LIPIEC 2007 - POCZĄTEK - KORSYKA, SARDYNIA



Wtorek, 3 lipca 2007
Le jour du „grand depart”. Fanfar nie było, jedynie urwane ręce od bagażu i wielkie zmęczenie ostatnich dni. Swiss Air do Bazylei, potem przesiadka i lot do Nicei, dalej następny do Ajaccio. Mamy nadmiar bagażu (5 toreb x 23 kg = 115 kg) o 45 kg za dużo, nie liczę 5 sztuk podręcznego zamiast 3. Miła pani przy kontuarze liczy « tylko » 30 kg nadwagi i dopłata wynosi........ 1600 pln do Nicei. Choć musimy się liczyć z tym, że od tego momentu będziemy tylko wydawać pieniądze, to bagaż kosztujący dwa razy ile bilet jednej osoby trochę boli. A jeszcze CCM z Nicei. Brr.
W Nicei niespodzianka, pani przy użyciu mojego szarmu macha ręką na nadbagaż, jak taka podróż to trzeba pomagać, ale następnym razem..., pokiwała tylko palcem. Następnego razu nie będzie. Bagaże polecą cargo !
Wieczór już na Bubu. Och jak cudownie. No i nasza ulubiona knajpka. Francuz potrafi, mniam.
To, ile kosztowało nas wysiłku i stresu przygotowanie wszystkiego aby móc rozpocząć podróż naszego  życia nie sposób przelać na papier. Ale wykazaliśmy się dobrą organizacją, a i szczęście nam jak zwykle sprzyjało, więc wszystko udało się załatwić, choć niektóre sprawy dopiero w ostatnim momencie. Wizy, prawa jazdy międzynarodowe, banki, zmiana adresów korespondencyjnych, przygotowanie mieszkania do wynajęcia, nie mówiąc o znalezieniu odpowiedniego najemcy, przeprowadzenie wszystkich rzeczy do Leźna, sprzedaż samochodu, zapisanie Bartka do nowej szkoły korespondencyjnej oraz zakup podręczników i lektur, pożegnanie rodziny i przyjaciół, zakończenie spraw zawodowych (niestety nie dla wszystkich ostateczne), spakowanie się, co jak już wiemy, nie było łatwe z powodu nadmiaru rzeczy do zabrania, to wszystko wymagało wiele energii, wiary i zimnej krwi (co dla mnie było czasami trudne). Ale cel przyświecał nam szumny i jakże długo wyczekiwany.
Oczywiście, bo podobno bardzo często się to zdarza przy rozpoczynaniu wakacji, wyjazd na lotnisko był bardzo nerwowy. Wszystko w krótkim czasie i wszystko naraz. No i smuteczek podczas ostatnich rozmów telefonicznych z mamami, które nie bardzo akceptują, że zostawiamy je w kraju na tak długo bez naszej obecności. Sama podróż nie była zbyt męcząca, przynajmniej w moim odczuciu i jak na tyle przesiadek do Ajaccio dotarliśmy w relatywnie krótkim czasie.
Faktycznie cudownie było się znowu znaleźć w naszym pływającym domku. Choć znowu wszystko zawalone bagażami, przejścia nie ma, choć znowu czeka nas masa pracy i przygotowań do ostatecznego wypłynięcia z Ajaccio w świat, choć niewyspanie i zmęczenie przedwyjazdowe jeszcze doskwiera, poczucie, że nareszcie można oddychać pełną piersią, bo przecież jest to początek najdłuższych wakacji  życia i że tyle nas czeka wrażeń i przeżyć powoduje lawinę szczęścia zalewającą moje serce. Pod jednym warunkiem! Dzisiaj nic już nie robię. Idziemy na kolację!
Środa, 4 lipca
Do roboty. Naprawa trapu, dodatkowe gniazdko 220V przy stoliku nawigacyjnym. Nikomu zapewne nie przychodzi do głowy jak takie na pozór proste rzeczy potrafią na jachcie się komplikować. Tu największe dwie zakały są razem. Woda i sól, a co więcej, słońce południa też nie pomaga widząc stan naszego pontonu i plexi w okienkach. Wszystkie stosowane materiały muszą być „specjalne”, taka Castorama nie ma racji bytu. Te „specjalne” to dziura budżetowa wielkiego kalibru. Sklepom Shipchandler (żeglarskie) mówimy nie! Każde codzienne (tfu! wielodzienne) tam pójście to minimum 100 euro z głowy za każdym razem. Dziś zakładam nową deskę klozetową, poprzednia padła bo przerdzewiały śruby, a plastik rozsypał się w ręce (chyba nie była ze „specjale”). Nowa ze „specjalne” kosztuje 85 euro, ale na zamówienie, więc będzie z Leroy Merlin (Arkadia). Mimo dokładnych przymiarek ze starą oczywiście nie pasuje. Muszla na łódce też jest ze „specjalne”!
Internetu brak, choć sieci WiFi są widoczne. Blokada dziada. Wieczorem « Hotel Zacisze ». Ale tu się śpi !
Ojej jak dobrze się wyspać !!! Nawet świadomość ilości rzeczy do zrobienia (wspólnie i osobno) nie psuje przyjemności porannego przeciągania się w czerwonej pościeli, która wspaniale ociepla kolory naszej jachtowej sypialni. Najpierw do sklepu: bagietka to podstawa, szyneczka, słone masełko, twarożek na awanturkę… Pierwsze śniadanko gotowe. No dobra, bagaże czekają na rozpakowanie. I znowu trzeba główkować gdzie to wszystko pomieścić i to tak, żeby wszystko, co najważniejsze było pod ręką. Sprzątanie, rozplanowanie apteczki. No i schodzi dzionek, najwyższy czas na zakupy kolacyjne. O rany, ale pychota: sałatka z owoców morza z tabule, a na wstęp melonik dojrzały jak należy. Rozrywka z telewizora wieczorem – kupa śmiechu z przygód pana Walty. Potem troszkę smutku z opowieści o śmierci Clauda Francis. Wino różowe. Znowu mocny sen.
Czwartek, 5 lipca
Toniemy !
Z serii "roboty ciąg dalszy", urywam przeżarte kolanko przed zaworem bezpieczeństwa przy przejściu przez burtę odpływu wody z umywalki do morza i woda wpływa wolno do środka. Ssawka klozetowa od zewnątrz łagodzi panikę. Oczywiście w Shipchandler mają co trzeba z wyjątkiem ... tego co potrzebuję. Odkładamy na jutro, ponieważ wszystko już zamknięte. Topimy się w końcu powoli, a jesteśmy na wakacjach.
Pierre Martini, lekarz i sąsiad (Blue II) pożyczył nam swoje truchło Rover Defender i znalazłem wreszcie warsztat od wszystkiego, w którym zrobią mi specjalne podkładki z teflonu. Latałem za nimi po całym mieście bez efektu, dawał się we znaki brak środka lokomocji, a teraz jest łatwiej.
A propos Pierre’a. Miło jest mieć wokół siebie życzliwych ludzi, zaczynamy już czuć wspólnotę. Dużo łatwiej nawiązać znajomości jak się ma wspólną bazę zainteresowań. W przypadku miejskiego życia trzeba liczyć tylko na otwartość drugiej strony. W marinie jest łatwiej.
SZLIFUJEMY NOWĄ KOTWICĘ I NAPEŁNIAMY ZBIORNIKI I ANEKS (DO BUBU)
Piwa w cenie internetu lub odwrotnie. Wreszcie znaleźliśmy internet cafe. Maile, Skype no i co najważniejsze telefon przez Skypa. Uwaga : 0,019 euro minuta na stacjonarny i 0,2 na komórkę do Polski. Wszyscy byli obsłużeni. A tak swoją drogą latające tu sieci miejskie za pieniądze (23 euro za 24h) nie dość, że absurdalnie drogie to jeszcze nie działają. Pan w Centrum Kultury powiedział, że sprzedał jedną kartę, ale nie działała więc oddał wszystkie. Korsyka to nie Francja i już.
Daru jak już pojedzie na zakupy to przepada na dłuższy czas, ale rozumiem, że na Korsyce nie sposób wszystkiego załatwić szybko i od ręki. Troszkę mu pomagają nasi portowi sąsiedzi, ale nachodzić też się trzeba. Czasami na darmo.
Piąte, 6 lipca
Ranek piękny i ciepły, widok na góry ciągle zachwyca. Pijąc kawę piszę te słowa, wreszcie się zmobilizowałem.
Zakupiłem części i zatrzymałem powódź, przy okazji mamy też wodę z morza w zlewie za pomocą pompy na pedał. Bardzo ważne bo to też jest bezpieczeństwo, nie trzeba ganiać z wiadrem po wodę morską przy wzburzonym morzu, a ta woda jest niezbędna z powodu oszczędności wody słodkiej czyli do zmywania naczyń, pół na pół ze słodką do makaronu czy ziemniaków.
Jean-Pierre, inny sąsiad, zawiózł mnie swoim motorem (Kawasaki 1000cm3) po podkładki teflonowe. Najadłem się strachu, wrażenie, że stracę kolana na wszystkich błotnikach mijanych samochodów minęło w drodze powrotnej. Mój francuski coś zawodzi, zrobili jedną podkładkę zamiast dwóch! Do jutra, mówimy sobie, a jutro to przecież sobota o czym ja już dawno zapomniałem.
Następna opowieść wakacyjna: musimy wymienić ślizgacz pod bomem, to taka mała blaszka z nierdzewki 12 x 3 cm z prętem i uchwytem do tali. Element bardzo ważny bo trzyma cały grot. Urwał się kiedyś poprzedniemu właścicielowi  i do dziś wszystko wisi na sznurku. Element jest w katalogu, 21 euro, idę do Shipchandler. Mają !……w katalogu L. Mogą mieć na środę (45 + 15 euro). Razem 81. Kurde!  Bankier jestem czy co?
Nie zamawiam, kombinuję ze starej blaszki + pręt z nierdzewki od starego klozetu od Jean-Pierra. Blaszkę dorobią w warsztacie. Może. Jedno pewne, nic nie wyrzucać. Bernard Moitessier się kłania.
Dość na dziś, to są wakacje? Idziemy do knajpki, wino, kobiety i …. dobry stek. Jak oni to robią?
No, woda słona doprowadzona do zlewu. Co się trzeba było namęczyć, to głównie Daru wie. Ale złota rączka wszystko potrafi. Nie potrafi tylko panować nad swoją złością na Bartka, który niestety nie ma drygu do pracy i nie zaspakaja potrzeb swojego wujka jeśli chodzi o wybujałość wyobraźni przy wymyślaniu sobie innych zajęć niż garnie w gry elektroniczne. Ale wspólnie zrobiliśmy porządek z łańcuchem kotwicznym, wyciągnęliśmy go na brzeg, zmierzyliśmy długość (50 m – za mało, podobno trzeba by mieć nawet ok. 100 m). Było czyszczenie mechanizmu wciągającego kotwicę czyli tzw. windy, zakładanie nowej złączki (63 euro) łączącej kotwicę z łańcuchem, co jest elementem niezwykle istotnym (oczywiście okazało się, że nie pasuje i trzeba było piłować kawałek kotwicy), czyszczenie uszczelek w okienkach, ciągle coś, ciągle jakaś robótka, aż dziw, że właśnie mam czas siedzieć i to wszystko opisywać.
Jest tak, bo Kapitan pojechał odebrać jakieś części na drugą stronę miasta. Fakt, że pomoc tubylców czasami bywa nieodzowna. Jedno słowo i Jean Pierre z Katamaranu Karma stojącego obok nas już pomaga, a to coś pożyczy, a to użyczy swojej męskiej siły, a to podpowie jakieś ciekawe rozwiązanie, a to zawiezie Darunia gdzieś na swoim motorze (nawet kask mu załatwił). Sympatyczny.
Dobra, Kapitan wrócił, trzeba kończyć i dalej działać we wspólnej sprawie.
Bom rozkręcony, Daruniu kombinator wymyśla nowatorskie rozwiązania roboty własnej, bo powoli zaczyna tracić nerwy do wysokich cen proponowanych przez sklepy żeglarskie. No i może dobrze. Zbieramy się wszyscy na wypad do miasta do kafejki internetowej, żeby usłyszeć głosy rodzin, przyjaciół lub też współpracowników, którzy bez Darunia żyć nie potrafią. Swoją drogą zastanawiam się, czy kiedykolwiek uda się odciąć na dobre pępowinę z tą białostocką „inwestycją”. Ja też nie potrafię jeszcze całkiem uciec od moich byłych klientów. Mimo, iż teoretycznie wysłałam im wszystkim maile o przejęciu spraw przez inny podmiot i inną osobę – dalej dostaję maile tak, jakby nigdy tego poprzedniego nie otrzymali. A ja, jako osoba zbyt sumienna oczywiście przejmuję się tym niepotrzebnie. Ale dużą zaletą tego internetu jest faktycznie łączność z ludzikami, którzy zostali w Polsce: z mamusiami, z siostrzyczką, z sąsiadką ulubioną, w ogóle z wszystkimi, których nam brakuje. Jakoś tak patetycznie zrobiło się tuż przed wyjazdem i zrozumiałam, że są tacy, którzy będą tęsknić za nami, co spowodowało, że sama jestem dość nostalgicznie nastawiona. Dobrze, że gdzie by się nie było można zawsze napisać chociażby smsa.
Hurra! Dziś znowu kolacja w knajpie. Strasznie się cieszę gdy mam gotowanie z głowy (a potem sprzątanie J).
Sobota 07 07 07 za rok będzie 08 08  08
Ale się śpi, nieprawdopodobne. Coś musi w tym być, albo powoduje to ciągły ruch i zdrowe zmęczenie, albo powietrze morskie, albo ….. wino wieczorową porą, choć to ostatnie jakby zwyczajne.
Bartek pisze swój pamiętnik: wstaję, śniadanie, potem PSP (Portable Sony Playstation), obiad, PSP, kolacja, film. Idę spać.
Jak wróci to pewnie już nie będzie umiał mówić ani pisać. Jedyny wysiłek to kopiuj – wklej.
Zabawne, ani razu nie pomyślałem o Polsce, co tam się dzieje. Zupełnie inne centra zainteresowań.
Upał nie lada, ale z wiatrem i ciągle niebieskie niebo i góry w oddali za mgiełką. Podobno w innych krajach 17 st. I deszcz. Hm. 
Dzień Świra, smutny film, bardzo, aż boli jego prawdziwość. O mieście głównie, o Bartku. Bartek dziś nie wyszedł z łódki, z wyjątkiem obowiązkowych wyjść po bagietkę i wyrzucić śmieci, a jesteśmy w porcie. Każde normalne dziecko już by spenetrowało cały port, a on przyklejony do PSP. Wkurwia mnie to i martwi. A może to jest normalne miejskie dziecko, które w samotności mieszkania połączone jest uczuciowo tylko z komputerem. Choć inne dzieci, które znałem lepiej, nie były takie. Były zainteresowane światem, a nie tylko żarły i srały. Gdyby choć umiał szczekać na nieproszonych gości.
Całą noc męczyły mnie sny równoległe: jeden o zwierzętach, które we śnie były moje (choć były wśród nich nawet łosie) i które chciałam wypuścić na wolność, a drugi dotyczył już bardziej realistycznie świata, w którym  żyję, czyli grafiku przyjazdu na nasz katamaran różnych przyjaciół. Jesteśmy z nimi poumawiani „mniej więcej” terminowo i jeszcze mniej precyzyjnie miejscowo. I tak we śnie mój umysł starał się to usystematyzować. Myślę, że nie głupim pomysłem byłoby zająć się tym na jawie.
Co dzień niebo jest tutaj bardziej błękitne. Dzisiaj jest sobota i wyraźnie odczuwa się większy niż zazwyczaj spokój w porcie. W nas też dzisiaj jakby więcej luzu. Już godzina trzynasta, a my jeszcze nic konkretnego nie zrobiliśmy!!! Dziś troszkę czytania, pisania, może jakiś spacer po porcie. Ale o rzeczach użytecznych też trzeba pomyśleć. W planie jest półka u Bartka i panele słoneczne (następne trzy). A w międzyczasie na pewno nasuną się też inne robótki. Dobrze, że co jakiś czas można sobie usiąść w kokpicie, popatrzyć na siebie przez zmrużone przez słońce i przez uśmiech oczy, napić się piwa i pokiwać do siebie głową wyrażając tym samym nasze szczęście.
Niedziela 8 lipca
Ale dziś w porcie ruch. Wszyscy wypływają na piknik, głownie rodziny z dziećmi, pary z wędkami. Zamiast do kościoła?
W Ajaccio są dwa porty, stary z 260 miejscami i nasz z 830, razem 1090 miejsc. Z tego co widać po banderach i dzisiejszym ruchu większość z jachtów to jednostki miejscowych. Przyjezdni nie instalowali by się na weekend, są przecież wakacje szkolne (we Francji dzieci chodzą do szkoły w sobotę rano, pewnie po to aby rodzice mogli swobodnie robić następne dzieci). Zakładając, że 80% to miejscowi, 900 jednostek pływających na 30 000 mieszkańców to sporo, nieprawdaż ? Jedna łajba na rodzinę. Jeśli dobrze pamiętam we Francji procent jachtów na głowę mieszkańca jest taki jak w Polsce samochodów. Dlatego tak trudno znaleźć miejsce w porcie i ciągle buduje się nowe.
Patrzę tak na te jachty tutaj i sobie myślę, że próby zbliżenia form jachtów mazurskich do morskich są pomyłką. W naszym niepewnym klimacie w czasie deszczu, którego nie brakuje, gra się w karty czy Scrabble i pije, nadbudówki jachtów aby było wygodnie i przestrzennie powinny być wysokie, długie i przeszklone, a są niskie i ustawione na sport, a nie pływanie rodzinne. Widziałem tu takie małe 6-8 m jednostki, które spełniają te wymagania.
Powoli robię bilans elektryczny jachtu, trochę mnie to przeraża, bo energia elektryczna jest najważniejsza i nigdy jej za wiele. Obawiam się, że trzeba będzie dokupić wiatrak i prądnicę, a to znowu ciężar, którego katamarany bardzo nie lubią.   
A jednak miałam rację, wczoraj znalazło się coś do roboty, ale nie dodatkowego, tylko zastępczego. Nie montowaliśmy paneli słonecznych, co się okazało niechcący na razie niepotrzebne, tylko przeciągaliśmy przewód od Navtexu (VHF + odbiornik informacji tekstowych o pogodzie i bezpieczeństwie). Nie było to łatwe, bo trzeba było wślizgnąć się do komory silnika i wygibasami przeciągnąć kabelek najpierw rurami wentylacyjnymi, a potem do wewnątrz kadłuba i podpiąć w odpowiednie miejsce. Oczywiście udało się i wszystko działa jak należy. Niestety jednak okazało się, że to, co robiliśmy dwa dni temu, czyli nowy zawór do pobierania wody słonej do kranu przecieka na przejściu przez  kadłub i przypuszczalnie trzeba będzie zrobić to od nowa. Jak trzeba to trzeba. W ogóle z tym przeciekaniem to istna katorga. Gdzie by się nie zrobiło przejścia przez kadłub trzeba się liczyć z możliwością przeciekania, co nie jest wskazane w żadnym wypadku. Szczególnie nie w miejscu, gdzie biegną przewody elektryczne (nota bene pewnie trzeba będzie też uszczelnić elektryczny kabestan, który zamontowaliśmy kilka miesięcy temu). No cóż, łajba jak dom jednorodzinny, ciągle pewnie będzie coś do dorobienia, do odnowienia lub do poprawienia. Ale przecież nikt tu nie narzeka.
Dzisiaj rano znowu byliśmy nieco bardziej wyluzowani, późne śniadanie, rozmowy. Rozmowy, które krążyły intensywnie wokół „dorobienia” prądu na jachcie. Kombinowanie jak tu zrobić, żeby być absolutnie niezależnym nawet przez dłuższy czas bez 220V (na przykład podczas przeprawy przez Atlantyk, gdzie liczymy jednak na możliwość rozrywek w postaci filmów i muzyki). Już wiemy,  że paneli nie należy instalować w miejscu, gdzie są narażone na cień, czyli wszystkie muszą być zainstalowane z tyłu katamaranu na specjalnej platformie, a nie tak jak obecnie na „dachu” kabiny. No i panele nie wystarczą, to już wiemy. Po wycieczce po porcie i rozmowie z jednym żeglarzem jesteśmy prawie zdecydowani na wiatrak prądotwórczy. Daru kombinuje gdzie i jak go umocować, żeby nie przeszkadzał bomowi ani żaglom i żeby nie rzucał cienia na panele. Zamówimy to w Polsce jak Daru pojedzie tam w sierpniu. Na razie musimy sobie radzić na zasilaniu takim jakie jest, choć raczej przewidujemy w najbliższym czasie krążyć blisko lądu (najdłuższy przeskok będzie z Sardynii na Sycylię- liczymy, że to dwie doby płynięcia non stop).
Za moim uchem Daru z Bartkiem oglądają podręczniki i próbują zdobyć informację o wymaganych flagach, jakie trzeba wciągać przy wpływaniu do portów. Nareszcie coś razem robią. Nareszcie Bartek nie gra, tylko zadaje pytania. Ale jak go znam nie potrwa to długo, bo strasznie go napędza myśl, że zaraz wyjdziemy na miasto i kupi sobie loda.
Zaraz wybieramy się znowu do kafejki internetowej. Może nawet uda nam się dzisiaj założyć stronę i umieścić ten pamiętnik już do wglądu dla wszystkich. Podzwonimy też skypem i pogadamy z kim się uda. Upał dziś straszny. Dobrze, że jest wiaterek, choć pewnie w mieście będzie parno.
Poniedziałek 9 lipca
Do kafejki internetowej nie poszliśmy. Po pierwsze była zamknięta, po drugie nie zdążylibyśmy i tak, bo przed wyjściem okazało się, że moi panowie zlikwidowali mi z komputera cały Office, a co za tym idzie, również i elementy, których potrzebowałam takie jak chociażby książka adresów emaliowych do wszystkich moich ukochanych ludzików. Troszkę mnie to nerwów kosztowało, ale na szczęście dało się ponownie wszystko zainstalować i przywrócić utracone elementy, tylko że godzina była już późna. Przez chwilę mieliśmy nadzieję, że uda się połączyć z Internetem w pobliskich restauracjach portowych, gdzie podobno niedawno uruchomiono WiFi, ale nic z tego. Szkoda, bo zależało mi na doładowaniu telefonu, który jest absolutnie bez zasobów i nawet nie mogę odbierać połączeń, bo przecież roaming za darmo nie jest. No cóż, trzeba było to odłożyć do dnia następnego (czyli dzisiaj) i zająć się późną kolacją (pyszna sałatka grecka) i dalszymi odcinkami „Hotelu Zacisze”.
A oto mail otrzymany od Eli i Wojtka Lisowskich: „Cześć, Mamy nadzieję, że Wasz rejs rozpoczął się znakomicie, a humory macie jeszcze lepsze niż znakomite. To już jutro wybieramy się na Sardynię, gdzie będziemy przez najbliższe dwa tygodnie. Plaża, słońce i kąpiele morskie to coś o czym marzymy zwłaszcza, że w Warszawie kolejny dzień paskudnej pogody. Może uda się spotkać z Wami kiedy będziecie w pobliżu Sardynii. Będziemy w Pellicano d'Oro Hotel Strada Panoramica Olbia-Golfo Arnaci km.7 07026 Pittulongu tel. 0789 39094.Do zobaczenia Ela i Wojtek”
Środa, 11 lipca 2007
Poniedziałek i wtorek upłynąły na pracy i walce z miejscowymi magikami od nierdzewki.
Było też trochę strachu. Musieliśmy zdjąć profil genui, który trzyma maszt z przodu. Aby to zrobić należy przywiązać top masztu liną od spinakera do belki między kadłubami, i naciągnąć jak strunę w gitarze. Następnie należy maszt pochylić do przodu luzując ściągacze want (boczne odciągi masztu). Wszystko pięknie i łatwo na naszych mazurskich łódkach, a tu wanty to stalowe liny grubości fiuta. Mimo nadludzkich wysiłków nie udało nam się odkręcić górnych śrub ściągaczy (rzymska śruba) i wykręciliśmy tylko dolne. Luzu zrobiło się na tyle, że zdjęliśmy profil. No i na tym. Założenie go z powrotem po dodaniu podkładek teflonowych okazało się niemożliwe. Lina stalowa want ma to do siebie, że jak się nią kręci to ona się nakręca, a potem odkręca. Rzymska śruba temu zapobiega bo ma dwa przeciwne gwinty. My kręciliśmy jednak tylko jedną i jak w końcu udało się ruszyć drugą to lina zrobiła brrrr i odkręciła sama śrubę, ułamek sekundy i serce w gardle. Każdy wie, że gdyby wanta wypadła z gwintu to po nas i kilklu sąsiednich łódkach. Maszt ma 16 metrów….
Po walce, we troje na końcu bo z Jean-Pierrem, zakończono operację sukcesem.
JEAN-PIERRE, MIŁY KOLEGA
Oj najeździłem się autem. Cztery razy w sprawie podkładek. Fachowcy to taka światowa rasa jak w skeczu Kobuszewski-Gołas z kabaretu Dudek. Ten sam facet od podkładek obiecał zrobić taką blaszkę do ślizgacza, który trzyma talię bomu. Element ultra ważny bo o największym obciążeniu. Na rano. Przezornie pojechałem przed południem, faceta nie było. Pracownik, trochę skrępowany, postanowił zrobić to sam. No i …… szukaliśmy 30 minut blaszki. Po docięciu wrócił szef (na lunch chyba) i stwierdził, że nie da się jej wygiąć bo nie mają odpowiedniego sprzętu. Kurwa!!! Straciłem 3 godziny i bez efektu. Światełkiem okazał się inny żeglarz, Filou, taki co to od lat remontuje spaloną łódkę i pewnie nigdy nie wypłynie. Powiedział, że ma ten sam problem i rozwiązał go inaczej i da mi coś co mi pomoże. Podszedł do samochodu, a ponieważ nie mógł otworzyć drzwi pasażera, obszedł samochód i …… wyrwał klamkę drzwi kierowcy. Jakimś śrubokrętem otworzono w końcu drzwi i okazało się, że to coś ma na swojej łódce. Rendez-vous o 14. Łódkę ma ładną, w remoncie….  i bałaganie. Części nie znaleziono…..jest chyba w warsztacie na stole. I była, ale trzeba dorobić do niej dwie blaszki z nierdzewki 120x30x2 mm płaskie na szczęście. Pewnie mają w innej fabryczce. Jadę. Z trudem znalazłem zakład, ale szefa nie ma, jest tylko czarniawy szef atelier. Mówię do niego szefie i skutkuje. Wycina mi trzy blaszki na wielkiej prasie. Nic nie chce, szefie wystarczyło. Wracam do poprzednika po dwie dziury w blaszkach. Nie chcę ryzykować wiercenia wiertarką (mam) w nierdzewce. O szóstej wracam na jacht. Minął cały dzień. Zakładam jednak całość i piję pierwsze piwo. Gotowe i nie do zdarcia!!! Uff.
Ale opowieść o podróżowaniu po świecie!
Czwartek, 12 lipca
Wczoraj była kolacja pożegnalna dla naszych znajomych. Pierre i Jean-Pierre. Nocne rozmowy przy winie, pierwszy dłuższy czas razem bez rozmów o łódkach. Pierwsze głębsze rozmowy o krajach i ludziach. Jean-Pierre rozgoryczony tym, że go wyrzucają z mieszkania po 6 latach. Właściciel zapewne znalazł kogoś kto da więcej i choć prawo chroni najemców, którym można podnieść czynsz tylko wg wskaźnika, a wypowiedzieć tylko jeśli chce się zamieszkać samemu, taki właśnie JP usłyszał powód. Szkoda tylko, że trzy miesiące temu za zgodą właściciela zainstalował pod tym adresem swoją działalność, a zmiana adresu to cały majdan jak wszędzie. Dodatkowo jest wściekły na cały system socjalny, który umożliwia ludziom życie na koszt państwa no i oczywiście pracę na czarno. JP wozi klientów katamaranem wziętym na kredyt i jakoś mu nie idzie w tym roku. Musi mieć 500 klientów na sezon aby normalnie wszystko opłacać. Zawód ze zwiększonym ryzykiem zależnym od natury, przedwczoraj miał 10 klientów i musiał odmówić bo wiało jak w kieleckim, zaproponował przesunięcie o jeden dzień i … nikt się nie zgłosił, każdy miał już inne plany turystyczne. 
Pierre natomiast jako lekarz narzeka na to, że z 21 euro jakie bierze wg obowiązujących za wizytę stawek zostaje mu 10. Musi więc mieć przynajmniej 15 klientów dziennie aby normalnie funkcjonować, a to już obniża jakość usług. Oczywiście wypłynął też temat imigracji, bardzo skomplikowany we francuskiej rzeczywistości. JP jest z rodziny mocno nacjonalistycznej, żadni tam czarni, arabowie czy żydzi nie mieli wstępu. On dzięki temu jest przeciwnością ojca, otwarty na świat, zakochany w Bali, Meksyku i Capo Verde.
Wczoraj była też próba założenia strony internetowej, na której być może jest już ten tekst. Bez zdjęć na razie.
Dziś wyluzowało, ważniejsze prace zakończono, od niechcenia załatwiamy jakieś drobiazgi, a elektronikę pozostawiam na czas płynięcia. Wypływamy jutro !
Piątek, 13 lipca 2007! WYRUSZAMY
No tak, czas najwyższy rzucić cumy!. Już od 1,5 tygodnia sterczymy w Ajaccio i jakbyśmy chcieli naprawdę wszystko zakończyć na tip top, to pewnie nigdy byśmy nie wypłynęli. Bo taki katamaran to jak dom jednorodzinny – nigdy nie ma sytuacji, że nic nie trzeba jeszcze czegoś zrobić J
Decyzja została podjęta bezapelacyjnie, że naszym Wielkim Dniem będzie właśnie ten piątek trzynastego. Tak na szczęście.
ALKOHOLOWY PIERRE (MARTINI)
Ostatnie dni były wypełnione po brzegi dużymi lub też drobniejszymi sprawami, które Darunio już po krótce opisał. Ja oczywiście, oprócz pomocy przy zadaniach bojowych Pana Kapitana, większość czasu latam ze szmatą. A zwieńczeniem szmacianych zajęć było wczorajsze umycie (wypucowanie wręcz) jachtu razem z Bartkiem (z resztą nieźle sobie radził) i doprowadzenie go do stanu idealnej czystości tak, żeby biel oślepiała. Mieliśmy iść na wycieczkę w pobliskie góry, mieliśmy też iść do kina na Shreka we francuskiej wersji, a tak naprawdę z wyjść to udało nam się tylko wychodzić co trzeci wieczór do restauracji. No i do kafejki internetowej, gdzie w sumie spędziliśmy chyba z 12 godzin, z tego trochę straciliśmy na naprawę zepsutego mikrofonu (oczywiście bez skutku), a trochę na budowanie strony internetowej, co okazało się być jednak troszkę za skomplikowane w warunkach kiedy wszystko działa powoli i źle. Ale dzięki temu słyszało się tych i owych, ustaliło się kilka spraw i posiedziało na słoneczku przy piwie J
W poniedziałek po południu widzieliśmy jak tuż przy naszym statku w porcie pewien wiekowy pan wyciągnął całkiem sporą ośmiornicę. Na zwykłą kotwiczkę!!!. Niezwykłe to było przeżycie! Ośmiornica miotała się, łypała swoimi wielkimi oczami, a ten ją raz, dwa, trzy razy o mur, potem nożem przez mózg i już zwierzątko gotowe do wsadzenia do garnka. Nota bene dnia następnego zamówiłam właśnie ośmiorniczkę na kolację, a byliśmy w najstarszej restauracji Ajaccio: Les Halles.
W środę zaś kolacja była na statku, a była to kolacja niezwykła, bo pożegnalna (często ostatnio mamy wieczorki pożegnalne J). Tym razem, w podzięce za pomoc i za życzliwość, zaprosiliśmy Pierra i Jean-Pierra na cielęcinkę, naszą specialite de la maison. Było bardzo miło, ciekawe rozmowy, dobre jedzenie i wino.
Coś cały czas piszę o kolacjach, pewnie upodabniam się do Bartka i zaczynam myśleć tylko o jedzeniu J. No właśnie, a ciekawe, co dzisiaj sobie zapodamy pierwszy raz na kotwicowisku. Pewnie grill.

Płyniemy od 13.20 (ważna godzina – trzeba zapamiętać). Przez długi czas płynęliśmy na „motyla”, ponieważ w jakiś cudowny sposób mieliśmy wiatr idealnie od rufy. Teraz już na silnikach bo wiatr zelżał i pojawiło się niebezpieczeństwo, że nie damy rady dotrzeć na miejsce przed zmrokiem. A celem naszej dzisiejszej podróży jest zatoka Roccapina – czyli miejsce, które już odwiedziliśmy w zeszłym roku z naszymi ówczesnymi towarzyszami wakacyjnymi. Miejsce znamy, ale chętnie tam powrócimy, bo jest naprawdę piękne. Pogoda super – ani jednej chmurki nigdzie na horyzoncie. Samo wyjście z portu było dla mnie niezwykle emocjonujące, muszę przyznać, że nawet łezka się w oku zakręciła. No w końcu był to bardzo ważny moment w naszym życiu. Życzymy sobie pomyślnych wiatrów.
ZAŁOGA 1 W FIRMOWYCH KOSZULKACH
No i stało się. Są podobno tacy żeglarze, którzy w porcie przygotowują łódkę do podróży dookoła świata przez całe życie i nigdy nie wypływają. My do nich nie należymy!
Kilka ostatnich zakupów, napełnianie zbiorników świeżą wodą, Pierre przyjechał na ostatnie adieu, buziak z Jean-Pierrem przed jego dniem pracy i ….. No właśnie, cuma zahaczyła się pod łódką. Łeb pod wodę w masce i już wiadomo, że o ster. Tak na dobry początek, jest w końcu piątek 13.

MAMO! WYPŁYWAMY NA DOBRE, CO NAS CZEKA?
Wypływamy, ostatnie machnięcie ręką do szefa portu kosztowało nas 1000 euro. Cóż, miesiąc w lecie w porcie w Ajaccio kosztuje 950 euro, a katamaran x 1,5 (taki miły mnożnik). My przekroczyliśmy nasz abonament już dwa i pół miesiąca, ale i tu można to i owo załatwić, więc obeszło się „tanio”.
Jak piszę te słowa dopływamy do Roccapina, cudowne miejsce znane już niektórym. Dzień piękny, na żaglach, teraz końcówka na silniku i pierwsza noc na kotwicy. Nerwowa, jak zwykle. Łódek tu sporo, a my parkujemy z klasą, cóż starzy bywalcy, znający niebezpieczne miejsca. A takie są, w zeszłym roku katamaran Venezia zapakował prosto w podwodną skałę, rozwalił ster i śrubę i musieli go holować do portu.
Sobota, 14 lipca
Święto narodowe Francji, myśleliśmy, że wykorzystamy dziś nasze przeterminowane ratunkowe race, aby poćwiczyć, jedyna okazja. Jednak się nie udało, wieczorem będziemy już we Włoszech. Wczorajszy wieczór jak przystało na pożegnanie Francji był serowy i z czerwonym winem. Definitywnie Roccapina to piękne miejsce, poranek był cudowny przy wschodzie słońca oświetlającego skały o kształcie głowy lwa i uprawiających seks niedźwiedzi. Zamiast kąpieli skrobanie kadłuba pod wodą. Ja trochę przesadziłem ponieważ uparłem się (jak zwykle) żeby jeszcze wyczyścić śruby i ich kolumny. Skończyło się wyziębieniem organizmu (woda 21,5 st.) i ogólną trzęsawką.
ROCCAPINA I LEW W KORONIE
Wypływamy, kierunek Sardynia, piękne bezchmurne niebo, wiatr 20 węzłów, ale już słabnie. Było pierwsze branie na wędki, które ciągniemy za sobą, ale puściło. Szkoda.
Dopłynęliśmy do Stintino, wg ksiąg morskich mały i ładny porcik. Fakt, wieczorem atmosfera sympatyczna, my jak wielu innych na kotwicy w samym środku, dobrze chronieni od fal za porządnym i długim falochronem. Ważne, bo wpływa to bezpośrednio na jakość snu.
Decydujemy zostać tu dwie noce, rano spuszczamy aneks (ponton z silnikiem co to wisi na naszej pupie – la poupe: rufa czyli tył łódki) na wodę i zwiedzamy wioskę. W końcu celem naszej podróży jest zwiedzanie, a nie pływanie.
PIERWSZE CHWILE NA SARDYNII
Poniedziałek, 16 lipca
Dobrze, że automatyczny datownik działa ponieważ już dawno nie wiem jaka jest data. Pierwsze hasło dnia: Jaki dziś dzień? Poniedziałek. Szkoda, jak by była niedziela można by dłużej pospać. Hehe !
Wczoraj był piękny dzień, pierwszy prawdziwy dzień lata, kiedy to ucieka się ze słońca bo parzy. Rano zwiedzanie urokliwego porciku Stinino usytuowanego na półwyspie pomiędzy basenem portowym od strony morza i dwoma kanałami. Płyniemy aneksem zachwyceni pięknem miejsca. Miasteczko malutkie, ale jest w nim co trzeba, nawet Internet, który olewamy z przyjemnością. Piwo w knajpce z widokiem na basen portowy i plażę no i nasze Bubu oczywiście, które stoi prawie samotnie na środku. Jest południe i wszyscy się zmyli, po południu dowiemy się gdzie. Płyniemy na drugą stronę na falochron. Prawdziwy zapach południa, gorących krzewów i morza wymieszanych razem, wdychamy z uśmiechem na twarzy.
Lunch na jachcie i płyniemy na plażę, taki przesmyk pomiędzy wyspą główną i wysepką Piana. Znów zachwyt, przesmyk o głębokości czterech metrów na całej swojej powierzchni z krystaliczną wodą. Ach, tu są wszyscy z portu, ale jakby zawieszeni w powietrzu. Upał niemiłosierny. Przy parkowaniu inną metodą, na próbę bez użycia windy kotwicznej, o mało nie tracimy kotwicy i całego łańcucha. No może przesadzam, z czterech metrów to się go wyciąga, ale trochę paniki i wstydu było. Pływamy i obserwujemy turbot (chyba flądra), które przyklejone na płasko do dna zmieniają kolor w momencie zagrożenia i stają się koloru piasku akurat tutaj. Mniam, bo to dobre, ale tu nie wolno łowić więc obejdzie się tylko widokiem. Wieczorem znów nerwy. Każdy posiłek z Bartkiem jest wkurzający do upadu. Tym razem miarka się przelała. Mamy ślepego głupka, który nic nie kuma. Nie rozumie, że tu jest inaczej i nie będzie miał nic tak jak zwykle. Ale to by było do przeżycia gdyby on z czegokolwiek korzystał. Ślepiec nie widzi morza, mew, widoków, nie chce niczego spróbować i poznać, jest zamknięty na wszystko. Jedynie co go interesuje to wyniki meczów (bo gra Polska) i PSP. Nie wiem jak w nim cokolwiek rozbudzić. Najdziwniejsze, że z jego niektórymi kolegami dało się porozmawiać, a z nim tylko o składzie drużyn lub chrupek do mleka. Dostał ultimatum, a raczej wybór. Jeśli go pociąga to zupełnie inne, bogate na swój sposób życie i jest zdolny zapłacić cenę inności np. słonej wody do kąpieli, ograniczenia w prądzie czy próbowania nowych kuchni (bo to wysiłek dla niego) to zostaje, jeśli nie, ma wolny wybór i może spadać. Do Katowic, tam będzie miał prysznic, babcie co to frytki i mielone dają do woli i komputer bez ograniczeń. Zostanie zwykłym szalikowcem bez szyi (a są tego już pierwsze symptomy i fizyczne  i psychiczne) choć inne możliwości dostał na tacy jak mało które dziecko.
Zostajemy tu spać, wszyscy miejscowi się zmyli, tylko kilka zagranicznych łódek zostało na noc. Pierwszy raz stoimy na kotwicy twarzą do otwartego morza i fali. Jest jednak płytko więc kotwica trzyma mocno, a fala jest niezbyt duża.
CASTELSARDO
Oj te problemy z porozumieniem między Darem a Bartkiem. Ale to już reguła, że napięcie rośnie, rośnie, rośnie, aż w końcu ropień pęka i wylewają się wszystkie żale i pretensje. Na szczęście najczęściej jest to jednak bazą do rozmowy między nimi (a raczej monologu Darunia) i wkładaniem do głowy Bartka odrobiny refleksji i próby otworzenia mu mózgu na świat. Mam nadzieję, że w końcu poskutkuje to faktycznym rozwojem umysłu i duszy Bartka.
Sobotni wieczór w Stintino był bardzo przyjemny. Z lądu migotały światełka, słychać było delikatne dźwięki muzyki granej w przybrzeżnych knajpkach, czuć było, że miasteczko tętni życiem. My siedzieliśmy na naszym tarasie i jedliśmy kolacyjkę, a potem jak zwykle porcja kina domowego przed pójściem spać.

ŻYCIE NA WODZIE
Poranek niedzielny był bardzo ciepły, niebo bezchmurne. Postanawiamy zwiedzić przed śniadaniem miasteczko, zobaczyć, czy gdzieś jest sieć WiFi, naładować baterie do gry Bartka, napić się piwka, może nawet kupić to i owo jeśli by się znalazło coś ciekawego (szukam szortów damskich, ale okazuje się to niełatwą zdobyczą). To wszystko udaje się nam się wykonać do południa, więc wybieramy się jeszcze na spacer wzdłuż falochronu. Pięknie, gorąco i pachnąco. Daru zbiera wyrzucony przez wodę mały odbijacz – cieszy się, że będzie odbijacz z odzysku do aneksu. Wracamy na łajbę, spokojnie konsumujemy lunch (a w zasadzie późne śniadanie) i postanawiamy popłynąć na plażę La Pelosa. A dzieje się tak dlatego, że kupiliśmy wcześniej w butiku rozkładaną zalaminowaną mapkę Sardynii z zaznaczonymi najpiękniejszymi plażami całej wyspy i okazało się, że właśnie nieopodal Stintino jest jedna z tych plaż. Faktycznie, zatoczka (właściwie wąski przesmyk) była całkiem przyjemna. Piaszczyste dno, przejrzysta woda. Postanawiamy przeczekać największy upał grając w scrabble. Potem wspólna kąpiel, oglądanie ryb na dnie, sprawdzanie położenia kotwicy. Mieliśmy płynąć aneksem na plażę, ale w końcu zrezygnowaliśmy z tego. Odgrywka w scrabble, mycie w wodzie morskiej (z krzykami Bartka, bo woda zimna) – które z resztą miało być poprzedzone ponownym pływaniem, z czego zrezygnowaliśmy z powodu pojawienia się meduz Pelagia Noctiluca. No i następna kolacja na jachcie i to spięcie między dużym i małym zakończone pozytywnie oraz wspólne oglądanie przygód Klossa.
Dzisiaj poranek jest bardzo gorący. Od rana starałam się dorwać do komputera, żeby pisać pamiętnik, ale Daru był szybszy J  Ciągle wszyscy mi przerywają, nie mogę się skupić. A to coś czytają, a to o coś pytają, albo wołają do pomocy przy zakładaniu genakera. O właśnie, został nam genaker (duży lekki żagiel – prawie jak spinaker) do założenia. Nie jest to łatwa sprawa, bo przy najlżejszym wiaterku już strasznie ciągnie. Okazuje się, że stojąc na kotwicy nie uda nam się tego zrobić, bo żagiel musowo będzie haczył o wanty i salingi i jest ryzyko, że się potarga. Trzeba będzie próbować podczas płynięcia jak wiatr będzie boczny lub tylny.
Teraz szykujemy się do wejścia do wody z nadzieją, że meduzy odpłynęły. Potem śniadanko i planujemy odpłynąć w stronę Castelsardo, trochę na wschód od Porto Torres – bardzo dużego i przemysłowego miasta widocznego z miejsca, w którym teraz stoimy. Do przyszłego weekendu musimy dopłynąć do Olbii, portu położonego w północno-wschodniej części Sardynii, ponieważ w poniedziałek dojeżdżają do nas pierwsi goście – sąsiedzi, którzy spontanicznie podjęli decyzję o odwiedzeniu nas jeszcze w lipcu. Razem będziemy spływać wzdłuż wschodniego wybrzeża Sardynii i razem dotrzemy do Sycylii, skąd wylecą razem z Darem 8 sierpnia.
Wtorek, 17 lipca
Dostałem wczoraj zdrowo. Po łagodnym poranku, kąpieli  z meduzami co parzą, śniadanko i wyruszamy z wiatrem 20 węzłów (1 węzeł = 1,852 km/godz). Zatoka jest dość płytka i fala szybko wzbiera do około 2 – 3 metrów. Płyniemy ostro na wiatr więc dziób coraz to wylatuje w powietrze i opada z hukiem i bryzgiem na fale. Bartek w niebo wzięty. To jedyny moment w którym nie ma z nim problemu, nie ma choroby morskiej wcale. Za to ja z czasem robię się coraz bardziej smutny i coraz większy węzeł naciska mi na dołek pod brzuchem. Ostatnio nie  brałem tabletek i nawet jak wszyscy posępnieli jakoś się trzymałem, a dziś i mnie dopadło. Morze jest nieprzyjemne, fala krótka, a łódka zachowuje się jak korek od szampana miotana we wszystkie strony. W połowie drogi do Castelsardo wiatr jednak ucichł.
CASTELSARDO Z CASTEL
Włączamy silniki i tłucząc o fale powoli przesuwamy się do przodu. Pod wieczór wchodzimy do portu, wymęczeni bladzi, nawet odporna Beatka przyznaje się, że miała  dość. Ale wato było. Piękne miejsce, miasteczko z warownią na szczycie i fantastycznie położonym pod nim portem. Idziemy na kolację, pizza prawdziwie włoska z cieniutkim ciastem i wino.
Rano zwiedzamy miasteczko i zamek. Urokliwe, na spadku z kręcącymi się wąziutkimi ulicami, historia zamku zadziwiająca.
O drugiej po śniadaniu wychodzimy. Znów to samo, fala i wiatr prosto w mordę i trzepie. Powinniśmy poczekać do jutra, ale cóż, Lisowie wyjeżdżają w sobotę i trzeba jechać w ich stronę. Na pocieszenie pozostaje to, że wg meteo, jak tylko opłyniemy Capo Testa, cypel najbardziej wysunięty na północ, to wiatr zmieni kierunek na przeciwny i…… znów będziemy go mieli prosto w mordę.
Na razie płyniemy, a ja piszę i jakoś żyję.
DOCISKAMY DACHÓWKI – TAKIE PRESSE PAPIER
Środa, 18 lipca 2007
Dopłynęliśmy wczoraj do Capo Testa, dwie zatoki okalające wyspę połączoną z lądem malutkim przesmykiem.  Miły wieczór, oglądamy 2 odcinki Stawki większej niż życie. Bartek nic nie kuma, cały czas mówi, że nie rozumie. Nie wie co to gestapo, abwera, czym jest wywiad czy podziemie. Może i dobrze, że nie jest wychowany na naszych wojennych stereotypach. Nowa Europa.
Dziś rano zwiedzanie romańskich kamieniołomów na wyspie, gdzie resztki kolumn i płyt są ledwo widoczne. Znów pływamy swobodnie. Meduz brak, a trzeba wiedzieć, że prawie wszystkie są niebezpieczne, a poparzenie to jak dobre kopniecie prądem, a ślady goją się miesiącami. Bardzo piękna niebieska krystaliczna woda pełna ryb, ma się wrażenie, że człowiek zawieszony jest w powietrzu i obserwuje świat z lotu ptaka. Cudowne uczucie. Umiem latać !
Wychodzimy koło drugiej jak zwykle i jak zwykle gnamy na silniku bo wiatr też jak zwykle, w mordę. Morze gładkie, idziemy (jak mawiał Bolek, mąż Ali z Cape Town: gówno płynie, statek idzie!) w stronę Bonifacio na Korsyce, które widać przez lornetkę jak na dłoni, aby potem zawrócić i popłynąć na żaglach. Mamy dość silników.
SAME SKAŁY  
Castelsardo bardzo mi się  podobało. Urocze miasteczko, obowiązkowo zamek warowny z początków ubiegłego tysiąclecia. Co prawda mieliśmy tego dnia dopłynąć o 9 mil dalej – do Isola Rossa, ale tak nas wytrzepało na falach (na moje oko ok. 2 metrów albo i więcej), że już nie mieliśmy siły dalej płynąć, Daru źle się czuł, trzeba nam było już zawinąć do portu. No i dobrze, jak zwykle nie zawiedliśmy się na miejscu wybranym do noclegu. A przy okazji dało nam to możliwość spałaszowania prawdziwej włoskiej pizzy. Wtorkowy ranek upłynął na zwiedzaniu historycznego centrum Castelsardo, czyli owego fortu warownego, łażeniu po miasteczku (nareszcie trafiłam spodenki, a Bartek klapki!), piciu piwka w lokalnej knajpce. A po lunchu trzeba nam było wypłynąć w dalszą podróż – a mieliśmy sporo przed sobą, bo ok. 30 mil do przebycia. Patrząc z góry wydawało nam się, że morze jest spokojniejsze niż dnia poprzedniego, ale i tak jasne było, że wiatr wieje dokładnie z kierunku, w którym zamierzaliśmy płynąć. Wypłynęliśmy bez problemu, minęliśmy główki portu, wiatr faktycznie prosto w dziób, ale morze okazało się równie wzburzone jak w poniedziałek i znowu musieliśmy skakać na falach przez sześć długich godzin. Tym razem organizmy już lepiej to znosiły. Po drodze obserwowałam zawieszone na wybrzeżach sardyńskie miasteczka, których domy są tak pięknie wkomponowane w krajobraz, że ledwo odróżnia się je od skałek. Ładna ta Sardynia, troszkę inna od Korsyki – ta jest zdecydowanie bardziej dzika, ale jestem miło rozczarowana, bo nastawiłam się na „beton wszędzie”, a tak nie jest – przynajmniej na północnym wybrzeżu. Dalej zobaczymy. Dopłynęliśmy wczesnym wieczorkiem do zatoczki La Colba, od południowej strony przylądku Capo Testo. Mieliśmy problem ze znalezieniem miejsca do zakotwiczenia, bo wszędzie mocny wiatr nie wróżył spokojnej nocy. Stanęliśmy jednak między jachtami – tam, gdzie wydawało nam się najspokojniej. Wiatr ucichł zaraz potem. Daru z Bartkiem starali się rozplątać żyłki od wędek, bo splątały się pod wodą jak je ciągnęliśmy (nie ma się co dziwić, że nic nie udaje się złowić J), w końcu odpuścili i odcięli po kawałku każdej. Potem kolacja, film i spanko (czyli standard).
W DRODZE
Dzisiaj rano wiatru prawie nie było. Oczywiście następny dzień bezchmurnego nieba. Popłynęliśmy aneksem na plażę, stamtąd zrobiliśmy mały spacerek po przylądku, zobaczyliśmy stare kamieniołomy, kupiliśmy Bartkowi materac. Wróciliśmy na plażę, żeby trochę popływać, pograć w paletki, ale okazało się, że jest taki dziki tłum, że nawet usiąść nie ma gdzie. Postanowiliśmy szybko uciec na naszą łajbę, wyalienować się od tych tłumów i wrzasków (dobrze, że my możemy, a ci wszyscy biedni ludzie – nie!), popływać koło statku, zjeść lunch i odpłynąć w stronę wyspy La Maddalena. Dzisiaj troszkę krótszy dystans. Wiatr zelżał, fali brak (uff!), udało nam się wyjść wystarczająco daleko w morze na silniku ( w stronę Bonifacio!), żeby teraz spokojnie sunąć na żaglach, genaker ciągnie nas bezszelestnie, kierunek mamy słuszny. To jest dopiero przyjemność. Jednak nie rozumiem ludzi, którzy mają motorówki. Nie rozumiem też Bartka, którego raczej nudzi siedzenie na zewnątrz i obserwowanie otoczenia, woli zdecydowanie siedzieć zamknięty w swojej kabinie i  grać na PSP lub słuchać muzyki. Jutro musimy dopłynąć gdzieś w okolice golfo Arancia, mamy się tam spotkać z Elą i Wojtkiem Lisowskimi. Mam nadzieję, że plan uda się wykonać bez skazy.
NATURA CZYNI CUDA
Piątek, 20 lipca
Poprzednia noc w zatoczce była spokojna, woda jednak mętna po wirowaniu turbin wielkich jachtów motorowych i nurkowanie nie było tak atrakcyjne, choć woda wyraźnie się ociepla. Droga koło Maddalena to istna autostrada, na dodatek ze skrzyżowaniami. Co jakiś czas jest wejście do portu, gdzie promy, motorówki i inne walą w poprzek ogólnego ruch przybrzeżnego. Zaaferowani czymś na mapie i płynącym na nas statkiem nie zauważamy promu, który płynął dokładnie w linii kolizji z nami i który o dziwo nawet nie dał sygnału syreną. Odbijamy naprawdę w krytycznym momencie, robiąc kółko przeprasiliśmy ręką kapitana. No nie było to przyjemne.
PIĘKNIE
Wczoraj zgodnie z umową przyjeżdżamy do Lisów. Podali nam niepełny adres i trochę kluczymy, aby znaleźć miejsce gdzie sterczą w hotelu z którego nie są zadowoleni. Pierwsze odwiedziny w naszym pływającym domku. Zabawne, okazuje się, że my nic nie wiemy co się na świecie dzieje, więcej, nawet nam do głowy nie przyszło aby się nad tym zastanowić. Żyjemy już w innym świecie. Ciekawe jak szybko człowiek odrywa się od starych centrów zainteresowań, jak tylko zmieniają się uwarunkowania zewnętrzne. Nic nas nie obchodzi Lepper, Kaczor, koń który mówi, czy inne barachło polityczne. Nigdy nie miałem jakiś wzniosłych uczuć do tego narodu, ale żeby tak nisko upadł. Zawsze mówiło się o tym, że elity trzymają się z daleka od władzy bo to ta zła narzucona ze wschodu. Teraz okazuje się, że elity są jak wszędzie zwierciadłem narodu i u nas ich po prostu nie ma lub są właśnie na takim poziomie jakim widać.
Kolacja z Lisami w knajpce nieopodal. Świetne ryby i owoce morza. Włoch potrafi. Jak wynika z opowieści naszych kompanów, tylko jak chce. Sprawdzimy, jakoś jesteśmy nastawieni bardziej pozytywnie. Nie dziwota, oni spędzili dwa tygodnie w hotelu, według ustalonego porządki i tłumu na plaży, a my w ciszy zatok i zachodów słońca. Nie wyszły im nawet wycieczki statkiem, mimo iż były zapłacone. Pewnie pogoda zawiodła, a nie niesolidność Włochów o jakiej mówią. Tak czy owak (nazywam się Nowak, takie ze szkoły), proponujemy im trzydniowy rejsik naszym stateczkiem.  Wcześniej robimy zakupy jedzeniowe.
Zakładamy też moskitiery po upierdliwej nocy z komarami w pokoju (sztuk 2 – zabito nad ranem). Przypomina się piosenka o Mazurach…..
ZAŁOGA NR 2
Poniedziałek, 23 lipca - GOŚCIE, GOŚCIE
Działo się trochę, w sobotę zanim wypływamy wciągamy Beatkę na szczyt masztu w celu wymiany żarówki światła topowego (ma się świecić gdy się stoi w nocy). Wysiłek woli to nie lada, a tu pech, po wymianie żarówki dalej nic nie świeci. Wygląda na to, że usterka jest gdzieś indziej do poszukania przed nocą.  Wypływamy więc i płyniemy wokół wyspy Isola Tavolara, wielkiej płaskiej na szczycie (stąd nazwa) i  skałach o urwiskach 600 m spadających do morza. Zainstalowano na niej wprawdzie stację radiową NATO, lecz z wyjątkiem małej strefy wojskowej wyspa jest dostępna. Snujemy się po morzu bez wiatru, ale nie spieszy nam się, łódka rozbebeszona w poszukiwaniu usterki. Dochodzimy do tego, że prąd jednak płynie w kablu biegnącym w maszcie do góry. Zadziwiające, pewnie lampka zepsuta i  trzeba wjeżdżać znów. Lisu wyraża ochotę i będzie jechał, ale wieczorem jak będziemy stali na spokojnej wodzie na kotwicy.
Próby łowienia ryb wszystkimi metodami palą na panewce, maluchy zjadają ciasto, a duże nie wykazują zainteresowania. My jednak jesteśmy niezbyt tym przejęci, mamy mrożone ośmiorniczki,  kalmary i ryby. Z grilla są wyśmienite. Miły wieczór przy kielichu i próbie oglądania polskich kronik z lat 50-tych. Próbie, ponieważ wszyscy zasnęli.
W filmach tych jest wytłumaczenie dzisiejszego zdziczenia politycznego tego narodu. Aż nie chce się wierzyć, że ktokolwiek mógł poważnie potraktować zawarte w nich wiadomości, a jednak wielka grupa ludzi wierzyła w stonkę podesłaną niby przez amerykanów i tak, kropelka po kropelce, sączące się bzdury zapadały ludziom w umysł, który z wolna kretyniał. Na szczęście, co dziś widać, Gierkowi zawdzięczamy nie tylko szybszą szosę ze Śląska do Warszawy i magistralę węglową, po której mkną (J) pociągi ekspresowe, ale przede wszystkim to czego nie miały inne demoludy: otwartych w miarę granic. Dzięki temu Polacy zaczęli podróżować, głownie w celach zarobkowych, i już nikt nie mógł im pokazywać w kronikach filmowych paryskich slumsów, mówiąc o zepsuciu kapitalizmu. Już wtedy każdy wiedział, a część widziała wyższość świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Wschodniej Nocy. Miało to bezpośredni wpływ na późniejsze wydarzenia i zrywy, zresztą jak i to, że wielu Polaków zostało za granicą co jeszcze bardziej powiązało uczuciowo kraj z zachodem. Nie było takiego naturalnego odruchu w stosunku do wschodu. Bo i skąd?, historycznie nieuzasadnione.
Rano pierwsze polowanie z kuszą. Oj jak trudno jest trafić rybę pod wodą. Rybne spaghetti przyrządzone przez Elę, mistrzynię kuchni, jednak się udało. Upolowałem dwie pierwsze ryby, bar i mulet (nie znam po polsku) każda ok. 0,5 kg. Co więcej, zmęczony już strzelaniem w próżnię popłynąłem z Beatką, która wskazała mi rybę palcem, a ja ją ustrzeliłem przy świadku. Ale jestem dumny z siebie!
Wieczorem wciągamy Wojtka na maszt w celu naprawy, za nisko zawiązany nie daje rady dobrać się do lampki i jakoś nie wyraża entuzjazmu przy pomyśle powtórnego wjazdu z lepiej już zawiązana liną. I kurde wcale się nie dziwię. I tak był dzielny i cieszymy się, że po wypadku samochodowym jaki miał wrócił do formy. Wielki wysiłek Eli.  Z jego krótką pamięcią może jest nie tęgo, potrafi powtórzyć tą sama historyjką piaty raz dzień po dniu, lecz pewnie to już wiek co jest i moją przypadłością.
Rano, w niedzielę, żegnamy naszych gości i gnamy do Olbii po nowych. Iwonka i Grześ  przylatują na dwa tygodnie i po krótkim spacerze lądujemy w Auchan na wielkich zakupach. Ale inne towary! A serów! I owoców morza!!! Pchamy z trudem dwa wózki, a w nich miedzy innymi 4 kilo małży na dzisiejszą kolację. Są świetne, zwłaszcza, że już nie w mieście,  a na kotwicy w znanej nam już zatoczce. Mniam!!!!
Ranekiem wszyscy śpią. Właśnie dostałem sms od Jarka. Będzie robił części do platformy pod panele słoneczne (w celu produkcji prądu i magazynowania go w akumulatorach - na łódce wszystko jest 12 volt). Wczoraj mail, dziś w produkcji. Jest kochany.
Okazało się, że panele są rzeczywiście słoneczne. To znaczy, przestają pracować jak tylko pojawi się na nich odrobina cienia. Aktualne miejsce na dachu jest kiepskie, zawsze jeden zasłonięty jest bomem lub często żaglem. Teraz na przykład, a są trzy, produkują 1A. Śmiech na sali, to 17 W, czyli tyle ile zużywa jedna mała żarówka. Ok., przez 10 godzin uzbiera się 10Ah (amperogodzin) i można palić cztery żarówki przez 3 godziny. Takie tam rachunki. Lepiej nie włączać telewizora.
A JA LECĘ, LECĘ
Pisanie pamiętnika kiedy są goście na jachcie okazuje się mocno ograniczone – jest wtedy tyle innych zajęć jak rozmowy, gry towarzyskie, sączenie wina J. Daru po krótce opisał tok wydarzeń ostatnich dni. Trasy niewiele zrobiliśmy, gdyż kręciliśmy się tylko w pobliżu zatoki olbijskiej, żeby móc odstawić Elę i Wojtka do hotelu i odebrać następnych gości z Olbii. Ale widoki i tak były zachwycające, wszędzie dookoła z oddali wołają wysokie skaliste wysepki, zatoczki otulone plażami, gdzie ludziki od rana już korzystają z mocnych promieni słonecznych i cieplej przybrzeżnej wody. Codziennie pływamy przynajmniej dwa razy w maskach i fajkach i oglądamy podwodne życie rybek. Byłam też świadkiem upolowania jednej przez Dara kuszą. Ależ co to za istoty! Niełatwo jest upolować rybę, która była świadkiem śmierci swojej koleżanki – stają się bardzo nieufne i nie pozwalają już się do siebie zbliżyć. Jak pisał Daru, byłam też zmuszona wyjechać na sam szczyt masztu. Już przed byłam strasznie zdenerwowana, bo wiedziałam czym to pachnie – już raz zostałam wciągnięta tylko do połowy i dobrze pamiętałam ten strach. Strach bardziej przed puszczeniem się masztu i zadyndaniem w powietrzu niż przed wysokością. Ale musiałam się przemóc i generalnie było lepiej niż za pierwszym razem, ale na pewno nie można tego nazwać komfortową sytuacją. Niestety nie udało się spełnić misji i światełko topowe do tej pory nie zostało naprawione, więc w nocy stoimy „na czarno”.
Wczoraj rano trzeba było wcześniej wstać i odwieźć Elę i Wojtka do hotelu przed 10.00. Potem szybko do Olbii, ponieważ o 10.20 mieli tam wylądować Iwonka z Grzesiem. Płynąc w stronę portu widzieliśmy lądujący samolot dokładnie o tej godzinie i machaliśmy rękami z nadzieją, że może nas zauważą (była taka szansa gdyby siedzieli po dobrej stronie). Ale zauważyć nas nie mogli, bo oczywiście nie był to ich samolot, a ten właściwy był spóźniony. Może i dobrze, bo dzięki temu zdążyliśmy wszystko zrobić. Nabraliśmy wody i przycumowaliśmy do nabrzeża betonowego niedaleko centrum miasta (cumowanie nie należało do udanych i bezproblemowych). Iwonka z Grzesiem pojawili się na statku koło 13h, zjedliśmy razem lunch (tak, to idealna pora na lunch) i poszliśmy na zakupy. Bardzo miły kierowca autobusu nie tylko pokazał nam gdzie wysiąść, ale też nie chciał, żebyśmy kupowali bilety. Z powrotem jechaliśmy taksówką, gdyż nie było innej możliwości doniesienia takiej ilości zapasów na łódkę. Nieopodal portu znalazł się też (nareszcie!) punkt internetowy. Mogłam doładować telefon i porozmawiać z mamą i z Elunią, a coś tęsknię ostatnio – pewnie jest to związane z pierwszą rocznicą śmierci tatusia (19 lipca) i tym, że dość intensywnie o nich wszystkich myślałam ostatnimi dniami. Mogliśmy też zobaczyć efekt stworzenia naszego blogu przez Andrzeja Gnypa. Musimy koniecznie uzupełnić zdjęcia, żeby stał się ciekawy dla potencjalnych czytelników.
ZAŁOGA 3
No to skoro załatwiliśmy zapasy i Internet, a pralni i tak nie było, postanowiliśmy nie zostawać na noc w porcie przy parkingu i betonie, tylko wypłynąć i zakotwiczyć w zatoczce koło Ito Porri, gdzie spaliśmy już poprzedniej nocy. Pyszna kolacja (wyjątkowo smaczne małże) i gadulstwo z Iwonką do późnej nocy, choć wydawało się wcześniej, ze jesteśmy wszyscy bardzo zmęczeni. Jak widać winko stawia na nogi J. Oczywiście poranek był powolny, wstaliśmy późno, popływaliśmy (Daru tym razem niczego nie złowił, bo popsuł kuszę), zjedliśmy późne śniadanie, wypucowaliśmy pokład (jak miło i szybko pracuje się w połączonym wysiłku całej załogi) i kotwica w górę.
AJ!
Teraz płyniemy na silniku – znowu! Wiatry nam nie sprzyjają i ich kierunek jest cały czas odwrotny do naszego. Mam nadzieję, że jeszcze przyjdzie nam popływać na żaglach J. Kierujemy się gdzieś w okolice Punta Sabbatino, dokładnie nie wiedząc jeszcze gdzie przyjdzie nam spędzić tą nockę.
Wtorek, 24 lipca - ŻAGLUJEMY
Wczorajsza kolacja i miejsce to był majstersztyk. Po prostu wołowina argentyńska z sałatą to istna rozkosz zwłaszcza w zatoczce cud z pięknie wkomponowaną zabudową w zieleń i kształty skał. Nie okazała się ona jednak nam przychylna. W nocy zaczął się sztorm pomiędzy Korsyką i Sardynią o czym już wiedzieliśmy z prognozy podanej przez VHF, wiatr zmienił kierunek i zaczęło nami miotać, zwłaszcza, że fale zaczęły się krzyżować. Pierwsza moja zła noc z nasłuchiwaniem, strachem, że kotwica puści i pognamy na skały. Muszę zostawiać w takich przypadkach alarm na GPS, ale i tak strach. Zrywam się rano na nogi, i tak ze stania nic nie będzie więc mobilizuję hałasem silników towarzystwo i wypływamy. Wiatr wreszcie z tyłu 20 węzłów (37 km/h) więc gnamy z uśmiechem …… 2 mile, po czym za cyplem wiatr cichnie i stoimy. Znów na silnikach, ale szybko mijamy pas ciszy i wpadamy na Sirocco, wiatr wiejący w lecie wzdłuż wschodniego wybrzeża Sardynii z południa na północ czyli nam prosto w twarz. Ponieważ jest dość mocny ok. 15 węzłów to halsujemy na żaglach i jest dobrze. Jak piszę te słowa z VHF cały czas płyną po włosku informacje o pływających na morzu zagrażających elementach, głównie kontenerach pogubionych przez kontenerowce. Strach, jest tego tyle, że nie sposób wynotować ich pozycji, a przecież takie spotkanie z pływającym zatopionym równo z powierzchnia wody kontenerem to zagłada.
Czwartek, 26 lipca - DZIEŃ GULI.
No i Sardynia dała czadu. Zaczynamy przychylać się jednak do opinii Wojtka i Eli.
W środę zaczęło się tak. Przypływamy do La Caletta, porcik ładnie położony, w perspektywie wynajęcie samochodu i wycieczki. Cumujemy przy nabrzeżu gdzie już stoją dwa jachty. Idziemy do kapitanatu, gdzie człowiek nie kumający w żadnym języku prócz włoskiego łącząc się przez VHF zapewnia, że tam gdzie stoimy możemy stać, nie mam tam wody i prądu więc nawet nie płacimy. Zadowoleni wynajmujemy samochód i gnamy do miasteczka położonego, jak wiele tutaj, na szczycie skały z zamkiem La Feve (bób). Historia mówi, że podczas okrążenia przez wojska arabskie, nie mając nic do jedzenia mieszkańcy wywinęli się fortelem dzięki sprytowi władcy okolicy. Złapali rannego gołębia i nakarmili go ostatnimi ziarnami bobu po czym podrzucili go wojskom oblężniczym. Ci ostatni złapali gołębia w celu pożarcia i po rozkrojeniu zobaczyli ziarna. Myśląc, że mieszkańcy maja tyle jedzenia iż mogą karmić nim jeszcze gołębie odstąpili od oblężenia. Taki latający szewczyk dratewka.
POSADA
AUTOCHTONI
Po powrocie  poszliśmy do fantastycznie położonej knajpki, prawie na plaży przy starej wieży. Pizza jak zwykle cud. Po powrocie okazało się, że nasz jacht  jest jedyny, przed nami i za nami duże statki rybackie, a dwa przycumowane jeden do drugiego. Zapachniało kłopotami. Cóż rano wyjaśnimy i spokojnie sączymy wino. O północy pojawia się samochodem Commendante di Guardia Costiera (Straż Przybrzeżna), bardzo niemiły, tłumaczy, że stoimy na rybackim nabrzeżu, każe się wylegitymować i zabiera dokumenty jachtu. Mamy zgłosić się rano do biura. Oczywiście nie kuma w żadnym cywilizowanym języku. To już standard tutaj.
Rano biorę 500 euro, przepraszam rybaków i idziemy do Biura Guardia Costiera. Commendane każe czekać, odprawia stateczki z turystami, wszystko powoli, nie spieszy się. W biurze wszystko jest ważniejsze, telefony, rozmowy  z pracownikami, a nam gula rośnie. Wreszcie przechodzi do nas, pół na migi pół po złoszczonym francuskim, trochę złoszczonym hiszpańskim Beatki zaczynamy kumać, że to Guardia Costiera jest bogiem (i on Commendante), a tylko w wypadku braku w porcie wojskowego GC wtedy jest cywilny kapitanat. Opowiadamy, że zostaliśmy źle poinformowani, ale generalnie facet jest bardzo nieprzychylny. Ciągle buc nie zrozumiał, że zdychali by tu z głodu tak jak jeszcze kilka lat temu i tylko dzięki nam turystom zaczęło im się dobrze wieść.  Tak czy siak, należy nam się mandat i wypisuje powoli nie mogąc znaleźć paragrafu. Dzwoni nawet do departamentu sprawiedliwości do Olbii. Wszystko trwa 3 godziny. Każe podpisać mandat i tu nam opadają szczeny: 2064 euro!!! Tłumaczy, że i tak łagodnie nas potraktował ponieważ mógł nam dać większy od 1032 do 6300 z zakłócenie pracy portu. Miły gość! Mamy 60 dni na zapłacenie i 30 na odwołanie, z którego oczywiście skorzystamy.
Dzień jednak się nie skończył, choć już południe. Wracamy do samochodu na którym znajdujemy mandat za parkowanie. Bagatelka tylko 36 euro. Przepakowujemy jacht na wskazane przez Commendante miejsce. Z kłopotami, tyłem bo kotwica nie trzyma w mule. W końcu z pomocą sąsiedniego Niemca, który nam pomaga raczej z obawy o swoją łódkę w końcu łapiemy lepszy grunt i stoimy, podobnie jak wypożyczony samochód. Zbieramy się i przy wyjściu wpadamy na kapitana jacht klubu, który nie mówiąc oczywiście  żadnym obcym językiem (i po co ja to piszę!) tłumaczy, że te miejsca są jacht klubu i musimy przepakować się z drugiej strony kei i wskazuje nam miejsce. Z gulą znów odpływamy i parkujemy od nowa. Będzie dość portu na dziś, jedziemy na naszą wycieczkę obładowani praniem. Pierwsze miasteczko nijakie, za to z zamkniętą pralnią (przerwa południowa 12 – 16, też standard tutaj), drugie ładne, piwko na placyku i pralnią otwartą, ale nieczynną, fiesta patronalne. Tyż piknie. Jedziemy zwiedzać grotę, znaną i najpiękniejszą w Europie, tak jest napisane w każdym przewodniku dotyczącym danej groty. Faktem jednak jest, że jest imponująca z 38 metrowym stalagniotem.
Wracamy migiem bo trzeba oddać samochód, a po drodze musimy jeszcze wymienić butle z gazem, który nam niespodziewanie się skończył (po pobycie siostry i szwagra Beaty, którzy zapomnieli nam powiedzieć, że zmienili butle). Zadowoleni znajdujemy większe, na wymiar naszych dziur pod siedzeniem, kupujemy, ale dostajemy jedną, po drugą do magazynu pojechał pracownik i wróci za 2 minuty. My oczywiście już mamy gulę nadymaną od rana, a tu przekroczyliśmy już dopuszczalną godzinę opóźnienia w oddaniu samochodu. Wraca po 15 minutach, z butlą. Oddajemy samochód, bez problemów i nie liczą dodatkowych 77 euro. Coś dziś wyszło. Cud jakiś.
Wracamy obładowani butlami, praniem (brudnym) na łódkę, a tu niespodzianka. Podchodzi azjatycka Szwajcarka i podaje nam karteczkę z numerem telefonu ponieważ stoimy na …….. prywatnym miejscu jakiegoś Włocha, który czeka z gulą na nasz powrót przypięty do rybackiego nabrzeża. Pojawia się jednak szybko na  pontonie, tłumaczymy (na migi J), ok, ale mamy spadać. Spadamy na drugą stronę kei bo jest miejsce i parkujemy w szparkę między dwoma katamaranami w sposób mistrzowski, za to Włoch męczy się i ciągle mu nie wychodzi parkowanie na swoim miejscu. Hehe, przeszło na niego.
MIEJSCE ZA 2.064 EURO
Wieczór wietrzny, ale grill działa i powoli przy winku zapominamy o dodupnym dniu. Ucząc się trzeba płacić cenę, a przed nami fantastyczna chłodna spokojna noc.
Teraz po zatankowaniu, śniadaniu snujemy się powoli na południe. Towarzystwo przysypia z przodu w cieniu genakera (to duży 50 m2 lekki żagiel z przodu), a ja gryzmolę, jak widać. Przed wypłynięciem byliśmy w Internecie i wysłaliśmy zdjęcia Andrzejowi Gnypowi, który będzie prowadził stronę. Robienie tego z kafejek, których tu prawie nie ma jest rzeczywiście zbyt skomplikowane. Buźka Andrzejku.
Idę na piwo.
Po kotwiczeniu w pięknych zatoczkach, gdzie panuje spokój i wolność, dwa ostatnie dni w porcie jeszcze bardziej mnie zniechęciły do postojów w marinach. Już pomijając sam moment dobijania do nabrzeża, który nadal i nieustająco jest dla mnie najbardziej stresującym momentem życia na statku, nieprzychylność portów i porcików w stosunku do jachtów w tranzycie jest naprawdę odrażająca. Zamiast dbać o to, żeby każdy szukający schronienia jacht dostał odpowiednie miejsce (a mam wrażenie, że tego nie brakuje wbrew temu, co mówią) i odpowiednio zapłacił, robią wszystko, żeby sprawę utrudnić. Absolutny brak informacji w porcie La Caletta i zdarzenie, które opisał Daru zupełnie mnie rozczarowały. A tu jesteśmy jeszcze w obrębie Unii Europejskiej, aż nie chcę myśleć co to będzie jak będziemy zawijać do portów „dzikich” krajów. Ale może tam będzie się można porozumieć łamaną angielszczyzną, bo na Sardynii nikt nie włada chociażby najprostszymi słowami po angielsku, a komunikacja w języku włoskim okazuje się nie taka prosta mimo znajomości języka francuskiego. Dużo się rozumie, ale żeby samemu coś powiedzieć nie zawsze daje to odpowiednie rezultaty. Pewnie po miesiącu mieszkania we Włoszech i obcowania z tubylcami osiągnęłoby się pewien poziom włoskiego, ale na razie jest kiepskawo. Na szczęście za trzy tygodnie naszymi nowymi gośćmi będą Agnieszka i Irek Chwastkowie, Aga włada włoskim lepiej niż Włosi, to będzie pomagać. Oj zdałaby się jej obecność w porcie La Caletta, jak musieliśmy walczyć z portowymi władzami i tłumaczyć się dlaczego zajęliśmy miejsce przy nabrzeżu dla kutrów i zamieszaliśmy zdrowo w organizacji ich pracy. Zresztą i tak będziemy musieli skorzystać z usług Agi przy tłumaczeniu odwołania, które musimy napisać w związku z otrzymanym wysokim mandatem, do którego nie do końca się poczuwamy.
Coraz trudniej znaleźć nam dostęp do Internetu przez WiFi, ewentualnie można korzystać z sieci i komputerów kafejkowych. Niestety ogranicza to dzwonienie przez skype’a tak często praktykowane w Ajaccio. Ale chociaż można zajrzeć do maila i na naszą stronę internetową, nad którą czuwa Gnypek. Oj jak miło widzieć, że odwiedzający zostawiają wiadomości!!! Proszę o więcej jeśli mnie teraz czytacie!!!
Oprócz niemiłych zdarzeń portowych mieliśmy też okazję pozwiedzać troszkę okolice. Byliśmy w miasteczku La Posada, Siniscoli i Orosei, a po drodze widzieliśmy olbrzymie wyrobisko białego marmuru i olbrzymią grotę.
KOPARECZKA PO LEWEJ
PÓŁPRODUKT
Mimo ogólnego zdenerwowania i upału, humory nie były najgorsze, a wieczorem (po entym przeparkowaniu) atmosfera się już zupełnie wyluzowała J.
Teraz płyniemy na żaglach, ale wiatr prawie w ogóle nie wieje, więc można powiedzieć, że stoimy. W ramach rozrywki Grześ zrobił po pysznym mojito, a Daru włączył miłą dla ucha muzyczkę Erica Claptona. Można powiedzieć – laba!
Poszukamy jakiegoś miejsca koło cala Gonona (byle nie port!) na nasz dzisiejszy nocleg. No i musimy zacząć tworzyć nasze odwołanie do narzuconego nam mandatu za złe parkowanie jachtu.
piątek, 27 lipca
Przyszła zapłata, dopływamy do najpiękniejszego miejsca od początku podróży. Cala Luna, mała zatoczka z piaskowym dnem i skalnym upstrzonym w groty wybrzeżem. W nocy szum fal i śpiew mieszkających w grotach ptaków, do których rano dołączają cykady. Wieczorna kąpiel i widzimy po raz pierwszy płaszczkę. Wieczorny grill w niesamowitej atmosferze i klimacie.
CALA LUNA 1     
CALA LUNA 2
Jesteśmy zauroczeni od samego początku tego przedziwnego nabrzeża. W czwartek płynąc do celu dopływamy bliżej lądu, żeby lepiej widzieć co za cuda przygotowała nam matka natura. Pełno grot, jedna przy drugiej, jedna większa od drugiej. Schronienie dla fal, dla ptaków, raj dla nurków. Płynąc bliżej lądu łatwiej nam też wybierać miejsce na nocleg. Grześ wyczytał w przewodniku, że jedna z ładniejszych plaż to zatoczka Cala di Luna. Mijamy porcik w Cala Gonone i oglądając piękne brzegi docieramy do owej zatoczki jeszcze bardziej zachwyceni. O tak, miło ze strony losu, że zechciał nam wynagrodzić niesmak po La Caletta. Spokojny wieczór, noc troszkę mniej, bo nocny wiatr bujał nami tak, że Daru dość często się budził, co nie pozostawało bez wpływu i na mój sen. Niepokój i odpowiedzialność się udziela.
Ranek już bezwietrzny. Powolutku przyszykowaliśmy się do wypłynięcia naszym aneksem pozwiedzać wnętrza grot. Urok tego pięknego miejsca został troszkę zmącony ilością motorówek prywatnych i wycieczkowych, które przepływały w tę i z powrotem obok naszego Bubu powodując fale i bujanie.
Aneksem popłynęliśmy wzdłuż wybrzeża szukając miejsca gdzie można by zostawić aneks i popływać w maskach i fajkach eksplorując podwodną krainę. Nie było odpowiedniego kawałka lądu aby móc wciągnąć na niego aneks, ale zauważyliśmy grotę, która imponowała swoją wysokością i głębokością, a przy tym dno było czystym piaseczkiem. Po chwili zawahania zdecydowaliśmy wszyscy, że dość niezwykłym będzie zaparkować w grocie i stamtąd rozpocząć nurkowanie. Wciągnęliśmy aneks na półkę skalną i plusk, plusk, wchodziliśmy lub wskakiwaliśmy do wody (szybciej lub wolniej, z większym lub mniejszym oporem J)
Mało rybek, ale za to jak już były, to prześliczne: wszystkie barwy tęczy. Zwiedziliśmy pobliską małą plażę i wróciliśmy do „naszej” groty. Potem późny lunch (13.30) i dalsza podróż (jednak dalej na silniku – dzisiaj wiatru w ogóle nie ma) w kierunku Arbataxu.
NASZA MAŁA PLAŻA
Sobota, 28 lipca
Jak zwykle wszyscy śpią, jest przecież świt (8h30), a ja na naszym tarasie po kompletnie bezwietrznej nocy, na kryształowym i bez zmarszczki oleistym morzu popijam ranną kawę. Ma się wrażenie, że łódka wisi w powietrzu.
Trzeba przyznać, że pogoda jest fantastyczna. Cały dzień jest około 30 stopni, ale z wiaterkiem na wodzie jest to znośne, po czym wieczorem spada do 23-25 i śpi się wyśmienicie. Jak się śpi. Dziś było idealnie, choć ze spaniem miało być jak zwykle. Zatoczka, w której stoimy jest kompletnie otwarta na południe skąd po południu waliły fale i wiatr i jak zwykle wieczorem wiatr miał zmienić kierunek na „od lądu” i przybrać na sile dając czadu w nocy. A tu nic, wiatr od morza zelżał, a potem stanął i tak trwało do rana.
Wczoraj wieczorem było wesoło. Kolacja zapowiadała się wyśmienita, nóżki kurze i piersi z indyka w zalewie z grilla z sałatą, a na przystawkę owoce morza w oliwie z cytryną. Palce lizać, przyjemny dymek z grilla unosił się nad zatoką co zapewne wprawiało w zazdrość sąsiednie jachty. Popijając winko patrzyliśmy rozmarzeni i gdy wszystko już było gotowe i już mieliśmy nakładać pieczyste, grill na naszych, zapewne szeroko otwartych, oczach jednym krótkim ruchem przekręcił się na rurce, do której jest przykręcony, i ... wszystko wraz z rusztem poszło do morza. My niemi, z otwartymi gębami, musieliśmy dość zabawnie wyglądać. Skończyło się kupą śmiechu, wyłowieniem z 4 m przez Grzesia rusztów i jednej kurzej nóżki, którą pożarto natychmiast oraz fasolką po bretońsku na sam koniec.
Dziś mamy dostęp do sieci niezabezpieczonej i kłopot z połączeniem (błąd w kontroli ping – nie mamy numeru IP mimo, że ustawione wszystko jest na automatyczne). Andrzejku ratuj lub Jarku: wyślijcie procedury postępowania w takim wypadku. Idziemy do miasta i kafejki internetowej w Arbatax. Buźka wszystkim.        
Niedziela, 29 lipca
Arbatax z dość dużym portem i fabryką makaronów okazał się bardzo miłym malutkim malowniczym miasteczkiem, ze stacją kolejową przy nabrzeżu, dzielnicami willowymi i jedną główną uliczką handlową. Jest jakby przyczółkiem Tortoli, dużego miasta położonego 5km w głąb lądu. Aż dziw bierze, bo tu logika nakazuje zobaczyć wypaloną zieleń, a jest kolorowo z zapachem mieszaniny ziół i upału. 
PORTO FRAILIS
Zatoczka Porto Frailis kolo Arbataxu była prześliczna i nasza nocka z piątku na sobotę zapowiadała się spokojnie. Ale te wszystkie hotele i bungalowy położone dookoła plaż groziły jednak niebezpieczeństwem zalania nas tonami głośnego italo disco, bo to przecież piątek i na pewno w ośrodkach hulają dyskoteki. No i nie pomyliliśmy się: jeden z ośrodków głośno puszczał to dzisiejsze walenie młotem, którego muzyką już nie da się nazwać, a nieopodal dodatkowo przygotowana była estrada na koncert live i mieliśmy stereofoniczną kakofonię. Kolacja nam się utopiła, trzeba było na szybko kombinować jakiś produkt zastępczy, ale przynajmniej rybki sobie podjadły – rano w sobotę pływaliśmy z maskami i na dnie leżały całkiem obgryzione nóżki kurze, a kotletów z indyka nie było w ogóle. Smacznego i na zdrowie J. Żeby chociaż potem złowić taką rybkę co to się najadła naszej kolacji, to by się przynajmniej wyrównało, ale niestety nic z tego L.
Sobota rano upalna, w końcu przesuwamy się coraz bardziej na południe (nota bene woda też coraz cieplejsza, wczoraj przekroczyła nawet 27 st). Przeszliśmy się do „centrum” Arbataxu, czyli do portu, po drodze dokupiliśmy brakujących elementów we włoskim shipchandlerze (o wiele taniej niż na Korsyce). Mijaliśmy po drodze bardzo ładne wille, zadbane, z piękną zielenią oryginalnie skomponowaną i świetnie utrzymaną. Pewnie trzeba przynajmniej 2 razy dziennie podlewać ogródek, żeby kolor zielony nie przeszedł w żółty. Widać, że ludzie dbają o własne dobro. I nie tylko własne, bo ulice też niczego sobie, przynajmniej te w dzielnicach willowych. No i miło mijać na ulicach opuncje, agawy i inne jeszcze kaktusy.
KOLOROWO
Po powrocie ze spaceru szybka kąpiel i odpływamy! Dość późno, bo prawie o 15.00. Daleko nie zajedziemy! Szczególnie, że wiatru niewiele, a jego kierunek jak zwykle nie sprzyjający. Celem było Capo Ferrato, ale już po drodze zdajemy sobie sprawę, że jest to cel nieosiągalny. Kotwiczymy więc w przypadkowej zatoce około godz. 20.00. Miejsce niezłe, choć nie aż tak malownicze, jak to już bywało. No i znowu wieczorna dyskoteka na plaży!!! Grześ zrobił bardzo dobrą kolację: sos z owoców morza, czosnku, oliwy i białego wina pomieszany z makaronem spaghetti. Pycha! I trafiło na talerze, a nie do wody. Po kolacji wieczór z Bareją i spanko.
Dziś płyniemy dalej na południe, Iwonka właśnie przygotowała śniadanie, a Daru z Grzesiem walczyli o to, żeby złapać odpowiedni wiatr w żagle. Z tego co widzę, udało im się to nader dobrze. Wieje 18-20 węzłów. Idę pomóc zmienić żagle.
Ewidentnie wiatr się dzisiaj znalazł i to na dobrze. Mieliśmy od 20 do 30 węzłów, podmuchy były bardzo ostre, trzy razy refowaliśmy grota i stawialiśmy z powrotem, genuę redukowaliśmy wiele razy też. Fale zmywały pokład, bujało niewiele na szczęście, bo fale nie zdążyły nabrać rozmiaru te kilka mil od brzegu. Ale było fajnie! Nareszcie wiatr w dobrym kierunku i silny, a okazuje się, że nasz camping car jednak nieźle ostrzy przy mocnym wietrze. Najbardziej przywiało jak byliśmy już prawie u celu, Porto Giunco – na Capo Carbonara. Na szczęście zdążyliśmy już ściągnąć szmaty, bo wiatr dochodził do 38 węzłów. Aż dziw, że można się zaparkować w takich warunkach. Ale udało się. Baliśmy się wejść do wody, bo wydawało się, że fala od razu porwie nas na pełne morze. Ale z płetwami nawet udało się popłynąć pod fale. Pod wodą sprawdziliśmy położenie kotwicy, gdyż w takich warunkach lepiej mieć pewność czy się dobrze ułożyła i czy utrzyma nas przy mocniejszych podmuchach przez całą noc. Kotwica była ok., a wzdłuż łańcucha stado fląder – większe i mniejsze. Daru po kuszę, bo flądry podobno pycha!. Jedną udało się trafić, ale po wyjęciu z wody okazało się, że woda jednak działa jak lupa, a flądra, która na dnie wydawała się całkiem sporych rozmiarów jest malutką fląderką na 1/3 porcji dla jednej osoby.
Poniedziałek, 30 lipca
Wczoraj jechaliśmy jak na motorówce, wiatr od 20 do 30 węzłów, prędkość stała 7-9 węzłów ze zrefowanym grotem i często genuą. W kilka godzin zrobiliśmy 37 mil czyli prawie 60 km (razy 1,852). Parkowanie było sportowe i nerwowe, wiało w porywach do 40 węzłów, czyli 8 w skali Beauforta. Wydawało się, że kotwica nas nie utrzyma, a jednak. Zapowiadała się sportowa noc. Mimo strachów zapaliliśmy nawet grilla i sardyńskie surowe kiełbaski okazały się niczego sobie. Pod wieczór zelżało jednak i noc, choć wielokrotnie wystawiałem głowę jak peryskop aby sprawdzić czy jeszcze stoimy, czy już jedziemy, generalnie było ok.
Teraz rankiem jest lekka bryza, więc będziemy się zbierać aby zobaczyć Cagliari ze swoimi zabytkami z epoki od Kartagińczyków, Rzymian, Arabów, Wenecjan, Genueńczyków do Hiszpanów. Sardynia to wyspa, której nie udało się nigdy utrzymać swojej niezawisłości mimo, że posiadała i własny język i własną tożsamość. Ciągle w historii ktoś mocniejszy przybywał od morza i łoił im skórę, więc wycofywali się od morza w chaszcze i tam zakładali wioski. Teraz powoli do tego nie lubianego morza  wracają, tu jest bogactwo turystów z całej Europy. Nie myślą też pewnie poważnie o niezależności, choć napisy na murach mówią co innego. Nigdy jednak, ich wola odcięcia się od Włoch nie przybrała zamachowego i tak agresywnego stylu jak na przykład na Korsyce, gdzie wysadzano obiekty i mordowano przedstawicieli władzy francuskiej.
15.00. Do Cagliari nie dopłynęliśmy i pewnie nie zdążymy już dopłynąć, ponieważ czas już nagli na Sycylię. Mieliśmy dobre chęci. Wypłynęliśmy nawet przed 10.00, co jak na naszą załogę jest poniekąd sukcesem. Najpierw pełne żagle, za chwilę jednak wiatr osiągnął 25 węzłów, więc refowanie grota na pierwszy, a zaraz potem na drugi ref. Genua do 50%. Za cyplem Capo Carbonara ujawniło nam się to co by nas czekało w dalszej drodze: wiatr prawie dochodził do 40 węzłów i wiał nam prosto w twarz, fale były duże i spienione. Zaczęło nami bujać wręcz już niebezpiecznie, troszkę nawet strachu się najadłam, ale mam świadomość, że to tylko przedsmak tego co nieraz nas spotka. Postanowiliśmy zrzucić szmaty i zrobić w tył zwrot, bo już wiedzieliśmy, że nie damy rady w takich warunkach dopłynąć pod fale do Cagliari (20 mil). No i nie zobaczymy tych cudów hiszpańskiej architektury, a co gorsze nie dopełniły zbiorników na wodę (a została tylko ¼ zbiorników) i nie zrobimy większego zaopatrzenia spożywczo-napojowego. Postanawiamy wrócić dokładnie w to samo miejsce, w którym spaliśmy poprzedniej nocy. Przynajmniej znamy dno i wiemy, że możemy podejść dość blisko do plaży, bo wszędzie na dnie jest tylko miękki piasek.
Jest plan, żeby na aneksie podpłynąć do plaży, przejść na piechotę na drugą stronę cypla, dojść do kapitanatu portu, który się tam znajduje i upewnić się co do przewidywań meteorologicznych na najbliższe dni przed wypłynięciem na pełne morze w stronę Sycylii. A może znajdą się też jakieś mini markety to i zakupy zrobimy przy okazji. Mamy zamiar wypłynąć jutro, chyba, że okaże się, że wiatr będzie za silny, bo ryzykować nie bardzo chcemy. Zaraz więc idziemy na ląd w poszukiwaniu informacji.
ODPŁYWAJĄ - WIDAĆ JAKA KRYSZTAŁOWA JEST WODA
Wszyscy popłynęli na ląd, ja zostałem dla bezpieczeństwa. I słusznie, właśnie skończyłam różne robótki domowe, lutuwanie związane z elektroniką, a tu wyje syrena gdzieś obok. Hm, myślę, kto to się zabawia?, wychodzę, a tu nasza ulubiona Guardia Costiera na swojej patrolowej łodzi i do mnie żeby spadać bo jesteśmy zakotwiczeni zbyt blisko plaży. Dobra, mówię, ale za dwadzieścia minut ponieważ jestem sam. Natychmiast!, brzmi miła odpowiedz. Ok, mówię i zaczynam ganiać między kotwicą a silnikami aby mniej więcej utrzymać kurs na łańcuch. Udaje się wyciągnąć kotwicę i odpływam szukając nowego  miejsca, obserwowany bacznie przez GC. Wieje ok. 25 węzłów i nie mogę utrzymać kursu na wiatr aby rzucić kotwicę. Jedno, drugie, trzecie podejście. No kurde!!!, w końcu płynąc do przodu wyrzucam cały majdan jednym ruchem, zakładam gęsią stopę (to taka cuma trzymająca z przody oba kadłuby i biegnąca do zanurzonego łańcucha w odległości jakichś 5 metrów gdzie jest zaczepiona automatyczną szeklą. Ma to na celu ograniczenie ruchu kadłuba na kotwicy w prawo i lewo i trzymania się linii wiatru), łódka stoi bokiem, silniki na luz i powoli z wiatrem układa się jak należy. Ja zlany potem, zapalam papieroska, wyciągam piwo i uśmiecham się do chłopaków z GC, którzy odpływają.
Towarzystwo wraca obładowane zakupami. Narada, co robić jutro? Konkluzja przy wołowinie z grila (tak, tak, da się grillować przy wietrze 40 km na godzinę, ale jak się ma odpowiedniego grilla) – idziemy spać po kolacji i o 6 rano płyniemy po wodę jeśli fala pozwoli lub na Sycylię (140 mil do najbliższej wyspy).
Wtorek, 31 lipca
Nie pozwoliła, pobudka o 6 też nie wyszła, ponieważ po takiej miotającej nocy, która i o 6 była miotająca, przenieśliśmy termin wyjścia na 8. O 7h30 zrywam się, patrzę na morze, przez lornetkę widać kocioł w przesmyku w stronę portu, nie lepszy w stronę pełnego morza. Ale wiatr „tylko” 20 węzłów. Szybka decyzja, silniki w ruch i generalna pobudka. Wychodzimy. Beatka zjeżona, że tak brutalnie, ale podnosimy kotwicę i już suniemy w stronę otwartego morza. Miotało nami w chronionej od fal zatoczce, to już wiemy, że zaraz się zacznie. Żagle w górę i mkniemy 8 węzłów po coraz bardziej wzburzonym morzu. Jest jednak w miarę komfortowo, choć fale mają do 4 metrów wysokości to atakując nas od tyłu wraz z wiatrem nie są tak agresywne, a od prędkości wiatru odejmuje się nasza prędkość. Suniemy.
KĄPIEL PORANNA
Śniadanie jest jak zwykle pyszne, tyle że w środku morza. Sardynia znika nam z oczu, jesteśmy sami, pusty widnokrąg. Wszyscy podsypiają, autopilot przejmuje stery.
Wieczorna kąpiel na przedniej siatce w morskiej wodzie z wiadra, ale była zabawa. Zachód słońca, kolacja, kluseczki z frutti di mare, mniej niż zwykle zakrapiana bo noc nadchodzi. Idę spać,
O drugiej obejmuję wachtę. Jest bezchmurna księżycowa noc, doba po pełni. Na horyzoncie pustki. Grześ przysypia na pokładzie jako podtrzymanie mnie na duchu, reszta śpi. Trzeba czuwać nad ich bezpieczeństwem. Miło jest kłaść się ze świadomością, że jest ktoś zaufany i czuwa, zwłaszcza w takich warunkach. Sen na jachcie, zwłaszcza w nocy, nigdy nie jest głęboki i spokojny, jacht hałasuje jak cholera, ale do tego się przyzwyczajamy, natomiast każdy inny niż zwykły dźwięk, nagłe przyspieszenie, uderzenie bomu czy liny stawia nas na nogi. Sen z nieskończoną ilością drobnych przebudzeń. No nie jest to miłe.
Noc jest wprawdzie do spania, ale atmosfera obcowania samotnie z naturą jest pociągająca, właśnie pojawiła się łuna wschodu słońca, choć księżyc mocno świeci. Ma się czas dla siebie. Na wspomnienia.
Fala ciągle 3m, ale bardziej okrągła i dłuższa, nie daje się we znaki, wieje równo 15 węzłów, my z prędkością 7 przesuwamy się wolno po mapie. Koło południa powinniśmy widzieć ląd. Żadnych niespodzianek, on tam jest. Ciekawe co czuł Kolumb jak tak płynął z nadzieją?
Autopilot wydaje dziwne odgłosy, martwi mnie to bardzo bo to chyba najważniejsze urządzenie na pokładzie, bez niego pływanie jest koszmarem, co więcej, on jest bardziej precyzyjny niż człowiek za sterem i pozwala nam zamiast sterowania jachtem robić inne rzeczy, na przykład grać w scrabble, jak to miało miejsce po południu, czy pisać, co teraz czynię.
Idę zerknąć co się dzieje. Świta.
ŚWITA CZY ZACHODZI ? 

Komentarze

Prześlij komentarz