócz restauracji) duży kompleks hotelowy. Klimat był miły, choć restauracja była raczej z tych „snobistycznych”. Grunt, że pysznie zjedliśmy – na przystawkę sałatka z ośmiorniczki, a jako danie spaghetti z rybą dnia (ryby nie rozpoznałam, choć sama ją wybierałam z witryny). No i dobre wino („Corve” białe – podobno najlepsze na Sycylii). Choć zmęczenie po wczorajszym dniu i nieprzespanej nocy dawało się we znaki, dotrwałam do północy i po krótkiej przechadzce wróciliśmy do naszego porciku. Cieszyłam się na spokojną noc.
MAXI CHARLIE
Noc była w miarę spokojna, jednakże wiatr wzmagał swoje podmuchy, a nasza łajba coraz bardziej bujała się na wzrastających falach. Budziłam się więc przy każdym otarciu odbijaczy o pomost. Chciałam dłużej pospać, ale o 8.30 obudziło mnie stukanie w pokład. Przyszedł pan od pralni z wypranymi rzeczami. Daje ręcznie sporządzony rachunek i co widzę? 90 euro!!! Rany boskie, w pralni automatycznej zrobiłabym przynajmniej 10 takich prań. Utargowałam 10 euro, ale i tak niesmak pozostał. Od tej pory czeka mnie pranie ręczne L.
Dziś wieje Sirocco i to z siłą 25 węzłów (w porcie). Ludzie wpływają do portu uciekając, jak sądzę, przed rozgniewanym morzem i każdy ma problem z zaparkowaniem, bo wiatr spycha ich na inne statki. Mam nadzieję, że ten wiatr się zmieni do przyszłego tygodnia, bo jeśli nie to będziemy mieli problem z płynięciem tam gdzie chcemy – czyli na wschód Sycylii w stronę Włoch, a potem do Grecji.
Sobota 11 sierpień 2007 – TRAPANI
To już tydzień jak dobiliśmy do tego portu. Bardzo szybko minął muszę przyznać. Ale czas zaczyna mi się dłużyć, tęsknię za Daruniem, odliczam już dni do jego powrotu. Dobrze, że mogę go czasami usłyszeć dzięki skype w kafejce internetowej znajdującej się przy porcie promów (uwaga! karaluchy!). Środowy dzień i wieczór minął bardzo miło. Na kolację zaprosiłam naszego nowego znajomego Mauricio, żeby się odwdzięczyć za poprzedni wieczór. Zrobiłam kombinowane risotto i muszę nieskromnie przyznać, że wyszło wyśmienicie! (nawet resztki z patelni cieszyły się powodzeniem – dałam je głodnemu Toniemu, który o północy pojawił się mówiąc, że słyszał, że dobre i że troszkę zostało J). Bartek zaproponował film „Babe – świnka w mieście” – zgodziłam się niechętnie, ale film okazał się pełen prawd i mądrości życiowych. Czwartek był dniem „zęzowym”- żadnej nie przepuściłam, wybrałam zewsząd wodę, często przyjmując takie pozycje, że aż nie mogłam uwierzyć, że jestem aż taka gibka.
CZEGO TO STARY PRYK NIE ZROBI ŻEBY PRZELECIEĆ MŁODĄ LASKĘ, AŻ DZIW BIERZE.
Mauricio pojechał do siebie, więc miałam trochę luzu (już robił się troszkę męczący), wieczór spędziliśmy sami z Bartkiem na oglądaniu dalszych przygód uroczej świnki. Piątek był dniem turystycznym. Wybraliśmy się rano autokarem do Palermo, żeby zobaczyć z bliska cuda zabytkowe, o których wyczytałam w przewodniku. Wrażenie (nie tylko pierwsze), jakie miasto na nas wywarło było bardzo negatywne: brudne, obdrapane budynki, wręcz ruiny, ulice pełne śmieci, główne arterie równie mało atrakcyjne. Snuliśmy się z mapą w ręce i dziwowaliśmy się, że tak można zapuścić miasto, które powinno być najbardziej reprezentacyjne, a szczególnie w dzielnicy najbardziej turystycznej. Ciekawe było jednak przejść się przez ogromny (i podobno rozsławiony) targ Ballaro. Szczególnie zachwycający był widok zaopatrzenia w różnego rodzaju żyjątka morskie: ryby, ośmiornice, krewetki, kalmary, ślimaki i tysiące innych skorupiaków, których nawet nazw nie znam. Piękne i zachęcające! Żałowałam, że nie mogę trochę kupić, żeby spróbować. Ale wizja całego dnia w Palermo pozbawiała sensu takiego nabytku, no fakt, że byłabym sama do konsumpcji (Bartek raczej stroni od takiego pożywienia).
Mieliśmy też przykład porywczości Włochów: zatrzymaliśmy się w małej knajpce zaraz obok katedry, żeby zjeść po panini na śniadanie i byliśmy niechcący świadkami bójki, jaka wywiązała się między właścicielem owego baru, a pewnym starszym klientem (jak sądzę). Rzucali do siebie różnymi przedmiotami, nawet doniczka z dużą jukką poszła w ruch! Nie powiem, przestraszyłam się troszkę i szybko zadecydowałam odwrót, żeby czasami przypadkiem też nie oberwać.
Zabytki, które zdążyliśmy zobaczyć w Palermo owszem warte były przemieszczenia! Poszliśmy trasą zaproponowaną przez posiadany przez nas przewodnik i nie byliśmy zawiedzeni. Przepiękna architektura Katedry – najbardziej okazałej budowli (budowanej i rozbudowywanej od XII do XVI wieku) zachwyca swoim harmonijnym połączeniem gotyku i elementów dekoracyjnych arabskich. Dwie wieże, dwa bogate portyki – północny i południowy, ale bez symetrii – co jeszcze dodaje walorów estetycznych budowli. Najbardziej jednak podobał mi się kościół San Giovanni delli Eremiti – normańska budowla z XII wieku, gdzie wyjątkowo dobrze widać elementy muzułmańskie (szczególnie czerwone kopuły) – bo, podobno budowla została zlecona arabskim rzemieślnikom. Podobała nam się też brama wjazdowa do miasta z XV wieku (Porta Nuova) oraz Pałac Królewski, który dzisiaj jest siedzibą parlamentu sycylijskiego.
Troszkę żałowałam, że nie mieliśmy czasu wstąpić do wnętrz tych budowli, albo do jakiegoś muzeum (a tego nie brakuje w Palermo), ale niestety cztery godziny na zwiedzenie tak dużego miasta to niewiele. Przeszliśmy dwiema głównymi ulicami: Via Maqueda i Via Vittorio Emanuele. Hałas, trąbienie samochodów i skuterów bardzo nam doskwierał.
PALERMO  KATEDRA I INNE
Potem, już z autokaru obejrzeliśmy inne zakątki miasta. Obszar przy samym morzu zagospodarowany jest ładnie: trawniki, fontanny, skwerki z piękną kolorową roślinnością, idealne miejsce do wieczornych spacerów. Inne dzielnice miasta, które mijaliśmy też wydawały mi się schludniejsze niż samo centrum turystyczne. Po powrocie do Trapani spędziliśmy wiele czasu w kafejce internetowej (najpierw była duża kolejka, a potem komputer nam robił psikusy i nie chciał odpowiednio obsługiwać skype, więc musieliśmy czekać, aż zwolni się inny komputer), potem poszliśmy do knajpki nieopodal na pizzę i owoce morza.
Dzisiejszy dzień był dniem (kolejnym) mycia jachtu. Tym razem zaatakowaliśmy burty zewnętrzne. Bartek wyczyścił wszystkie odbijacze, a ja z długą szczotą szorowałam burtę dostępną od pomostu. Resztę burt  umyłam z aneksu: ja byłam w środku z wiadrem i gąbką, a Bartek trzymał mnie na cumie i wodził po kolei wzdłuż burty. Uff! Ledwo skończyłam, a tu przypłynął inny jacht i zacumował się przy nas (tak, że przejście było przez nasz pokład). Mam nadzieję, że całodniowa praca nie pójdzie na marne!. No dobra, szybka kolacja (dzisiaj spaghetti Bolognese wyproszone przez Bartka), a jako rozrywka: „Braveheart”.
Niedziela 12 sierpień 2007 Trapani nieustająco J
Praca nie poszła na marne. Właśnie jacht, który był do nas przycumowany na noc odpłynął, a ja od razu sprawdziłam, czy jego odbijacze zostawiły jakieś ślady. Na szczęście były w „ubrankach” (pokrowcach materiałowych) i dzięki temu nasza burta jest dalej jak nowa J
Dzisiaj zamierzam zrobić sobie dzień odpoczynku. Dolce far Niente. Troszkę poczytam, pójdziemy na spacer, wieczorem może do portowego baru, bo szykują jakąś imprezę. I tylko odliczam czas do wtorkowego wieczoru.
Wtorek 14 sierpień 2007 Nadal w Trapani
Dzisiaj to już ostatni dzień spędzony we dwoje z Bartkiem w Trapani. Tej nocy (koło 2.00) wróci Daru i przywiezie ze sobą następnych towarzyszów podróży: Agnieszkę i Irka Chwastków. Ostatnie porządki, zakupy (muszę wszystko dziś sama kupić, bo jutro jest 15 sierpnia więc święto i „Tutto Chiuso”) i łajba gotowa będzie na przyjęcie załogantów. Na zakupy ma mnie zawieźć właściciel portu, Toni – bardzo miło z jego strony. Z resztą musimy pędzić, bo umówiliśmy się z nim na 11.00, a ta godzina już dobiega.
Czwartek 16 sierpień 2007
Znów na łódce, nareszcie. Warszawa sprawiła na mnie dziwne wrażenie, po żyjącym o północy Trapani, gdzie ludzie grają w karty na przyniesionych stoliczkach, biegają dzieci, rozmawiają siedzący na ławeczkach staruszkowie. O 22 wieczorem Warszawa jest martwym miastem, ulice puste, staruszkowie biedni i nieufni.
Zrobiłem 1000 km w ciągu minionego tygodnia. Byłem w Leźnie gdzie zobaczyłem mamę, Pieczków, przespałem się z ….. Ubu, odebrałem od Jarka przygotowane w pełni profesjonalnie części pod baterie słoneczne no i wyprostowałem bałagan w biurze i Białymstoku (pracowałem nawet do północy). Nawet zauczestniczyłem w oblewaniu ładnego leśnego domku oraz przy okazji rocznicy ślubu Uli i Andrzeja Niemirskich i zobaczyłem się z zespołem Andrzej i Eliza. Wyjeżdżałem wykończony pracą, pijaństwem i stęskniony za Beatką.  
Nocny przylot do Palermo z Agnieszką i Irkiem przyleciał o 2h00. Na miejscu czekali Patrycja i Renato, włoscy przyjaciele, którzy nota bene byli już w Leźnie. Dzięki nim docieramy szybko do Trapani gdzie stęskniona Beatka wita nas radośnie.
Chlejemy do rana, wstajemy w południe, kawa, pożegnanie z portem, włoskimi przyjaciółmi i w drogę na silniku. Jest fala i tylko zmęczenie portem Beatki prowokuje nasze wyjście. Nie żałujemy, kotwiczymy wieczorem w pięknej zatoce z górami i Erice daleko na horyzoncie. Mimo wiatru z gór trzymamy się dobrze na kotwicy, a noc upływa równie szybko jak przywieziony rum. Poranna kąpiel trochę zepsuta meduzami, ale zachwycający widok wyrównuje rachunki.
TAKIE WIDOCZKI Z KOTWICOWISK
Wypływamy dalej na wchód wreszcie na żaglach.  Jemy śniadanie, trochę czytamy, scrabble – jak to zwykle płynąc. Warszawa już daleko.
Piątek 17 sierpień 2007 Od Trapani do Golfo di Palermo
Nie posiadałam się ze szczęścia na powrót Darunia, zresztą przywitanie było bardzo miłe i gorące. Goście też byli szczęśliwi, że już są na miejscu (szczególnie Irek, który musiał przemóc swój strach przed lataniem samolotem). Moje wielkie zmęczenie (czekałam na nich do 3.30!) nagle przemieniło się w niespożytą energię i chętnie siedziałam ze wszystkimi w kokpicie do wschodu słońca (pięknie powoli wyłaniała się jasność znad wzgórza Erice) i przy opowiadaniach różnych serwowałam dobre sycylijskie białe wino. Oczywiście pobudka nie była łatwa, ale mimo ogólnego zmęczenia wszystkich decyzja wypłynięcia definitywnego z Trapani była nie do podważenia. Poszłyśmy z Agą do Taniego, żeby negocjować cenę za jedenastodniowy pobyt Bubu przy kei. Nie udało się zbyt wiele wywalczyć, trzeba było zostawić 750 Euro. Sprawnie odpłynęliśmy z pomocą portowego staffu i w drogę! Chcieliśmy dopłynąć jak najdalej, ale z uwagi, że późno wypłynęliśmy, bo dopiero ok. 15.30, udało nam się zrobić zaledwie 15 mil (a do tego wiał wiatr ok. 25 węzłów dokładnie w twarz, więc silniki ledwo wyciągały 3-4 węzły).
Tutaj muszę wstawić pewną retrospekcję z dzienników portowych Trapani i opisać zdarzenie, które w jakiś dziwny sposób do tej pory nie pojawiło się na łamach niniejszego pamiętnika. W czwartkowy wieczór 9 sierpnia, podczas gdy spędzałam spokojny wieczór z Bartkiem na oglądaniu filmów „zwierzęcych” („Babe II” i „Folwark Zwierzęcy”), około 22.00 wchodził do naszego portu wodolot. Wodoloty, jak wiemy rozwijają dużą prędkość i nawet już po hamowaniu przy główkach portu prędkość pozostaje duża. Otóż tego wieczoru, w tym samym momencie z portu wychodził ogromny tankowiec. Wodolot chciał ustąpić miejsca i zbliżył się zbytnio do prawej główki portu. Jedną płozą zahaczył o nasyp z głazów, część płozy odłamała się i urwała za sobą część kadłuba. Wodolot w przeciągu kilkunastu minut leżał już na dnie. 12 osób trafiło do szpitala i nawet podobno 1 osoba zginęła, choć ewakuacja przebiegła natychmiastowo. Ja dowiedziałam się o tym dopiero następnego dnia. Zadziwiające, bo rzecz wydarzyła się dosłownie jakieś 250 metrów od naszego katamaranu, a nasze okienka skierowane były dokładnie w tamtą stronę. Popłynęliśmy tam po kilku dniach razem z Maurizio (Bartek kierował motorówką!) i obejrzeliśmy z bliska wrak, któremu z nad wody wystawała tylko antena z radarem. Imponujące jak niewiele wystarczy, żeby całkowicie zniszczyć taki duży i solidny statek! Porobiliśmy zdjęcia, mimo iż krążący nieopodal carabinieri niechętnie przyzwalają na takie akcje. A tak oto to wyglądało: widać antenkę
LECI SOBIE WODOLOT I SZYBKO ZMIENIA SIĘ W ŁÓDŹ PODWODNĄ
W środę dotarliśmy do zatoczki nieopodal Capo san Vito (od zachodniej strony) tuż przed zachodem słońca. Sceneria była niczego sobie, małe przybrzeżne miasteczko, parking i kamienista plaża, oświetlona baszta i piękne skały. Noc minęła nader spokojnie wbrew bardzo silnemu wiatrowi jaki wiał zarówno przy kotwiczeniu, jak i przez cały wieczór – aż do nocy. Wyjątkowo nikt nie był głodny, więc pozostaliśmy tylko przy mojito, a na przekąskę po odrobince taboule royal. Rozmowy były bardzo emocjonujące! (i ważne – dla mnie i dla Dara szczególnie J)
Następny dzień był kolejnym dniem pięknej pogody, a był tym bardziej udany, że mogliśmy płynąć na żaglach. Sunęliśmy pięknie, wiatr podwiewał i chłodził nasze ciała, a my podziwialiśmy widoki i zajmowaliśmy się, a to krzyżówkami, a to scrabble’ami, a to rozmowami. Czas mijał szybko i miło, więc nawet nie spostrzegłam, że czas szukać już miejsca na następny nocleg. Trafiliśmy do zatoczki przeuroczej, zlokalizowanej między Capo Rama a Terrassini, niedaleko lotniska (wieczorem widać było światełka lądujących i startujących samolotów).
Trafiliśmy cudowne miejsce, panował tam jakiś niesamowity i wyjątkowy klimat: niewysoki płaskowyż po lewej, wyższe skały po prawej, a po środku jakiś niewielki kompleks restauracyjno-hotelowy (jak sądzimy) oświetlony w bajkowy sposób (z czerwoną kopułą – taką jakie są na historycznych budowlach, jakie widziałam w Palermo). Oglądaliśmy spadające gwiazdy, zjedliśmy zgrilowanego kurczaka, mieliśmy zamiar spać na siatce dziobowej całą noc, ale jednak z przyczyny wzmożonej wilgoci zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Oprócz uroku lądu widzianego od strony wody, zatoczka ta miała jeszcze jedną zaletę: brak meduz! Uff, co za ulga, można było spokojnie popływać zarówno wieczorem jak i dzisiaj rano nie martwiąc się, że coś nas nagle gdzieś poparzy i skoncentrować całą naszą uwagę na rybkach i skałkach. Jedyną meduzą, jaką widzieliśmy była ogromna Rhizostoma pulmo (osiagają do 90 cm średnicy), ale tej nie baliśmy się, gdyż – mimo iż są największe – są najmniej niebezpieczne.
Dziś wypłynęliśmy w miarę wcześnie, bo już przed 12.00. Pierwszą część na silniku, ale od Capo Gallo wciągnęliśmy żagile mimo bardzo słabego wiatru. Snujemy się tak od kilku godzin czytając i popijając  „spritzer” w celu orzeźwienia. Aga pomogła nam właśnie napisać (a właściwie sama napisała) odwołanie do kary za złe parkowanie, którą dostaliśmy w la Caletta na Sardyni. Wyślemy to pismo jutro z Palermo licząc na zniesienie, albo przynajmniej na zmniejszenie kary. Przepływamy przez całe golfo di Palermo i mamy nadzieję dopłynąć aż do Capo Zafferano, ale minęła już 18.00, więc powoli należy zacząć się rozglądać za kotwicowiskiem.
Sobota 18 sierpień - Cefalu!
Wczorajszą noc spędziliśmy w zatoczce Seno di Sant’Elio, tuż za Capo Zafferano. Co prawda mieliśmy zakotwiczyć w innym miejscu zatoczki, ale w pewnym momencie wiatr porwał Bartkowi jego ulubioną koszulkę (reprezentacji polskiej z napisem „Haładus” z tyłu – więc unikalną i jego ulubioną) i cała ekipa nagle została zaangażowana do łowienia zguby. Wyłowić się nie udało, bo szybko zatonęła, ale jako, że było w tym miejscu „tylko” 8 metrów do dna, nasz bohater Darunio oczywiście postanowił zanurkować i ją wyciągnąć. Rzuciliśmy kotwicę prowizorycznie, Bartek wskoczył pierwszy do wody, znalazł dokładną lokalizację koszulki, a wtedy nasz nurek wszedł do gry. Oczywiście nikogo nie zdziwiło jak po pierwszym nurze wypłynął z trofeum w ręce, bo każdy już wie jaki to facet!. Troszkę jednak dziwnie się czuł, taka głębokość już jednak postawia szum w uszach!. Bartek nie posiadał się z radości. Ja też weszłam do wody, podobnie jak i reszta załogi (Aga robi coraz większe postępy w pływaniu po operacji kolan!). Obejrzeliśmy jak ułożyła się kotwica i stwierdziliśmy, że jednak zostaniemy już definitywnie w tym miejscu na noc, przedłużymy tylko łańcuch do 40 metrów, żeby trzymanie było lepsze.
Wieczór był nader spokojny. Nie było wiatru w ogóle, dookoła krążyły łodzie rybackie tyrkocząc silnikami i świecąc szperaczami. My zjedliśmy pyszne risotto z owocami morza i obejrzeliśmy „Pana Samochodzika i Templariuszy”. To znaczy do końca filmu dotrwał tylko Irek, a reszta ekipy uległa namowom objęć Morfeusza. Przebudziliśmy się z Darem pod koniec filmu, Aga już słodko spała w swojej sypialni, Irek kończył film i whiskey z colą, a my postanowiliśmy, że jest tak ciepło i wyjątkowo mało wilgotno, że tą noc spędzimy pod gołym niebem.
ZMĘCZONA ZAŁOGA
Wyciągnęliśmy materace z naszej sypialni wraz z pościelą i rozłożyliśmy się na siatce z przodu katamaranu. Usypialiśmy oglądając piękne gwiazdy, widzieliśmy nawet wspólnie jedną spadającą. Ale cudo! Nic już nie jest w stanie przeciwstawić się naszym wspólnym marzeniom! Spało się słodko. Obudziliśmy się koło 7.00 całkowicie wyspani, oczy pełne szczęścia i uśmiechu. I miłości. Wszyscy spali, a my postanowiliśmy udać się na wycieczkę do miasteczka przy nabrzeżu. Popłynęliśmy aneksem, zrobiliśmy rundkę wzdłuż głównej ulicy. Wille owszem bardzo ładne (prawdopodobnie rezydencje bogatszych mieszkańców Palermo), ale ulica i wszystko to, co już nie stanowi dobra indywidualnego, tylko dobro ogólne – niestety już zaniedbane, zaśmiecone i mało estetyczne. Gdy wróciliśmy wszyscy jeszcze spali. Fajnie tak się wyrwać niepostrzeżenie samym na przechadzkę. Potem pobudka, pływanie (Aga naprawdę się spręża!), ucieczka przed meduzami J (niewieloma, ale jednak!) i kotwica w górę. Dzisiaj suniemy do Cefalu. Podobno miasto warte jest zatrzymania i zwiedzenia, tak też zamierzamy zrobić. A musimy też uzupełnić zapasy (ropa, woda i jedzonko,….i piwo). Zostało nam 7 mil do portu, ale mamy jeszcze sporo czasu. Płyniemy spokojnie na żaglach. Nigdy chyba nie uda mi się wyrazić jak ja uwielbiam płynąć na żaglach (przy łagodnym wietrze i małych falach). Wychodzę wtedy na jeden z kadłubów i patrzę jak woda rozbija się i ustępuje torując nam drogę, a jej szum jest kojący i przyjazny. Zamykam oczy i rozkoszuję się takimi chwilami i nie wyobrażam sobie, że to uczucie mogłoby się kiedykolwiek osłabić.
Poniedziałek, 20 sierpnia 2007
Trochę się zaniedbałem w pisaniu. Były małe robótki do zrobienia, wreszcie przełożyłem z pomocą Irka dwa głośniki ze środka na zewnątrz i można teraz płynąc słuchając muzyki, oglądać filmy na zewnątrz. Było trochę gimnastyki z kablami, wiercenia i wyrzynania poliestru. Wszyscy są zadowoleni.

TAK! TU ŚPIMY: Seno di Sant’Elio I GRA MUZYKA
Miejsca naszych noclegów na kotwicy z miejsca na miejsce były piękniejsze i wprawiały nas w zachwyt. Kolory i kształty skał, zachody słońca, przeźroczystość wody i jasność gwiazd na niebie. Atmosfera na łódce jest fantastyczna i przyjazna, dostosowana do otoczenia.
Bartek zmienił się już bardzo. Obserwuje więcej, chce próbować potrawy (niektóre), no i przede wszystkim stał się bardziej uważny i opiekuńczy wobec łódki. Obudził się w nim pewnie samozachowawczy instynkt, już wie, że łódka to nie tylko dom w którym się śpi, ale przede wszystkim gwarancja naszego przetrwania. Wieczorem zanim pójdzie spać klaruje liny, zerka na tablicę wyłączników czy czasem coś niepotrzebnie nie wyciąga nam prądu, sprawdza krany, bardzo też dba o wodę. Nie wierzy naszym zapijaczonym wieczorową porą mordom. Nie trzeba już mu powtarzać wszystkiego sto razy, sam wychodzi z inicjatywą, a co najważniejsze zaprzyjaźnił się na amen z wodą i jak sam mówi to jego żywioł. Skacze na główkę z pokładu (1m50), pływa jak ryba i trzeba go czasami siłą wyciągać z wody. Oby tak dalej. Budzi się!
Cefalu okazała się piękną miejscowością z zapierającą dech starówką i restauracjami zawieszonymi nad rozbijającym się o skały morzem. W jednej z nich zachwyceni kuchnią spędziliśmy miły wieczór.
Przygoda z Guardia Costiera (prośba o przepakowanie łódki w inne, mniej przeszkadzające miejsce) była zupełnie inna, wszystko z uśmiechem, sympatią, a nasza u nich poranna wizyta w celu zrobienia fotokopii i pobrania prognozy pogody wręcz urocza. Wielce byli zadziwieni naszą przygodą z La Caletta.
CEFALU
Wczoraj po uzupełnieniu prowiantu pożegnaliśmy Cefalu i oddaliliśmy się od Sycylii w stronę wysp Liparyjskich (Eole) i przy jednej z nich spędziliśmy noc na kotwicy, po wcześniejszym pokazaniu znanym gestem palca gościowi, który zaproponował nam boję na noc za jedyne 70 euro.
Trzeba wiedzieć, że aby spać spokojnie jacht musi stać na wodzie niezbyt głębokiej i przyjęło się, że długość wypuszczonego łańcucha na końcu którego jest kotwica w stosunku do głębokości wody wynosi jak 1 do 6. Czyli stojąc na piaskowej plaży na głębokości 5 metrów należy wypuścić minimum 30 metrów łańcucha. Oczywiście zasada ta jest korygowana w zależności od rodzaju podłoża, siły wiatru no i nosa kapitana, który nigdy nie powinien być pewny siebie. Jest to dla mnie stresujący moment od którego zależy nasze bezpieczeństwo w nocy, kiedy nikt nie czuwa. Wyspy wulkaniczne, na których jesteśmy, wyszły spod wody i brzegi generalnie są urwiste, a morze 20 metrów od brzegu ma często 50 m głębokości (200 m od brzegu miało 1km głębokości). Udało nam się znaleźć miejsce dość blisko brzegu, i na 12 metrach (czyli teoretyczny łańcuch powinien mieć 72 metry, a nasz ma tylko 50) zrzuciliśmy majdan. Kotwica jednak dobrze się zahaczyła między skałami, a wiatr był słaby.
Cielęcina i młode ziemniaczki z grilla z sałatą przy zachodzie słońca, a potem „Osiem kobiet” Ozona dopełniły wieczoru. Widząc mleczną, w dosłownym tego znaczeniu, drogę postanawiamy z Beatką spać znów na trampolinie. Wytaszczymy tam materace, pościel i długo jeszcze patrzymy na spadające gwiazdy, aby wstające słońce pieszcząc nasze buzie kazało wstawać i płynąć oglądać podwodny świat Jacque’a Cousteau na żywo (woda 27st). Za każdym razem jest to przeżycie.
FILICUDI I WIDOK PRZY KOLACJI, PO KTÓREJ ŚPIMY POD GWIAZDAMI
Po śniadaniu wypływamy w ciszy żagli i widzimy teraz zbliżające się następne wyspy, Salinę i Lipari. Tu dziś śpimy, a jutro kierunek Stromboli, znaną z filmów Bergmana i Antonioniego wyspę, którą już wczoraj z daleka widzieliśmy z jej dymiącym czubkiem.  
Właśnie przepływamy pomiędzy wyspą Salina a Lipari. Wahamy się co do miejsca dzisiejszego noclegu. Najbardziej na rękę byłoby spać na Stromboli, najbardziej oddalonej od Sycylii wyspy należącej do tego archipelagu, żeby potem wracając już definitywnie w stronę cieśniny Messyńskiej zahaczyć jeszcze przynajmniej o Lipari (największa z wysp), gdzie wiemy, że znajdziemy pocztę (musimy wysłać listem poleconym z potwierdzeniem odbioru nasze odwołanie do mandatu) i punkt internetowy. Niestety wiatr znowu wieje nam w oczy (biednemu wiatr w oczy) i prawdopodobnie jednak będziemy musieli postąpić na odwrót, czyli najpierw Lipari, a następnie Stromboli. Na koniec zostawiamy sobie wyspę Vulcano z jej gejzerami i ciepłymi wodami (ponad 30st. C).
Cefalu faktycznie warte było wizyty, przeurocze uliczki pobiły wszystkie dotąd widziane w naszej podróży. Zrobiliśmy sobie długi spacer z portu do starego miasta, co dla poniektórych naszych załogantów nie było najłatwiejsze (Aga po operacji kolana). Ale opłacało się! Miły zakątek, mili ludzie, dobre jedzonko, wszystko naraz sprawiało, że humory nam dopisywały. W niedziele rano byliśmy mile zaskoczeni faktem, że wszystkie sklepy są otwarte, a więc mogliśmy dokupić niezbędne artykuły. Wypłynęliśmy dalej przed 12.00. Całe osiem godzin płynęliśmy na silniku, żeby dotrzeć do Fulicudi. Niesamowite te wyspy Liparyjskie, takie ogromne pryszcze na morzu, które zostały wyciśnięte i tak zostały od tysiącleci.
Wtorek, 21 sierpnia 2007
Noc znowu na zewnątrz na trampolinie choć pogoda trochę się zmieniła i pojawiły się chmury. Zatoczka wybitnie piękna, ze skałkami, w sam raz do podglądania podwodnego świata. Odpływamy jednak po przebudzeniu, widok meduz w dużej ilości odebrał nam ochotę na pływanie. Podpływa do nas sklep w postaci rybackiego kutra i kupujemy 3 kg miecznika i kalmary na dzisiejszą kolację (80 euro), zaraz potem wychodzimy i gnamy na żaglach wzdłuż Panarea przyglądając się szpanerskim jachtom i rezydencjom światka artystycznego, z którego to miejsce słynie. Przed nami ewidentny krater Stromboli, buchający dymem co jakiś czas. Dopływamy i jemy śniadanie kilka metrów od zastygłej lawy, ale jakoś nerwowo ponieważ spadające nieopodal do wody głazy nie budzą zaufania, śmierdzi siarką, w wodzie meduzy, a cała łódka pokryta jest czarnym pyłem. Generalne fuj choć widoki są niesamowite, ponieważ wulkan wybucha tylko z jednej strony wyspy więc jest zielono i czarno.  Opływamy wyspę podziwiając widoki i przepiękne miasteczko położone na cyplu i ruszamy z wiatrem 15 kn (węzłów) w kierunku SSE (południe południewschód) na następną wyspę, największą, Lipari, gdzie mamy zamiar zwiedzić miasto i spędzić noc.
STROMBOLI – ŻYWY WULKAN I PODJEŻDŻA SKLEPIK
środa, 22 sierpnia 2007
No wczoraj na koniec dostaliśmy w kość. Wiatr wbrew zapowiedziom bardzo przyśpieszył, a może raczej morze wezbrało znacznie. Nasza próba wejścia do portu na Lipari spaliła na panewce. Przy wielkiej dopychającej fali zdążyliśmy tylko zajrzeć do porciku, zobaczyć latające pływające nabrzeże i tak wściekły tłum łódek przyklejonych jedna do drugiej, że przypalając silniki udało mi się z duszą na ramieniu, zrobić zwrot i wyjść bez uszczerbku w morze. I to kocham na wyspach, jeden cypel na zawietrznej (po drugiej stronie lądu od wiatru) i już jest spokojna woda. Wymęczeni falami, zwłaszcza Agnieszka, wsiadamy z Irkiem do aneksu i gnamy do pobliskiego urokliwego miasteczka po piwo (bez piwa głowa się kiwa). Sirocco nieprawdopodobne, wiatr z południa jak z pieca hutniczego. Gorąco 36 stopni. Wracamy z zakupami, jest już ciemno, szybko rozpalamy grilla. Nasza ryba miecz jest rozkoszą nad rozkosze, z ryżem i sałatą. Oblizujemy się jak Ubu po dobrej cielęcej kostce. Oj brakuje mi jej, Ubuszki kochanej!
Oczywiście noc w hucie nie należy do miłych więc po odcinku Klossa taszczymy materace na trampolinę i zasypiamy w smrodzie siarki przy błyskawicach, które powoli nas otaczają. Bez dźwięku, są więc daleko (pewnie ze 100km bo tak czyste jest powietrze) i nie za bardzo nas straszą. Kilka kropli deszczu w nocy jednak wygania nas do kabiny. Szkoda, że skończyło się jednak na tych paru kroplach bo  łódka jest przeraźliwie usmarowana popiołem z wulkanów.
Rano wysyłamy w końcu odwołanie od tego nieszczęsnego mandatu listem poleconym i wkradamy się do Internetu aby wysłać Andrzejowi następną porcję naszych opowieści do obróbki i czytamy księgę gości, która nas bardzo cieszy. Jest to kontakt ze wszystkimi naraz. Jemy lunch w restauracji. Spaghetti z owocami morza palce lizać, tylko Włosi potrafią robić tak naturalną kuchnię bez finezji, a jak wykwintną i smakowitą.
Wypływamy, (Beatka właśnie krzyczy z dołu: o rany ale mamy popiołu na łóżku!!!) i dopływamy do wyspy obok.
Vulcano jest jak wszystkie tu wyspy wulkanicznym tworem jednym  z dwóch aktywnych. „Parkujemy” w zatoce obok gorących podwodnych źródeł. Stoimy jakieś 100m od plaży, woda ma 28,5 st. i szybko wszyscy są już w wodzie aby udać się do naturalnych siarkowych jacuzzi usytuowanych tuż obok nas. Ja jeszcze piszę przy wentylatorze, temperatura powietrza 36, popijam zimne piwko i tak sobie myślę, że przyjemnie jest dzielić się z wami czytającymi naszymi przeżyciami i móc Wam powiedzieć, że wszyscy jesteście tu mile widziani (no nie wszyscy na raz). Szkoda tylko, że nasi następni goście, Tadeusz i Monika nie mogą się pojawić, zmarła właśnie mama Tadeusza. Bardzo to smutne i niniejszym składamy nasze wyrazy żalu.
Zostaniemy na Vulcano pewnie ze dwa dni ponieważ miejsce jest wybitne. Teraz idę pływać. 
Piątek, 24 sierpnia 2007
Dwa dni totalnej laby upłynęły jak z bicza trzasnął. Nie sprzątamy łódki bo z godziny na godzinę upodobnia się do popielniczki. Pływanie w siarkowym gorącym błotku dobre podobno jest na wszystko. Z wyjątkiem płuc, z powodu powiewów smrodu, przy którym wszystkie bąki świata są świeżym powietrzem.
Wczoraj wieczorem udaliśmy się do miasteczka na zakupy, głównie piwne bo piwo idzie jak woda w tym upale. Wściekle turystyczne miejsce, takiego ruch promów i wszelkiej maści wodolotów nie widzieliśmy nigdzie dotąd. W knajpce na plaży obsługuje nas polka spod Rzeszowa, która tu mieszka na stałe, a w restauracji, w której lądujemy z zakupami, sympatyczny Bułgar. Jedzeniem jesteśmy zachwyceni, to już standard. Wypijamy 2 litry wina (wiadomo Polacy) i kelner przynosi nam  w prezencie jeszcze pół z zapytaniem czy damy radę. Daliśmy, wraz z jeszcze jedną butelką, którą też stawia. No nie zna biedak naszych możliwości, gdyby wiedział, że po powrocie na łódce wypiliśmy jeszcze 2 litry białego. Cóż, poci się człowiek w upale.
Przygotowujemy się do spania i mamy widok niesamowity, w oddali wybucha Stromboli i po ogniu widzimy potoki płynącej lawy. Uff, jesteśmy daleko. Chowamy się za kopułę nadbudówki, wyciągnięte w stronę wiatru ręce parzą.
TO JA ZA KILKA LAT? (z afisza wzięte)
Dziś pierwszy strach. Jeden z silników nie reaguje. Przyglądamy się z Irkiem silnikowi jak obrazkowi. Wyciągam książeczkę „diesel guide”. Co jest co już wiemy, alternator, rozrusznik. Jak nic się nie umie to pozostaje tylko młotek. Strzał w rozrusznik i silnik odpala od pierwszego kopnięcia. Uff.
Podnosimy kotwicę i wypływamy na żaglach. Następny przystanek – kontynent.
Sobota, 25 sierpnia
Przejścia cieśniny messyńskiej się bałem. Bo i kocioł promowy i bardzo dziwne mocne prądy i fale. Teraz jesteśmy po nocy w porcie Reggio di Calabria już po drugiej stronie na morzu Jońskim. Otóż weszliśmy w cieśninę na pełnych żaglach i silniku z prędkością 8 kn (1kn=1mn/h J). Wyglądało, że trafiliśmy cudownie, morze rosnące (przypływ) i gnamy z prędkością światła. Po chwili fale udziwniły się, stały się krótkie z białymi grzywkami, a miejscami pojawiły się gładkie placki jakby oleju. Woda świrowała, my idziemy na prawie pełnym wietrze, aż tu nagle, gdzieś w połowie, wiatr odwrócił się o 180 stopni i trzeba było zrzucić, żagle. Prędkościomierz pokazywał 6 węzłów za to GPS tylko trzy i trochę, znaczy prąd przeciwny 2,5 węzła. Idziemy wolno do przodu, musimy jeszcze przeciąć główną linię promów kontynent – Sycylia, a jest co, ponieważ nie ma chwili aby jakiś prom nie płynął. Szukamy szpary i udaje się, wiatr znów zmienia kierunek i gnamy na żaglach. Uff, chyba po wszystkim. Dochodzimy do portu. Woda! Zmywamy całą szarą łódkę z popiołów i zostajemy poinformowani przez sympatycznego pana z Guardia Costiera, że mamy spadać bo zaraz przybędzie w to miejsce ślizgacz. W porcie nie ma miejsc, wysyłamy Beatkę na przeszpiegi i ostatecznie cumujemy burta w burtę w porcie handlowym przy dużym tureckim drewnianym ślicznym czarterowym jachcie. Na nim 4 klientów i 4 członków załogi i płyną naszą trasą tylko na odwrót. Wspólna sympatyczna rozmowa przy piwie i papierosku jest łatwa, żeglarskie problemy przełamują każde lody. Rano taksówkarz, poznany wczoraj, zostawił dla nas u tureckich kumpli cornetti, słodkie nadziewane bułeczki. Miło, nie skorzystamy jednak z jego usług, ale zmysł biznesu facet ma. Pojawił się też później z serem, który nam sprzedał zapewne wliczając bułeczki. Zadzwonił też do … Warszawy do swojej dziewczyny blond Krystyny z Woli i Agnieszka zamieniła z nią kilka słów. Strach z takimi rozmawiać, na pytanie o dworzec kolejowy, wyjął z bagażnika ogólno-włoski rozkład jazdy. Co by było gdybyśmy go zapytali o następnego prezydenta Polski?
Największe wrażenie pozostawiła na mnie wyspa Vulcano, czwarta z wysp, przy których mieliśmy przyjemność kotwiczyć (Stromboli tylko opłynęliśmy, stanęliśmy na chwilkę w miejscu, gdzie wydostawały się największe dymy, które pokryły w przeciągu godziny nasz stateczek grubą warstwą popiołu).  Odkryliśmy na Vulcano gorące błota, bulgoczące i pachnące siarką, w których taplaliśmy się smarując ciało glinką. Morze w zatoczce, gdzie staliśmy miało 28,5 stopni, woda była bardzo przyjemna, aczkolwiek mało przejrzysta. Urok miejsca tak na nas zadziałał, że postanowiliśmy spędzić tam dwie noce. Drugiej nocy byliśmy świadkami erupcji wulkanu – to znaczy ja z Irkiem, bo Daru choć o tym pisze, spał i przegapił najpiękniejsze widoki i wrażenia, podobnie jak i Agunia J. Nie mamy pewności co do tego, który z wulkanów się obudził, teoretycznie mogło to być Stromboli, bo jest najbardziej aktywnym wulkanem, ale kierunek, w którym patrzyliśmy wskazywałby na inną wyspę (może Alicudi? A może jakiś nowy wulkan powstał).
Wczorajsza pobudka była brutalna. Daru zerwał wszystkich z łóżek wczesnym rankiem i zarządził odpłynięcie. Założeniem było dopłynięcie do miasteczka Scylla, zaraz przed wejściem do cieśniny Messyńskiej, ale wczesna pora dnia, o której pojawiliśmy się w okolicach tegoż miasteczka, oraz sprzyjające wiatry spowodowały podjęcie decyzji przepłynięcia cieśniny aż do Reggio. Byliśmy bardzo zadowoleni, że tak gładko nam to poszło, cieśnina Messyńska znana jest bowiem z niezbyt przyjaznego przepuszczania jachtów: Prądy, mocne lokalne podmuchy wiatru, wiry. Po wejściu do portu w Reggio (niezbyt estetyczne miejsce, betonowe nabrzeża, bardzo mało miejsca dla przepływających jednostek prywatnych) zatrzymaliśmy się najpierw przy nabrzeżu z dostępem do wody, żeby zmyć nareszcie tony popiołu i brudu, które nagromadziły się na pokładzie podczas pobytu przy wyspach eolskich. Cała ekipa prężnie walczyła ze szczotami, szorowanie szło na całego, a mocny strumień wody z węża cudownie zmywał zabrudzenia. Niestety nie zdążyliśmy napełnić zbiorników do końca, ponieważ sympatyczny guardiocostarowiec kazał nam w te pędy odpłynąć, bo zaraz miał tam zacumować wodolot. Okazało się, że ów wodolot przypłynął dopiero za jakąś godzinkę, ale cóż, nauczyliśmy się słuchać władz portowych i nie ryzykować zbędnej dyskusji. Próba zacumowania do nabrzeża przy dużym promie też spaliła na panewce, więc podpłynęliśmy do dużego 24-metrowego, pięknego drewnianego jachtu czarterowego, żeby documować się do niego. I tak też zostaliśmy na noc. Miło było pogadać z naszymi sąsiadami – Turkami (o bliżej nieokreślonej orientacji seksualnej). Kolacja też niczego sobie – pyszna insalata di mare. Miała też być przystawka – melon z prosciutto, ale z kaczki zrobił się zając, to znaczy ów melon okazał się po rozkrojeniu być… arbuzem. Zjedliśmy więc go na deser.
NASI SĄSIEDZI ODŁYWAJĄ RANO
Dzisiaj rano zrezygnowaliśmy z wycieczki do miasta, ja poszłam tylko do kapitanatu po pogodę i dalej w morską wędrówkę. Wypływamy właśnie z cieśniny messyńskiej (stretto di Messyna) na morze Jońskie – na silnikach, gdyż wiatr znów nie należy do najbardziej sprzyjających. Zamierzamy opłynąć czubek „buta” tak, żeby za dwa dni znaleźć się w Crotone, skąd Aga i Irek mają pociąg do Rzymu. Tam też zakończy się nasza wspólna część rejsu, która była bardzo udana i miła. Kto następny? Mam nadzieję, że mimo przykrego wydarzenia dobiją do nas Monika i Tadeusz. A potem…. zobaczymy.
Niedziela, 26 sierpnia
Z Reggio di Calabria po dopełnieniu wody wyszliśmy koło południa. Podróż wzdłuż wybrzeża Calabrii będzie dziwna, nie ma w zasięgu jednego dnia płynięcia żadnej zatoki ani portu. Snujemy się wolno głównie na silniku wzdłuż wybrzeża, na tyle blisko aby oglądać pejzaże gór o dziwo zielonych. Gramy w scrabble, pijemy piwo, trochę nami trzepie fala. W końcu pojawia się na mapie mikro cypelek, przybijamy prosto do piaskowej plaży i kotwiczymy na 4 metrach. Woda 27,5 więc kąpiel po upale jest wyśmienita, ale dno piaskowe bez życia jest mało atrakcyjne. Miejsce jest ładne, zielone i odludne, choć i droga i kolej przebiegają tuż obok. Zabawne, że ludzie mają jakąś potrzebę tłumu, tu pusta ładna piaskowa plaża i ciepła woda, a koło Reggio plaże
z kamyczkami nabite parasolami,  a na dodatek zimna z powodu prądu woda.
Poniedziałek, 27 sierpnia
Jesteśmy w Roccella Ionica, na podbiciu buta. Jest tu wprawdzie port, ale zbyt daleko od miasteczka, a nasz pociąg do pizzy okazał się silniejszy i zakotwiczyliśmy na plaży przed miasteczkiem na pełnym morzu. Nigdy bym nie przypuszczał, że jest to możliwe, takie stanie na kotwicy. Nasze wyobrażenie o morzu jest związane z plażą właśnie, na której prawie zawsze są fale i nie wydaje się to możliwe tak zostać na noc, bez ochrony, jakiejś zatoczki czy falochronu. Oczywiście zawsze jest ryzyko zmiany pogody w nocy i nagły wzrost fal, które na płytkiej wodzie jeszcze bardziej się wypiętrzają. Tak czy owak ta część wybrzeża nie jest usiana portami, pogoda jest stabilna więc taka opcja jest jedyną słuszną. Wieczorne wyjście do miasteczka na zaspokojenie potrzeb żołądka było zderzeniem z cywilizacją. Po ciszy i spokoju dwóch ostatnich dni tu samochody, skuterów co niemiara i wszechobecny tłum. Pizza Vulcano, którą jadłem była śmiesznie podana, tak jakby dwie pizze sklejono do siebie twarzami, a dzięki cieniutkiemu ciastu była wyśmienita. Powrót po nocy z plaży, na której fale przypływu dały o sobie znać, był lekko sportowy, Irek niechcący zaliczył glebę. Za to noc była super, darmowa dyskoteka z równym wyjącym na całe miasto rytmem do godziny trzeciej nad ranem. Jak już się skończyła, to wiszący w ciszy zgrzytający na lekkiej fali aneks zaczął mnie wkurzać więc się wygrzebałem na pokład żeby go lepiej przywiązać. Jak zasnąłem był już świt.
Zaraz płyniemy na zakupy, nie spieszy nam się zbytnio. Woda wokół nas jest kryształowa, widok na zamek, plaża wystarczająco daleko, a dyskoteka wyłączona. Cisza!

Calabria nie jest zachwycająca, brak zatoczek, które tworzą intymny cudowny klimat nam doskwiera, a kotwiczenie na otwartych przestrzeniach stwarza dodatkowe stresy. Na szczęście trafialiśmy codziennie na nocną pogodę bez zarzutu, brak wiatru i fal. Z soboty na niedzielę staliśmy na plaży koło małego miasteczka Spropola. Niewiele domków, niewiele ludzi, woda kryształowa a na dnie czysty piaseczek. I żadnych żyjątek. To znaczy brak meduz jest czymś absolutnie rozkosznym, natomiast brak rybek troszkę zawodzi, bo nie ma czego podziwiać. Wczorajsze płynięcie było nader spokojne. Zero fali (w przeciwieństwie do rejsu sobotniego, kiedy to skakaliśmy na falach jak piłka), zero wiatru, więc snuliśmy się trochę na silnikach, a trochę na żaglach rozkoszując się ciszą. Pierwszy raz zdarzyło się, żeby płynąc oglądać film. Włączyliśmy sobie kolejne odcinki „Stawki” i zerkając co kilkanaście minut na horyzont czy nic na nas nie płynie, podziwialiśmy niesamowite przygody Klossa. Płyniemy sobie, płyniemy, a tu Irek krzyczy, że widzi latające ryby.  Latające ryby okazały się być delfinami. Stadko tych przemiłych ssaków faktycznie pojawiło się jakieś pięćdziesiąt metrów od łódki (może sto) i raczyło nas skokami ponad powierzchnię wody. Niestety pomimo naszych nawoływań, klaskania i gwizdów, delfiny nie chciały się bardziej zbliżyć do łódki (mimo, iż szliśmy na żaglach, a nie na silnikach, a i wędki zostały szybko zwinięte, żeby ich nie odstraszyć). Kazały nam się podziwiać z daleka, ale i tak spektakl, który trwał z 15 minut był uroczy i rozczulający. Potem odpłynęły w świetle chylącego się już powolutku ku horyzontowi słońca i tyle je widzieliśmy.
Tą noc spędziliśmy przy plaży w Roccella Ionica. Jak już pisał Daru – dużo hałasu, nocna dyskoteka – czyli coś czego raczej staramy się unikać. Ale miejsce urocze, w zasadzie najładniejsze, jakie dotychczas widziałam u wybrzeży Calabrii. Oświetlony nocą zamek dominuje nad miastem i nadaje swoisty klimat, który powoduje, że wyobraźnia próbuje odtworzyć obraz miasteczka w czasach, kiedy zamek tętnił życiem. Teraz wszyscy korzystają z uroków kąpieli w super krystalicznej wodzie, Bartek z Irkiem skaczą do wody na akord, a Daru i Aga próbują ich uwiecznić na aparatach i kamerach. Ja niestety tymczasowo jestem wyłączona z kąpieli z powodu jakiegoś zapalenia pęcherza, który przyplątał mi się niechcący i ogranicza mi możliwości korzystania z uciech życia na statku.
Zaraz szybkie zakupy i popłyniemy dalej w kierunku Cantanzara, gdzie zostawimy naszych obecnych towarzyszy. To znaczy, że dzisiaj mamy zieloną noc! Oj będzie się działo!
Wtorek, 28 sierpnia 2007
Gówno się działo, chłopcy się pospali przymuleni upałem (czytaj piwem i winem).
Zamieszczam jeszcze zdjęcie z przesmyku messyńskiego - to poławiacze mieczników na typowej dla miejsca łodzi. Należy zwrócić uwagę na dwa razy dłuższy od łodzi wysięgnik oraz maszt na którym widać dwóch facetów wypatrujących ryb. 
WIDOCZEK PORANNY – ROCELLA IONICA, ŁOWCY MIECZNIKÓW I NOC PRZY TEJ PLAŻY - SPROPOLA
No i jesteśmy znów sami. Minęły dokładnie dwa tygodnie od przyjazdu Agnieszki i Irka do Trapani. Zrobiliśmy razem 350 mil (650 km). Bardzo mile spędzony wspólnie czas.
Wczoraj zaparkowaliśmy już po zachodzie słońca dwie godziny drogi od Catanzaro skąd nasi goście mieli dziś odjechać pociągiem do Rzymu. Ostatni odcinek dał popalić Agnieszce, której zwłoki spoczywały w różnych częściach jachtu i zadziwiających niekiedy pozycjach. Fala prosto w gębę, wysoka na 3 metry zanudziła nas na śmierć, tak że w końcu obejrzeliśmy 2 odcinki Klossa. Dość zabawnie to wyglądało, Łódką trzepie, przez przednie szyby widać, a to niebo, a to wodę, a towarzystwo gapi się w telewizor popijając wino i piwo.
W Calabrii jest zdecydowanie taniej niż na Sycylii i ponad dwa razy taniej niż na Korsyce czy Sardynii. Mentalność zupełnie inna, ludzie mili, usłużni, hojni. Wczoraj zamówione piwa zadziwiły mnie, wszystkie trzy były przelane o centymetr ponad kreskę, nie do pomyślenia u nas czy we Francji gdzie klienta traktuje się wyłącznie jako portmonetkę. Jedliśmy tu też zabawne dania, arancino, taka panierowana kula składająca się z ryżu mieszanego z mieloną marchewką, groszkiem i pomidorami oraz hot dogi na inny sposób.
PIZZODOG I WSZECHOBECNE KLUSECZKI
Przyszedł ostatni ranek, ostania kawa, ostatnia kąpiel i ostanie śniadanie razem. Dobiliśmy do plaży koło dworca i zataszczyliśmy walizki do aneksu aby dopłynąć z nimi poprzez fale do brzegu.
Tu uwaga ogólna dla wszystkich:
ZAŁOGA NR3, ATANZARO LIDO – ROZSTANIE
LUDZIE!!! To co pokazali nasi goście i ich poprzednicy to majstersztyk kwaterunkowo-logistyczny. Zajebiste, kanciaste, ciężkie 25 kg walizki, idealne na łódkę! Wypełnione obuwiem i ciuchami, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. Na łódkę należy brać minimum ciuchów, głównie kąpielówki, spodenki i koszulki, chętnie ręczniki bo jak już pisaliśmy z praniem jest cyrk, środki ochronne do opalania, sandały, czapki i okulary słoneczne. Wszystko w miękkich torbach.
Maski i płetwy są gościnne na łódce, pościel też (chyba, że gościmy więcej niż jedną parę). Jeśli jednak ktoś ma 46 numer buta to musi zadbać o siebie.. Alkohol jest mile widziany, kabanosy czy inna swojska wędlina lub polędwica na grill też, pamiętać jednak należy, że wszystko należy umieścić w bagażu podobnie jak kosmetyki bo zabierają na lotnisku w czasie kontroli, a alkohol w butelkach kupić trzeba na lotnisku. Dopuszczalną wagę bagażu tj. 20 kg dopełnić można piwem w puszkach.
Trzeba być przygotowanym na wydatki związane z łódką. Opłaty portowe, koszt ropy, wody i zakupy dzielimy na tyle osób ile jest nas na łódce.
Tak, tak, pożegnaliśmy dziś Agę (alias Elę – bo tak ciągle nazywał Agę Bartek) i Irka, naszego nadwornego dentystę i przyjaciela. Zostawiliśmy ich na stacji w Catanzaro (nota bene udało nam się zaparkować łódkę przy plaży idealnie w miejscu, gdzie w linii prostej, w odległości 150 metrów znajdował się dworzec!) i ruszyliśmy z powrotem w stronę naszego domku w celu kontynuowania podróży, na razie chwilowo samotnie (do wyjaśnienia). Po drodze kupiliśmy przepiękny plaster miecznika (o średnicy ok. 30 cm), ale chyba nie na dzisiejszą kolację, bo troszkę jesteśmy przejedzeni po ostatnich obfitych śniadankach (niesamowita jajeczniczka Irka z boczkiem, cebulką i pomidorkami) i kolacyjkach pizzowo-makaronowych. Wyruszyliśmy i o dziwo mieliśmy nagle idealny wiatr, żeby podążać naszą wytyczoną trasą. Wiatr chyba robi to specjalnie, że się nie ujawnia zbyt pozytywnie kiedy jesteśmy w szerszych szeregach, żeby przysporzyć gościom więcej emocji, a jak już jesteśmy sami, to idzie nam na rękę (wersja do potwierdzenia). Jednym halsem dopłynęliśmy do Capo Rizutto (30 mil). Po drodze pogłaskałam czule moje tajemnicze talizmany, które mają za zadanie chronić nas przed wszelkimi przeciwnościami losu i przynosić szczęście przez cały czas trwania naszej przygody. A w skład talizmanów wchodzą: kamień (breloczek) od Eluni, siostrzyczki mojej, słonik od Adasia Fiuka (przywieziony specjalnie dla mnie z Afryki czarnej), figurka buddyjska od Maurizio, mojego trapańskiego przyjaciela (pod moją nieobecność. dop. Daru), kawałek prawdziwego czerwonego korala od naszego przyjaciela Jean-Pierra z Ajaccio oraz zaschnięta rozgwiazda wyłowiona w zeszłe wakacje przez Darunia. Wierzę w ich ukryte moce! (a jeszcze mam ściereczki od kochanej Mamunii, za którą bardzo tęsknię J)

TALIZMANY BEATKI
Jutro pewnie przybijemy do Crotone, żeby załatwić czekające ważne sprawy. A potem kierunek Korfu Grecja (100 mil).
Czwartek, 30 sierpnia
A więc było to tak. Po przybiciu do zatoczki przy Capo Rizutto jak zwykle odbyła się kąpiel morska i jak zwykle została skonsumowana kolacyjka (wyjątkowo wcześnie, bo o 20.30 było już po wszystkim) i już Bartek szykował odtwarzacz DVD do wyświetlenia kolejnego filmu jak okazało się, że wiatr nagle bardzo przybiera na sile, a przy okazji tworzą się nieprzyjemne fale przybliżające nas coraz bardziej do skałek. Zaczęła się kreować wizja bardzo niespokojnej nocy, a w zasadzie być może całkiem bezsennej. Wic w tym, że stwierdziliśmy, że ów wiatr (18 węzłów) wieje z idealnej strony, żeby polecieć na Korfu, a przecież jak już mamy nie spać, to lepiej się przy okazji przemieścić. Porozumiewawcze spojrzenia, szybka decyzja i już silniki są w ruchu i kotwica idzie w górę. Zaraz stawiamy żagle (na dużych falach, bo żeby postawić grota, tj. główny żagiel, trzeba iść na wiatr) i ustawiamy kurs. Mamy pięknego „motyla”, wiatr pcha nas od tyłu i już fal nie czujemy, tylko jesteśmy przez nie niesieni lekko i miękko. Piękne uczucie: wiatr idealny, światło księżyca w pełni (już druga pełnia odkąd wypłynęliśmy).
Bartek postanawia spać na dworze w kokpicie, żeby być przy nas. Po jakimś czasie i po przeanalizowaniu sytuacji postanawiamy zmienić kurs i skierować się na ostatni punkt włoski – Santa Maria di Leuca – na czubku „obcasa”, ponieważ nie dalibyśmy rady w mniej niż 24 godziny dotrzeć do Korfu, a nie chcielibyśmy tam wchodzić po ciemku. Idziemy więc półwiatrem, fale troszkę bardziej dają się odczuć, ale nie dotkliwie. Daru też pokłada się do snu i zasypia przykryty kraciastym kocykiem. Płynę sama obcując z tajemnicą nocy, rozkoszując się księżycowym oświetleniem i totalną ciszą. Stwierdzam, że mogłabym tak płynąć całą noc nie budząc Dara, doglądając żagli i wypatrując przez lornetkę przepływające dalej lub bliżej statki i okręty, próbując wyczuć ich kurs. Niestety przyjemność trwa krótko. Wiatr, który jeszcze przed zaśnięciem Dara zmalał do 10-12 węzłów powolutku cichnie coraz bardziej. „Modlę” się w myślach, żeby nie ucichł całkiem. Z 10 węzłów robi się 8, potem 6, powolutku schodzi do 4. Żagle wchodzą coraz częściej w łopot, gdyż nie ma co ich wypełniać. Czyżby moje amulety nie działały??? Stoimy! L To znaczy płyniemy z prędkością 1,5 węzła, więc u celu bylibyśmy za kilka dni!. Silników też nie ma co włączać, bo mamy bardzo mało ropy, a nie możemy się pozbyć resztek paliwa. Co tu robić?! A miało być tak pięknie. Daru się budzi, wspólnie podejmujemy decyzję, żeby jednak zmienić kurs ponownie i skierować się do najbliższego lądu, tam przespać nockę spokojnie, a potem zobaczymy. Lądujemy przy Capo Colonne, z którego błyska białym światłem latarnia (w oddali połyskują inne latarnie – jak myśleliśmy, a okazało się, że są to oświetlone platformy wiertnicze). Zakotwiczyliśmy po mistrzowsku i pierwszy raz nocną porą ( ale wiatru już w ogóle nie było – 0,3 węzła). O 1.00 poszliśmy spać.
CAPO COLONNE
Poranek był bardzo miły, oczywiście nie opuszczające nas gorące promienie słoneczne znów towarzyszyły porannej kąpieli moich panów. Wiatr nadal był bardzo słaby, więc postanowiliśmy jednak skierować się ku Crotone (raptem 5 mil morskich od naszej zatoczki) z wiarą, że pozałatwiamy tam kilka spraw i głównie w celu uzupełnienia paliwa. Po drodze mijaliśmy park narodowy Capo Colonne, na którym oprócz latarni i paru domostw z daleka króluje jedna piękna starożytna kolumna (stąd nazwa przylądka).
Po dopłynięciu do Crotone z łatwością dobiliśmy do nabrzeża z benzyną. Daru został nalewać paliwo i wodę, a ja udałam się do Kapitanatu Guardia Costiera w celu załatwienia ewentualnego miejsca w porcie na noc oraz uzyskania informacji co do prognozy pogody. O dziwo! Dowiaduję się, że co do portu, wszystko wie „the gazoil man". Zabieram pogodę i wracam. Daru już zakończył nalewanie, ale trzeba jeszcze wymienić olej w silnikach. To też już jest nagrane. Trafiliśmy na syna właściciela stacji, który nie dość, że mówił po francusku, to jeszcze wszystko nam zorganizował: miejsce w porcie (super miejsce przy głównym nabrzeżu z dojściem do wody i prądu – z jedyne 30 Euro!!!!), mechanika, który zajął się wymianą oleju (troszkę był droższyJ), jeżdżącą pralnię, która uwinęła się w 5 godzin z całą stertą naszych brudów. Udało się też dowiedzieć, że w mieście są sklepy, w których można kupić elementy aluminiowe, które są niezbędne do zbudowania konstrukcji nośnej dla sześciu paneli słonecznych (nawet Daru został zawieziony do tego sklepu!). Postanawiamy zostać w tym porcie jeszcze jeden dzień i zamontować owe panele, które po części były dotychczas zamontowane na dachu kabiny i nie dawały wszystkiego z siebie, a po części w opakowaniach fabrycznych spoczywały w bakiście łóżkowej. Do nocy Daru przygotowuje z moją i Bartka pomocą ową konstrukcję, a potem w nagrodę, zmęczeni bardzo intensywnym dniem, wybieramy się na starówkę krotońską na pyszną soczystą pizzę. Widzieliśmy po drodze ogromna fortyfikację zamkową, oraz starówkę z wąskimi na wyciągnięcie ręki uliczkami. W nocy spało się przepysznie i spokojnie.
Dziś od rana Daru walczy z panelami, wierci, kombinuje, planuje przebieg kabli, jest naprawdę niesamowity, że potrafi wszystko zrobić sam. Bartek mu służy pomocą. Upał jest wściekły, z wszystkich leje się pot strumieniami i ledwo zipiemy, ale cieszymy się, że tą ważną sprawę, jaką jest zapewnienie na łódce niezależności elektrycznej, będziemy mieli załatwioną.
Nadal nie mamy wieści od naszych następnych potencjalnych gości – Tadeusza i Moniki. Zaproponowaliśmy też przyjazd naszym przyjaciołom z Poznania: Adze i Jarkowi, ale na razie też nie mają możliwości do nas dołączyć. Kto chętny? Tylko jedna uwaga do Pań: proszę o przywożenie kremów do opalania wyciskanych, a nie w rozpylaczu, ponieważ niespostrzeżenie rozpylacz zostawia ślady wszędzie: na tapicerce, na ściankach, na podłodze, a i czasami na innych przedmiotach znajdujących się nieopatrznie w ich zasięgu. Z góry dziękuję i idę pomagać.
NO I SĄ PANELE - JARKU DZIĘKI ZA TWOJĄ PRACĘ, OTO JEJ EFEKT (Jarek, według mojego projektu pospawał dwa elementy z nierdzewki widoczne pod profilami z aluminium, które umożliwiają też obracanie konstrukcji w stronę słońca) 
Profile aluminiowe znalazły się w dziesiątym sklepie, ale są i to za pomocą cantiere navale, której właściciel wysłał mnie ze swoim pracownikiem samochodem ot tak w ramach międzyludzkiej pomocy. Miłe. Cięcie, przymierzanie, na łódce jest całe atelier z narzędziami, wiertarkami piłami itp. Robota idzie, ale upał jest nie do zniesienia. Korzystam z chwilowego braku prądu i piszę kilka słów.
Wczoraj na starówce była uliczka na której siedział na taborecie facet opierając się o ścianę swojego domu, a nogi opierał o ….. ścianę domu naprzeciwko.
Miły wieczorny spacer, olbrzymia forteca, starówka jak medina w miastach marokańskich, kolacja ze śmiesznym kelnerem oraz kucharzem o pseudonimie Haladus. W każdej knajpce inna pizza, wszędzie jednak wyborna i z bardzo sympatyczną obsługą. Jak sobie przypomnę obrażone kelnerki z pizzerii na Andersa w Warszawie…. Brr.
Zapomniałem o strzyżeniu. Prymulka na  jachcie dzięki prezentowi Iwonki i Grzesia (mądre prezenty mile widziane) w postaci maszynki do strzyżenia. Dopadłem Bartka na trampolinie i elektryczne nożyce poszły w ruch. Nie poszedłem Van Goghiem, a Bartek wygląda jak od profesjonalisty. Brawo ja! Mam nowy zawód, w czasie wojny się przyda, styl „oświęcimiak” mam opanowany.   
Jest wieczór, spada (ryba miecz) piecze się na grillu, taki mały kawałek 1,35 kg. Na troje wystarczy. My wykończeni pracą cały dzień w upale. Beata, mistrzyni w naprawie uszkodzonych części gelcoatu (to zewnętrzny plastik łódki), przeciąganiu kabli przez szpary konstrukcyjne łódki i w ogóle. Jest świetna i dokładna. Wszystko skończone, panele słoneczne założone i podłączone. Jutro rano okaże się jak pracują. Trzeba słońca, którego nam od początku podróży nie brakuje. Teoretycznie jutro ostatnie zakupy jedzeniowe, Internet i gnamy na wschód, do Grecji. Oby pogoda pozwoliła. 
Piątek, 31 sierpnia
Nareszcie na morzu. Dość było portu, upału, bezruchu i urwanych rąk po taszczeniu zakupów na łódkę (ok. 1,5 km) zrobionych na przeskok do Korfu. Tu uwaga: nazwa Korfu istnieje tylko w polskich przewodnikach, na mapach, w atlasie nazwa tej wyspy brzmi Kerkira.
Pełni wody, paliwa, wina, piwa i mięsiwa na grilla wyruszamy o 15 z Crotone przygotowani na dobę płynięcia lub dwie. Bartek podśpiewuje piosenkę śpiewaną przez Agnieszkę po powrocie z mocno zakrapianej sutej kolacji: „leżę, nawaliłam się jak zwierzę”. Koniec cytatu i bez komentarza.
Pełne żagle i cisza. Jest naprawdę błogo, a wiaterek (10 węzłów, stan morza 2) chłodzi nas sympatycznie. Ląd powoli znika, Beatka czyta przewodnik morski o morzu Jońskim, Bartek PSPuje (tworzy wirtualną, acz wg ostatniego losowania, ligę mistrzów), ja piszę. Jedyny czarny dymek na horyzoncie to puszczający olej jeden z silników. Trzeba będzie pilnować poziomu oleju i dolewać kiedy trzeba. Naprawa to 2 dni roboty. Kiedyś trzeba będzie się zdecydować. Na razie jest po angielsku, na wbity w oko parasol gentelman mówi: nie szkodzi, mam drugie. My mówimy, nie szkodzi, mamy drugie.
31 08 2007

Komentarze